Krzyczy w wypowiedziach interenetowych, „bo nie umie ukryć emocji”, bije rekordy w ilości wygłaszanych nonsensów. Niech mówi jak najwięcej, a prezydent Duda ma zapewnione kolejne 5 lat prezydentury.
Szymonem Hołownią zainteresowałem się dopiero po jego starcie w wyborach prezydenckich. Wcześniej słyszałem coś o nim jako o katolickim publicyście powiązanym z TVN, co wydawało mi się pewną sprzecznością. I rzeczywiście, słuchając jego różnych wystąpień od początku kampanii wyborczej, zobaczyłem wyraźnie, że z jego katolicyzmu dużo nie zostało. Z kolei infantylność tych wypowiedzi skojarzyła mi się z czytaną w dzieciństwie książeczką o królu Maciusiu Pierwszym. W tym skojarzeniu utwierdziła mnie rozmowa z Szymonem Hołownią w telewizji FAKTY24 we wtorek 30 kwietnia.
Pytany przez Agnieszkę Burzyńską, dlaczego krzyczy podczas swoich internetowych wystąpień, Hołownia odpowiedział, że to z powodu emocji, jakich nie potrafi ukryć. No to piękną mamy perspektywę prezydentury z prezydentem niepotrafiącym opanować swoich emocji.
Wyobraźmy sobie wcale nierzadką sytuację, gdy podczas napiętej dyskusji czy negocjacji na wysokim, międzynarodowym szczeblu dochodzi do nerwowego spięcia, a polski prezydent zaczyna nagle krzyczeć albo weźmie i się rozpłacze.
W podobnym infantylnym w stylu odpowiedział na pytanie o wybory i swoje związane z nimi plany. Choć w całej swojej tyradzie, mówiąc o rządzących, nazywał ich wyłącznie oszustami, stwierdził jednak, że w wyborach weźmie udział, by wygrać z tymi właśnie oszustami. Następnie zadeklarował, że po ich wygraniu zrezygnuje z prezydentury zdobytej wskutek oszukańczych wyborów i wystartuje w nich ponownie, by tym razem wygrać w sposób uczciwy. W pozornie słusznej wypowiedzi Hołownia bije rekordy w ilości nonsensów na linijkę tekstu.
Po pierwsze: jeśli pisowscy oszuści rzeczywiście sfałszują wybory, Hołownia nie wygra. Nie po to fałszuje się wybory, by zapewnić zwycięstwo konkurentowi.
Po drugie: jeśli Hołownia wygra wybory i ogłosi swoją rezygnację z powodu z ich sfałszowania, przyzna się tym samym do sfałszowania tych wyborów. Wynika to z faktu, że sfałszowane wybory wygrywa zwykle fałszerz. Zamiast więc z wyborcami, spotykać się będzie musiał z prokuratorem.
Po trzecie: rezygnacja krótko po wyborach i rozpisanie nowych to dodatkowy koszt dla budżetu państwa wysokości grubo powyżej 300 mln zł. Czy w dobie pandemii państwo polskie nie ma innych potrzeb? Te circa 320 milionów to cena, jaką zapłaci Polska za wyobrażenia króla Maciusia o tym, jak wygląda wielka polityka.
Na koniec kolejna zapowiedź z serii, co zrobi Hołownia po wygraniu wyborów. Otóż zaprosi sędziów wybranych swego czasu na zapas w skład Trybunału Konstytucyjnego i odbierze od nich przysięgę. W ten sposób zostaną sędziami TK, jako że zostali legalnie wybrani przez Sejm. Król Maciuś Pierwszy zapowiedział tu wprost i jednoznacznie złamanie Konstytucji, która dokładnie określa liczbę sędziów Trybunału Konstytucyjnego na piętnaście. Tego nie da się zmienić, a nowy sędzia może wejść jedynie na zwalniane miejsce. Usunąć przed upływem kadencji sędziego TK, który spełnił wszystkie konstytucyjne wymogi, nie może nawet prezydent.
Król Maciuś musi nauczyć się, że w Polsce nawet królowi nie wszystko wolno.
Szymon Hołownia przeskoczył w sondażach Małgorzatę Kidawę-Błońską i walczy z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem o tytuł głównego kandydata opozycji. Paradoksalnie, konkurując pokazał jedną cechę wspólną z kandydatką Platformy. Już na początku można było dostrzec, że Andrzej Duda w zasadzie nie musi nic zrobić, żeby wygrać te wybory. Wystarczy dać mówić głównej konkurentce. TVP powinna codziennie zapraszać MKB, by wysłuchać jej opinii o przeróżnych sprawach, pod warunkiem, że będą to wypowiedzi samodzielne. Epidemia znacznie ograniczyła aktywność kandydatki PO, stąd jest jeszcze kilka procent – dokładnie dwa – chcących na nią głosować. Hołownia biegnie w jej ślady. Dajmy mu mówić jak najwięcej, a prezydent Duda ma zapewnione kolejne 5 lat prezydentury.
Nie będę więc niczego wymyślał, a ograniczę się do przedstawienia kilku zdarzeń z ostatniego czasu. Zdarzeń, jakie jeszcze niedawno uznano by za niemożliwe a dziś to, niestety, rzeczywistość.
Zbigniew Kopczyński
Dla szukających w Polsce przejawów nazizmu dobra wiadomość: znalazł się w Polsce hitlerowiec. Gorszą wiadomością jest, że jest nim Niemiec, zapewne szukający w Polsce schronienia. Tak przynajmniej przedstawiał się nagrany przez panią Płażyńską jej szef, zapewniający jednocześnie o tym, że nie miałby jakiegokolwiek problemu z rozstrzelaniem polskich podludzi. Za tę wypowiedź został skazany na niezbyt wygórowaną grzywnę, co jest karą symboliczną w porównaniu z grożącą mu, gdyby sądzony był w swojej ojczyźnie. Za jego nagrywanie natomiast skazana została pani Płażyńska. Może to nieco dziwić, jednak prawdziwy odlot niezależny sąd wykonał, uzasadniając wyrok tym, że potajemnie nagrywając swojego szefa, pani Płażyńska uniemożliwiła stworzenie z nim wspólnoty. Sąd chciałby budować wspólnotę z hitlerowcami. Nieźle. (…)
W czasie epidemii wielu doznaje przemiany duchowej. W sieci krążą świadectwa tych, którzy, zetknąwszy się z piekłem na ziemi, odnaleźli Boga. Najbardziej zaskoczyły mnie słowa chińskiego prezydenta. Xi Jinping nazwał koronawirusa diabłem i zapowiedział zwycięstwo w walce z nim. Ani konfucjanizm, ani, tym bardziej, marksizm nie znają pojęcia diabła ani w ogóle osobowego zła. Czyżby więc wypowiedź chińskiego przywódcy była efektem postępującej chrystianizacji Chin, a może nawet jego osobistego nawrócenia? W każdym razie wybuch epidemii skłonił chińskich komunistów do uznania istnienia szatana. Zawsze coś.
Jedni nawracają się, a inni tracą wiarę. To najpewniej spotkało opiekunów sanktuarium w Lourdes, którzy zamknęli to miejsce dla pielgrzymów w obawie przed koronawirusem. To tak, jakby zamknąć szpital w obawie przed chorymi.
Źródło w Lourdes słynie z wielu uzdrowień, niewytłumaczalnych z medycznego punktu widzenia, co opisane jest w obszernej dokumentacji medycznej. Jeśli zarządzający nim utracili wiarę w jego cudowność, powinni sanktuarium zlikwidować, a sami poszukać sobie innego zajęcia. Raczej świeckiego. (…)
W Polsce pierwsza prezes Sądu Najwyższego zwołała zebranie tych sędziów tegoż sądu, których lubi, by podjęli uchwałę w sprawie tych, których nie zaprosiła i nie lubi. Zebrani uchwalili – co za niespodzianka! – że też pozostałych nie lubią, a w ogóle to nie są oni sędziami, choć Konstytucja wyraźnie mówi, że sędzią zostaje się wskutek mianowania przez prezydenta, a nie uchwały kolegów. Proszę – mówi pani prezes, wymachując uchwałą – miałam rację, nie zapraszając ich. Skąd jednak wiedziała wcześniej, kogo zaprosić, a kogo nie? Znała już wtedy treść uchwały? Coś to lekko nielogiczne.
