Wspomnienie o śp. Wojciechu Piotrze Kwiatku – jakim go zapamiętało środowisko dziennikarskie i przyjaciele

Pierwszy żal to ten, że odszedł człowiek, który był w naszym serdecznym krajobrazie codziennym, a drugi, że Wojtek miał jeszcze w sobie ogromny potencjał intelektualny, twórczy, duchowy i literacki.

Wspomnienie o Bratku*

Jerzy Biernacki

Rankiem 5 lutego 2020 roku odszedł od nas redaktor Wojciech Piotr Kwiatek. Prażanin, silnie odczuwający więź z ludowym etosem warszawskiej Pragi, miłośnik twórczości Marka Nowakowskiego. Umawiał się w ostatnich latach najchętniej w kawiarni „Piotruś” przy Nowym Świecie, w pobliżu lub przy stoliku upamiętniającym pisarza. O tym jednak wiedzieli jedynie najbliżsi jego przyjaciele. Naturalnie jego wizjer ogarniał znacznie szersze horyzonty, przede wszystkim kultury, nie tylko polskiej, a także polityki i życia społecznego.

Za komuny, po studiach filologicznych na Uniwersytecie Wrocławskim i Warszawskim, „ukrył się” w światku czy może w świecie (daleki jestem od pomniejszania jego wartości) literatury detektywistycznej, czy szerzej – kryminalnej, która stała się (czy może była od początku, skoro rozważaniom nie wyłącznie teoretycznym na ten temat poświęcił swoją pracę magisterską) jego wielką pasją. Po latach z pracy magisterskiej zrobił interesującą książkę pt. Zagadki bez niewiadomych. Kto i kiedy zamordował polską powieść kryminalną? Jako redaktor „Iskier” wyszukiwał młode talenty, sam próbował z powodzeniem dołączyć do grona autorów literatury kryminalnej, pisząc m.in. opowiadania wydane pt. Słaba płeć czy minipowieść Za żadne pieniądze.

Żywy nerw kryminalny przejawia jego późniejsza znacznie powieść radiowa Kretowisko, pisana z odcinka na odcinek i odczytywana w Radiu WNET w okresie jego początków. Wbrew pozorom, mimo oczywistej instrumentalności i zawężeń związanych z warunkami, w jakich powstało, Kretowisko ma samodzielną wartość literacką i jako kryminał, i jako political fiction, i jako powieść z kluczem.

Trzeba było powstania przed dziesięciu laty Radia WNET Krzysztofa Skowrońskiego, żeby doszło do odkrycia niezwykłego talentu radiowego Wojtka. Bez wątpienia od początku stał się jedną z ikon tego niezwykłego i tak świetnie rozwijającego się Radia.

Jego audycja wieczorna poświęcona szeroko pojętej kulturze, pt. Smaki i niesmaki, do której współprowadzenia miałem zaszczyt być zaproszony w okresie, gdy Radio nadawało audycje jeszcze z Hotelu Europejskiego, a potem z lokalu przy Koszykowej 8 (krótko to trwało jedynie z mojej winy), gromadziła postaci i mówiła o zjawiskach i wydarzeniach, którymi prawie nikt inny w tym czasie się nie zajmował. O takich, jak Galeria Działań na Ursynowie, jak problemy zmieniającego się języka debaty publicznej, upadek teatru czy misji telewizji publicznej albo fatalny los jednego z najwybitniejszych polskich publicystów o pokroju konserwatywnym, Piotra Skórzyńskiego. Kurier Kulturalny Wojtka Kwiatka, piątkowe kilkuminutowe wejścia na zakończenie Poranka WNET, poświęcone filmowi/filmom, książce, wystawie czy przedstawieniu teatralnemu, to były perełki felietonistyki kulturalnej. Czuł formę radiową, żywe słowo, jak mało kto.

Już wiele lat przedtem prezentował się jako znakomity, waleczny publicysta piszący. Najpierw jako członek redakcji „Tysola”, czyli „Tygodnika Solidarność”, skąd odszedł, poróżniwszy się z Andrzejem Gelbergiem, ale przede wszystkim na łamach niezapomnianego tygodnika „Nasza Polska” Marii Adamus, gdzie był przez wiele lat sekretarzem redakcji. Jego publikowane tam przez pewien czas Dialogi europejskie, gdyby je rozbudował i zebrał w książce, byłyby rewelacją intelektualno-literacką.

Ironia, pogranicze groteski, ośmieszanie różnych „europejskich” głupstw przy pozorach zachowywania powagi (to tak jak opowiada się dowcipy z kamienna twarzą) i oswajanie przerozmaitej grozy i zgrozy, której elementy właśnie się ziszczają na naszych oczach i dotykają naszego kraju – to treść owych niedokończonych dialogów.

Naturalnie w okresie swego sekretarzowania w „Naszej Polsce” i także później Wojtek pisywał wstępniaki i felietony, wyróżniające się aktualnym wyczuciem politycznym i świadomością, jak głęboko i nieodwracalnie skutkują błędy polityków, jeśli idzie o przyszłość kraju i narodu. Wprowadzał także na łamy poważnego tygodnika polityczno-kulturalnego formy lżejsze, oparte na właściwym mu poczuciu humoru, bez którego nie ma właściwie dobrego felietonu. Świetnie się też bawił, współpracując z redaktorem technicznym, w sprawach związanych z layoutem pisma, obróbką zdjęć, które układali niekiedy jak rozrzucone karty do gry, żeby czytelnika nie nudził grzeczny, banalny ich porządek. Pamiętam, jak kiedyś daliśmy zdjęcie Antoniego Macierewicza z kotem, ale coś nam w nim nie pasowało i postanowiliśmy zdjąć głowę Antoniego i dać nieco inaczej ułożoną z innego zdjęcia – wypadło znacznie lepiej. Antoni zdumiony zachodził w głowę, co to za fotografia, dopóki nie dowiedział się od nas prawdy.

Nie sposób w kilku zdaniach ogarnąć zakresu, formy i efektów jego kilkunastoletniej pracy w „Naszej Polsce”. Był tam centralną postacią, redaktorem, który potrafił współpracować z szefem bez schlebiania mu i z poczuciem, że ma prawo do czynienia mu w razie potrzeby krytycznych uwag, będąc zrazem łącznikiem między podwójnym kierownictwem redakcji (pani Maria miała decydujący głos, zwłaszcza w sprawach programowych i z zakresu „wysokiej polityki”, redaktor naczelny odpowiadał – krótko mówiąc – za dziennikarski profesjonalizm pisma) a gronem pracowników i współpracowników.

Jak przystało na indywidualistę, Wojtek miał również inne rzeczy niedokończone (nawiązuję tu do owych niedokończonych Dialogów europejskich), jak choćby spisywane w formie eseistycznej swoje rozmowy z Bogiem, o których raz kiedyś mi wspomniał.

Jakiś czas temu przeżył on głęboką metanoję, rzeczywiste nawrócenie. Poprosił ks. Stanisława Małkowskiego (który był kapelanem redakcji „Naszej Polski”) o przewodnictwo duchowe i pod tym wpływem, jak myślę, szedł duchowo wzwyż.

Kilka lat temu wznowił książkę wydaną 23 lata wcześniej, o początkach transformacji, w której pewną rolę odegrała także „długa ręka Moskwy”, ujawniona przez Sławomira Cenckiewicza dwadzieścia lat później. W Akrobatach i kuglarzach z 1993 roku (wznowionych bodaj w 2016 roku) autor nie ma co do tego złudzeń, podobnie jak co do tego, kogo ta ręka dotknęła i przemieniła nie do poznania. Książka Akrobaci i kuglarze ma wiele innych jeszcze zalet. Wystarczy powiedzieć, że dotyczy m.in. okresu powołania, półrocznego trwania i obalenia rządu Jana Olszewskiego i że jej autor miał dostęp do wszelkich informacji, pracując, zdaje się, w biurze prasowym partii Jarosława i Lecha Kaczyńskich Porozumienie Centrum. Autor odkrywa i demaskuje przyczyny takich a nie innych postaw znanych polityków (ukrytych pod lekko tylko zmienionymi nazwiskami, łatwymi do rozszyfrowania), i jest w tym bezlitosny. Wznowioną książkę zaopatrzył w 14 rysunków śp. Antoniego Chodorowskiego, z których prawie każdy jest samodzielnym arcydziełem rysowanej publicystyki

I wreszcie znakomita książka sprzed kilku lat, pt. Obywatel: powieść sensacyjna, political fiction całą gębą, napisana najwyraźniej pod wpływem gorącej tęsknoty do sprawiedliwości, do zadośćuczynienia za popełnione zło. W ostatnim czasie narodziła się nadzieja na ekranizację powieści. Wojtek napisał scenariusz (z pomocą fachowca z tej dziedziny), zaaprobowany przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, i zimą miały rozpocząć się zdjęcia do filmu. Obawiam się, czy w obliczu śmierci autora książki projekt ten nie zostanie zaniechany.

W Internecie, na Facebooku i w materiałach Radia WNET napisano wiele o tym, jakim Wojtek Kwiatek był człowiekiem, że do kolegów z Radia zwracał się słowami „Piękne Panie i Szlachetni Panowie”, że był wyczulony na dziejące się zło i dążył ku dobru, że był szarmancki wobec pań i lojalny w przyjaźni. To wszystko prawda.

Ale prawdą jest też, że każdą swoją audycję zaczynał od określenia stanu przyrody i pogody i od ich wpływu na psychikę człowieka, na nastrój rozpoczynającego się wieczoru. On, człowiek z gruntu „miastowy”, reagował cienkoskóro na wiatr, ulewę za oknem czy po prostu deszcz, jesienny deszcz. Miał naturę poety i zresztą pisywał dobre wiersze, jak np. ten o rozbieraniu choinki.

Rozbieranie choinki

Już jest po wszystkim. Już nikt się nie cieszy.
Zmęczonym gestem opuszcza gałązki
Stara choinka. Już ciążą łańcuchy
I świecidełka i anioł z papieru
Który już nie jest in excelsis, bo się
Czubek choinki pochylił ku ziemi.

