Tomasz Wybranowski: David Lynch – Nie będzie 4. sezonu serialu „Twin Peaks”. Radiowe pożegnanie twórcy mistrza – cz. 2

David Keith Lynch amerykański reżyser, aktor, producent, scenarzysta, muzyk i malarz. Był jednym z najbardziej kontrowersyjnych i charakterystycznych amerykańskich reżyserów filmowych. David Lynch wypracował własny styl, w którym równie istotną rolę odgrywają wszystkie elementy dzieła: postacie, światło, montaż, muzyka. W swoich filmach często odwoływał się do elementów surrrealistycznych, chętnie tworzył wariacje na temat ludzkiej podświadomości, marzeń i fobii. Część filmów, które stworzył David Lynch starała się pokazać ciemną, ukrytą stronę życia prowincjonalnych miasteczek. Światową sławę przyniósł reżyserowi serial telewizyjny „Miasteczko Twin Peaks”, zrealizowany w 1989 r. Filmy, które stworzył David Lynch były demaskatorskie („Mulholland Drive”, „Dzikość serca”, „Blue Velvet) odsłaniały kurtyny, przedstawiały zakulisowe życia bohaterów, skrywanych przed zewnętrznym światem intryg. Fabuła filmów artysty poprzez to staje się wielopłaszczyznowa, przy czym płaszczyzny te przenikają się wzajemnie. Rzeczywistość snu przenika się z rzeczywistością codzienności, przez co rozmyte wątki trudno jednoznacznie zinterpretować. Widz skazany jest na konieczność samodzielnego rozwiązywania zagadek, surrealistycznych metafor, łączenia przypadkowych zdarzeń w całość.

Zatrzymałem się w martwym punkcie, kiedy usłyszałem wiadomość o śmierci Davida Lyncha. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć.

 Jak to możliwe, że ten człowiek, który przez lata kształtował moje sny, koszmary i wyobrażenia o kinie, odszedł na zawsze?

W głowie wciąż miałem obrazy z „Twin Peaks”, „Mulholland Drive” i „Blue Velvet”, które na zawsze zmieniły moje postrzeganie świata. Kino, które do tej pory było dla mnie tylko formą rozrywki, stało się czymś znacznie głębszym, a to wszystko za sprawą Lyncha.



 

Tutaj do wysłuchania II część specjalnego programu „Cienie w jaskini” – pożegnania Davida Lyncha:



 

Nie będzie czwartego sezonu „Twin Peaks”. I choć to tylko jedna z wielu strat, które przynosi ze sobą odejście tego artysty, czuję, jakby zniknęła część mojego świata. Wydawało się, że Lynch będzie wieczny. Jak Lemmy Kilmister, którego śmierć wydawała się  – dla mnie przynajmniej – niemożliwa, tak i teraz myślałem, że David Lynch będzie trwać, tworzyć i wytrwale łamać wszelkie zasady kina, jak zawsze. A jednak…

Jak świat kina zareagował na śmierć Davida Lyncha?
Reakcja była natychmiastowa. Ludzie z całego świata zatrzymali się na chwilę, by pomyśleć o tym, co dla nich oznaczał ten twórca. Dla mnie był kimś więcej niż tylko reżyserem – był mistrzem, który potrafił odkrywać przed widzem zakamarki ludzkiej psychiki, zmieniając nasze spojrzenie na rzeczywistość. Jego filmy nie były tylko rozrywką – były podróżą, w którą niektórzy z nas decydowali się wyruszyć, a inne osoby, chociaż przerażone, zostały wciągnięte przez tę nieodpartą magię.

„Twin Peaks” to nie tylko serial kryminalny, ale mistyczna podróż. Radiowe pożegnanie Davida Lyncha – cz. 1

Świat Lyncha był pełen lęku i piękna, groteski i kontemplacji, które sprawiały, że wciąż chcieliśmy wracać do tych obrazów, mimo że były tak dziwaczne, obce i niepokojące. A teraz, po jego śmierci, pozostaje tylko ta dziura, ta pustka, której nie da się wypełnić żadnym innym twórcą. Chciałbym uwierzyć, że znowu ujrzymy coś podobnego, ale serce podpowiada mi, że to raczej niemożliwe.

Miałem zaszczyt spotkać Davida Lyncha dwukrotnie – osobiście. Raz w Łodzi w 2004 roku i raz w Dublinie. I nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że w jego obecności świat filmowy stawał się czymś więcej niż tylko iluzją. David Lynch nie był po prostu reżyserem, on był alchemikiem podświadomości. Potrafił wydobyć z rzeczywistości to, co najciemniejsze, a zarazem najpiękniejsze. Na żywo jego obecność była tak intensywna, jak jego filmy – z jednej strony twórcza, z drugiej – niepokojąca, jakby za każdym słowem kryła się wielka tajemnica, którą tylko on potrafiłby wyjaśnić.



 

Tutaj do wysłuchania rozmowa o spotkaniu z Davidem Lynchem Macieja Werka, lidera formacji Hedone:



 

David Lynch był artystą totalnym. Można by pomyśleć, że kino to tylko wierzchołek góry lodowej jego talentu. Jako malarz, muzyk, pisarz i reżyser, potrafił wykorzystać każdą z tych dziedzin, by tworzyć coś, co wykraczało poza tradycyjnie rozumiane granice sztuki. Jego filmy, takie jak „Mulholland Drive”, „Zagubiona autostrada” czy „Blue Velvet”, były jak magiczne lustra, w których odbijały się nie tylko lęki i pragnienia bohaterów, ale także nasze własne.

Nie wiem, czy kiedykolwiek powstanie filmy, które tak mocno wpłyną na mnie, jak „Blue Velvet” czy „Twin Peaks”. Choć świat się zmienia, to wciąż pozostaję przekonany, że twórczość Lyncha była czymś wyjątkowym – nie tylko w kinie, ale w całej historii sztuki.


Lynch w swoich wywiadach mówił często o tym, jak ważne jest, by zauważać „obwarzanka, a nie dziurę w nim”. W jego przypadku ta wypowiedź nabiera szczególnego znaczenia. Gdy patrzę na jego dorobek, czuję się, jakbym patrzył na tę dziurę – wypełnioną niezliczonymi wspomnieniami, wrażeniami, emocjami.

Tak, czuję tę pustkę, którą pozostawił. I choć mówi się, że artysta żyje w swojej twórczości, to po jego śmierci pozostaje nam tylko pamięć i jego filmy, które będziemy oglądać w nieskończoność.

Jak pogodzić się z utratą?

Pogodzenie się z tym, że David Lynch już nie stworzy nowego „Twin Peaks” czy nie nakręci kolejnego „Mulholland Drive”, jest prawie niemożliwe. Ale to, co możemy zrobić, to po prostu dziękować za wszystko, co dał nam jego geniusz. I patrzeć na te obrazy, które wciąż mają dla nas głęboki sens, jak zagubiona autostrada – drogowskaz do czegoś, czego nie do końca potrafimy pojąć.

 

Davidzie Lynchu, dziękuję za każdą wizję, którą podzieliłeś się z nami. Twój świat na zawsze będzie częścią mojego. – Tomasz Wybranowski

 

„Twin Peaks” to nie tylko serial kryminalny, ale mistyczna podróż. Radiowe pożegnanie Davida Lyncha – cz. 1

Według psychologa Carla Gustava Junga, archetypy są uniwersalnymi wzorcami psychicznymi obecnymi w ludzkiej podświadomości. W "Twin Peaks" odnajdujemy wiele archetypów. To "Cień" - Bob jako projekcja zła ukrytego w ludzkiej psychice i "Persona" - Laura Palmer, której życie podwójne (cnotliwej dziewczyny i osoby prowadzącej rozwiązły styl życia) odzwierciedla walkę między zewnętrznym wizerunkiem a wewnętrzną ciemnością. Anne Jerslev w "Realism and 'The Real' in David Lynch's Twin Peaks" (2001) argumentuje, że Lynch używa tych archetypów, aby badać granice między realnością a nierzeczywistością. Fot. Topolgnussy [Wikipedia]

David Lynch, twórca takich arcydzieł jak „Miasteczko Twin Peaks”, to jeden z najbardziej enigmatycznych reżyserów naszych czasów.