Logika nie jest jednak tym, co zaprząta uwagę pierwszej prezes. Nie interesują jej również orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, bo uznała go za niekonstytucyjny, ustanawiając się tym samym jedynym i najwyższym interpretatorem Konstytucji. Ba, istnieją pewne przesłanki, by twierdzić, że ona sama jest Konstytucją. Więc już nie tylko prezes Gersdorf mówi to, co Konstytucja, lecz to Konstytucja mówi to, co prezes Gersdorf. (…)
Pewna niemiecka rodzina, mieszkająca głównie w Paryżu, postanowiła więc trudny czas przeczekać w swoim domu w Meklemburgii. Niestety, władze tego landu nakazały jej powrót do Paryża. I można by to zrozumieć, gdyby nie to, że podobnej prośby o powrót do domu nie skierowano do rzeszy imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Co więcej, ciągle przybywają nowe ich partie.
Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „To nie jest prima aprilis” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.
Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „To nie jest prima aprilis” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl
Gdyby opozycja była inteligentniejsza, przyjęłaby propozycję Jarosława Gowina. Ułatwia jej ona osiągnięcie strategicznego celu, jakim jest chaos w państwie i dyskredytacja rządzących.
Zbigniew Kopczyński
Zamieszanie, chaos, kryzys konstytucyjny i kolejny, zajadły rozdział wojny polsko-polskiej – to może nas czekać, gdyby przystąpiono do realizacji planu premiera Gowina przełożenia wyborów o dwa lata, z jednoczesną zmianą konstytucji. Jak to możliwe, skoro plan ten przedstawiany jest jako kompromisowe rozwiązanie, mające uspokoić napiętą atmosferę? Ano, wystarczy uważnie przeanalizować jego założenia.
Zacznijmy od terminów. Terminarz przedstawiony przez Jarosława Gowina jest, delikatnie mówiąc, karkołomny.
Założenie, że Sejm i Senat uchwalą zmianę konstytucji tak, by prezydent mógł ją podpisać 9 maja, a więc na dzień przed wyborami, jest wielce ryzykowne. Wystarczy mały poślizg, spowodowany na przykład wydłużeniem się procedury lub awarią systemu zdalnego głosowania, i wszystko diabli wezmą. Poza tym prawo obowiązuje nie z dniem jego podpisania, a z dniem opublikowania w Dzienniku Ustaw.
Skoro nowe prawo obowiązuje od momentu jego opublikowania, a nie uzgodnienia konsensusu między rządzącymi a opozycją, do 9 maja muszą być przeprowadzane wszystkie procedury związane z organizacją wyborów, tak by mogły się one odbyć w niedzielę 10 maja. 9 maja – no bo kiedy? – muszą być przygotowane lokale wyborcze, utworzone i przeszkolone komisje, rozwieszone plakaty z informacjami dla wyborców. Wieczorem może okazać się, że to nadaremne. Byłaby to kpina z wyborów, podstawy każdej demokracji.
Przygotowywanie wyborów w świadomości opracowywanych zmian spowoduje, że jedni przygotują się solidnie, inni jako tako, a jeszcze inni wcale, bo już wcześniej zapowiedzieli bojkot.
W efekcie, jeśli koncepcja Gowina nie wypali, powstanie chaos uniemożliwiający przeprowadzenie wyborów w jakiejkolwiek formie.
A co, jeśli prezydent nie podpisze nowelizacji konstytucji? W końcu nikt go nie pytał o zdanie. Przynajmniej nic o tym nie wiem w momencie pisania tego tekstu. A prezydent może nie podpisać, a nawet powinien nie podpisać, z co najmniej dwóch powodów.
Pierwszy to zmienianie długości kadencji w czasie jej trwania. Wyborcy dali Andrzejowi Dudzie mandat na pięć lat i na taki okres on sam kandydował. Grupa parlamentarzystów nie może zmieniać woli narodu. Tak samo zakaz kandydowania po jednej kadencji jest również złamaniem zasad, bo kandydując, Andrzej Duda liczył na możliwość reelekcji i, sądząc z sondaży, jest ona wysoce prawdopodobna.
Powód drugi jest jeszcze poważniejszy. Podpisując nowelizację, prezydent zdecydowałby o przedłużeniu kadencji samemu sobie. Na coś takiego nie pozwolił sobie nawet Włodzimierz Putin. Jestem dziwnie spokojny, że natychmiast opozycja wezwałaby do postawienia go przed Trybunałem Stanu i byłyby to wezwania niebezpodstawne.
Inną, wcale nie marginalną kwestią, jest czasowa zmiana konstytucji lub gwałtowne dostosowywanie jej do potrzeb chwili. To jest po prostu niepoważnie i jest użyciem konstytucji jako narzędzia umożliwiającego omijanie obowiązującego prawa. Tymczasem konstytucja powinna być trwałym fundamentem, na którym opiera się prawo, fundamentem jasno wyznaczającym granice tego, co wolno, a czego nie.
Co jednak stałoby się, gdyby prezydent, z jakichkolwiek powodów, nie podpisał nowelizacji 9 maja, lecz uczynił to 11, a jeszcze lepiej 10 maja, w czasie trwania wyborów lub krótko po ich zakończeniu? Czy wybory byłyby ważne? Gdyby wygrał je Andrzej Duda, byłby prezydentem na dwa czy pięć lat? A jeśli przegra, to nowy prezydent obejmie urząd w sierpniu czy za dwa lata? A co, jeśli konieczna będzie druga tura? To tematy do ostrych sporów konstytucjonalistów, polityków i publicystów.
Polacy podzielą się w swych opiniach, a kraj pogrąży się w kolejnej odsłonie wojny polsko-polskiej na wyższym szczeblu zaciętości.
Mieliśmy już próbę puczu z powodu nieuznawania tego, kto jest sędzią, a kto nie. Teraz spór dotyczyłby tego, kto jest prezydentem i czy uznać nim aktualnego lokatora Pałacu Prezydenckiego.
Gdyby opozycja była inteligentniejsza, przyjęłaby propozycję Jarosława Gowina. Ułatwia jej ona osiągnięcie strategicznego celu, jakim jest chaos w państwie i dyskredytacja rządzących, dające nadzieję na choć częściowe przykrycie mizerii opozycyjnej kandydatki. Odsunięcie wyborów i uniemożliwienie kandydowania popularnemu prezydentowi to prezent dla opozycji, a szczególnie dla Platformy Obywatelskiej, w perspektywie nieuchronnej katastrofy w wyborach w konstytucyjnym terminie. Za dwa lata możemy żyć w innej rzeczywistości, a Platforma zyskałaby czas, by przygotować się do niego. Jednak Polska miałaby dwa lata nieprzerwanej kampanii wyborczej i eskalację konfliktu.
AFD ma problemy z dostaniem lokalu czy hotelu na zjazdy partyjne, domy jej liderów są oblewane farbą, samochody i biura podpalane, rodziny zastraszane, zdarzyło się nawet pobicie do nieprzytomności.
Zbigniew Kopczyński
Co się stało, że kanclerz i prezydent obwiniają partię Alternatywa dla Niemiec o niszczenie demokracji?! Cóż więc zrobiła AFD?