Już jest po wszystkim. Rozbierzesz choinkę
Radość i ciepło w przegródki powkładasz
Jeszcze Cię może co ściśnie za gardło
Jak przy życzeniach w wigilijny wieczór.
„Mama” i „tata”, nie „ojciec” i „matka” –
Tak o nich mówisz dwa razy do roku.

Potem się sprzątnie, by ślad nie pozostał
Skrzętnie wybierze się igły spod stołu
Resztę opłatka zje brat, bo mu każesz
Mówiąc: zjedz, gnoju, przecież nie wyrzucę.
Obrazki, które dał ksiądz po kolędzie
Schowasz w pudełku na listy. Jak zawsze.

I będzie dobrze. Tak jak w zeszłym roku
Znów będzie można się modlić a potem
Lżyć i przeklinać i mówić, że „kocham”.

W sieci wymienione są też wszystkie sprawowane przezeń funkcje, zwłaszcza w SDP, gdzie był m.in. wiceprzewodniczącym Klubu Publicystyki Kulturalnej, i to wiceprzewodniczącym twórczym, samodzielnym. Warto jeszcze podkreślić, że oprócz kryminałów jego wielką pasją był film. Nawet w ostatnich latach, trudnych dla niego z powodu gnębiących go chorób, nie opuszczał żadnego pokazu, bez względu na samopoczucie. W SDP prowadził dyskusyjny klub filmowy.

Wojtek był też człowiekiem z gitarą. Lubił śpiewać, miał przyjemny, głęboki głos. W ogóle lubił muzykę, zarówno poważną, jak i rozrywkową. Ze szczególną pieczołowitością przygotowywał stronę muzyczną swojej audycji Smaki i niesmaki. Jedną z tych audycji poświęciliśmy w całości dziełu muzycznemu Kiko Argüello pt. Cierpienie niewinnych, przedstawionemu kilka lat temu na terenie niemieckiego obozu Auschwitz-Birkenau w obecności kilkudziesięciu rabinów żydowskich z całego świata i wielu biskupów Kościoła katolickiego. Grała orkiestra symfoniczna i śpiewał chór, liczące razem coś około 300 czy nawet więcej wykonawców.

Pamiętam też wspaniały, zainicjowany przez Wojtka koncert kolęd podczas jednego ze spotkań opłatkowych w Klubie Publicystyki Kulturalnej SDP. Próbowałem mu towarzyszyć, ale tylko on znał na pamięć wszystkie zwrotki śpiewanych kolęd i wykonywał je z rozmachem i swadą, tak że udało mu się rozśpiewać cały klub. Był bez wątpienia człowiekiem wielu przeznaczeń.

Można by wymieniać kolejne role czy funkcje pełnione przez Wojtka, jak np. rola członka kapituły (przez 10 lat) przyznawania medalu Opoki, nagrody społecznej imienia wspomnianego Piotra Skórzyńskiego, z którym się przyjaźnił, którego twórczość znał dobrze, niezwykle wysoko cenił i celnie potrafił o niej mówić. Bo miał on tę niezwykłą cechę, że nie zazdrościł nikomu jego wybitności, jego dorobku czy sukcesów, lecz – jak w tym przypadku – starał się wiedzę o nich rozpowszechniać. Wobec szczelnie zamilczanego Skórzyńskiego miało to szczególne znaczenie i wymagało odwagi cywilnej wysokiej miary. W 11 edycjach Opoki otrzymała medale (Opoki Ducha, Opoki Słowa i Opoki Czynu) plejada wybitnych niezłomnych Polaków, żeby wymienić tylko: Jerzego Narbutta, ks. Stanisława Małkowskiego, premiera Jana Olszewskiego, prof. Andrzeja Nowaka, Annę Walentynowicz, Marię Adamus, Antoniego Macierewicza, Marka Jana Chodakiewicza, Marcina Dybowskiego czy inż. Jacka Karpińskiego.

Myślę, że na zakończenie trzeba powiedzieć o podwójnym żalu: pierwszy żal to ten, że odszedł człowiek, który był w naszym serdecznym krajobrazie codziennym, a drugi żal to ten, że Wojtek miał jeszcze w sobie ogromny potencjał intelektualny, twórczy, duchowy i literacki. Jego dorobek pozwalał mu z pewnością myśleć o sobie: non omnis moriar. Ale nie skończył jeszcze 69 lat. Dlaczego, Panie Boże, nie dałeś mu choćby dekady? Twoja wola, Panie. R.I.P.

*Bratek to imię, jakie nadał autor „Kretowiska” sobie jako jednej z postaci powieści.

Artykuł Jerzego Biernackiego pt. „Wspomnienie o Bratku” znajduje się na s. 2 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Cena „Kuriera WNET” w wersji elektronicznej i w prenumeracie pozostaje na razie niezmieniona.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 9 kwietnia 2020 roku!

Artykuł Jerzego Biernackiego pt. „Wspomnienie o Bratku” na s. 2marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zmarł Wojciech Piotr Kwiatek: To był człowiek, który jednoczył ludzi. Miał wielkie serce dla innych

Pisał wciągające kryminały, szanował i łączył ludzi. Angelika Cudna, Łukasz Jankowski i Krzysztof Skowroński rozmawiają o swym radiowym koledze ś.p. Wojciechu Piotrze Kwiatku.

To był człowiek, który jednoczył ludzi. Miał taką cechę, że potrafił zorganizować wszystkich, żeby spotkać się bez interesu; tylko po to, aby być po prostu razem.

Angelika Cudna wspomina zmarłego w środę Wojciecha Piotra Kwiatka, z którym, jak mówi, od razu po poznaniu się zaprzyjaźniła. Okazuje się, że obydwoje wychowywali się na Pradze i uczyli się w warszawskim LO im. Władysława IV. Krzysztof Skowroński przypomina sobie początki znajomości z Kwiatkiem, który napisał kryminał „Kretowisko” – opowieść o Radiu WNET sprzed niemalże dziesięciu lat. Była ona emitowana w odcinkach na antenie Radia WNET. Inną książką autorstwa zmarłego, jest „Obywatel”, od której jak mówią, nie da się oderwać. Jest ot kryminał rozgrywający się w czasach PRL. Na jego podstawie ma powstać film, który, jak ma nadzieję Angelika Cudna, będzie równie dobry.

Mimo niewiarygodnego cierpienia potrafił z Brwinowa przyjechać na proszkach przeciwbólowych nie dając nikomu poznać w jakim jest stanie.

Prowadząca audycji „Z miłości do kina” przypomina, że choć Kwiatek cierpiał z powodu choroby, nie dawał tego po sobie poznać. Nie chciał on o niej rozmawiać. Łukasz Jankowski dodaje:

Redaktor Wojciech Piotr Kwiatek to osoba, która zawsze była radosna, która do każdej osoby podchodziła z atencją, podchodził do każdego człowieka tak samo.

Cudna stwierdza, że był on „Człowiekiem przez duże C”.

Prof. Antoni Dudek, Roman Bereźnicki, Bartosz Ćwir – Popołudnie WNET – 05.02.2020 r.

Popołudnia WNET można słuchać od poniedziałku do piątku w godzinach 16:00 – 18:00 na: www.wnet.fm, 87.8 FM w Warszawie i 95.2 FM w Krakowie. Zaprasza Magdalena Uchaniuk-Gadowska.

Goście Popołudnia WNET:

prof. Antoni Dudek – politolog, historyk;

Roman Bereźnicki – Lipali, zespół Lecter;

Bartosz Ćwir – autor książki „W obronie wypraw krzyżowych”;

prof. Zdzisław Krasnodębski – poseł do Parlamentu Europejskiego;


Prowadzący: Magdalena Uchaniuk-Gadowska

Wydawca: Jaśmina Nowak

Realizator: Jan Dudziński


 Część pierwsza:

Wojciech Kwiatek / Fot. Radio WNET

 Wspomnienie o śp. Wojciechu Piotrze Kwiatku, związanym od wielu lat z Radiem WNET. Jest autorem m.in. książki „Akrobaci i kuglarze” o transformacji ustrojowej. Słuchamy fragment rozmowy na temat jego serii powieści kryminalnej „Kretowisko”, której pierwszą część słuchaliśmy w południe. Teraz słuchamy części drugiej.

 

Część druga:

Prof. Antoni Dudek odnosi się do rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej. Przewiduje, że będzie agresywna i intensywna. Jest ona bowiem ostatnia przed trzyletnią przerwą w maratonie wyborczym. Zauważa, że są to wybory o największej frekwencji. Przypomina rekord z II tury wyborów, kiedy stratowali Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski. Frekwencja wyniosła wtedy 68%. Nie wyklucza, iż rekord ten on zostać pobity w najbliższych wyborach. Mówi o matematyce wyborczej. Tłumaczy czemu prezydent Duda zawetował ustawy ws. sądownictwa latem 2017 r. „Prezydent walczył o swoje kompetencje” , mówi, wskazując, że problemem były nowe uprawnienia jakie miał zyskać minister sprawiedliwości. Był to aspekt walki między prezydentem Andrzejem Dudą a ministrem Zbigniewem Ziobrą o zakres ich wpływów w zakresie wymiaru sprawiedliwości. Zauważa, że prezydent Duda przyjął mocno retorykę. Krytykuje wypowiedź prezydenta o tym, że „rozważyłby podpisanie ustawy o związkach partnerskich, gdyby trafiła na jego biurko” . Jest to oczko do centrowego wyborcy, które nasz gość ocenia jako niepotrzebne. Dodaje, że „gra na dwa fortepiany” jest trudna.

Odnosi się do powiązania funduszy unijnych z praworządnością. Mówi, że spór z UE jest sporem o zakres suwerenności. „Na pewno nie do maja” , mówi odpowiadając na pytanie czy PiS ugnie się przed naciskami Brukseli. Ta chciałaby żeby zawiesić działanie ustawy do wyroku TSUE w tej sprawie, który, jak zauważa prof. Dudek, może zapaść nawet za rok. Jeżeli Andrzej Duda wygra wybory prezydenckie to razem z Jarosławem Kaczyńskim zdecydują. Przypomina, że w przeszłości PiS cofnął się dwa razy: w sprawie Puszczy Białowieskiej i wysłania na emeryturę prof. Małgorzaty Gersdorf.