 Jego twórczość wnika w najgłębsze zakamarki ludzkiej psychiki i podejmuje trudne pytania o naturę rzeczywistości, duchowości i istnienia.

„Twin Peaks” to nie tylko serial kryminalny, ale także mistyczna podróż, która balansuje na granicy pomiędzy tym, co realne, a tym, co wykracza poza nasze pojmowanie świata. Lynch z każdą sceną kroczy po cienkiej linii, łącząc tajemniczość, niepokój i metafizyczne refleksje.



Tutaj do wysłuchania pierwsza część specjalnego programu „Cienie w jaskini” – radiowego pożegnania Davida Lyncha:



 

To, co wyróżnia jego dzieło, to zjawisko, które można by określić mianem metafizycznego dualizmu. Miasteczko Twin Peaks to przestrzeń, która jest znacznie więcej niż tylko zbiorowiskiem budynków i postaci. To mikrokosmos, w którym świat zewnętrzny – pełen pozornie normalnych ludzi i wydarzeń – spotyka się z niewidocznymi, transcendentalnymi siłami, które wykraczają poza ludzkie pojmowanie.

Czarna i Biała Chata, które stają się kluczowymi punktami w fabule, są symbolami tego, co ukryte, nieznane, nieuchwytne. Są jak bramy do innych rzeczywistości, w których czas i przestrzeń nie mają już swojej jednoznacznej formy.

Jednym z głównych wątków, które pojawiają się w „Twin Peaks”, jest także niepokojąca walka sił dobra i zła. W postaci Boba, ducha czystego zła, Lynch ukazuje, jak cienka jest granica pomiędzy tym, co „czyste” i „moralne”, a tym, co mroczne i destrukcyjne. Jego obecność nie jest jedynie metaforą zła zewnętrznego, ale również odbiciem ludzkiej psychiki – tej ciemnej strony, którą staramy się ignorować, ale która wciąż wpływa na nasze życie. Siły te wciąż ze sobą walczą, a my, widzowie, stajemy się świadkami tej duchowej bitwy, gdzie nie ma łatwych odpowiedzi.

Lynch bawi się także czasem i przestrzenią. W jego uniwersum wydarzenia nie toczą się w sposób linearny, co dodatkowo podważa nasze tradycyjne wyobrażenie o rzeczywistości. Zamiast tego, czas w „Twin Peaks” jest giętki, zmienny, niemal płynny. To jakby przypomnienie, że nasze życie, tak samo jak ten świat, jest pełne nieuchwytnych momentów, w których czas i przestrzeń zlewają się ze sobą. Ten aspekt twórczości Lyncha zbliża nas do myśli filozoficznych Heideggera, który mówił, że czas jest nie tylko linią, ale także wymiarem, który kształtuje naszą egzystencję.

Tomasz Wybranowski: David Lynch – Nie będzie 4. sezonu serialu „Twin Peaks”. Radiowe pożegnanie twórcy mistrza – cz. 2

Nie sposób też pominąć znaczenia tajemnicy, która jest fundamentem nie tylko fabuły, ale całej estetyki „Miasteczka Twin Peaks”. To seria pytań bez odpowiedzi, wskazujących na to, że rzeczywistość sama w sobie jest niepoznawalna. Zamiast szukać prostych wyjaśnień, Lynch stawia nas przed murem nieznanego, zmuszając do zastanowienia się nad tym, czym jest prawda, a czym iluzja. Jego dzieło pokazuje, że to, co widzimy, nie zawsze jest tym, czym się wydaje.

Metafizyka w sensie klasycznym dotyczy tego, co wykracza poza fizyczność świata, tj. pytania o naturę bytu, czasu, przestrzeni i rzeczywistości. W „Twin Peaks” metafizyczne zagadnienia przenikają narrację i estetykę, wyrażając się w takich elementach jak:
– dualizm rzeczywistości: Świat przedstawiony to nie tylko codzienność małego miasteczka, ale także przestrzenie transcendentne, jak Czarna i Biała Chata. Zgodnie z analizą Johna Kennetha Muir’a w „The Influence of David Lynch: Iconic Filmmaker and Lasting Legacy” (2015), te miejsca są metaforą ukrytych warstw rzeczywistości i ludzkiej psychiki, oraz
– walczące siły dobra i zła: Przedstawione w formie duchowych bytów, takich jak Bob (uosobienie zła) i strażnik Białej Chaty. Według analiz filozoficznych, np. w pracach Marka Fishera („The Weird and the Eerie”, 2016), obecność tych bytów podkreśla, że moralność i duchowość są nierozłączną częścią struktury wszechświata.

 

Przenikając w głąb „Twin Peaks”, można dostrzec także odniesienia do psychologii Carla Gustava Junga. Lynch niczym psychoterapeuta, bada najgłębsze zakamarki ludzkiej podświadomości, ukazując archetypy, które rządzą naszymi decyzjami i uczuciami.

Postać Laury Palmer, rozdarta między rolą cnotliwej dziewczyny a ukrytą ciemną stroną, to doskonały przykład walki między zewnętrzną persona a wewnętrznym cieniem. W ten sposób Lynch nie tylko stwarza opowieść o zbrodni, ale również o duchowej i psychologicznej ewolucji postaci.

Inspiracje duchowe i religijne także odgrywają tu niebagatelną rolę. Lynch, będący zwolennikiem medytacji transcendentalnej, przenosi te praktyki do swojego dzieła, wykorzystując symbole buddyjskiej Samsary i Nirwany. Czarna Chata staje się miejscem wiecznych narodzin i śmierci, a Biała Chata – przestrzenią, w której możliwe jest wyzwolenie z tego cyklu. To zaproszenie do duchowej refleksji, w której nie tylko świat przedstawiony, ale i nasze własne życie staje się polem do wewnętrznych poszukiwań.

A co z pytaniem o zło? Skąd ono pochodzi? Lynch nie daje jednoznacznej odpowiedzi, pozostawiając nas z pytaniem, które nie ma łatwego rozwiązania. Zło w jego świecie jest nie tylko czymś zewnętrznym, ale także wrośniętym w samą strukturę rzeczywistości. To jak walka dwóch światów – światła i ciemności – z którymi wciąż musimy się mierzyć.

„Miasteczko Twin Peaks” to więc opowieść, która nie kończy się na zwykłym śledztwie. To filozoficzna medytacja nad naturą bytu, dobra i zła, czasu i przestrzeni, w której granice między tym, co realne a transcendentalne, są zacierane. David Lynch stworzył coś, co wykracza poza konwencjonalne kino i telewizję, dając widzowi przestrzeń do duchowych i intelektualnych poszukiwań.

Warto spojrzeć na twórczość wielkiego Davida Lyncha, jako na metafizyczne zaproszenie do refleksji nad tym, co kryje się w cieniu, poza linią rzeczywistości i między wersami metafor.

W tym kontekście pojawia się w finale mój wiersz „Czarny lód nieskończoności duszy” – strofy, które – jak mniemam – mogą stać się kluczem do zrozumienia metafizycznych wątków Lyncha, ukazując, jak zło, czas i przestrzeń mogą przenikać się ze sobą w każdym z nas…

 

CZARNY LÓD NIESKOŃCZONOŚCI DUSZY

W czerwonych kotarach, w oddechu tajemnicy,
spoglądam w lustro,
gdzie nic nie jest tym, czym się zdaje,
a w sercu noc, która nie zapomina…

„For the last time” – śpiewa Ruth.
Jej głos jak echo, co tli się w martwym powietrzu,
a w kąciku niebieskiej róży kryje się sekret,
którego nikt nie rozwiąże,
bo nikt nie wie, co się wydarzy
po tym, jak rozbłyśnie światło i wszystko
oślepi.