Otóż jej przedstawiciele wybrani legalnie jako posłowie do turyngijskiego Landtagu, otrzymując prawie jedną trzecią głosów, odważyli się… zagłosować. Tak! Tak po prostu, bezczelnie, demokratycznie zagłosować! Nie żeby chcieli rządzić, nie żeby chcieli wejść do jakiejś tam koalicji. Oni odważyli się zagłosować tak po prostu! (…)
A na kogo? Nie na, broń Boże, przedstawiciela swojej partii albo innego ekstremistę, ale na kompromisowego kandydata Kemmericha z FDP, polityka centro-liberalnego. Chociaż jego partia zdobyła zaledwie 5% głosów, to jednak uzyskał poparcie i CDU, i SPD, które to partie nie wystawiły swojego kandydata. Cały szkopuł w tym, że do absolutnej większości potrzebne były głosy AFD. Cóż więc zrobił nowo wybrany premier Turyngii, Tomasz Kemmerich, że został nazwany faszystą? Odważył się przyjąć ten wybór! Tak po prostu, przyjąć demokratyczny wybór! Tym samym zablokował możliwość ponownego wyboru Bodo Ramelowa, polityka skrajnej lewicy, partii Die Linke (Lewica), wywodzącej się z enerdowskiej SED. Winą Kemmericha jest to, że nie powinien dać się wybrać głosami znienawidzonej AFD! I jak tu zgłębić zakamarki niemieckiej demokratycznej duszy? (…)
Dopiero kanclerz aż z Afryki musiała rzucić gromami, i od razu poleciały głowy. Tylko, że kanclerz nie jest już szefową partii. Po klęsce wyborczej swojej partii – właśnie w Turyngii – była zmuszona podzielić się władzą. Nową przewodniczącą CDU została jej własna protegowana, szczupła saaryjska katoliczka Annegreta Kramp-Karrenbauer, w skrócie AKK. A teraz znowu Angela się rozsiadła i zrzuciła tym samym Annegretę z jej prezesowskiego fotela. Że przekroczyła swoje kompetencje? Cóż, takie drobiazgi nie obchodzą jej już od dawna. Robi to, na co ma ochotę. A co zrobił komisarz dla wschodnich landów? Przesłał gratulacje nowo wybranemu premierowi Turyngii! Zwykła formalność, a starczyło, by stracić pracę.
Niemcy już kompletnie pogubili się w tej swojej demokracji. No bo jak tu wybrać rząd bezwzględną większością głosów, gdy tylko nienawistna AFD tę większość gwarantuje? A być wybranym dzięki AFD to hańba.
(…) Hańba erfurcka musi więc zostać pomszczona. Zagraża ona bowiem chwiejnej koalicji CDU z SPD w Bundestagu, a co za tym idzie, samej Merkel. A ma ona dalekosiężne plany, „modernizacji” całej Unii Europejskiej po opuszczeniu jej przez Brytyjczyków.
Podczas gdy organizacja landowa jej własnej partii i wieloletnia partia koalicyjna są odżegnywane od czci i wiary, a za jakikolwiek kontakt z AFD politycy stają się trędowatymi i wykluczonymi, kanclerz pertraktuje telefonicznie z Bodo Ramelowem, kiedyś przez lata obserwowanym przez Urząd Ochrony Konstytucji za kontakty z Komunistyczną Partią Niemiec. (…)
Kryptobojówki Ramelowa zastraszają opozycję w Turyngii, w całych Niemczech Antifa pozwala sobie na coraz większe akty przemocy, a przez to likwidację konkurencji na prawicy. AFD ma problemy z dostaniem lokalu czy hotelu na zjazdy partyjne, domy jej liderów są oblewane farbą, samochody i biura podpalane, rodziny zastraszane, zdarzyło się nawet pobicie do nieprzytomności.
Za obiad z politykiem Alternatywy można nawet stracić posadę, o czym przekonał się Bogu ducha winny Jan Joachim Mendig, szef heskiego Instytutu Filmowego.
Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Haniebny wybór” znajduje się na s. 6 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Cena „Kuriera WNET” w wersji elektronicznej i w prenumeracie pozostaje na razie niezmieniona.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 9 kwietnia 2020 roku!
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Haniebny wybór” na s. 6 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
Zbigniew Kopczyński o niemieckich zmaganiach z koronawirusem, czemu miałoby służyć ewentualne zamknięcie granic i dlaczego nie wszystkie niemieckie szkoły są zamknięte.
Rząd federalny przygotowuje się do dużej fali zachorowań, którą gdzieś będzie musiał umieścić. […] Planowane zabiegi są przekładane.
Zbigniew Kopczyński wyjaśnia, jak wygląda sytuacja w RFN wobec Covid-19. Zauważa, że Niemcy mają sporo wolnych miejsc w szpitalach, przygotowywanych na przyjęcie kolejnych zarażonych SARS-C0V-2. Zamówionych zostało 10 tys. nowych respiratorów. Brakuje za to lekarzy.
Minister chce powołać do pracy lekarzy-emerytów i pracujących w Bundeswehrze.
Zauważa, że krytykę postępowań rządu znajdziemy raczej w prasie lokalnej niż ogólnoniemieckiej, gdyż „Niemcy to nie Polska, tu nie ma dużych mediów opozycyjnych”.
Zamknięto szkoły dopiero po powrocie uczniów z ferii, po okresie karnawału, gdzie było dużo imprez.
Polak mieszkający w Niemczech precyzuje, że nie we wszystkim krajach związkowych szkoły zostały zamknięte. Otwarte pozostaną one w Nadrenii-Palatynacie, gdzie przeprowadzane są obecnie egzaminy maturalne. Niemcy w przeciwieństwie do Polski nie zamykają swoich granic. Ta ostatnia opcja jest rozważana, ale nie w celu powstrzymania napływu do kraju potencjalnie chorych obcokrajowcych, co w celu powstrzymania mieszkańców regionów sąsiadujących z Niemcami przed wykupywaniem towarów w niemieckich sklepach. Loty do Turcji, Włoch i Hiszpanii są zawieszone, ale inne z i do Niemiec funkcjonują. Kopczyński dodaje, że cały czas trwa dopływ migrantów do Niemiec.
Coraz powszechniejsza jest w świecie świadomość, że Władimir Putin jako długoletni kagiebista mówi prawdę tylko wtedy, gdy się pomyli. Jest jednak wytrawnym profesjonalistą, więc nie myli się nigdy.
Zbigniew Kopczyński
Holokaust kojarzymy jedynie z Niemcami, a nie z miłującym pokój i przyjaźń między narodami Związkiem Sowieckim.
A jednak. Jeśli przyjmiemy, że Holokaustem nazywamy zinstytucjonalizowane i systematyczne mordowanie Żydów na skalę wręcz przemysłową, według precyzyjnych planów opracowanych przez najwyższe władze państwowe, to w Niemczech zapoczątkowany on został konferencją w Wannsee w styczniu 1942 roku. Natomiast przywództwo światowego proletariatu podpisało rozkaz wymordowania polskich jeńców w marcu rokuj 1940, a więc dwa lata wcześniej. Związek Sowiecki jak zwykle na czele postępu. (,,,)
Już słyszę, jak moskiewscy propagandziści, coraz częściej sięgający do arsenału sowieckiej propagandy i dezinformacji, stwierdzają, że może i doszło do jakichś przejawów antysemityzmu, ale sowiecki antysemityzm był słuszny, a niemiecki niesłuszny, i to głęboko.
I nie są to moje złośliwe wymysły. Wystarczy przypomnieć ostatnie wystąpienia rosyjskiego prezydenta i jego otoczenia. Wraca kult Stalina i gloryfikacja Związku Sowieckiego, a szczególnie mit wojny ojczyźnianej i wyzwolenia Europy, w tym Polski i oczywiście Auschwitz, przy czym celowo mylone jest „wyzwolenie” ze „zdobyciem”. W dzisiejszej Rosji dzieją się rzeczy niepojęte dla normalnie myślących ludzi. To tak, jakby kanclerz Niemiec żałowała upadku III Rzeszy i wychwalała Hitlera za uwolnienie Ukrainy od czerwonego terroru. W Rosji rządzi jednak KGB, kontynuator zbrodniczego NKWD. Stąd coraz bezczelniejsze kłamstwa w stylu ZSRS i obarczanie innych swoimi winami.
Na szczęście oskarżenia Polski o antysemityzm i spowodowanie wojny w wykonaniu duchowego spadkobiercy Stalina – prekursora Holokaustu i jego dworu – nie przyniosło żadnych efektów. Coraz powszechniejsza jest w świecie świadomość, że Włodzimierz Putin jako długoletni kagiebista mówi prawdę tylko wtedy, gdy się pomyli. Jest jednak wytrawnym profesjonalistą, więc nie myli się nigdy.