Rozmówca Małgorzaty Uchaniuk-Gadowskiej komentuje wypowiedź prof. Adama Strzembosza. Stwierdza, że nie dziwi go ona. Prof. Strzembosz broni wymiaru sprawiedliwości, gdyż to on odpowiadał za to jak teraz wygląda. „Nie widzę wśród sędziów dołowych poparcia dla zmiany” dodaje. „PiS zdecydował się na bardzo radykalne zmiany mając bardzo małe poparcie wewnątrz tej grupy zawodowej”.  O zmianach wprowadzonych przez PiS mówi: „Jestem krytyczny wobec nich”. Stwierdza, że głównym problemem nie były zmiany personalne tylko opieszałość wyroków. To tą ostatnią należało rozwiązać przy współpracy z samymi sędziami. Podkreśla, że przewlekłość sądów to „ludzkie dramaty” . „W piątym roku nie widzę światełka w tunelu”zauważając, że tempo rozstrzygania spraw po reformach jest jeszcze wolniejsze.

Odnosi się do wypowiedzi redaktora Maziarskiego. Stwierdza, że jeżeli uważa on, iż panuje dyktatura, to powinien zejść do podziemia. Zauważa, że „Gazeta Wyborcza” koniec demokracji w Polsce ogłosiła już w 2015 r., przy okazji sporu o sędziów Trybunału Konstytucyjnego.

 

 

Część trzecia:

Okładka najnowszej płyty zespołu Lecter, „Lumen”.

Roman Bereźnicki mówi o założeniu zespołu Lecter „to po prostu czwórka kolegów z podwórka”. Tworzą go: nasz gość, jego brat Bolesław Bereźnicki-gitarzysta, jego kolega ze szkolnej ławy Sławomir Nykiel i Dominik Jończyk. Mówi, że po drodze dostał się do zespołu Lipali. „Musiałem się poświęcić nowemu zespołowi”. Skupiał się na zespole z Gdańska, przez co „zespół Lecter musiał przystopować”. Mówi o tym, co czuł, kiedy się dowiedział, że będzie ojcem. Efektem jego przeżyć jest płyta „Lumen”. Mówi o niej: „Są wycofane gitary, jest dużo więcej bitu”. Dodaje, że „Chciałem stworzyć, na ile się da w naszym wykonaniu, płytę taneczną”. Słuchamy utworu „Płyń”ze wspomnianej płyty, która ukazała się we wrześniu 2019 r.

Rozmówca Magdaleny Uchaniuk-Gadowskiej mówi o muzykach w swojej rodzinie. Są nimi jego bracia: Michał i Bolesław Bereźniccy. Opowiada o łączeniu aktywności artystycznej z zawodową i życiem rodzinnym. „Staram się utrzymać siebie i swoją rodzinę z muzyki”- mówi. Opowiada o projekcie w którym brał udział, gdzie wykorzystywane były teksty Czesława Miłosza.

Muzyk zdradza trasę koncertową zespołu Lecter. Najnowsza płyta jeszcze nie była grana na koncertach. 7 marca grają w Opolu, 17 kwietnia w Gdańsku, 4 kwietnia w Poznaniu (jako cover Lipali). Ten ostatni będzie dla niego, jako członka obu zespołów, ciężkim wieczorem. Cieszy się jednak, że jest obu zespołach, gdyż dzięki temu może się spełniać na różnych biegunach. „Mam drugi świat Lectera, gdzie lubię bawić się elektroniką”- stwierdza.

Bereźnicki wspomina „złote lata 90.”, kiedy rodził się grunge. Opowiada o wrażeniach jakie zrobił na nim pierwszy koncert Davida Bowie’ego, jaki widział.

 

Część czwarta:

Zdobycie Jerozolimy podczas I krucjaty (1099 r.)/ domena publiczna

Bartosz Ćwir mówi o tym, czym były wyprawy krzyżowe i jak możemy je zdefiniować. Ich nieodłącznymi elementami były: rola Kościoła, zbrojny charakter, obrona łacińskiego chrześcijaństwa. Poza wielkimi wyprawami były w ziemi świętej także „krucjaty sezonowe”. Wyprawy na mniejszą skalę, na np. 3 miesiące. Mówi, o tym, że w krucjatach „bynajmniej nie chodziło o wymordowanie Saracenów”. Zauważa, że państwach łacińskich na Bliskim Wschodzie „większość mieszkańców była Arabami, nikt ich nie próbował na siłę nawracać”. Dodaje, że zarówno w Ziemi Świętej, jak i na Półwyspie Iberyjskim „sojusze między chrześcijanami a muzułmanami to była rzecz powszechna”.

Mówi o koncepcji wojny sprawiedliwej. Jest to prowadzona przez prawowite władze wojna obronna lub prowadzona w celu odzyskania tego, co wcześniej było nasze. Jak podkreśla Ćwir, „Bliski Wschód należał do chrześcijan”. Autor książki „W obronie wypraw krzyżowych” mówi o zasięgu rabunkowych wypraw arabskich, które trapiły południowe Włochy. Tłumaczy krwawość ówczesnego prowadzenia wojen. Każde zdobycie miasta szturmem kończyło się rzezią. Zauważa, że „wszyscy brali udział w obronie miast”, także kobiety, o czym mówi m.in. kronika Piotra z Duisburga.

 

Część piąta:

Prof. Zdzisław Krasnodębski / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET

Prof. Zdzisław Krasnodębski opowiada o działaniach podejmowanych przez Komisję Europejską wobec Polski w związku ze zmianami w sądownictwie. Zauważa, że „Rozpoczęła się ostra walka jak będą te wieloletnie programy finansowe wyglądać”. Obecny projekt programu zakłada bardzo „wyśrubowane cele”. Zaznacza, że przyjmowanie tych ram finansowych odbywa się jednogłośnie, więc jeśli będą one niekorzystne dla Polski, to strona polska skorzysta z prawa weta. Europoseł opowiada o niemieckich przygotowaniach do prezydencji w Unii Europejskiej, która zacznie się za pół roku. Obecnie trwa prezydencja chorwacka. Nasz gość stwierdza, iż „półtora roku temu zaczęto przyjmować do pracy Niemców z najlepszych zagranicznych uczelni, by stworzyć sztab ludzi, którzy pomogą to prezydencję realizować”. Jedną z rzeczy, którą RFN będzie chciał realizować w czasie swej prezydencji będzie szczyt UE-Chiny. Prof. Krasnodębski opowiada o tym, jak „wybito zęby dyrektywie [gazowej], którą parlament dosyć ostro sformułował”. W wyniku osłabienia jej zapisów europosłowie PiS-u wstrzymali się od głosu w głosowaniu nad nią. Jak dodaje: „chwała Bogu, że mamy Amerykanów”.

Magdalena Uchaniuk-Gadowska przedstawia aktualne wiadomości. Została wyznaczona data wyborów prezydenckich na 10 maja.

Odszedł Wojciech Piotr Kwiatek. Pożegnamy go w najbliższy poniedziałek

Dziennikarz Radia WNET, krytyk filmowy i autor książek Wojciech Piotr Kwiatek zmarł w wieku 68 lat.

Witam piękne Panie i szlachetnych Panów!

W tych słowach Wojciech Piotr Kwiatek witał się ze swymi redakcyjnymi kolegami z Radia WNET. Dzisiaj otrzymaliśmy informację o jego śmierci w wyniku przegranej walki z chorobą. Mogliśmy usłyszeć go w programie kulturalnym i  audycji Smaki i niesmaki. Był autorem takich książek jak „Obywatel”, „Zagadki bez niewiadomych. Kto i kiedy zamordował polską powieść kryminalną”, „Słaba płeć”, „Za żadne pieniądze”, „Akrobaci i kuglarze”. Stworzył również radiową powieść kryminalną „Kretowisko”, którego pierwszy odcinek ukazał się na naszej antenie 19 stycznia 2012 roku. Należał do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w którym m.in. był członkiem pierwszego zespołu Jury Selekcyjnego Konkursu o Nagrody SDP.

Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek 10 lutego o godz. 11.00 w kościele św. Zygmunta przy pl. Konfederacji na warszawskich Bielanach.

A.P.

 

– Rób życie! – mawiała zawsze Halina, co znaczyło: ciesz się, baw się, używaj/ Wojciech P. Kwiatek „Kurier WNET” 48/2018

„Wiem, że gdyby nie wy, mnie już by nie było na tym świecie” – napisała Halina w swym pierwszym od czasu wyjazdu z Polski liście, dając – po blisko 15 latach – znak, że przeżyła i jest szczęśliwa.

Wojciech Piotr Kwiatek

HALINA
Historia prawdziwa

Do domu moich dziadków na warszawskiej Pradze przy ul. Ząbkowskiej trafiła w 1943 r., krótko po wybuchu powstania w getcie. Miała wtedy 13 lat, dwa lata więcej niż moja matka. W kamienicy wszyscy ją znali, wcześniej służyła bowiem jako pomoc domowa u państwa Sz., naszych sąsiadów.

Któregoś dnia moja matka wracała do domu. Na parapecie półpiętra zobaczyła Halinę. Siedziała i płakała.

– Co się stało? Czemu płaczesz? – spytała matka.

– Sz. mnie wypędzili – usłyszała w odpowiedzi.

Matka pobiegła szybko do babci i wszystko opowiedziała.

– Mamusiu, co z nią będzie? – spytała. – Ona nie ma w Warszawie nikogo…

Babcia zawołała Halinę.

– Chcesz przyjść do nas? Będziesz pracować? I słuchać się?

Dziewczyna chętnie zgodziła się pomagać u nas w domu. Miała robić zakupy, sprzątać, pomagać w opiece nad moim wujem (miał wtedy 9 lat). Rodzina zyskała więc wyrękę, a moja matka – koleżankę; toż były niemal rówieśnicami.

„Życzliwi”

Nie minęło wiele czasu, gdy pani Sz. zaczepiła babcię na schodach:

– Pani Zdawkowa, Halina to Żydówka, musi pani wiedzieć, kogo pani wzięła do domu…

Babcia nie była strachliwa nigdy, ale sprawa była poważna. Wszystkim lokatorom domu, w którym ukrywano Żyda, groziła śmierć. Wróciwszy do domu babcia zawołała Halinę.