Czas staje w martwym punkcie –
krążące gwiazdy jak zegary bez wskazówek,
a alchemik, który stracił swoją tajemnicę,
zanurza dłoń w nicości, gdzie nie ma już pytań.

Człowiek, niosąc swój cień w mroku,
przechodzi przez drzwi, które nie istnieją,
a miłość – ta, której nie rozerwie nawet śmierć –
wędruje przez oceany czasu, jak złudzenie,
jak nić w labiryncie strefy nicości.

Czarna woda, w której nie odbija się nic,
zamienia się w lód, który naprawdę nie istnieje.
Staję się zagadką, rozwiązywaną tylko przez tych,
którzy wiedzą, jak przejść przez labirynt
z zamkniętymi oczami.

Cień, jak cień, ściga nas przez tę opowieść,
rozpływa się w świecie. A jednak –
ta tajemnica, ten mrok, to wszystko jest
jak melodia, której nie słyszysz. Poczujesz ją
gdy zamilknie. Tajemnica, która nie zna końca,
bo jest ósemką z papierosowego dymu,
kręcącą się na granicy istnienia i nieistnienia.

W finale wszystkie sny splatają się w jedno.
Może ja jestem tym Śniącym? Jung mówił:
Cień to nie wróg, lecz przewodnik.

I oto, w ciszy, rozbrzmiewa śpiew
„For the last time”, ale przecież
to nigdy nie jest koniec.

 

ILA URBAN: W oczekiwaniu na longplay „Czwarta Rano”. Życie pełne dźwięków, magii dobrych słów i pragnienia prawdy

ILA URBAN powraca po dłuższej przerwie z nową piosenką. "Reklamówka" to pierwszy singiel zapowiadający debiutancką płytę artystki pt. "IV rano”. Radio Wnet objęło patronatem to wydawnictwo a Julia - Curtis w białej sukience - jak o Niej mawiam - była gościem programu Cienie w jaskini.

Właściwie to chyba nie mogło być inaczej. Julia Urban, znana teraz jako ILA URBAN, wyrosła w artystycznym środowisku.

 W domu pełnym muzyki pod niebem Jarosławia, dzięki mamie-profesor, która potrafiła zaśpiewać arie Mozarta, krojąc ziemniaki.

Nie mogło się obyć bez pasji do dźwięków i tworzenia ich w bukiety melodii. Z wychowania w trzypokoleniowej rodzinie i ze wspólnego śpiewania w chórach wraz z rodzeństwem, już od najmłodszych lat Julia miała na pewno solidny fundament muzyczny.

Poznajcie nową wschodzącą gwiazdę downtempo/synth pop/trip hop: ILA URBAN!

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Curtisem w białej sukience (jak o Niej mawiam):

 

Jednak jej droga do płyty „IV Rano” była wyboista, a przejście przez różne etapy życia, od szkoły muzycznej, przez psychologię aż po prowadzenie artystycznej klubokawiarni w Gdańsku, to raczej opowieść o dojrzewaniu, zderzaniu się z rzeczywistością i szukaniu własnego miejsca w świecie dźwięków.

 

ILA URBAN zapowiada premierę albumu „IV rano”

Choć mama marzyła o tym, by Julia poszła w Jej ślady muzycznych klasyczności, ta postanowiła zaryzykować i wybrać swoją drogę. Psychologia w Trójmieście była chwilowym powrotem do normalności, jednak serce Julii zawsze tęskniło za muzyką. I tak, po latach różnych prób i eksperymentów muzycznych z różnymi ludźmi, pojawił się ten przełomowy moment, który zapoczątkował jej prawdziwą karierę.

Tomasz Gron (Kosa Śmierci): miejsce w „10” najlepszych albumów roku Radia Wnet to zaszczyt. Teraz celem są Fryderyki

Jej współpraca z Andrzejem Figgerem, jej przyjacielem i siostrzeńcem, w końcu zaprowadziła ją na ścieżkę, która w 2023 roku zaowocowała powstaniem dźwiękowych i metaforycznych zrębów albumu „Czwarta Rano”. Pierwsza piosenka z tej płyty powstała zaledwie w trzy godziny – spontaniczność, świeżość, energia. To pewnie te cechy, które słychać w całym albumie. ILA URBAN nie ogranicza się do jednego gatunku – jej muzyka to miks trip-hopowych rytmów, z nutą jazzu, szczyptą elektroniki, synth popowych melodyjności i klasycznych inspiracji. Jak sama mówi, czerpie inspiracje z Massive Attack, Portishead, ale także z klasyki czy literatury, którą Julia pochłania z pasją. Jej pierwszy album, na premierę którego czekam już tak bardzo!, to nie tylko muzyka, ale także emocje – opowieści, które rozgrywają się o czwartej nad ranem, kiedy wszystko wydaje się być w innym wymiarze.

To czas, który pozwala nam usłyszeć więcej, poczuć głębiej, zderzyć się z własnymi myślami i uczuciami. „IV Rano” to zatem album pełen refleksji, ale też energii, które płyną prosto z serca. I mimo, że atmosferyczności i echa muzyczne skądś już znamy, to jednak Julia – Curtis tworzy mozaikę dźwiękową w swoim stylu. Jest słodko – cierpko, jest zmierzchowo – słonecznie, co mnie bardzo odpowiada.

Premiera tej płyty w marcu 2025 roku to moment, który może być początkiem nowego etapu w muzycznej karierze Julii. Czas pokaże, jak daleko zaprowadzi ją ta muzyczna podróż, ale już teraz widać, że to będzie płyta, która zaskoczy niejednego słuchacza.
Jest coś wyjątkowego w tym połączeniu muzyki z codziennością, z doświadczeniami życiowymi, które znalazły swoje odbicie w dźwiękach. ILA URBAN swoją płytą otwiera przestrzeń, w której znajdą się zarówno fani trip-hopowych brzmień, jak i ci, którzy szukają w muzyce czegoś głębszego, autentycznego.

Czekamy na marzec 2025, bo to dopiero początek tej niezwykłej muzycznej podróży. Poniżej znakomity teledysk do najnowszego singla „Reklamówka”, jednego z naszych styczniowych częstograjów Radia Wnet. – Tomasz Wybranowski

 

 

 

Radiowe wspomnienie o Tomaszu Beksińskim – specjalne wydanie „Cieni w jaskini” Tomasza Wybranowskiego – dziś o 21.00

Tomasz Beksiński. Scena z filmu dokumentalnego "Beksińscy. Album wideofoniczny" (2017).

Od 24 grudnia 1999 roku każda Wigilia smakuje dla mnie słodko-gorzko. To dzień pamięci, refleksji, ale i tęsknoty za Głosem, który wprowadził mnie w świat piękna.

Ten szczególny dla mnie program dedykuję Tomaszowi Beksińskiemu – człowiekowi, który ukształtował mnie bardziej, niż mogłem to sobie kiedykolwiek wyobrazić. Obok moich radiowych mistrzów – Piotra Kaczkowskiego, Krzysztofa Skowrońskiego i Jerzego Janiszewskiego – Tomasz był  nauczycielem doskonałemu, który wskazał mi drogę przez zawiłe meandry wrażliwości, poezji i muzyki, dając schronienie na firmamencie zmierzchu.

Bowiem tam srebrzy się cisza pragnień i marzeń, przeszyta dobrymi dźwiękami i niespokojnymi myślami, czasem mrocznymi.

Tutaj do wysłuchania jeden z archiwalnych radiowych programów o Tomaszu Beksińskim:

To dzięki Niemu wciąż szukam, czuję więcej, głębiej i mocniej. Tomasz Beksiński (1958–1999) – legenda. Głos, który przenikał dusze. Jakże wielu z nas wyrosło na „Romantykach Muzyki Rockowej” w Programie II Polskiego Radia, zatrzymywało się na krawędzi nocy przy „Na Rockową Nutę” w radiowej Jedynce, czy zapadało w rozważania w „Trójce Pod Księżycem”.