Niemniej ta nagonka na Polskę pokazała nam, czym jest dzisiejsze państwo rosyjskie i tworzące je elity. Stwierdzenie politologa Jewgienija Satanowskiego wygłoszone w telewizji Rossija 1, iż Stalin miał rację, mordując polskich jeńców w Katyniu, wywołało jedynie zdziwienie prowadzącego audycję i nic więcej.
Można wiele zarzucić Niemcom w ich dążeniach do umniejszania swych historycznych win i dzielenia się odpowiedzialnością, lecz jeśliby jakikolwiek politolog w jakimkolwiek niemieckim medium stwierdził, że Hitler miał rację mordując Żydów, Polaków, Cyganów czy kogo tam jeszcze, byłaby to jego ostatnia wypowiedź w karierze.
Ponadto zyskałby bonus w postaci odpowiednio długiego, bezpłatnego pobytu w miejscu sprzyjającym zadumie i refleksji. Taka jest różnica między światem cywilizowanym a Rosją.
Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Prekursor Holokaustu” znajduje się na s. 2 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Prekursor Holokaustu” na s. 2 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com
Obiecanki wyborcze są obietnicami publicznymi i za ich złamanie politycy powinni ponosić konsekwencje. Przed wyborami złote góry, a po wyborach: sorry, żartowałem. I tak w kółko co cztery lata.
Zbigniew Kopczyński
Chorzów to miasto rekordów. To tu znajduje się Park Śląski – największy park miejski w Europie i tutaj gra rekordzista w ilości zdobytych tytułów mistrzowskich – Ruch. Tenże Ruch zaliczył rekordowy, wręcz mistrzowski zjazd z Ekstraklasy do czwartej ligi, zwanej dla niepoznaki trzecią. (…) Jakkolwiek Ruch zakończy ten sezon, jedno jest pewne: będzie to najniższe miejsce w jego historii, akurat na stulecie klubu. Kolejny chorzowski rekord.
Ale to nie koniec rekordów. Kibice niebieskich rekordowo długo czekają na nowy stadion. Jego budowę obiecał obecny prezydent – Andrzej Kotala z Platformy Obywatelskiej – dziewięć lat temu, gdy starał się przelicytować ówczesnego prezydenta Marka Kopla, reprezentującego stowarzyszenie samorządowe, a który to Marek Kopel odpowiedzialnie podchodził do tej licytacji i nie obiecywał gruszek na wierzbie. Andrzej Kotala gruszki na wierzbie obiecał, kibice Ruchu uwierzyli, ale gruszki, jak to gruszki, na wierzbie nie urosły. (…)
Sprawa zaczęła być poważna, więc prezydent rozpoczął przeciwdziałania. Ogłosił, że w obecnej sytuacji budżetu miasta budowa nowego stadionu jest niemożliwa.
Znalazł również winnego – oczywiście rząd Prawa i Sprawiedliwości, który, obniżając podatki, zmniejszył wpływy do miejskiego budżetu. Licząc zapewne na krótką pamięć wyborców i ich słabą zdolność kojarzenia faktów, gładko pominął kwestię przyczyn uniemożliwiających mu budowę stadionu przez ostatnie dziewięć lat, skoro obniżka podatków nastąpiła dopiero teraz.
Cóż, mamy taką rywalizację, przynajmniej na Śląsku, które miasto wybuduje lepszy stadion. Na Stadionie Śląskim mógłby grać zarówno Ruch, jak i GKS Katowice, których obecne stadiony leżą w niedalekiej odległości od niego. Zamiast tego władze Katowic, podobnie jak Chorzowa, postanowiły wybudować nowy stadion. W końcu ani Katowice, ani Chorzów nie mogą być gorsze od Zabrza. Jak dobrze pójdzie i chorzowski stadion w końcu powstanie, będzie prawdopodobnie najwspanialszym stadionem w IV lidze. Też jakiś rekord.
Skoro więc stadion niekoniecznie potrzebny jest Chorzowowi, to po co zawracać sobie głowę protestami kibiców i po co ten artykuł? Stadion nie jest tutaj najistotniejszy, chodzi o wiarygodność wyborczych obietnic i w ogóle o odpowiedzialność polityków za składane publicznie deklaracje. Obiecanki wyborcze są obietnicami publicznymi i za ich złamanie politycy powinni ponosić konsekwencje. Tak być powinno, a jest jak jest. Przed wyborami złote góry, a po wyborach: sorry, żartowałem. I tak w kółko co cztery lata.
Stadion nie jest ani jedyną, ani największą z niespełnionych obietnic obecnego prezydenta. Jest przypadkiem raczej typowym. Przypomnę chociażby obwodnicę Chorzowa, inwestycję o wiele większą i o istotnym znaczeniu dla funkcjonowania miasta. Wybudować ją obiecali zarówno prezydent, jak i przybyli do Chorzowa jego partyjni koledzy – marszałek województwa i szef wojewódzkich struktur Platformy. Zabiegając o głosy chorzowian przed wyborami parlamentarnymi w roku 2011, obiecali szybką realizację.
Padły konkretne daty: zakończenie prac projektowych do końca roku, rozpoczęcie budowy w 2014, a zakończenie w 2017 roku. Oczywiście pod warunkiem, że chorzowianie zagłosują na PO. Chorzowianie zagłosowali tak, jak wcześniej kibice Ruchu. Platforma wybory wygrała, a o obwodnicy nikt już więcej nie wspomniał.
Mamy koniec roku 2019 i nie wiemy nawet, czy jest gotowy obiecany osiem lat temu projekt. Może prace nad nim jeszcze trwają? Kolejny rekord?
Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Chorzowskie rekordy” znajduje się na ss. 1 i 2 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Chorzowskie rekordy” na ss. 1 i 2 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com
Pogrzeb Kornela Morawieckiego z jednej strony, a pogrzeby Kazimierza Świtonia i Wojciecha Jaruzelskiego z drugiej – pokazują lepiej niż wskaźniki ekonomiczne, czym różnią się rządy PiS od rządów PO.
Zbigniew Kopczyński
Kornel Morawiecki umarł w sam raz, by jego pogrzeb mógł mieć rangę państwową. W sam raz, by żegnać mógł go syn w randze premiera. W sam raz, by media szeroko omawiały jego dokonania i niezłomną postawę. Wśród komentujących jego odejście zdecydowaną większość stanowili doceniający jego dokonania. Wyjątkiem, raczej kuriozalnym, był zarzut zdrady ze strony byłego prezydenta, rytualnie nazywającego zdrajcami tych, którzy nie zdradzili. Chyba nikt nie potraktował tego poważnie. Ot, taki kompleks kapusia. Nie zauważyłem też zarzutu – a może przeoczyłem – że syn-premier funduje ojcu pogrzeb państwowy, choć to akurat prawda.
To premier decyduje, kto zasłużył na państwowy pogrzeb, a kto nie. Akurat Kornelowi to się należało jak mało komu. I dobrze się stało, że prezydent zdążył uhonorować go Orderem Orła Białego trzy dni przed śmiercią. Jeszcze za życia, ale co najmniej trzydzieści lat za późno.
A co byłoby, gdyby Kornel Morawiecki zmarł, powiedzmy, pięć lat wcześniej? Jak wyglądałby jego pogrzeb, jak byłby uhonorowany? Tu nie musimy gdybać. Wystarczy przypomnieć pogrzeb Kazimierza Świtonia. Było to w czasie rządów Platformy Obywatelskiej z Ewą Kopacz jako premierem.
Zmarł jeden z najbardziej zasłużonych ludzi opozycji antykomunistycznej. Człowiek, który miał odwagę sam jeden rzucić wyzwanie komunie w trzymanym żelazną ręką regionie i w czasie, gdy jego późniejsi krytycy na samą myśl o jakimkolwiek nieposłuszeństwie – bo o oporze nie byli w stanie pomyśleć – dostawali rozwolnienia. (…)
Premier Kopacz (…) odmówiła Kazimierzowi Świtoniowi pogrzebu państwowego. Pochowany został nie na Powązkach, lecz na cmentarzu parafialnym w Katowicach, a pogrzeb miał charakter prywatny.