– Jesteś Żydówką – powiedziała jej wprost. Dziewczynka rozpłakała się, zaczęła się zaklinać, że to nieprawda. Pokazała nie budzącą wątpliwości metrykę chrztu katolickiego. Była naturalną blondynką.

Babcia dokładnie obejrzała metrykę, pomyślała, w końcu machnęła ręką. Po latach wspominała, że nie potrafiła wyobrazić sobie wyrzucenia z domu 13-letniego dziecka w sercu nocy hitlerowskiej okupacji. I mimo że sąsiedzi – poinformowani widać przez panią Sz. – wielekroć upominali babcię i ostrzegali, ta nigdy ich nie posłuchała.

Babcia Luta Zdawkowa

Szczęśliwe lata

Halina Kuśmierek zżyła się z rodziną, najbardziej z matką i wujem. Była sprytna, posłuszna, chętna do pomocy. Czas wolny od domowych zajęć najchętniej spędzały z matką na przekomarzankach z ulicznikami z sąsiedztwa, na potańcówkach, wyprawach na Targową i dalej, jak to się wtedy mówiło – „do miasta”.

Obie wspominały później, że to były dla nich naprawdę szczęśliwe lata, lata pełne wygłupów, flirtów, zabawy i nie wygasającego nigdy śmiechu. Zwłaszcza Halina była uosobieniem radości i wesołości. Dla kilkunastoletniej dziewczynki okrucieństwo wojny to nieraz bajka o żelaznym wilku.

Jedno tylko mąciło owe radosne chwile. Halina wraz z moją matką chodziły co pierwszy piątek do spowiedzi i Komunii św. Za każdym razem, odchodząc od konfesjonału, Halina strasznie płakała.

Odejście

Skończyła się wojna. Narodziła się komunistyczna PRL. Życie weszło w inny rytm, a na Ząbkowskiej nie zmieniło się za wiele. Halina była już jak członek rodziny, bardzo zaprzyjaźniona z matką, lubiana przez dziadków. Rodzina szczęśliwie wyszła z hitlerowskiego potopu bez strat, choć przecie po drodze była i konspiracja w AK, i Powstanie, co prawda na Pradze w zasadzie „nieobecne”.

Jedyną dostrzegalną różnicą była drobna, ale uchwytna zmiana w zachowaniu się Haliny. Zrobiła się bardziej pewna siebie, momentami harda, raz czy drugi pozwoliła sobie na dyskusje z poleceniami wydawanymi jej przez dziadków. Z początku wszystko łagodziły „rozmowy wychowawcze”. W 1946 r. doszło jednak do scysji poważniejszych, wywołanych tym, że Halina zdecydowanie odmówiła wykonania kilku drobnych poleceń. Trzeba było coś postanowić. Sytuację nieco rozjaśniał fakt, że Halina odnalazła gdzieś, bodaj w Kieleckiem, resztki rodziny, konkretnie ciotkę.

– Słuchaj, Halina – powiedziała pewnego dnia babcia. – Zrobiłaś się nieposłuszna, nie możemy dać sobie z tobą rady. Jeżeli już nie chcesz u nas być, droga wolna. Najgorsze minęło, zrobiliśmy dla ciebie, cośmy mogli… Masz podobno jakąś rodzinę… Teraz niech ona ci pomoże…

I tak się stało. Pewnego dnia Halina odeszła bez obustronnego go żalu. Choć pewnie moja matka żałowała koleżanki…

W świat

Pojawiła się na Ząbkowskiej jeszcze raz, mniej więcej rok później. Pojawiła się, żeby się pożegnać na zawsze. Przez Czerwony Krzyż czy inną drogą została odnaleziona przez mieszkającą w Paryżu daleką krewną. Serdecznie za wszystko podziękowała, przeprosiła za nieposłuszeństwo. Dziadkowie, szczęśliwi, że jej oddalenie nie przyniosło w skutkach nic złego, życzyli jej szczęścia w nowym świecie. Miało jej być potrzebne. Miała już 17 lat. Na resztę życia wybierała się do Paryża.

List

Ale Halina nie zniknęła z życia mojej rodziny na zawsze, żegnając się w 1947 r. na Ząbkowskiej. Dziesięć czy dwanaście lat później dostaliśmy od niej list. Na kopercie nalepiony był znaczek poczty państwa Izrael.

Byłem jeszcze za mały, żeby pamiętać szczegóły. Pamiętam jedynie, że czytając go, babcia i matka płakały z nieopanowanego wzruszenia, jakie wywołać musiały słowa:” Jestem Żydówką”, czy: „Wiem, że gdyby nie wy, mnie by już nie było na tym świecie”. Hanah, bo tak naprawdę miała na imię, uciekła z getta tuż przed wybuchem w nim powstania. Jej matka powiedziała: Masz szansę przeżyć, nie jesteś podobna do Żydówki. Wyjdziesz z getta. A gdy Hanah odmówiła, oświadczając, że nie zostawi matki, ta zagroziła samobójstwem.

Hanah wyszła więc z getta i przeżyła dzięki moim dziadkom. Jej matka zginęła w Treblince, ojciec, być może, w powstaniu. Gdy w 1989 r. spotkałem się z Haliną, nie chciałem rozpytywać o szczegóły. Może źle zrobiłem? Może jeszcze nadarzy się okazja?

Listy i pomarańcze

Od tej pory między ul. Ząbkowską w Warszawie a ul. Hagalil w Hajfie rozpoczęła się regularna korespondencja, prowadzona przez Hanah i moją matkę. Dowiedzieliśmy się więc, że wyszła za mąż, że jest szczęśliwa, że jej mąż, Dawid, facet twardy i pracowity, pracuje jako kierowca, wożąc materiały budowlane ogromną ciężarówką przez cały Izrael, od Akki po Pustynię Negew i Ejlat. Hanah opisała, jak w 1947 r. omal nie zginęła o krok od Ziemi Obiecanej, gdy flota Anglików, sprawujących wówczas protektorat nad ziemiami dzisiejszego Izraela, otworzyła na redzie portu w Hajfie ogień do statku, którym płynęła jako „nielegalna imigrantka”, wraz z tysiącami podobnych.

Ja miałem w jej wdzięczności udział najwspanialszy: dwa razy do roku przychodziła dla mnie z Izraela skrzynka pysznych pomarańczy, pachnących jak żadne inne w tamtych czasach, gdy na komunistycznym rynku pomarańcza należała do największych rarytasów. Hanah pamiętała też o babci i matce. W domu zaczęły się pojawiać piękne wyroby galanteryjne ze skóry i srebra, doskonałego jedwabiu, egzotyczne we wzornictwie i zdobieniach.

Z biegiem lat Hanah i Dawid stanęli mocno na nogach i otworzyli w Hajfie sklep mięsny. Pracowali w nim oboje od rana do wieczora. Dorobili się stałej, niemałej klienteli.

Wojna, polityka, milczenie

W 1967 r. doszło do wybuchu „wojny sześciodniowej”. Stosunki Polski z Izraelem, i tak dalekie od ideału, uległy niemal całkowitemu zerwaniu. Można oczywiście było korespondować, ale w Polsce listy takie nie były dobrze widziane. A potem był marzec ’68 i wielki exodus Żydów z Polski do Izraela. Stosunki między oboma państwami praktycznie przestały istnieć.

Między Ząbkowską w Warszawie a Hagalil w Hajfie zapanowało długie milczenie.

Wszystko to stało się dosłownie w chwili, gdy moja matka miała jechać do Izraela, by spotkać się z Haliną. Nie spotkały się już nigdy. W latach 70. wymieniły jeszcze kilka listów.

Wszystko dla cioci

Korespondencja została podjęta chyba w końcu lat 70., a może na początku 80. Ale listy przychodziły już tylko do babci. Matka zmarła w 1976 r.

W listach była troska o zdrowie „cioci” (tak Hanah, będąc jeszcze w Warszawie, w naszym domu, zwracała się do babci), o to, jak powodzi się reszcie rodziny – mnie, wujowi, jego synom. Około połowy lat 80. zaczęły też przychodzić paczki dla babci – ze słodyczami i lekami, z bielizną, z odżywkami. Hanah i Dawid podjęli też kroki w celu przyznania babci przez Instytut Pamięci w Yad Yashem medalu Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Hanah zaczęła też w listach, a czasem i w telefonicznych rozmowach, namawiać babcię do przyjazdu do Izraela.

– Halina – odpowiadała jej babcia – ja mam już 85 lat, jak ja mam się wybrać w taką straszną drogę?

– Ciociu – odpowiadała na to Halina – o nic się nie martw. Tu cię będą cały czas na rękach nosić, nie będziesz musiała sama zrobić nawet kroku…

Babcia śmiała się i mówiła, że się zastanowi. Namawiałem ją do tego – byłaby to dla niej wielka przygoda, a Hanah z Dawidem byliby tak szczęśliwi! Dawid zawsze powtarzał, że on zaciągnął u „cioci” większy dług niż sama Hanah. „Ona uratowała dla mnie najlepszą żonę na świecie!” – krzyczał z emfazą.

Ja na razie nie przyjadę, może później – odpisała któregoś dnia babcia. – Jak chcesz, zaproś Wojtka.

Ponad pokoleniami

Ale wcześniej Halina zjawiła się w Polsce.

Przyjechała na obchody 45. rocznicy powstania w getcie, w 1988 roku. Wtedy ją poznałem. Byliśmy razem na uroczystościach rocznicowych, byliśmy w Treblince i na Majdanku, w Teatrze Żydowskim na Pieśni o zamordowanym żydowskim narodzie. W czasie tego pierwszego od blisko pół wieku pobytu w Polsce Hanah trochę się śmiała. Ale znacznie więcej płakała.

A rok później, latem 1989 roku, po 3 godzinach lotu ujrzałem przez samolotowy iluminator najpierw nieprawdopodobnie błękitną taflę Morza Śródziemnego, a potem palmy wokół portu lotniczego Ben Gurion.

„Za życie!”

Spędziłem z Hanah i Dawidem dwa i pół miesiąca, jeden z najpiękniejszych okresów w życiu. Byłem przyjmowany i goszczony w wielu żydowskich domach, których mieszkańcy – ludzie zwykle bardzo starzy – niemal bez wyjątku mówili – albo przynajmniej rozumieli – po polsku. Z Haliną poznawałem Hajfę, piękne, schodzące tarasami z góry Karmel ku morzu miasto, w którym nie odczuwało się upału. Z przyjacielem Haliny i Dawida, Jossim, zjeździliśmy samochodem niemal cały Izrael.