Jego audycje były nie tylko muzyką – były drogowskazem, jak kochać, marzyć i nie bać się czuć.

Nie sposób pominąć Jego tłumaczeń filmów, które dzięki Niemu nabierały duszy. „Lokator” Romana Polańskiego czy surrealistyczna magia Monty Pythona w Jego przekładach ożywały na nowo. Jego interpretacja sagi agenta Jamesa Bonda stała się kanonem dla pokoleń, bo przecież – jak mawiał – „kinematografia zaczyna się i kończy na Bondzie”.

Od 24 grudnia 1999 roku każda Wigilia smakuje dla mnie słodko-gorzko. To dzień pamięci, refleksji, ale i tęsknoty za Głosem, który wprowadził mnie w świat piękna. Zawsze wtedy, w radiowym zaciszu, w ciemnościach studia, wspominam Jego obecność. Jego inspirację, która uczyniła mnie tym, kim jestem.

Kiedy po raz pierwszy w radiu NEAR 90,3 FM w 2008 roku (a w Radiu Wnet od 2010) rozpocząłem wigilijny program wspomnieniowy, wiedziałem, że to początek cyklu bez końca i tak jak On pozostaje częścią mnie, tak ja będę nosił Jego głos, atmosferę Jego programów – spektakli radiowych, muzykę i nastroje w każdym dźwięku, który wydobędę z radiowego eteru.

Dzisiaj w „Cieniach w jaskini” od godziny 21:00 zapraszam Was do tej podróży. Peregrynacji w świat refleksji, samotności i piękna, które odnaleźliśmy dzięki Niemu.

W programie wspomnienia, nadzwyczajne nagrania, którymi nas raczył. Przemówi także On sam? Jak to możliwe? To proste, radio – jak mawiał wielki Witold Hulewicz – „wszystko jest możliwe i stać się może”.

Ozdobą dzisiejszego programu będą premierowe kompozycje Konstancji Kochaniec z nadświetlną korespondencją z pewnym „Adagio” tak ukochanym przez Beksę, jak mawialiśmy o Tomaszu Beksińskim…

A godzinie 19:00, w pasmie programu „4PRZEZ4” moim gościem będzie dr Daniel Światły, reżyser i autor najlepszego nie tylko w mojej opinie reportażu telewizyjnego „Dziennik zapowiedzianej śmierci”

Tomasz Wybranowski, 25 lat później, wciąż w jaskini dumania, wciąż z Tomaszem Beksińskim na ustach.

Bloomsday Anno Domini 2024 w Dublinie. Relacja Tomasza Szustka i zaproszenie na sobótkowo – literackie Cienie w Jaskini

Akcja powieści „Ulisses” Jamesa Joyce’a rozgrywa się w ciągu niespełna 16 czerwca 1904 roku. Bloomsday odbywa się w rocznicę pierwszego spotkania Jamesa Joyce’a z Norą Barnacle, jego poźniejszą żoną. „Ulisses” składa się z 18 epizodów (tyle samo ksiąg liczy „Odyseja” Homera). Powieść kryje na swoich stronach dzień z życia akwizytora drobnych ogłoszeń – Leopolda Blooma. Aby zrozumieć przesłanie i ideę powieści, trzeba przeczytać lub znać przynajmniej w zarysie epopeję Homera. Każdy rozdział „Ulissesa” z jego bohaterami odpowiada kolejnym pieśniom homeryckiego eposu. Bloom to mityczny Ulisses – Odyseusz, jego niewierna i piękna żona Molly to Penelopa, zaś Stefan Dedalus to syn Odysa – Telemach.

Akcja powieści „Ulisses” Jamesa Joyce’a rozgrywa się w ciągu niespełna 16 czerwca 1904 roku. Bloomsday odbywa się w rocznicę pierwszego spotkania Jamesa Joyce’a z Norą Barnacle, jego poźniejszą żoną. „Ulisses” składa się z 18 epizodów (tyle samo ksiąg liczy „Odyseja” Homera). Powieść kryje na swoich stronach dzień z życia akwizytora drobnych ogłoszeń – Leopolda Blooma. Aby zrozumieć przesłanie i ideę powieści, trzeba przeczytać lub znać przynajmniej w zarysie epopeję Homera. Każdy rozdział „Ulissesa” z jego bohaterami odpowiada kolejnym pieśniom homeryckiego eposu. Bloom to mityczny Ulisses – Odyseusz, jego niewierna i piękna żona Molly to Penelopa, zaś Stefan Dedalus to syn Odysa – Telemach.

Jak co roku moc atrakcji czekało na fanów Jamesa Joyce’a w Dublinie. Tegoroczne Bloomsday miało dwa kluczowe elementy, które często decydują, o tym czy festiwal jest udany.

 

Wysłuchaj programu Cienie w Jaskini:

 

16 czerwca przypadło znów w niedzielę, co znacznie zwiększa liczbę uczestników Bloomsday. Dopisała też pogoda sprawiając, że wszystkie kilkadziesiąt wydarzeń, również te odbywające się na zewnątrz przepięknych dublińskich kamienic, przebiegły bez zakłóceń. Cieszyli się bez wątpienia z tego powodu aktorzy z grupy Ballonatics Theatre Company balloonatics.tumblr.com którzy tradycyjnie o 8 rano rozpoczynają obchody Bloomsday odegraniem kilku scen na Eccles Street, gdzie mieszkał główny bohater powieści.

 

Na tradycyjnym śniadaniu zebrało się w dwóch turach ponad 100 osób, które oprócz doznań smakowych związanych z irlandzkim śniadaniem, w
którym znalazły się tradycyjne „ulissesowe”– o jakże dystynktywnym smaku – smażone cynaderki! mogli obejrzeć występy aktorów odgrywających scenki z powieści oraz wysłuchać widowiskowe wykonania arii operowych.

 

Wśród znanych osób, na śniadaniu pojawił się Paschal Donohoe – irlandzki minister wydatków publicznych, który opowiadał o tym jak w
stulecie publikacji Ulissesa podarował wszystkim ministrom finansów całej UE egzemplarze powieści i o tym z jakim entuzjazmem podarunki
zostały przyjęte.

Na bloomsdayowym śniadaniu była także przewodnicząca partii Sinn Féin Mary Lou McDonald oraz polski ambasador w Irlandii Arkady Rzegocki.

Po nobliwych pomieszczeniach Belvedere College (gdzie nauki pobierał sam James Joyce) przechadzał się John Shelvin (na zdjęciu powyżej, pierwszy z prawej), który jak co roku w Bloomsday wciela się w rolę sobowtóra autora „Ulissesa”. Swojego „stałego” sobowtóra ma także pub Davy Byrnes, gdzie przy akompaniamencie występów muzycznych bawiły się setki dublińczyków i turystów.

 

Słoneczną oprawę miało także teatralne wykonanie sceny rozmów osób biorących udział w orszaku pogrzebowym Paddiego Dignama (na zdjęciu powyżej) z rozdziału szóstego powieści. Orszak zmierzał na cmentarz Glasnevin i to tam odbywał się występ oklaskiwany przez ponad setkę osób.

Tłumy odwiedziły także aptekę Sweny – jedyne zachowane w oryginalnym stanie wnętrze z epoki Joyce’a, w którym znajduje się obecnie ośrodek
kulturalny skoncentrowany na szerzeniu wiedzy o Ulissesie i jego autorze.

Tutaj do wysłuchania program, którego bohaterem jest James Joyce i Dublin:

 

Od tegorocznego Bloomsday, w zbiorach Sweny (fotogram poniżej, w tym roku bez zaprzyjaźnionego z nami charyzmatycznego PJ Murphy’ego), który w archiwum posiada dziesiątki wydań Ulissesa w różnych językach, znajduje się także nowe polskie wydanie w tłumaczeniu Macieja Świerkockiego, podarowane przez Uspecto Images i Studio 37 Dublin.