Rzeczpospolita Platformy nie znalazła uznania dla niezłomnej postawy Kazimierza Świtonia. A jakie postawy doceniła?
W tym samym roku, kilka miesięcy wcześniej, jeszcze za premierostwa Donalda Tuska, zmarł Wojciech Jaruzelski. Premier Tusk nie miał wątpliwości. Jaruzelskiemu nie poskąpiono zaszczytów i zorganizowano wspaniały pogrzeb, oczywiście państwowy. (…) Wasal wykonujący sumiennie rozkazy swego seniora – to był wzór państwa Platformy.
Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Refleksje po pogrzebie Kornela Morawieckiego” można przeczytać na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Refleksje po pogrzebie Kornela Morawieckiego” na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com
Łatwo oceniają: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi.
Zbigniew Kopczyński
W październiku o Wrześniu
Siedząc wygodnie w fotelu, popijając piwko, oglądamy mecz i widzimy dokładnie, jakie błędy popełniają grający. Co za ślepiec, nie widział wychodzącego na pozycję! Przecież dokładnie widać, że trzeba było podawać w lewo, a nie prawo. Widać wyraźnie w zwolnionym tempie i ujęciu z innej kamery. Fotelowemu ekspertowi, który od lat nie dotknął piłki, nie przychodzi do głowy, że tenże ślepiec mógł nie widzieć partnera, a na podjęcie decyzji miał ułamek sekundy, bez korzystania ze zwolnionych powtórek.
Podobnie w okolicach września następuje wysyp fotelowych ekspertów oceniających politykę Polski międzywojennej, a raczej potępiających jej przywódców. Mądrzejsi o osiemdziesiąt lat historii, uzbrojeni w wiedzę z kolorowych czasopism, łatwo szafują ocenami: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi, ich doświadczeń, dostępnej wiedzy, sposobu myślenia, a także postaw i dążeń przywódców innych państw naszego kontynentu. Na tym tle polscy przywódcy, choć można im wiele zarzucić, szczególnie w polityce wewnętrznej, wydają się być bardzo trzeźwo stąpającymi po ziemi. Zdawali sobie sprawę z rosnących niebezpieczeństw i podejmowali działania najlepsze z będących w zasięgu ich możliwości. A że nie znaleźli sposobu na uniknięcie katastrofy? Takiego sposobu najprawdopodobniej wtedy nie było.
Od kiedy pamiętam, a pamiętam już dużo, sanacyjnym rządom zarzucano, że wiążąc się sojuszem z Francją, zapomniały o mądrej sentencji „Szukajcie przyjaciół blisko, a wrogów daleko”. Pozorna mądrość tej sentencji przywoływana jest przez fotelowych ekspertów od dziesięcioleci, choć znający historię wiedzą, że sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi, znacznie częściej wrogami.
Tymczasem oczywiste jest, że przyjaciół należy szukać ani daleko, ani blisko, lecz tam, gdzie są, przy czym w polityce, oprócz przyjaźni, ważna, a może i ważniejsza jest wspólnota interesów. Wrogów natomiast nie trzeba szukać, sami się znajdują.
Jakich przyjaciół wśród sąsiadów powinna szukać wówczas Polska? Spójrzmy na mapę. Wśród siedmiu ówczesnych sąsiadów II RP przyjazne relacje łączyły nas jedynie z Rumunią i małą Łotwą. Rumunia była naszym formalnym sojusznikiem na wypadek agresji sowieckiej. Relacje z pozostałymi sąsiadami były różne: złe albo bardzo złe. I to raczej nie z polskiej winy, chyba że winą było samo jej istnienie. Obaj nasi najwięksi sąsiedzi od początku istnienia państwa polskiego zgodnie dążyli do jego likwidacji. Ci, którzy mówią o konieczności dogadania się z jednym lub drugim z nich, zapominają o traktacie w Rapallo, dzięki któremu rozkwitła współpraca Sowietów i Niemców w rozwijaniu ich potencjałów militarnych, omijająca postanowienia traktatu wersalskiego.
Można, jak czynią to twórcy historii alternatywnej, snuć wizje wspólnego z Niemcami pochodu na Moskwę, zachowania niezależności wobec sojusznika, a później gładkiego przejścia na stronę aliantów i skorzystania jeszcze z pobicia przez nich Niemiec. I wszystko to pięknie, jak to w historii alternatywnej, gdy bierze się pod uwagę jedynie korzystne wersje wydarzeń.
A ja zadam trochę pytań: Co byłoby, gdybyśmy wtedy nie pobili Sowietów? Skąd wiemy, że byłaby jakaś wojna na Zachodzie i alianci, do których moglibyśmy dołączyć? Przecież Francja i Anglia weszły do wojny w obronie Polski. W przypadku sojuszu polsko-niemieckiego powodu do wojny by nie było i Polska znalazłaby się w potrzasku. Sojusz z Hitlerem nie uchroniłby również – jak chcą fotelowi eksperci – polskich Żydów, tak jak sojusz z Niemcami Węgier, Słowacji czy Rumunii nie uchronił mieszkających tam Żydów od bliskiego poznania imponującego wytworu niemieckiej techniki zlokalizowanego między Katowicami a Krakowem. Ogólnie niezależność sojuszników Niemiec była dość umiarkowana, o czym świadczy choćby przykład Węgier, sprowadzonych nagle ze statusu sojusznika do kraju okupowanego.
W czasach mojej młodości oficjalni historycy twierdzili, że sojusz z Sowietami umożliwiłby Związkowi Radzieckiemu obronienie nas przed Niemcami. Fakt, że Armia Czerwona posiadała wtedy więcej czołgów i samolotów niż pozostałe armie świata razem wzięte. Jednak wartość bojową tych mas sołdatów i pozostającego w ich dyspozycji złomu mogliśmy poznać już we wrześniu ’39, gdy nieliczne polskie oddziały skutecznie powstrzymywały, a czasem i rozbijały przeważające siły krasnoarmiejców, i później, podczas wojny zimowej, gdy potężna Armia Czerwona nie potrafiła poradzić sobie z małą Finlandią; wreszcie – podczas niemieckiego Blitzkriegu. Fotelowi sowietofile nie zauważają doświadczeń historycznych. Z sowieckiej ochrony skorzystali Bałtowie i w jej efekcie ich państwa zniknęły z map na pół wieku. Trudno przypuszczać, by z Polską było inaczej.
No to może sojusz z Czechosłowacją? Z dzisiejszego punktu widzenia oczywistość. Dziś wszystkie państwa Międzymorza gotowe są do większej współpracy, ale w dwudziestoleciu międzywojennym tak nie było. Elity powstałych wtedy państw uważały, że ich niepodległość dana im jest na zawsze, przynajmniej na bardzo długo, a najbardziej pasjonowały się konfliktami sąsiedzkimi. Te konflikty wynikały wprost z postanowień traktatu wersalskiego i tego z Trianon. W efekcie przywódcy Czechosłowacji największe – i jedyne – zagrożenie widzieli ze strony Węgier i Polski, budując umocnienia na granicach z nimi.
Czesi obawiali się polskiego rewanżu za ich agresję na Śląsk Cieszyński w czasie, gdy Polska zaangażowana była w wojnę na wschodzie. Było to dwadzieścia lat przed Wrześniem. Czy dzisiaj moglibyśmy z pełnym zaufaniem zawierać sojusz z państwem, które napadło na nas w roku 1999, zaanektowało kawał polskiej ziemi i od tego czasu odnosiło się do nas, powiedzmy, mało przyjaźnie?
Czesi rywalizowali z Polską o miano lidera tej części Europy i bycie najlepszym sojusznikiem Francji. Ta właśnie krańcowa lojalność wobec Francji kazała im pozwolić rozebrać swój kraj, gdy francuski sojusznik sobie tego zażyczył. Poza tym Czechosłowacja opierała swoje bezpieczeństwo na sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Trudno o bardziej księżycową politykę. Gwoli prawdy należy tutaj odnotować, że w momencie nieuchronnego już upadku państwa czechosłowacki prezydent zwrócił się oficjalnie prezydenta RP z propozycją negocjacji na temat korekty granic, w domyśle zwrotu spornych terenów, co miało umożliwić nawiązanie współpracy militarnej. Jednak na jakiekolwiek rozmowy było już wtedy za późno.