Miałem tam sobie trochę popracować, redaktorska pensyjka w Polsce zdecydowanie wymagała wsparcia, ale okazało się, że o pracę (oczywiście „na czarno”) nie jest w Izraelu łatwo, zwłaszcza z kwalifikacjami magistra polonistyki. Gdy więc jechałem sam na zwiedzanie (Hanah musiała czasem pomóc Dawidowi w sklepie), dostawałem w kieszeń 10 szekli (około 5 dolarów).

– Masz, jedź i rób życie! – mawiała zawsze Halina. „Rób życie” znaczyło u niej: ciesz się, baw się, używaj. Więc „robiłem życie”, a wieczorami siadaliśmy we trójkę przed telewizorem, piliśmy dobre alkohole i za każdym razem wznosiliśmy po hebrajsku najpiękniejszy toast, jaki kiedykolwiek słyszałem: Le chaim!, co znaczy: za życie.

Sprawiedliwi

W czasie, gdy ja „robiłem życie” w Izraelu, w Warszawie miało miejsce coś o wiele ważniejszego: mojej babci przyznano wnioskowany przez Halinę i Dawida medal Sprawiedliwy wśród narodów świata. Każdy, kto taki medal otrzyma, ma w Parku Sprawiedliwych w Jerozolimie swoje drzewko. Sadzą je zwykle ci, którzy ocaleli dzięki tym, dla których sadzą drzewo. Ja byłem o krok od wielkiej szansy: mogłem sam babci to drzewko w Jerozolimie posadzić.

Niestety, los chciał inaczej. Wyznaczony termin posadzenia drzewka był o kilka dni późniejszy niż termin mego odlotu do Polski.

Drzewko posadziła Halina.

Niektóre imiona, nazwiska i inicjały zostały przez autora zmienione.

Południowa Audycja Wnet 27 czerwca 2017

O pierwszym posiedzeniu nowego francuskiego parlamentu i wyzwaniach legislacyjnych stojących przed rządem premiera Edouarda, a także o niesłusznej pogardzie, jaką otoczona jest muzyka disco-polo.

Zbigniew Stefanik – politolog pracujący w Strasburgu;

Wojciech Piotr Kwiatek – autor Kuriera Kulturalnego Wnet;


Prowadzący: Jan Brewczyński

Realizator: Karol Zieliński


Część pierwsza:

Zbigniew Stefanik o pierwszej sesji nowego parlamentu francuskiego, prawdopodobnym składzie personalnym jego prezydium, a także o trzech ważnych pakietach ustaw, którymi w czasie wakacji zajmą się posłowie nad Sekwaną.

Część druga: 

Wojciech Piotr Kwiatek protestuje przeciw nagonce na muzykę disco-polo. Podpierając się przykładami z dziejów piosenki popularnej od czasów PRL, redaktor przeciwstawia się monopolowi dokonywania ocen estetycznych, do jakiego uzurpują sobie prawo samozwańcze elity intelektualne.

Smaki i niesmaki 5 czerwca 2017

Na audycję zaprasza Wojciech Piotr Kwiatek.

Najnowsza edycja magazynu „Smaki i niesmaki” poświęcona była głównie najnowszej książce Bohdana Urbankowskiego „Krew nie wysycha nigdy” – zbiorowi niezwykłych opowieści, u źródła których leżały różne nieoczekiwane spotkania Autora z różnymi ludźmi o różnych życiorysach, różnych, dramatycznych często przejściach – w sowieckich łagrach, w okupacyjnej Warszawie, na tuż powojennym Śląsku, wreszcie w niezwykłym salonie, gdzie spotykały się wspaniałe osobistości – Szymanowski, Osterwa, Ossowiecki… Opowieści były najpierw fragmentaryczne, przerywane różnymi okolicznościami. Urbankowski starał się wytropić każdorazowo ciąg dalszy każdej opowieści. Tak powstała wspaniała, fascynująca książka.
W „Iskrówkach” prowadzący przypomniał w telegraficznym skrócie kilka najważniejszych, bulwersujących wydarzeń, wreszcie, złożył urodzinowe życzenia Wiesławowi Michnikowskiemu, który skończył właśnie 95 lat.
W oprawie muzycznej – pianista, kompozytor i aranżer George Winston i fragmenty z jego dwu wspaniałych płyt

Smaki i niesmaki 22.05.2017

Wojciech Piotr Kwiatek o wydarzeniach kulturalnych m.in. o Festiwalu w Opolu i reakcji artystów, o książce Wincentego Łaszewskiego „Niewidzialna wojna”.

W najnowszym wydaniu „Smaków i niesmaków” poruszono dwa główne wątki: sytuacja na rynku polskiej estrady w związku z awanturą wokół festiwalu opolskiego (przyczyny, tło polityczne, towarzyskie, kulturalne, rzeczywista wymowa zaistniałych wydarzeń, możliwe rozwiązania kryzysu, potencjał polskiego rynku estradowego) oraz główne wątki książki Wincentego Łaszewskiego „Niewidzialna wojna” – m.in. czy żyjemy w czasach ostatecznych? od Fatimy do zamachu na Jana Pawła II – co naprawdę stało się 13 maja ’81 na Placu Świętego Piotra? czy zdecydowane nasilenie się liczby objawień (maryjnych, ale nie tylko) to zapowiedź wydarzeń dramatycznych dla Kościoła i świata czy przestroga, apele Matki Zbawiciela o prawdziwe nawrócenia? jak rozumieć to, co mówi światu papież Franciszek?

W oprawie muzycznej – ballady z płyty Leszka Czajkowskiego i Pawła Piekarczyka „Śpiewnik Oszołoma” oraz utwory Czesława Niemena.

„Nie płaczcie nade Mną, płaczcie raczej nad sobą i nad synami waszymi”. Wszelką naprawę zaczynać trzeba zawsze od siebie

Osobista i literacka refleksja pisarza nad Drogą Krzyżową Chrystusa. Tekst Wojciecha Piotra Kwiatka może pomóc w skonfrontowaniu własnej historii z najważniejszym wydarzeniem w historii świata.

Wojciech Piotr Kwiatek

Pismo Święte mówi: nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. A przecież życie każdego człowieka składa się z nieustających osądów, więcej, trzeba mieć własny osąd ludzi i spraw, żeby można było żyć. Gotowość do sprawiedliwego osądzania innych jest często miarą naszej własnej uczciwości. Jest zdolnością do stanięcia w prawdzie. Czyżby Pismo Święte zawierało sprzeczności?

Nie, to z naszego niedoskonałego rozumienia słów płynie pozorny paradoks: nie sądźcie oznacza tu: nie skazujcie, nie ferujcie wyroków. Ale może też znaczyć „nie odrzucajcie, nie potępiajcie na wieki, nie szufladkujcie, nie przyklejajcie etykiet, nie przekreślajcie. Nie piętnujcie – jesteście tylko ludźmi, możecie się mylić. Oceniajcie, szukajcie prawdy, ale nie skazujcie”.

Ilu ludzi skazałeś w ten sposób? Ilu osądziłeś? O ilu wiesz na pewno, że wiesz? Nad iloma już się nie zastanawiasz? O ilu wiesz wszystko i nie zaprzątasz sobie nimi głowy? Ilu zdyskwalifikowałeś i pomogłeś ich zdyskwalifikować innym? (…)

Wydaje się, że już wiadomo, jak to jest: byle nierówność, wystający kamień – albo osłabnięcie, brak sił, odczucie, że dalej się już nie da. Bo nie ma nadziei. Bo – wokoło nienawiść. A zresztą – po co? Przecież to wszystko jedno, gdzie się umrze, tu nawet lepiej, tak, tu chciałoby się zostać, żeby już nie dźwigać tego koszmarnego ciężaru, żeby już nie bili… Ale właśnie biją, bo chcą zmusić do dalszej drogi.

Pierwszy upadek daje doświadczenie, czegoś uczy, może stanowić początek zawrócenia, przełom. I tylko Jezus wiedział, że musi się podnieść, że musi przejść całą drogę, że nie zawróci, nie porzuci krzyża, że nie będzie żadnego przełomu. Przełom będzie wtedy, gdy dojdzie. Przecież właśnie po to idzie. (…)

Czy nasza wiara jest mocniejsza od zwątpienia? Czy nasza wiara potrafi się odradzać wbrew nadziei? A może nasza wiara jest w słowach, a w czynach jej nie ma? Jakie to powszechne – zaprzeczanie własnej wierze własnym życiem. Myślisz o tym czasem? Myślisz o tym, że masz dawać świadectwo wiary? Jak wiele potrzeba, byś o swej wierze zapomniał? (…)

Mało komu dana jest szansa dotarcia do jednoznacznych, ważnych prawd. Im więcej poznajemy, tym więcej spotykamy zagadek. Asnyk w jednym z sonetów cyklu Nad głębiami napisał, że dopiero zapalenie świecy w ciemnym pokoju, gdy ciemność się nieco cofa, uświadamia rozmiary przestrzeni poza kręgiem światła. Bo gdyby zapalić następną świecę – obszar ciemności poza kręgiem światła powiększy się w dwójnasób, bo powiększy się obszar tego, czego nie widzimy.

A ci, którzy mieli za kilka godzin być świadkami śmierci Chrystusa, za następne 3 dni mieli poznać prawdę najważniejszą: prawdę, że śmierć nie ma już władzy nad życiem.

Czy na pewno nie mamy bogów cudzych przed Nim? To znaczy – czy wierzymy w to, co stało się na Golgocie i potem w grobowcu Józefa z Arymatei?

Jeśli tak, to nie można dziwić się tym, którzy mówią, że nic z postępowania ludzi wierzących nie rozumieją.

Całość rozważań Wojciecha Piotra Kwiatka pt. „Via Dolorosa” można przeczytać na ss. 15 i 16 kwietniowego „Kuriera Wnet” nr 34/2017, wnet.webbook.pl.