 

 

Dzisiaj w literackich Cieniach w Jaskini Tomasza Wybranowskiego (26 czerwca 2024 roku, początek wyjątkowo o 19:00) literacko ze „Starą baśnią” J. I. Kraszewskiego (na pamiątkę święta sobótkowego) i doktorem Maciejem Świerkockim o nadzwyczajności prozy Jamesa Joyce’a, Dublinie i trudzie tłumacza. 

Wszystkie atrakcje można przejrzeć na stronie dublińskiego festiwalu Bloomsday www.bloomsdayfestival.ie

tekst i fotografie: Tomasz Szustek

 

Tomasz Szustek, dziennikarz i reporter Studia 37 Dublin, podróżnik i fotografik, wspomina swoje pierwsze chwile w Dublinie spędzone na lekturze „Ulissesa” i relacjonuje tegoroczne obchody Bloomsday.

U progu świąt Wielkanocnych A.D. 2024 o braku wyobraźni, którą można uzdrowić. Felieton Tomasza Wybranowskiego

Misterium męki, śmierci i Zmartwychwstania Chrystusa zbliża się do nas coraz bardziej. Wszelkie obrządki chrześcijańskie, z katolickim na czele, obchodzą ten czas niezwykle uroczyście i podniośle.

 Nawet mniej praktykujące osoby, szczególnie w okresie Triduum Paschalnego, zdają sobie sprawę z rangi nadchodzącego święta.

W tym roku dni pomiędzy 27 marca (Wielka Środa) a 1 kwietnia (Poniedziałek Wielkanocny) przedstawiają zachętę do oczyszczenia się z grzechów, przyjęcia pokuty i odrodzenia na łonie wspólnoty Dzieci Bożych.

To coś jak gwiezdne wrota dla wierzących. Wielka szansa na zbliżenie się do tajemnicy życia i śmierci, do zakotwiczenia na „orbicie” miłości, wiary i nadziei.

Nie bez przyczyny ten wyjątkowy okres liturgiczny obrał sobie za czas akcji swego nieśmiertelnego dzieła mistrz Dante Alighieri (mowa o „Boskiej komedii”).

 

Tutaj do wysłuchania „Siedem grzechów głównych. Wielkopostne rekolekcje muzyczne.”:

 

Ludzki duch musi upadać, aby na nowo powstawać i tworzyć. Najlepiej widać to w trakcie Triduum Paschalnego. Kulminacyjnym punktem żalu i rozpaczy jest Wielki Piątek. Wielka Sobota to doba naznaczona wyczekiwaniem na cud, który ziszcza się nad ranem w Wielką Niedzielę.

Wtedy kto żyw powinien obwieszczać światu wielką nowinę:

Chrystus Zmartwychwstał! Nieważny jest wtedy obrządek w jakim się to wszystko odbywa ani język przekazu. Uniwersalnym okrzykiem jest bowiem „Alleluja!”.

Kanony liturgiczne ustanowiły Wielki Piątek jako dzień żałoby, ponieważ śmierć dosięgła Głowę ludzkości – Jezusa Chrystusa. Jest też przy tym dniem nadziei, przygotowuje przecież Zmartwychwstanie.

„Jezus Chrystus uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do wydania ducha na krzyżu” (Flp 2, 8).

W dniu krwawej ofiary Chrystusa Kościół powstrzymuje się od odprawiania Mszy św., ofiary bezkrwawej. W porze przedwieczornej odprawia się obrzędy, kotnych forma sięga starożytności chrześcijańskiej. Całe nabożeństwo obejmuje pięć części: I. Liturgię słowa, II. Uroczyste modlitwy, III. Adorację Krzyża, IV. Komunię świętą, V. Procesję do Bożego Grobu.

 

Jezus idący po wodzie. Autor: Charles-François Jalabert. Źródło: Wikipedia, domena publiczna

 

Wielki Piątek

Mówiąc najprościej to najsmutniejszy dzień z możliwych. Chrystus skonał po długich mękach i śmierć zatriumfowała. Śmierć, czyli zło. Dzwony milczą. Nawet i one nie płoszą demonów. Znikąd ratunku. Nie ma gdzie się schronić. Człowiek zdany jest na pastwę Szatana.

Wielki Piątek to również Groby. Zwyczaj strojenia grobów chrystusowych przywędrował do Polski najprawdopodobniej z Czech lub Niemiec (w takiej formie nie znano go w innych krajach Europy) i rozpowszechnił się bardzo dzięki naszej polskiej, „przepastnej” naturze.

 

Zewnętrzna okazałość, ambicje poszczególnych zgromadzeń zakonnych (w czym celowali zwłaszcza jezuici i misjonarze) w urządzaniu grobów sprawiła, że bogactwem wystawy i pomysłów, olśniewały one cudzoziemców. Przy grobach tych straż sprawowały (i sprawują nadal) specjalne warty.

Pracowano w tym dniu od wczesnego świtu i to pracowano bardzo pilnie, bo pracować można było tylko do południa. Po południu gospodarze przebrani w wojskowe mundury szli do kościoła strzec Chrystusowego Grobu.

Ale w dniu tym było też mnóstwo zakazów pracy, głównie przędzenia, tkania, kręcenia powrozów, aby Panu Jezusowi „nie narzucać paździerzy do ran”.

I jeszcze jedna prastara tradycja związana z Wielkim Piątkiem – gotowanie i malowanie jajek, uważanych za symbol życia i odrodzenia (popularnych pisanek, kraszanek czy wschodnich hałunek).


Tutaj do wysłuchania program „Rockowe Wielkopostne rekolekcje – Jezus”:

 

 

W tym świątecznym tekście bardzo dziękuję za pełne światła i mocy Zmartwychwstałego życzenia od naszych kochanych Pogończyków. Radio Wnet, Krzysztof Skowroński i cała ekipa wie, że warto podtrzymywać to wspaniałe środowisko we Lwowie. Tutaj możecie zajrzeć na ich portal: pogon.lwow.net

 

Niedzielna radość

Z kolei Noc Zmartwychwstania (Wielka Noc) jest przeżyciem na nowo tej właśnie rzeczywistości, wraz z Chrystusem Zmartwychwstałym. Sakramentem, który wszczepia nas w Misterium Paschalne – w triumf Chrystusa nad grzechem i śmiercią i w Jego wieczne życie – jest Chrzest.

W związku z powyższym w tę jedyną, niepowtarzalną i świętą noc, święci się wodę chrzcielną i cała społeczność wiernych odnawia obietnice chrzcielne. Owa noc jest świętem narodzin Kościoła i narodzin każdego z nas dla Boga i dla życia wiecznego.

W obrzędach Wigilii Wielkanocnej wyróżniamy trzy części: I. Liturgię światła, II. Liturgię wody chrzcielnej, III. Mszę świętą rezurekcyjną. A potem znowu jesteśmy czyści i w duchu młodzi.

Pierwszy dzień Świąt – Niedziela Zmartwychwstania – mijał przeważnie w wąskim rodzinnym gronie, dopiero Poniedziałek Wielkanocny przeznaczano na składanie wizyt sąsiadom i znajomym.

 

Najgorętsze życzenia Naszym wspaniałym słuchaczom składają Ula i Rysio Sikorowie – przyszłość naszego eteru i dumni redaktorzy „Sekcji Dziecięcej” Radia Wnet. Usłyszymy się z Nimi w pierwszą sobotę kwietnia. Fot. radosna Mama Ola i dumny Tata Łukasz Sikora. 

 

Jedną z największych atrakcji świąt wielkanocnych było wielkie obżarstwo. Po czterdziestodniowym Wielkim Poście już od Palmowej Niedzieli czekano na ten dzień, śpiewając:

„Jedzie Jezus jedzie / weźmie żur i śledzie / Kiełbasy zostawi / I pobłogosławi”, albo: „Dobre placki przekładane / i kiełbasy nadziewane / Daj mi Chryste zażyć tego / Daj doczekać święconego”.