Podobnie postawa rządzących Litwą wykluczała sojusz z Polską, z którą Litwini pozostawali – według nich – w stanie wojny. Polsko-litewską granicę uznawali jedynie za linię demarkacyjną. Spowodowane to było przede wszystkim kwestią przynależności państwowej Wilna, które Litwini uważali za swoją stolicę.
Rządzący Litwą naprawdę wierzyli, że po upadku Polski Litwa będzie istnieć między Niemcami i Sowietami jako suwerenne państwo i powiększy swoje terytorium. Stąd wielka radość z wyniku wojny w ’39 r. i przekazania im Wilna przez Sowietów. Życie w ułudzie trwało zaledwie kilka miesięcy, po których ani Wilno, ani Kowno nie były już litewskie.
Stanisław Cat-Mackiewicz, krytykując władze sanacyjne, zdefiniował pojęcie sojuszu naturalnego i egzotycznego. Tym drugim był według niego polski sojusz z Anglią i Francją. Sojusz naturalny, jego zdaniem, to sojusz takich państw, gdzie upadek jednego z nich powoduje zagrożenie dla niepodległości drugiego, na przykład Polski i Litwy. Egzotyczny natomiast to taki, gdy upadek jednego z sojuszników nie zagraża egzystencji drugiego, na przykład Polski i Francji. Cat nie zauważył, ze upadek Polski spowodował zagrożenie, a w konsekwencji utratę niepodległości Francji, więc sojusz tych dwóch państw był jak najbardziej naturalny. Dramat polegał na tym, że nie rozumieli tego, oprócz Cata, również francuscy przywódcy. Francja nie była też sojusznikiem odległym. Sąsiednia Rumunia była z Polską związana sojuszem obronnym przeciw agresji sowieckiej. I to było naturalne. W razie wojny Rumunia znalazłaby się na linii frontu, tak jak i my. Natomiast w wypadku wojny z Niemcami wojsko rumuńskie musiałoby przebyć kilkaset kilometrów, by przyjść nam z pomocą. Francuzi zaś mieli Niemców w zasięgu strzału. Musieli tylko chcieć strzelać.
Oceniając politykę władz II RP, nie możemy abstrahować od ich doświadczeń. Sanacja przejęła władzę w roku 1926, a więc zaledwie sześć lat po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej. Jak traktowalibyśmy dziś państwo, które napadłoby na nas w roku 2013 lub pomagało agresorowi? Mielibyśmy tyle zaufania do niego, by zawrzeć sojusz?
W latach 1919–1920 wszyscy nasi sąsiedzi z wyjątkiem Rumunii i Łotwy pomagali czynnie bolszewikom. Pomoc uzyskaliśmy jedynie z Węgier i Francji. Z Francji w postaci misji wojskowej, a z Węgier – transportu amunicji i wyposażenia. Transport z Węgier dotarł przez Rumunię, która, choć skonfliktowana z Węgrami, jako jedyna przepuściła pomoc dla Polski. Pomocy tej nie przepuściła Czechosłowacja. Nie przepuściła też węgierskiej kawalerii, mającej wspomóc Polaków, jak również pomocy materialnej z Francji. Wolne Miasto Gdańsk także zablokowało dostawy dla Polski, a Litwa przepuszczała oddziały bolszewickie i atakowała polskie. Niemcy z kolei przygotowywały atak na Polskę wiosną 1919 r., co w połączeniu z sytuacją na wschodzie mogło oznaczać koniec Rzeczypospolitej, tak jak stało się to w roku 1939. Nie doszło do tego dzięki zagrożeniu Niemcom interwencją przez Francję. Trudno więc dziwić się, że polscy przywódcy traktowali Francję jako sprawdzonego sojusznika. Dlaczego Francja nie zachowała się tak dwadzieścia lat później? Na to nie mam dobrej odpowiedzi. A czy rządzący Polską mogli przewidzieć tę zmianę postawy? Raczej nie. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby wtedy, że Francja, mając swego odwiecznego wroga – takimi byli wtedy dla siebie Niemcy i Francuzi – dosłownie na talerzu, nie kiwnie palcem. A wiele więcej robić nie musiała.
A więc Polska przegrała w ’39 z kretesem, a Niemcy triumfowały, tak? Pozornie tak, jednak w dłuższej perspektywie wygląda to trochę inaczej. Celem Blitzkriegu było zniszczenie przeciwnika w ciągu 3–4 dni lub zadanie mu takich strat, w sile żywej i terytorium, by sojusznicza pomoc nie miała już sensu. Tego celu Niemcy nie osiągnęły, Blitzkrieg się nie udał.
3 września trwała zacięta bitwa graniczna, a zdobycze terytorialne Niemców były dość mizerne. Ta sytuacja wpłynęła na decyzję Anglii i Francji o wypowiedzeniu im wojny. Tak więc już trzeciego dnia wojny Hitler znalazł się w sytuacji, której obawiał się najbardziej – wojny na dwa fronty. W tym momencie Niemcy wojnę przegrali.
Polscy przywódcy zdawali sobie sprawę z dysproporcji sił i wiedzieli, że samodzielnie prowadzenie wojny z Niemcami jest bardziej niż ryzykowne, więc celem ich było wciągnięcie do niej silnych sojuszników. Z kolei wojnę na dwa fronty uważali za niemożliwą i grożącą biologicznym unicestwieniem narodu, stąd późniejszy rozkaz Naczelnego Wodza, by nie walczyć z Sowietami. Polskim celem było uczynienie wojny polsko-niemieckiej wojną europejską, by po powszechnym pożarze mogła wyłonić się jego popiołów Niepodległa, tak jak stało się to dwadzieścia lat wcześniej. I ten cel Polska osiągnęła, wojna stała się europejską, a później światową. Militarnym celem Polaków było powstrzymanie niemieckiego uderzenia przy granicy do czasu wejścia do wojny aliantów, a następnie możliwie uporządkowany odwrót w kierunku przedmościa rumuńskiego, gdzie, korzystając z przewożonych przez Rumunię francuskich dostaw, zamierzali bronić się do czasu alianckiej ofensywy.
Wieczorem 16 września oficerowie polskiego Sztabu Generalnego mieli dobry powód do otwarcia szampana. Walki toczyły się sporej odległości od przedmościa rumuńskiego, prawie wszystkie duże jednostki zachowały zdolność operacyjną i w ciężkich walkach wiązały gros sił Niemców, którzy musieli pozostawić zachodnią granicę z symboliczna obroną. Impet Niemców słabł, pojawiały się problemy zaopatrzeniowe, a Polacy organizowali jednostki rezerwowe i kontruderzenie. Nazajutrz, zgodnie z umową, miała ruszyć francuska ofensywa, a to znaczyło, że wojna wkrótce skończy się klęską Niemiec.
Niestety zamiast Francuzów wkroczyli Sowieci.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” znajduje się na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” na s. 8 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com
Antall z miejsca zatrudnił Sławika w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Współpraca zamieniła się w przyjaźń. Dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – uciekinier z obozu.
Zbigniew Kopczyński
Opowieść o Sławiku
Życie i ofiara Henryka Sławika pozostaje ciągle ogromnym, niewykorzystanym potencjałem. Jest on, wraz z wieloma innymi Sprawiedliwymi, naszym narodowym argumentem w wielu toczących się dziś sporach. Czas ten potencjał wykorzystać.
Życie i działalność Henryka Sławika to temat na dużą, wielowątkową powieść, wręcz cykl powieści, jako że los każdego jego podopiecznego to osobna historia. To opowieść o losach tysięcy ludzi w czasie II wojny światowej, o Polakach i Żydach tułających się po obcych krajach w poszukiwaniu możliwości przeżycia i walki, opowieść o mało znanych kartach ostatniej wojny. To opowieść o węgierskiej pomocy dla wielu Polaków, żołnierzy i cywilów, również dla polskich Żydów. To też opowieść o tym wielkim człowieku, a raczej dziesiątkach lat zapomnienia, a później trudnego przywracania pamięci o nim. To w końcu opowieść o polskiej niemożności, może niechęci do pokazania światu tej niezwykłej postaci.