______

„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Rozważania Wojciecha Piotra Kwiatka pt. „Via Dolorosa” na s. 15 kwietniowego „Kuriera Wnet” nr 34/2017, wnet.webbook.pl

Opowiadanie Wojciecha Piotra Kwiatka „Rondo vivace”: Młody sportowiec przeżywa na bieżni największe zmaganie życia

Literatura piękna na łamach „Kuriera Wnet”. Poniżej przedstawiamy po raz pierwszy publikowane opowiadanie znanego pisarza stale współpracującego z Mediami Wnet.

Wojciech Piotr Kwiatek

Rondo vivace

Strzał startera tym razem go zaskoczył. Zresztą dziś Lothe nie spieszył się. Ustawił się z tyłu grupy zawodników, którzy mieli rozegrać między sobą ten bieg. Dziesięć kilometrów, kawał drogi – pomyślał. Pierwszy raz w życiu tak pomyślał. Zawsze zmaganie się ze sobą i bieżnią, która z każdym krokiem robi się twardsza pod nogami, wciągało go. Każdy przeżywany w czasie biegu kryzys rozpalał go do nieprzytomności. Lothe czuł się źle, kiedy nie przychodził, brakowało mu go, jak brakuje sił, żeby przezwyciężyć zmęczenie i ten rozsadzający ból w boku, uczucie puchnięcia całego ciała, aby zapomnieć, że ślina ma smak coraz bardziej słodki. Za to kiedy przychodził, gdzieś na trzecim kilometrze, kiedy świadomość, że ma się jeszcze przebiec dwa razy tyle, ugniatała piersi, kiedy czuje się zwątpienie, czy się dobiegnie – i kiedy zawsze się jednak dobiega, odczuwał radość.

Dziś było inaczej. Przebiegli prawie dwa okrążenia, na trybunach przycichło, a Lothe biegł mechanicznie, zupełnie nie rejestrując tego, co pobudzony do wysiłku organizm mówi mu każdą reakcją. Obojętne mu było, czy kryzys przyjdzie we właściwym czasie, czy w ogóle przyjdzie, czy dopiero na ostatnich kilkuset metrach zrozumie, że tym razem przegrał.

Na to wszystko nie czekał tym razem, bo cały zapas oczekiwania zużył przed przyjściem na stadion. Bo u siebie w domu, czekał na przyjście Marty, która miała mu przynieść wiadomość…

Biegli chyba czwarte okrążenie. Daleko przed sobą widział wchodzącą właśnie w zakręt dużą grupę biegaczy. Ilu ich jest? Ośmiu? Nie, dziewięciu. Sami najlepsi. Zawsze biegł w takiej grupie. Ale teraz… W pewnej odległości za nimi trzymali się dwaj jego klubowi koledzy. Biegli równo, dając sobie częste krótkie zmiany. Dobrze im się chyba biegło, bo Lothe widział nawet z tej odległości, jak coś do siebie mówili, uśmiechali się. Ale to dopiero początek – pomyślał. – Niech uważają.

Jakieś 15 metrów za nimi biegł młody Niemiec, który niespokojnie oglądał się co chwila. Za bardzo się denerwuje – pomyślał. – Czuje, że jest dziś słaby i ogląda się, czy dystans pomiędzy nim a następnymi dwoma nie zmniejsza się. Ci dwaj, co biegli za Niemcem, a tuż przed nim, właściwie się nie liczyli. Jakiś klub wystawił ich jako rezerwowych w ostatniej chwili, bo Staroń i Wróblewski, kontuzjowani w czasie ostrego obozu kondycyjnego przed zawodami, nie mogli wystartować. Lothe biegł tuż za nimi, słyszał ich oddechy, grudki ziemi wyrywane z bieżni przez kolce ich pantofli biły go po udach. Obejrzał się. W pewnej odległości za nim biegło jeszcze trzech zawodników. Jednego z nich znał, miał okazję stoczyć z nim kiedyś zaciętą walkę na finiszu. Przegrał wtedy, bo biegł po nieprzespanej nocy, jednej z tych, kiedy po raz kolejny uświadomił sobie, z jak fantastyczną dziewczyną się ożenił.

Więc jeszcze kilka dni przed zawodami Marcin nie przypuszczał nawet, że tego właśnie dnia będzie tak czekał na żonę, że to spóźnienie Marty Lothe będzie miało wymowę jednoznaczną. Łudził się jeszcze, że to schorzenie da się wyleczyć, że przecież młoda, zdrowa kobieta powinna móc zajść w ciążę, móc mieć dzieci. Tymczasem Marta w ciążę nie zachodziła. Byli 3 lata po ślubie, musiała skończyć swoją filologię romańską. Więc czekali.

Z początku istniejący stan rzeczy nie niepokoił. Było im tak dobrze! Dopiero za którymś razem zdecydowali się na wizytę u lekarza. Marta chciała mieć dziecko przed ukończeniem 25 lat. Tylko dzieci młodych matek są ładne i zdrowe – mówiła, a on uśmiechał się, patrząc, jak wymawia słowa „młodych matek”. Zresztą i on chciał, aby dziecko było już, zaraz. Nie mógł doczekać się, kiedy z nieporadnych jeszcze ust wydobędzie się pokracznie, może nawet niezbyt czytelnie sformułowany wyraz „tata”. I to jego dziecko powie tak do niego – myślał i bardzo chciał, żeby to nastąpiło jak najszybciej. Więc poszli do lekarza, ale ten nie stwierdził nic nieprawidłowego. Lothe ucieszył się, że już niedługo usłyszy swoje „tata”.

Ale sytuacja nie zmieniała się. Co gorsza, Marta zaczęła uskarżać się na jakieś bóle, stała się nerwowa, często bywała rozdrażniona i o byle głupstwo wybuchały sprzeczki. Po dalszych trzech miesiącach Lothe znów zaprowadził żonę do lekarza. Wybrał znanego specjalistę – chciał być zupełnie pewien. Ten specjalista nie był już takim optymistą, tylko zarządził szereg szczegółowych badań, a kiedy przejrzał ich wyniki, poprosił Marcina o chwilę rozmowy w cztery oczy. Wtedy Lothe dowiedział się, że stan jego żony wcale nie jest zadowalający, że to jakieś pozostałości przebytych w dzieciństwie chorób i że on nie jest pewny, czy Marta w ogóle będzie mogła mieć dzieci.

Chrzęst kroków za plecami wyraźnie się przybliżył. Lothe obejrzał się. Za sobą ujrzał już tylko jednego zawodnika, nieznanego mu zupełnie młodego chłopaka w pasiastych spodenkach. Biegł równym, spokojnym krokiem, ręce pracowały rytmicznie, tylko nieco zbyt długa grzywka spadała mu nieustannie na oczy, więc odrzucał ją do tyłu niespokojnymi ruchami głowy.

Marcin znów rozejrzał się. Prowadząca dziewiątka miała nad nim już dobre 300 metrów przewagi, tylko teraz rozciągnęła się. Biegli jeden za drugim czujni, skupieni. Ten, z którym Lothe kiedyś przegrał na finiszu po nieprzespanej nocy, biegł jako dziesiąty, stale wydłużając krok i zbliżając się powoli do wyprzedzającej go o jakieś 50 metrów dziewiątki. Tuż za nim trzymał się młody Niemiec, który – wydawało się – „spuchł” już na pierwszych kilometrach. Teraz biegł spokojnie jakieś 60 metrów za prowadzącą grupą. Dwaj koledzy Marcina biegli tuż za Niemcem tym samym równym krokiem, dając sobie takie same krótkie i częste zmiany. Tylko teraz nie odzywali się już ani słowem.

Kiedy po rozmowie z lekarzem Marcin opuścił gabinet, Marty w poczekalni nie było. Zastał ją w domu, krzątającą się bez celu po kuchni.

– Nie musisz nic mówić – powiedziała spokojnie.

– Lekarz nie powiedział nic konkretnego. To znaczy nie powiedział też „nie”.

– Oni zawsze kłamią. Do końca będą oszukiwać, łudzić nadzieją. Ale ja wiem, że to nie ma sensu.

– Bzdura! – warknął. – W tym sęk, że nikt wie.

– To nie ma sensu – powtórzyła z uporem.

Marcin nie oponował. Poczuł, że jest zmęczony. Zresztą to rzeczywiście nie miało sensu.

Od tej pory zaczęło się to wzajemne oszukiwanie. Żadne z nich nie mówiło już na ten temat, bojąc się, aby się nie zdradzić z tłukącą się w każdym z nich nadzieją, aby znów nie rozpoczynać. Więc kłamali i grali, udając, że nic się nie stało. Ale i ona, i on mieli świadomość, że to nie potrwa długo. I któregoś dnia Marta powiedziała do męża:

– Jak chcesz, możesz wystąpić o rozwód.

Marcin nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak to się stało, że wtedy uderzył swoją żonę.

Gwiżdżą. Czemu gwiżdżą?! Zawsze muszę być pierwszy?

Obejrzał się. Na czele prowadzącej szóstki biegł znany Szwajcar, jeden z głównych faworytów. Przez moment Lothe dostrzegł na jego twarzy coś w rodzaju uśmiechu triumfu. Rozumiał to – facet brał odwet za ubiegłoroczną porażkę w Bernie, gdzie przy własnej publiczności dał się Marcinowi zakasować w dziecinny sposób. Tylko że dziś Marcinowi nie zależało ani na biegu, ani na wyprowadzeniu Szwajcara z przeświadczenia, że jest lepszy. Więc za chwilę będą mnie dublować – powiedział do siebie. Nigdy w jego karierze nikt nie oderwał się od niego dalej niż na osiemdziesiąt, sto metrów. Zresztą ta przewaga zaraz topniała w oczach, a publiczność zrywała się z miejsc, widząc, jak Lothe wydłuża krok, jak metr po metrze zbliża się do uciekającego, jak go wyprzedza – obojętnie: na wirażu czy na prostej. Dziś uświadomienie sobie, że za chwilę czołówka znów będzie przed nim, ale do tej odległości trzeba będzie dodać jeszcze jedno okrążenie bieżni, nie wywołało u niego żadnej reakcji. Może nawet Marcin zwolnił nieco, chciał dać się wyprzedzić, by szybciej zostać tylko ze swymi myślami. Więc wyprzedzali go kolejno Szwajcar, Fin, trzech zawodników z krajowej czołówki, potem chyba dwóch Czechów, potem jeszcze ktoś…

Po tym, jak Marta nie wytrzymała i wspomniała o rozwodzie, w Marcinie coś pękło. To, że żona mu nie wierzy, że stara się go zrozumieć w jakiś opaczny sposób, że sama traktuje się jak maszynkę do rodzenia dzieci, odebrała mu normalne dni. Przywoływał wciąż na pamięć chwile, kiedy w zupełnej ciemności ich maleńkiej sypialni wysączali z siebie resztki sił, nie mogąc uczynić najsłabszego nawet gestu obronnego, jak spalali się w dawaniu sobie szczęścia aż do zawrotów głowy, aż do momentu, kiedy ich poszarpane oddechy stawały się niebezpiecznie spazmatyczne, urywane… Wtedy któreś z nich krzyczało „dość!”, w małym wnętrzu zapadała cisza, a oni natychmiast zasypiali. Budzili się po godzinie, po dwóch i zaczynali od początku.