Po tradycyjnym podzieleniu się świeconym (święconką) następowała uczta, z pewnością jedna z najobfitszych w roku. Ludzie mogli sobie wreszcie pofolgować. Chłopi głęboko wierzyli, że nic ze święconego nie może się zmarnować.

Okruszyny ciast rozsiewano więc po ogrodzie a skorupki z jajek wynoszono na grządki.

Ze święconego chrzanu (bardzo ważnego w tradycji) robiono krzyżyki i wkładano pod węgły domu, aby nie zbliżały się do niego węże (chociaż nie wszędzie, np. na Pogórzu Karpackim uważano je za zwierzęta pożyteczne, niemal domowników).

Fragment okładki „Święte Triduum Paschalne”, Fot. Radio WNET

Coda

Wielkanoc stanowi znakomity przykład zwycięstwa pierwiastka „emotio” nad „ratio”. Skoro śmierć stanowi kres naszej ziemskiej wędrówki, nikt i nic nie może się jej oprzeć.

Jezus swoim życiem, śmiercią i wstaniem z grobu udowodnił po wsze czasy, że dla człowieka prawdziwie wierzącego w Bożą Opatrzność nie ma rzeczy niemożliwych.

Jego „non omnis moriar” / „nie całkiem umrzesz” woła do nas bez ustanku z dna największej rozpaczy i zwątpienia. Tak się potwierdza teza, iż to, co ludzkie nie ginie bezpowrotnie i bezsensownie w trybach Wszechświata. Być może dzisiaj, im bardziej jesteśmy obarczeni postmodernistyczną tandetą, tym trudniej jest nam zaufać i uwierzyć.

Wielkanocna kompozycja / Fot. Silar CC BY-SA 3.0

W dzieciństwie trochę śmieszy i drażni religijność starszych ludzi. Z wielką łatwością przypinamy komuś łatkę dewotki, konserwatysty, fanatyka religijnego. O ile wyznawanie wiary nie odbywa się „na pokaz” i nie służy jakimś mniej szczytnym celom, taki osąd jest wielce niesprawiedliwy i krzywdzący.

Kiedy widzimy staruszkę z różańcem w ręku, zdarza nam się powiedzieć (w duchu lub na głos): o ta, to by tylko klepała pacierze.

Z drugiej strony, gdy taka osoba stara nam się przyjść z pomocą lub radą, a my dufni w swoje młodzieńcze siły i możliwości nie mamy na to najmniejszej ochoty, odpowiadamy czasami mało kordialnie:

niech mama (tato) idzie się pomodlić, to już wam tylko zostało.

W ten sposób ujawnia się zarówno konflikt pokoleń, jak i brak poszanowania cudzych przekonań. Chociaż moje niedawne, bo lutowe „52” dla przyjaciół, jak śpiewała grupa TSA, stawia mnie już w szeregu tych doświadczonych i starszych zdecydowanie.

Śmiem jednak wciąż podejrzewać, że zwykła, prosta ludowa pobożność bardziej predestynuje do spotkania Jezusa na swej drodze, aniżeli jałowe ględzenie o ponowoczesnej etyce i moralności.

Jeżeli Syn Boga mógł się objawić powstańcom pozbawionym wszelkiej nadziei, równie dobrze może zjawić się na czyjejś drodze wiodącej z kościoła do domu pośród pól, lasów i łąk budzących się do życia wraz z nadejściem wiosny.

To niezły pretekst do wstania od ekranu komputera (albo telewizora), wyłączenia iPhone’a i wyjścia naprzeciw Dobrej Nowinie.

Tomasz Wybranowski

Fot. Tomasz Szustek

Ogłoszono Wiersz Roku 2024. Jest nim utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, który napisał Ernest Bryll

Nagrodę za WIERSZ ROKU 2024 otrzymał utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, który napisał Ernest Bryll. To bardzo aktualny utwór, jednocześnie wspaniale oddający osobowość i literacki temperament, zmarłego 16 marca 2024 roku, autora. Związek Pisarzy Katolickich od 2017 roku organizuje konkurs Wiersz Roku. Kapituła konkursu poszukuje poetyckich utworów literackich, odwołujących się do chrześcijańskich i humanistycznych wartości. Organizatorom zależy na promocji utworów […]

Nagrodę za WIERSZ ROKU 2024 otrzymał utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, który napisał Ernest Bryll. To bardzo aktualny utwór, jednocześnie wspaniale oddający osobowość i literacki temperament, zmarłego 16 marca 2024 roku, autora.

Związek Pisarzy Katolickich od 2017 roku organizuje konkurs Wiersz Roku. Kapituła konkursu poszukuje poetyckich utworów literackich, odwołujących się do chrześcijańskich i humanistycznych wartości. Organizatorom zależy na promocji utworów o szczególnych walorach artystycznych godnych tytułu „Wiersz Roku”.

Rozstrzygnięcia kapituły konkursu ogłaszane są w przeddzień Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO, który przypada na 21 marca.

Tutaj do wysłuchania specjalny program o poezji Ernesta Brylla:

 

W 2017 roku Kapituła Konkursu za „Wiersz Roku” uznała poemat „Corrida” Juliusza Erazm Bolka. W 2018 roku wyróżniono pieśń „Bogurodzica”. W 2019 roku nagrodzono utwór „Sonet III”, którego autorem jest Marek Czuku. Wierszem roku za rok 2020 został wiersz „Śpieszmy się”, który napisał ks. Jan Twardowski. W 2021 roku wyróżniono utwór „List do Zalęknionych” stworzony przez Tomasza J. Chlebowskiego.

Nagrodę za rok 2022 otrzymał tekst „Świętości dowodu” napisany przez, przedwcześnie zmarłego Dariusza Węcławskiego. W 2023 roku nagroda przypadła wierszowi „Królestwo bezprzestrzenne”, którego autorem jest Tomasz Wybranowski.

Dokonane przez jury konkursu „Wiersz Roku” wybory wskazują, że spektrum utworów, które są wyróżnianie, jest bardzo szerokie.

Wiersz „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, napisany przez Ernesta Brylla, który został „Wierszem Roku 2024” to jeden kilkudziesięciu wierszy Poety, który zasługuje na nagrodę, więc podjęcie decyzji kapituły, o wyborze tylko jednego utworu było bardzo trudne.” – wyjaśnia Juliusz Erazm Bolek – poeta i laureat nagrody Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO.

 

Utwór „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, napisany przez Ernesta Brylla oddaje stosunek Poety do Boga, z którym, jak zwykł mawiać lubi się mocować. To zarówno bardzo dramatyczny utwór odnoszący się do wiary, jak również bardzo charakterystyczny dla twórczości autora.

Uważam, że nagroda dla wiersza „Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię”, przez kapitułę konkursu „Wiersz Roku 2024” to bardzo trafny wybór. Bardzo przykro, że niestety Ernest Bryll nie zdążył dowiedzieć, się o tej nagrodzie, przed śmiercią.” – podsumowuje Juliusz Erazm Bolek – poeta i laureat nagrody Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO.

 

Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię…

 

Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię

Ale jałowe, puste moje pole

I chociaż mam, co chciałem, czuję opuszczenie

Jak gdyby chleba brakło na mym stole

 

Ja się modlę, jak gdybym darł palcami ziemię

I wygrzebywał z ziemi kamień za kamieniem.

 

Ernest Bryll (1935-2024)

 

Związek Pisarzy Katolickich

Organizatorem konkursu „Wiersz Roku” jest Związek Pisarzy Katolickich, który nawiązuje do tradycji przedwojennej organizacji o tej samej nazwie. Wiedza o jej istnieniu, działalności i twórcach została praktycznie zniszczona, przez system komunistyczny Polski Rzeczpospolitej Ludowej, po II wojnie światowej.