To ostatnie jest najtrudniejsze do zrozumienia, bo dzieło Sławika to poważny argument w toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich w czasie ostatniej wojny, a jego życie stanowi ciąg pasjonujących wydarzeń godnych jak najszerszego rozpowszechniania. Dlaczego nikt nie nakręcił o nim hollywoodzkiego filmu, choć jego dzieje to gotowy scenariusz superprodukcji, a pewnie i serialu? Wiele wydarzeń z jego życia mogłoby się stać kultowymi scenami filmowymi. I niczego nie trzeba tam ubarwiać, jedynie pokazać to, co się naprawdę wydarzyło. Tak jest również z wieloma wydarzeniami z historii Polski. Kiedy pójdziemy w ślady Niemców, którzy wysupłali odpowiednie kwoty – prawda, że z bogatszego budżetu – by przekonać świat, że to właśnie oni ratowali Żydów (Lista Schindlera) i walczyli z Hitlerem (Walkiria)? A my nie musimy niczego poprawiać ani ubarwiać.
Henryk Sławik to typowy self-made man; tacy ludzie cenieni są szczególnie za oceanem. Urodzony w śląskiej wiosce, ukończył jedynie szkołę podstawową, a mimo to został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”, radnym Katowic, członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej i delegatem do Ligi Narodów.
Prosty chłopak robi taką karierę, a w czasie próby pomaga dziesiątkom tysięcy rodaków i ratuje co najmniej pięć tysięcy Żydów (to liczba udokumentowana), przypłacając swą działalność życiem. Nic, tylko brać go na sztandary ruchu ślązakowskiego. Rdzenny Ślązak, ratujący tysiące Żydów, w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy, jak to w Jedwabnem… itd.
Życiorys Sławika ma jednak dwie poważne rysy. Pierwsza to udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich, w których, jak inni powstańcy, bił się o Polskę, a nie jakąś autonomię, wprowadzoną wskutek politycznych targów. Poza tym Sławika zabili Niemcy, w obozie niekwestionowanie niemieckim, bo leżącym w Austrii. Gdyby dokończył żywota w którymś z komunistycznych obozów na powojennym Śląsku, zwanych przez ślązakowców „polskimi”, byłby wysławiany jako śląski męczennik, ofiara polskiego nacjonalizmu. A tak, trudno się dziwić, że rządząca do niedawna w województwie śląskim koalicja Platformy z Ruchem Autonomii Śląska niezbyt dynamicznie popularyzowała postać Henryka Sławika, tym bardziej że RAŚ w tej koalicji odpowiadał za edukację i kulturę. Podejmowano wprawdzie pewne działania, zabrakło jednak rozmachu i skali ponadlokalnej. Były wiceprezydent Katowic – Michał Luty zadeklarował swego czasu publicznie wypłatę nagrody pieniężnej temu, kto wskaże choć jeden artykuł Michała Smolorza czy Kazimierza Kutza, najpopularniejszych śląskich felietonistów otwarcie sympatyzujących z autonomistami, właśnie o Sławiku. Ryzyko uszczuplenia portfela Michała Lutego było zerowe, jako że w wieloletniej twórczości tych publicystów temat Sławika nie istnieje.
Mógłby Sławik zostać ikoną lewicy, bo był socjalistą i antyklerykałem. Zresztą krótko po wojnie towarzysze uhonorowali go, nazywając obecną ulicę Zabrską jego imieniem. Uhonorowanie trwało cztery dni, do momentu, gdy do towarzyszy dotarło, że Sławik nie z tych socjalistów, nie przyjechał na sowieckim czołgu. Co gorsza, reprezentował w Budapeszcie rząd londyński, więc wysługiwał się reakcyjnej sanacji. A że ówczesny rząd RP, a tym bardziej Sławik, z sanacją mało mieli wspólnego? Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od tych, dla których „nie matura, lecz chęć szczera”… Teraz, gdy i na Śląsku, i w całej Polsce rządzi opcja poważniej podchodząca do polityki historycznej, można mieć nadzieję na szerszą popularyzację tego bohatera. Niestety czas biegnie, a wszelkie inicjatywy mają charakter raczej lokalny i zwykle docierają do tych, którym postać Sławika jest już znana.
Ciągle czekamy na superprodukcję, o jaką aż prosi się jego życiorys. Autor scenariusza nie musi nic wymyślać, wystarczy pozbierać z istniejących opracowań autentyczne relacje, a same ułożą się w pasjonującą fabułę, pełną poruszających scen. Można zrealizować również serial rozwijający wiele ciekawych, choć mało znanych wątków.
Ot, choćby węgierska pomoc dla polskich uchodźców – ewenement na skalę światową. Niewielki kraj, sojusznik hitlerowskich Niemiec, przyjął, lekko licząc, sto tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów, udzielając im wszechstronnej pomocy i chroniąc przed swym sprzymierzeńcem. Jednym z tych uchodźców był Henryk Sławik.
I tutaj, w obozie internowanych polskich żołnierzy, miała miejsce filmowa scena. Do jeńców przyjeżdża József Antall – komisarz rządu Królestwa Węgier do spraw uchodźców, by zorientować się w ich sytuacji i potrzebach. Wtedy Sławik informuje go o pilnej konieczności zmiany sytuacji internowanych. Otóż okoliczni chłopi upijali ich i karmili jak indyki, co zaczynało być niebezpieczne dla tych młodych ludzi. Należałoby – zdaniem Sławika – zająć czymś żołnierską młodzież, najlepiej nauką. Antall z miejsca zaproponował Sławikowi pracę w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Intensywna i zgodna współpraca zamieniła się z czasem w przyjaźń. Później dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – Żyd z Krakowa, uciekinier z obozu w Płaszowie, którego postać zasługuje na osobną opowieść.
Sławik pełnił nieoficjalnie funkcję reprezentanta rządu Rzeczypospolitej przy urzędzie Antalla. I tu pojawia się ciekawy temat stosunków polsko-węgierskich w czasie ostatniej wojny. Oba państwa, będące w przeciwnych, śmiertelnie wrogich obozach, utrzymywały ze sobą mniej lub bardziej nieoficjalne kontakty, których charakter wymagał wysokiego stopnia zaufania. Antall i Sławik, oprócz opieki nad przebywającymi na Węgrzech obywatelami polskimi, co było ich głównym i oficjalnym zajęciem, ułatwiali Polakom wyjazd do krajów alianckich, przede wszystkim do polskiego wojska, a Żydom wyrabiali dokumenty aryjskie, czyli przepustki do życia. O skali ich działalności świadczy co najmniej pięć tysięcy uratowanych Żydów. Polaków, którym pomogli, było kilkakrotnie więcej.
W miasteczku Vác Sławik zorganizował sierociniec dla blisko setki żydowskich dzieci, oficjalnie nazwany Domem Sierot Polskich Oficerów. By uniknąć podejrzeń wynikających z niezbyt słowiańskiego wyglądu podopiecznych, dzieci uczone były katolickich modlitw, a co niedzielę ostentacyjnie prowadzone do miejscowego kościoła. Ale w zaciszu sierocińca uczyły się religii swojego narodu. Po wkroczeniu Niemców na Węgry zorganizowano wyjątkowo skuteczną ewakuację. Wszystkie dzieci przeżyły wojnę.
Dzięki pomocy Antalla udało się Sławikowi sprowadzić na Węgry przebywające w Warszawie żonę i córkę. Sposób, w jaki obie, na węgierskich papierach, lecz bez choćby elementarnej znajomości języka, przejechały przez kilka granic i punktów kontrolnych, to temat na osobny odcinek sensacyjnego serialu. Radość z bycia razem nie trwała długo, zaledwie pół roku. Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Węgier Henryk Sławik musiał się ukrywać, choć nie zaprzestał swej działalności. Miał paszport szwajcarski, mógł swobodnie wyjechać do Szwajcarii. Mógł również znaleźć schronienie w Rumunii, tak jak Henryk Zimmermann. I tu pojawia się mało znany temat rumuński.