To ciągłe przywoływanie, rozpamiętywanie tamtych chwil powoli zaczęło wywoływać w nim wstręt. Dochodził do tego, że przypomniawszy sobie cokolwiek z tego okresu, tłukł się pięściami po głowie, chcąc te myśli przepędzić. Każda pieszczota zdawała mu się teraz wyrywaniem sobie nawzajem kawałka życia, pozbawianiem się tej cząstki bogactwa, jaką jest siła zdolna wszystko odeprzeć. Przeklinał czułe gesty i słowa, bo wydawało mu się, że to prowadziło do wyjałowienia jej organizmu, że odebrał jej już wszystko. Ich miłość prowadziła do samounicestwienia, więc znienawidził miłość.

Pretensję do siebie miał zresztą tylko na początku. Gdy rozumiał, że to nie jej wina, że organizm ma tak słaby, że chcąc mu dać jak najwięcej, dała mu wszystko, czuł, jak rodzi się w nim nienawiść do Marty. Do Marty pustej, zaprzeczenia kobiecości, bo to, co w kobiecie jest najwspanialsze, w niej było dziś tylko mechanizmem, bez duszy.

Już pięć kilometrów. Tylko jeszcze te pięć. Po co w ogóle pobiegł? Prowadząca dziewiątka była już z pięćdziesiąt metrów przed nim. A właściwie to już jedenastka, tak, bo jego klubowi koledzy również go zdublowali…

Z upływem czasu Marcin przestał czuć także nienawiść do Marty. W ogóle jakby przestał cokolwiek czuć. Nawet do lekarzy Marta chodziła coraz rzadziej. Żadne z nich im nie wierzyło, więc po co?

On trawił dni na zastanawianiu się, czy możliwe było uniknięcie tego wszystkiego jeszcze wtedy, gdy ledwie poznał Martę. Miał 25 lat, ona dwa lata mniej. Na wieczorku w jakimś klubie studenckim dziewczyna śpiewała przy gitarze sentymentalną balladę o kominku, który nie zgaśnie, jak długo on i ona będą grzać przy nim dłonie. Marcin zasłuchał się, ballada pełna była poezji, ciepła. I jeszcze głos tej dziewczyny…

– Coś się tak zadumał? – spytał z lekką kpiną jego przyjaciel, widząc, jak Marcin przymyka oczy i poddaje się nastrojowi. – Wyglądasz jak zakochany sztubak…

– Wiesz – powiedział wtedy Lothe – czuję, że w autorce słów tej ballady mógłbym się zakochać.

– To chodź, spróbuj – tamten klepnął go po ramieniu. Przeszli do sąsiedniej sali. Tu, w głębokim fotelu pod oknem, siedziała Marta. Podeszli, a kumpel Marcina zawołał wprost:

– Przyprowadziłem faceta, który wyznał po wysłuchaniu twojej kominkowej ballady, że mógłby się w tobie zakochać! Marcin Lothe – Marta Zychowicz. No, powodzenia!

Marcin czuł się głupio, ale dziewczyna była urocza, do tego zupełnie naturalna, więc szybko pozbył się zakłopotania i gdy opuszczali klub późną nocą, było im już ze sobą dobrze, choć właściwie nie powiedzieli o sobie ani słowa.

Czy już wtedy ona mnie tak pociągała? – pytał sam siebie, ale nie znajdował odpowiedzi. Gdy zdał sobie sprawę, że zaczyna tracić przy niej samokontrolę, zaczął się ze sobą strasznie zmagać. Wiedział, że kocha ją i nie chciał zepsuć wszystkiego niepotrzebnym słowem. Jednak nie wytrzymał i w którymś momencie powiedział po prostu:

– Będziesz moją żoną, słyszysz? Będziesz moją żoną!

Latem następnego roku wyjechali na pierwsze wspólne wakacje. Włóczyli się po bezludnych w tamtych okolicach plażach Helu, wariowali jak dzieci, obsypując się nagrzanym piaskiem, odpoczywali. A pewnej chłodnej nocy w prostej izbie kaszubskiej chaty Marta powiedziała w ciemność:

– Zimno mi.

Po tej nocy Marcin zupełnie stracił głowę. Potrafił godzinami siedzieć na piasku obok niej, pieszcząc delikatnie jej stopy i nie odzywając się jednym choćby słowem.

Ale i przed nią otworzył się nieznany świat. To pierwsze prawdziwe zbliżenie, niesamowita czułość, delikatność Marcina – wszystko to wyzwoliło w Marcie pragnienia dotąd nieznane. Nie przypuszczała, aby jeden człowiek mógł znaczyć dla drugiego tak wiele.

Po wakacjach musiała wziąć się ostro do swej rozgrzebanej magisterskiej pracy, a Marcin nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wcześniej miał tak ogromny zapał do tego, co robi. W obojgu żyły jeszcze helskie wspomnienia i czując, że ten wciąż w nich obecny żywioł może ich oboje zniszczyć, koncentrowali się niemal fanatycznie na codziennych obowiązkach.

Marcin obok biegania, osiągania coraz lepszych wyników, zobaczył także inny cel. Kiedyś na międzynarodowym mityngu we Wrocławiu poniósł nieoczekiwaną porażkę. Gorycz była tym większa, że startował właściwie bez groźnych konkurentów. W pociągu do Warszawy czuł wstyd, a co dziwne – bał się spotkania z Martą.

– Chciałbyś zawsze wygrywać? – usłyszał na powitanie. – Przecież wiesz, że jesteś lepszy od nich wszystkich… Marcin… Jeszcze nie raz to udowodnisz.

Stał w przedpokoju zupełnie porażony. Przed oczami pojawiła się scena ze studenckiego klubu, gdzie pierwszy raz ją zobaczył. Podszedł, wziął Martę pod łokcie i dosłownie zaniósł do pokoju, posadził w dużym fotelu – leniwcu. Nie znajdował żadnych słów. A ona powiedziała:

– Czy ty wierzysz, że odtąd wszystko będzie nasze? Dom, kłopoty, sprawy duże i drobiazgi… Nasze dzieci… Czy ty to, Marcin, rozumiesz?

– Tak – odezwał się w końcu. – Chcę, żebyśmy zaraz mieli dziecko.

Już jest ostatni. Właśnie przed chwilą młody chłopak w pasiastych spodenkach długim, szybkim krokiem przebiegł obok. Nikt już nie gwizdał. Nikt chyba zresztą nie zwracał na niego uwagi. Teraz najważniejszy był finisz. Daleko jeszcze do niego – pomyślał – chyba ze trzy kilometry. Ale dla nich to już niedługo. Prowadził Fin, Szwajcar biegł na trzeciej pozycji. Przedzielał ich Gortal, ten, który już dwa razy uległ Marcinowi w walce o najwyższy krajowy tytuł. Ale teraz miał szansę na dobre miejsce. Może nawet na zwycięstwo. Prowadząca grupa znów była o 200 metrów przed Marcinem. Tak – pomyślał – jeżeli Gortal dobrze rozegra bieg do końca, ma szansę wygrać.

Dwa miesiące przed tym ważnymi zawodami znów pojawiła się nadzieja. Warszawski specjalista, który od tamtego czasu leczył Martę, przypuszczał, że wszystko zakończy się pomyślnie. Jego zdaniem zdrowy, odporny organizm Marty zwalczył przejściową dolegliwość i, jak mówił, nie było raczej przeszkód, by Marcin usłyszał w końcu to wymarzone „tata”. Czekali więc od początku. Po miesiącu lekarz uznał, że Marta jest zupełnie zdrowa.

I właśnie dziś…

Od tygodnia Marcin starał się myśleć tylko o biegu. Ale gdy ten dzień wreszcie nadszedł – zaczął się fatalnie; Marta od rana miała jakieś bóle, więc Lothe natychmiast zadzwonił do lekarza.

– Żona może przyjść do mnie o 12 – usłyszał.

– Panie doktorze, czy to długo potrwa? – spytał. O 14.30 miał stanąć na starcie.

– Godzinę, nie sądzę, żeby dłużej – usłyszał w odpowiedzi.

Marta chciała, żeby z nią poszedł, ale on wyczuwał, że powinien raczej poczekać w domu.

– Tylko nie bałamuć, Maleńka – powiedział jej na odchodnym. – Najpóźniej za kwadrans czternasta muszę zgłosić się na stadion.

Poszła, a on nie wstawał od stolika z czarnym, wielkim aparatem telefonicznym. Ścienny zegar szybko jakoś odmierzał minuty i Marcin nie obejrzał się, gdy była 13.00. Zaraz powinna przyjść – pomyślał. Raz czy drugi podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Ale w głębokiej perspektywie wciąż było nie widać Marty.

Pięć po pół do drugiej wybiegł z domu. Zatrzymał się jeszcze na moment i ostatni raz popatrzył ku wylotowi ulicy. Potem pędem pobiegł do postoju taksówek.

Nie przyszła, nie chciała mnie denerwować – myślał w drodze na stadion. – Idiotka… Wydaje jej się, że tak będzie lepiej. Tylko gdzie ona poszła?

Znów ożyła w nim dawna nienawiść. Jak przez ostatnie dwa miesiące przeklinał siebie za poprzednie myśli, tak teraz szydził z tego, co myślał ostatnio.