Obecny Związek Pisarzy Katolickich pragnie nawiązać do tradycji przedwojennej organizacji. Podejmuje też działania związane z promocją i popularyzacją literatury, o wartościach chrześcijańskich i humanistycznych. Przykładem jest organizowanie od 2017 roku konkursu „Wiersz Roku”.

21 marca jako Światowy Dzień Poezji, został ustanowiony przez UNESCO (ang. United Nations Educational, Scientific and Cultural Organization – Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Edukacji, Nauki i Kultury) w 1999 r. Celem tego dnia jest promocja czytania, pisania, publikowania i nauczania poezji na całym świecie.

UNESCO zadeklarowało, że ten dzień ma „dać nowy impuls, aby docenić poezję oraz poprzeć krajowe, regionalne i międzynarodowe ruchy poetyckie”.

Z okazji Światowe Dnia Poezji w okolicach 21 marca, co roku, na całym świecie, organizowane są festiwale, konferencje, konkursy, koncerty, spotkania literackie i autorskie, poświęcone upowszechnianiu i popularyzacji poezji. Główne uroczystości Światowego Dnia Poezji odbywają się w Paryżu we Francji.

W Polsce pierwszy propagowania Światowego Dnia Poezji podjął się Aleksander Nawrocki – poeta, krytyk, tłumacz, eseista, twórca, szef Wydawnictwa Książkowego IBiS i redaktor naczelny pisma „Poezja Dzisiaj jedynego w kraju czasopisma, poświęconego poezji. Podczas obchodów wydarzenia wybitnym poetom polskim, niestandardowym, była przyznawana Nagroda Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO (ang. Award Word Poetry Day UNESCO).

Od 2000 roku obchody Światowego Dnia Poezji organizuje także Związek Literatów na Mazowszu. W trakcie wydarzenia odbywają się spotkania autorskie, prelekcje naukowe o poezji, koncerty poetyckie oraz przyznawanie nagrody Złote Pióro dla autora „Książki Roku”.

Od 2017 roku Związek Pisarzy Katolickich przyznaje, z okazji Światowego Dnia Poezji ustanowionego przez UNESCO nagrodę „Wiesz Roku”. Jej Laureatami byli m. in. „Bogurodzica”, Jan Twardowski, Juliusz Erazm Bolek, Marek Czuku, ks. Jan Chlebowski, Dariusz Węcławski i Tomasz Walenty Wybranowski.

Rockowe Wielkopostne rekolekcje w programie „Cienie W Jaskini” Tomasza Wybranowskiego. Część I.

Jezus wciąż jest natchnieniem. Nie ma w historii żadnej innej postaci, która daje inspirację miliardom ludzi. Łaska miłości, dar nadziei i przyrzeczenie odkupienia nie omija także muzyków rockowych.

Często piosenki, które znamy i nucimy powstały z myślą o Zbawicielu. Tylko my o tym nie wiemy. Nie wiemy? A może nie chcemy wiedzieć albo nie chcemy się wsłuchać baczniej w wyśpiewane metafory.

Mnóstwo znakomitych nagrań często wyszło spod piór i strun muzyków, którym w życiu codziennym bardziej niż daleko od chrześcijańskiej tradycji. Ale czy aby do końca?

Okazuje się, że wciąż w muzyce rozrywkowej a i rockowej jest miejsce na wiarę i na Jezusa! W czasie Wielkiego Postu w moich programach w cyklu „Cienie w jaskini” prezentuję nagrania, które są modlitwami do Boga i bezpośrednimi zwrotami do Jezusa.

 

                                                                                                    Tomasz Wybranowski

 

Tutaj do wysłuchania cały program „Cienie W Jaskini – Jezus”:

 

Te wyzwania ducha nie zawsze są uniżone i proste w odbiorze, ale zdecydowanie cechuje je prawda i szczerość. I jeszcze jedno – poruszają serca, nie tylko w wielkim tygodniu!

 

Wyobraźmy sobie Jerozolimę prawie dwa tysiące lat temu. Zmierzchało, ale nocne niebo nad Palestyną rozświetlały bladawe promienie księżyca. Następnego dnia Żydzi mieli spożyć Paschę. W tym czasie Jezus i apostołowie przekraczali potok Cedron. Kierowali się wprost do ogrodu Getsemani, który był oddalony od wieczernika o jakieś pół godziny drogi. Ale nie było już z nimi Judasza.

 

Moc muzycznych przykładów

Któż nie zna trzeciego albumu Lenny’ego Kravitza i rockowej, tytułowej błyskawicy na otwarcie. Piosenka opowiada o Jezusie Chrystusie i o wyborze, jaki Bóg stawia przed każdym z ludzi. Czy podążymy za Nim? Czy pozostaniemy głusi? Sam Lenny jest chrześcijaninem i otwarcie mówi o swojej wierze i ufności w Boga.

„Czy Bóg to tylko myśl w twej głowie, czy część ciebie? Czy Chrystus to tylko imię, które przeczytałeś w księdze, gdy byłeś młody? – śpiewa Lenny.

15 lat temu zespół płocka formacja Lao Che wydała płytę „Gospel”. Do dziś to wciąż pasjonujący zestaw najdojrzalszych opowieści o teraźniejszych relacjach między człowiekiem a Bogiem.

Spięty zwraca naszą uwagę nie na dewocjonalia i odpustowość, ale przeczucie niewyrażalnego absolutu Boga.

 

Bono w Red Rocks Amphitheatre, Denver 1983. Fot. z witryny u2.com

 

Oto gwiazdorzy z U2, którzy muzycznie trochę dołuję od ponad dekady. Ale wróćmy myślami do albumu „Achtung Baby” z 1991 roku. Znajdziemy tam nagranie „Until The End Of The World”. To nie błaha piosenka, jak może się dawać nam, o zdradach na różnych poziomach.

Bono ukazuje te sytuacje przez przedstawienie ostatniej wieczerzy z perspektywy Judasza. Jest w niej żal z powodu zdrady przyjaciela i wyrzuty sumienia, które doprowadziły Judasza, jedną z najtragiczniejszych i przeklętych postaci Nowego Testamentu do samobójstwa. U2 nie unika wyrażania wiary w muzyce, którą tworzy.

Ale z drugiej strony była to zdrada, która rozpoczęła wydarzenia, które wspominamy w tajemnicy Triduum Paschalnego. Jest to opowieść o niespełnionych nadziejach, nienawiści, kłamstwie i zdradzie. Opowieść o najgorszych postawach, z których – jak naucza Kościół – wypłynęło największe w historii dobro.

 

Dezerter, koncert w dublińskim klubie Village. Marzec 2011. Fot. Tomasz Szustek / Studio 37 Dublin

 

Dezerter o Jezusie

Piosenkę o Jezusie nagrała kultowa punk – rockowa formacja Dezerter. Słowa perkusisty grupy Krzysztofa Grabowskiego z albumu „Ziemia jest płaska” (1998) stawiają konkretne pytania i to nie tylko przed ludźmi wierzącymi.

Jak nauczałby Jezus Gdyby żył w naszych czasach?

Czy prowadziłby odczyty Na śródmiejskich placach?

Czy miałby program w radiu Albo show w telewizji?

Czy chciałby iść do wojska? Czy ufałby policji?

Jaki rodzaj śmierci Jezusowi by zadano?

Czy umarłby na krześle Czy też by go rozstrzelano?

Jaki symbol męczeństwa Swojego zbawcy

Na złotych łańcuszkach nosiliby wyznawcy?

Czy dziś bylibyśmy Judaszami czy stali się bardziej św. Piotrem, co trzykrotnie wyrzeka się i zapiera? Ta piosenka grupy Dezerter wzbudza we mnie pytanie, czy zdrada Judasza była konieczna do zbawienia.

Wiem, że ta kwestia dzieli teologów do dziś, a oni nie są w stanie bezsprzecznie rozstrzygnąć. Ale słuchając Dezertera i wspominając scenę z Poncjuszem Piłatem, Barabaszem i tłumem mieszkańców Jerozolimy pojawia się problem wolnej woli i planu Boga. Przecież istniała na pewno perspektywa, aby zbawienie przyszło na świat w inny sposób. Niekoniecznie przez Judasza. Ale to nie on sam odpowiada za śmierć Jezusa.