Rumunię postrzegamy zwykle jako sojusznika, który nie do końca wywiązał się ze swoich zobowiązań. Internowanie polskich władz spowodowało zaburzenia w koordynowaniu działań walczących wojsk i umożliwiło przejęcie władzy przez gen. Sikorskiego. Z drugiej strony, Rumuni, choć przeszli na stronę Niemców, gdy przykład Polski pokazał, ile warte są angielskie gwarancje, do końca wojny chronili internowanych Polaków przed Niemcami, swoim sojusznikiem. Wiele tysięcy internowanych w Rumunii i na Węgrzech żołnierzy wymknęło się obozów i zasiliło Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Nie mogło się to stać bez co najmniej życzliwej neutralności władz obu tych krajów.
Sławik zdecydował się jednak zostać na Węgrzech, a żona nie chciała wyjeżdżać bez niego. W ukryciu udało mu się spotkać z córką. Było to ich ostatnie spotkanie. W jego trakcie mała Krysia zapytała: „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam to obiecywałeś?”. Tata Henryk odpowiedział, że nie mógł zostawić tych, których powierzono jego opiece… Rodzina Sławików zapłaciła wysoką cenę za tę decyzję. Żona Sławika przeżyła Ravensbrück, córce udało się uciec i tułała się po węgierskich rodzinach, aż po wojnie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, odnalazł ją Józef Antall i umożliwił powrót do matki.
Niemcy aresztowali zarówno Sławika, jak i Antalla, by ukarać ich za uratowanie tysięcy Żydów i pomoc dziesiątkom tysięcy polskich żołnierzy w przedostaniu się do polskiego wojska na Zachodzie.
O ile Sławik, jako Polak, był winnym niejako z definicji, o tyle wobec Węgra Niemcy stosowali elementarne zasady praworządności, a te wymagały udowodnienia winy. Doprowadzili więc do ich konfrontacji, by dowiedzieć się, czy Antall działał świadomie. Sławik całą winę wziął na siebie, zapewniając, że Antall o niczym nie wiedział. Zeznań nie zmienił pomimo długiego, prowadzonego gestapowską metodą przesłuchania.
W swej powojennej relacji József Antall wspominał, że, gdy wieziono ich razem z tego przesłuchania, ujął dłoń skatowanego Sławika i rzekł:
– Przyjacielu, dziękuję. Uratowałeś mi życie.
Sławik słabym głosem odpowiedział:
– Tak płaci Polska.
Scena godna hollywoodzkiej realizacji.
Antalla zwolniono, a Sławika wysłano do Mauthausen, austriackiego Katynia, gdzie mordowano polską inteligencję. Zamordowano tam też Sławika.
I na tym kończy się życie Henryka Sławika, a zaczyna historia pamięci o nim. Żona z córką zamieszkały w Katowicach, jednak realia stalinowskiej nocy spowodowały, że wolały nie ujawniać, kim był ich mąż i ojciec. Pamięć o Henryku Sławiku zgasła.
Kilkadziesiąt lat później, pod koniec lat osiemdziesiątych, przybył do Polski Henryk Zvi Zimmermann i ze zdumieniem stwierdził absolutny brak wiedzy o czynie Henryka Sławika. Stwierdził wtedy: „Ja nie rozumiem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Nikt nie umiał mu wskazać, gdzie szukać jego rodziny. Dotarł do niej dopiero dzięki ogłoszeniu w „Przekroju”.
Od tego czasu wiedza o tym wielkim człowieku, z trudem bo z trudem, znajduje sobie miejsce w świadomości społecznej. Przede wszystkim dzięki właśnie Henrykowi Zimmermannowi, który robił co mógł, by tę wiedzę upowszechniać. Dzięki niemu zaczęły pojawiać się publikacje, a nawet książki, później filmy. Jednak, gdy w roku 1990 Sławik otrzymał pośmiertnie tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, w polskich mediach zapanowała głucha cisza.
Promocja dokonań Sławika to cel założonego w roku 2008 w Katowicach Stowarzyszenia Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło. W ciągu minionych lat doprowadzono do wielu form upamiętnienia tej wielkiej postaci. Są one efektem zarówno bezpośrednich działań Stowarzyszenia, jak i osób i instytucji zainspirowanych tą działalnością. Największym, jak na razie, osiągnięciem Stowarzyszenia było doprowadzenie do pośmiertnego odznaczenia Sławika Orderem Orła Białego. Niespodziewanie to, zdawałoby się oczywiste uhonorowanie, nie było łatwe do przeprowadzenia. O ile prezydent Kaczyński nie miał problemów z podjęciem decyzji o odznaczeniu, o tyle wnioskodawcy długo musieli przebijać się do niego przez niezrozumiały mur obojętności, a czasem niechęci prezydenckich urzędników. Z ust pewnej wysoko postawionej w Kancelarii Prezydenta osoby usłyszeli nawet: „A może już dosyć tych polskich sprawiedliwych?”. Zaskoczonym wyjaśniono, że osoba ta ma wkrótce objąć ważne stanowisko w nowojorskiej placówce i obawia się, że udział w tym przedsięwzięciu zniechęci do niej wpływowe tam środowiska żydowskie.
Ta oportunistyczna nadgorliwość miała uzasadnienie jedynie w chorej wyobraźni, jako że w upamiętnienie Henryka Sławika to właśnie Żydzi wnieśli ogromny, wręcz fundamentalny wkład. Gdyby nie Żyd Zimmermann, nie wiedzielibyśmy dzisiaj nic o naszym bohaterze, nie byłoby ani Yad Vashem, ani Orła Białego, ani tego artykułu. Duży wkład wniósł również przewodniczący katowickiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, członek założyciel przywoływanego tutaj Stowarzyszenia. A i w samej Ameryce nie robiono żadnych problemów ze złożeniem w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu materiałów dokumentujących działalność i ofiarę Henryka Sławika.
Warto również obejrzeć krótki film dokumentujący reakcję izraelskiej widowni w Tel Avivie po obejrzeniu filmu Marka Maldisa „Henryk Sławik – polski Wallenberg”. Trudno o lepszy, bardziej autentyczny i emocjonalny wyraz wdzięczności wobec Henryka Sławika i polskiego narodu. Ten krótki film powinien być wyświetlany w polskich placówkach na całym świecie. A nie jest.
Ceremonia odznaczenia odbyła się 25 lutego 2010 roku, czyli półtora miesiąca przed Smoleńskiem. Do Katowic przybyli prezydenci Polski i Węgier, ambasador Izraela, konsul USA. Wydarzenie, jak na Katowice, niezwykłe. Wspaniałe przemówienia obu prezydentów, podziękowanie wnuczki Antalla, wygłoszone płynną polszczyzną. Nic, tylko transmitować i rozsyłać relacje na cały świat. Tymczasem transmisji nie było, relacji – tak samo. Główne polskie media solidarnie zamilczały to wydarzenie. Tylko w jednej z gazet znalazłem krótką informację, że Lech Kaczyński rozpoczął w Katowicach kampanię wyborczą. Znów pamięć o Sławiku padła ofiarą politycznych rozgrywek.
Wszystkie opisane działania mają ograniczony, zwykle lokalny zasięg. Potwierdzającymi regułę wyjątkami mogą być jedynie wspomniana wizyta w Muzeum Holokaustu, wystawa w Parlamencie Europejskim, pomnik Sławika w Budapeszcie czy składanie kwiatów w Mauthausen w rocznicę zamordowania Sławika. Działania osób prywatnych i stowarzyszeń takich, jak opisane w tym artykule, opierające się na pracy społecznej pasjonatów, mają swoje granice skali i skuteczności, wynikające ze skromności środków. Promocja Sławika w wymiarze, na jaki ta postać zasługuje, możliwa będzie jedynie przy odpowiednio dużym zaangażowaniu instytucji państwowych. Pierwsze jaskółki już się pojawiają. Jesienią w Konsulacie RP w Nowym Jorku zostanie otwarta wystawa o Henryku Sławiku. Pewne działania podejmuje też Instytut Polski w Düsseldorfie. Oby zapowiadały one wiosnę.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” znajduje się na s.7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com