– Gdzieś ty się, człowieku, podziewał?! – Sokola, jego trener, jak bomba wpadł za nim do szatni.

– Zostaw mnie – powiedział z tłumioną pasją Lothe i wypchnąwszy go za drzwi, przekręcił klucz w zamku. Na 5 minut przed wyznaczoną godziną zupełnie spokojny wyszedł z szatni i skierował się na boisko. Ustawił się z tyłu dużej grupy biegaczy. Jak ja teraz pobiegnę? Przecież to absurd – pomyślał. Nagle zobaczył, że tamci już wystartowali, że widocznie przegapił strzał startera. Więc mechanicznie pochylił się do przodu i pobiegł.

To było między siódmym i ósmym kilometrem. Ktoś natrętnie krzyczał jego imię. Przez chwilę myślał, że to złudzenie. Wreszcie podniósł głowę i spojrzał przytomniej.

– Marcin, ogłuchłeś?!!

To był Ficowski, jego stary przyjaciel. Co on tu, u diabła, robi?!

Ficowski coś krzyczał, biegnąc po murawie tuż za Marcinem. Lothe nie rozumiał jego słów.

– Marcin, posłuchaj mnie! Przyszła tu Marta. Jest w ciąży, słyszysz? Ona jest w ciąży. Jeszcze masz czas, możesz to wszystko nadrobić! Marcin!!!

Lothe zwolnił. Co on mówił? Dziecko? Co za bzdura! I skąd w ogóle ten Ficowski? Zaraz, ale jeżeli on przybiegł specjalnie, by mu to powiedzieć…

Nagle zaczął pędzić. Rozejrzał się przelotnie i stwierdził, że jest bardzo późno. A jednak… W kilka sekund był przed chłopakiem w pasiastych spodenkach. Do następnych miał ze 40 metrów. Znów przyspieszył, jego uszu dobiegł szum na trybunach. Prędzej. Do tamtych jeszcze ze 20 metrów. Ale i do mety niedaleko. Dwa kilometry, może dwa i pół. Prowadząca grupa też przyspieszyła. Obawiali się widać morderczych pościgów Marcina. To dobrze!

I nagle zrozumiał, że coś tu się nie zgadza. Bo jeżeli im właśnie o to chodzi? Jeżeli wiedzą, że tylko T O może mnie zdopingować? Jasne, że wiedzą! Więc liczą się tylko moje wyniki, miejsca na mecie? A dziecko? Marta? Pusta Marta, Marta-maszyna? A on? Oszukali go, oszukują. Ostatnie 400 metrów biegł oszukany.

I tak samo, jak nagle przyspieszył, teraz zwolnił, stadion przycichł, ci tam na trybunach po prostu nie wierzyli, by Lothe był dziś zdolny do jakiegoś wyczynu.

– Marcin, co ty robisz?! Ty myślisz, że ja cię oszukuję! Ja, twój od tylu lat kumpel! Że mnie zależy na… Jesteś idiota! Jeżeli przegrasz teraz… Ona naprawdę tu jest. I to wszystko prawda. No, dawaj, dawaj, ty… spóźniony tatusiu…

Ficowski darł się z całej siły. Lothe słuchał mało uważnie, ale podcięty ostatnim słowem rzucił się naprzód. 30 metrów, dzielące go od najbliżej biegnących, przebiegł w morderczym tempie. Poczuł potworne kołatanie serca. Wydłużył krok, biegł teraz miękko, elastycznie. Znów kogoś wyprzedził. Ucieszył się, ale ta radość trwała krótko. Przecież do tamtych jeszcze ze 100 metrów, a potem całe jedno okrążenie… Coś nieokreślonego ściskało mu gardło, parło na piersi. Jeszcze 50 metrów. Stadion szalał. Więc ta szarpanina nie miała sensu… Teraz będzie zupełnie inaczej. I ten bieg… Czy kiedyś jeszcze tak pobiegnę? Zresztą… Mogę nawet przegrać…

Przez moment ujrzał scenę z Helu, zobaczył Martę uniesioną, szczęśliwą… 10, 15 metrów. Tamci oglądają się. Szwajcar na dziesiątym miejscu. Potem dwaj koledzy klubowi Marcina. Prowadzi chyba Fin. Nie można dokładnie zobaczyć, bo tam, na przedzie, tasują się teraz co chwila. Tylko ich zmęczyć, odebrać im równowagę!

Wyprzedził Szwajcara. Nie dawał się, przyciskał mocno, ale i tak go wyprzedził. Przed nim Niemiec. Nie, już za nim. Więc jeszcze sześciu. Fin przyspieszył. Jeszcze 1600 metrów! – krzyczy ktoś z boiska i Marcin również przyspiesza. Znów kogoś mija, chyba Czechów. I jeszcze jednego. Fin ze 20 metrów w przodzie. On jeden wydał na razie Marcinowi walkę. Na trybunach ryk. To Szwajcar z dziesiątej pozycji przesuwa się do przodu. Więc zaczęło się… Czy ona tam naprawdę siedzi? Fin o 10 metrów przed nim. Ależ skąd, o 5 najwyżej. Jeszcze przyspiesza. Jest. Lothe dopada go, przez chwilę biegną razem. Marcin słyszy ciężki oddech Fina. Zaczyna go wyprzedzać. Już. Już jest pierwszy.

Teraz wszystko zaczyna się od początku.

Nagle poczuł, że coś się z nim dzieje. Brak powietrza… Całe ciało boli… Co to jest? I te nogi… jakby biegł po kamieniach…

Fin ze 20 metrów za nim. Wciąż nie zmniejsza tempa. Więc zwiększa je Marcin. Ale źle się czuje. Wypluwa przed siebie słodką, mdłą ślinę.

I nagle – JEST! JEST!!! Ten kryzys… To właśnie… Tylko czy wytrzymam? Nieważne, najważniejsze, że przyszedł, że wszystko jest w porządku. Jakieś 100 metrów przed sobą Lothe widzi chłopaka w pasiastych spodenkach. Wyraźnie osłabł. Nie szkodzi… I tak jest dobry… Ale jeszcze nie tym razem. Oni nie wiedzą, po jaką nagrodę biegnie Marcin. Jak to będzie, gdy dobiegnę? Powie po prostu: „Będziemy mieli dziecko” czy też nic nie powie, pójdzie ze mną do szatni, do domu…

Ten w pasiastych spodenkach tylko o krok, szarpie się jeszcze, więc Marcin wyprzedza go na wirażu. Już nie jest ostatni. Patrzy na przeciwległy wiraż. Szwajcar i Fin nie oddają prowadzenia. Mają 50 metrów przewagi nad pozostałą ósemką, porwaną teraz na drobne ogniwka i rozciągniętą na długości ze 30 metrów. Marcin zbliża się do tych rezerwowych, co zamiast Staronia i Wróblewskiego stanęli dziś na starcie. Dzieli go od nich może 40 metrów, od prowadzących chyba ze 200. A może więcej? Nie, nie więcej…

Gdzieś z boku rozlega się dzwonek. Ale nie dla niego przecież. On ma jeszcze przed sobą prawie 800 metrów. Może nie zdążyć do czołowej dziesiątki. Ale tych dwóch za chwilę wyprzedzi… Więc znów jest trzynasty, jak na początku. Do następnych ze 30 metrów. Próbuje zwiększyć jeszcze tempo, ale czuje, że nie da rady. Pozostałość po tym cholernym kryzysie. Myślał, że to minęło. Zerwał się całym wysiłkiem wytrenowanych mięśni. Zmniejszyć tę przewagę jeszcze choć o parę metrów. Do taśmy z 600 metrów, może osłabną, może mi się uda… 20 metrów. 10… Boże, jak mnie wszystko boli…

Teraz już o niczym nie myśli. Przed nim Niemiec. Żeby chociaż być dziesiątym… Patrzy do przodu. Jego koledzy z klubu na czele. Opóźniają ten finisz, zwalniają tempo. Jeszcze 150 metrów. Słyszy krótki, urywany oddech Niemca. Już jest dziesiąty. Tylko czy ona tam czeka? 100, może nieco więcej niż 100 metrów do prowadzących. A do taśmy 400. Nagle tuż koło siebie Marcin dostrzega jednego z tych, co przed chwilą byli na czele. Czyżby tak osłabł?

– Marcin, po tym biegu możesz wyciągnąć kopyta, ale warto! – krzyczy tamten. Warto? Nonsens. A dziecko? A te nadzieje?! Tamten przyspiesza, podciąga Marcina, zostaje za nim, dociska mocno, więc Marcin odruchowo przyspiesza, a w pamięci notuje, że chyba jest już dziewiąty. Teraz wszystko idzie szybko – i za chwilę jest ósmy. Wchodzą w przedostatni wiraż. Dystans między Marcinem a prowadzącymi nie wynosi więcej niż 70 metrów. Słabną – myśli Lothe i uśmiecha się do siebie. Nikt nie będzie nigdy miał dziecka, które trzeba tak szybko gonić.

200 metrów do taśmy. Marcin nie wie, czy rzeczywiście jeszcze przyspiesza, czy też jego nogi są tak lekkie. Jeszcze dwóch wyprzedził. Nie jest tak źle…

Ale co to? Czy to przed nim to już taśma? Już? Tak niedaleko? To niemożliwe. Gdzie jeszcze jeden wiraż? Tamci prawie dobiegają. A on ma jeszcze taki kawał. Przed nim dwóch. Naciskają mocno. Jeden potyka się i przewraca. Uważaj, Marcin – mówi do siebie i omija go krótkim łukiem. Czy któryś z tamtych już dobiegł? Tak, dobiegli. Więc pierwszy już nie będzie. Czy ona tam czeka? Pierwszy nie będzie. Drugi też nie. Ale będzie czwarty. Jest czwarty.

Opowiadanie Wojciecha Piotra Kwiatka pt. „Rondo vivace” znajduje się na s. 16 styczniowego „Kuriera Wnet” nr 31/2017, wnet.webbook.pl.

______

„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9-15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Opowiadanie Wojciecha Piotra Kwiatka pt. „Rondo vivace” na s. 14 styczniowego „Kuriera Wnet” nr 31/2017, wnet. webbook.pl