Sanhedryn cały czas szukał fałszywych oskarżeń przeciwko Jezusowi, ale to Piłat i Herod nie mieli odwagi oprotestować wyroku śmierci. To tak naprawdę lud Jerozolimy wolał Barabasza.

 

Ozzy Osbourne w Dublinie. Fot. Tomasz Wybranowski

Black Sabbath śpiewają o Jezusie! Zdziwieni???

 

Myślałeś kiedyś o swej duszy − czy można ją uratować?

A może sądzisz, że po śmierci po prostu zostajesz we własnym grobie

Czy Bóg to tylko myśl w twej głowie, czy też część ciebie?

Czy Chrystus to tylko imię, które wyczytałeś w książce, kiedy byłeś młody?

/…/ Cóż, ja ujrzałem prawdę, tak, zobaczyłem światło i zmieniłem się

I będę gotów, gdy będziesz samotny i przerażony u kresu naszych dni

Czy to możliwe, żebyś się bał? Co powiedzieliby twoi przyjaciele

Gdyby wiedzieli, że wierzysz w Boga w niebie?

Powinni zrozumieć zanim skrytykują

Że Bóg to jedyna droga do miłości

Ile razy cięgi zbierałem, że na antenie Wnet prezentuję grupę Black Sabbath. Jak na ironię bowiem w tym opisie „Cieni w jaskini – opowieści o Jezusie”, Black Sabbath dla wszystkich „znawców rocka i muzyki” kojarzony się ze złym i szatanem. Kropka! Z bólem piszę i smutkiem, że większość ludzi ignoruje to, że

Ozzy Osbourne na ogół poprzez treści swych piosenek chwali Boga i podkreśla, że szatan został pobity.

Nagranie „After Forever” z doskonałej trzeciej płyty grupy „Master of Reality” (1971 rok) ma święcie wyraźny i prosty przekaz. Ozzy Osbourne hard – rockowe rekolekcje wierzącym. Chce, aby byli oni w pełni przeświadczeni o swojej wiarze nawet w czasach prześladowań i szykan. Warto to znieść, bowiem jak śpiewa:

Jedyną drogą do miłości jest Bóg.

                                                                                                         Tomasz Wybranowski

 

Muzyka jest najsilniejszym dostarczycielem tlenu. Przemawia wprost do twojej duszy. – o Vangelisie w Cieniach W Jaskini

W twórczości muzycznej Vangelisa nie brakuje polskich wątków. W roku 1983 napisał, wraz z Jonem Andersonem, poruszającą kompozycję „Polonaise”, która trafiła na album „Private Collection”. Została zadedykowana Polakom, których wówczas spowijał mrok stanu wojennego. Vangelis na swoim koncie ma także skomponowanie trzech utwory do polskiego filmu dokumentalnego „Świadectwo”, który opowiadają o Janie Pawle II.

Miał 79 lat. Jego muzykę zna niemal każdy. W programie „Cienie w jaskini” w ubiegły piątek złożyłem hołd Vangelisowi. Szczególnie zapamiętałem jego słowa na temat sukcesu i tego, co w życiu jest ważne: Sukces działa w dwie strony. Dla mnie to wciąż bardzo trudne. Nie mogę gonić za sukcesem, bo on nie jest dla mnie najważniejszy. Nie chcę stać się niewolnikiem sukcesu i czuć się przymuszanym do tworzenia wciąż tego samego. Dlatego […]

Miał 79 lat. Jego muzykę zna niemal każdy. W programie „Cienie w jaskini” w ubiegły piątek złożyłem hołd Vangelisowi. Szczególnie zapamiętałem jego słowa na temat sukcesu i tego, co w życiu jest ważne:

Sukces działa w dwie strony. Dla mnie to wciąż bardzo trudne. Nie mogę gonić za sukcesem, bo on nie jest dla mnie najważniejszy. Nie chcę stać się niewolnikiem sukcesu i czuć się przymuszanym do tworzenia wciąż tego samego. Dlatego odwracam się od takich pokus. To, że coś zrobiłem, nie znaczy, że muszę i będę to robić dalej.

Tutaj do wysłuchania program „Cienie w jaskini” poświęcony Vangelisowi:

 

Cała twórczość Vangelisa jest mi bliska, trafia na przełęcz tkliwości i przeżywanego piękna z powodu jego niezwykłej delikatności. Rzekłbym i napisał nawet kruchości. Każda fraza, każdy dźwięk i pauza między nimi masuje subtelnie uszy a za chwilę duszę, która mawia słowami Cypriana Kamila Norwida:

„Piękno jest po to, aby zachwycało do życia”.

Co tu dużo pisać, Vangelis jest po prostu mistrzem świata w tym co robił. Nie znając nut, ani teoretycznych historii i definicji o kompozycji i komponowaniu, wreszcie samemu ucząc się grać na instrumentach, aby samotnie osiągnąć muzyczny Olimp, to absolutnie niezwykłe.

Wiem to na pewno, że za sto, dwieście i pięćset lat – jeśli przetrwamy jako gatunek (bo co do cywilizacyjnych odniesień mam już od pewnego czasu wielkie wątpliwości), to będą o nim kolejne pokolenia mówiły tak jak my teraz o Mozarcie, Bachu czy Chopinie . I nie ważne czy to mój ukochany album „Spiral”, z niezwykłym nagraniem tytułowym i zamykającym „3+3” i też bliski sercu „El Greco” z 1998 roku z udziałem nadświetlnej sopranistki Montserrat Caballé (niestety nie doceniony przez słuchaczy i krytyków).

Vangelis i jego opowieści muzyczne do filmów, czy to ścieżka dźwiękowa do „Chariots of Fire” (Oscara dostał Vangelis smacznie śpiąc w swoim łóżku i nie oglądając ceremonii Oskarów), czy to fanfarowe „1492 Concquest of Paradise” to arcytwórca, arcykompozytor.

A niezwykłe kolaboracje? Oczywiście od razu na myśl przychodzi Ian Anderson, najważniejszy głos grupy Yes i On – Vangelis.

„Łowca Androidów”, tak film jak i ścieżka dźwiękowa Vangelisa, są urzekająco monumentalne. To absolutnie piękny film o głodzie miłości, poczuciu wolności, które niejednakowo przez różnorakich rozumiane jest. „Blade Runner” to także obraz o granicach człowieczeństwa, czego dzisiaj doświadczamy widząc kolejne „milowe kroki” czynione ze sztuczną inteligencją.

Ale to również film opowiadający o tym, że serce i pragnienie ziszczone w działaniu przenosi góry, niczym w „Hymnie do miłości” Pawła z Tarsu.


“Blade Runner”, podobnie jak moje ukochane „Siódmą pieczęć”, „Arizonę Dream”„Popiół i diament” oglądałem już chyba kilka setek razy. Co najmniej paręset. Pamiętam też mój pierwszy raz z tym filmem.

Piracka kopia VHS, jesień 1986 roku i garstka rówieśników, gdzieś pod niebem Cukrowni Wożuczyn. Rozpętała się za oknem wielka burza, ale my wciąż oglądaliśmy film. Nie obawialiśmy się niczego. I trudno mi w to uwierzyć, bo miałem wówczas niecałe 15 lat, ale mógłbym odtworzyć tamte chwile i emocje.

Bowiem to nieodgadnione połączenie burzy, ciężkich kropel dudniących o szyby z mistyczną muzyką Vangelisa i nadzwyczajnym finałem obrazu, w którym premówił Roy Batty, tkwi na przełęczy serca i duszy na zawsze!

 

Rutger Hauer jako Roy Batty. To rola jego życia.

W roli Roya Batty’ego nadzwyczajny, bo przyćmił nawet Harrisona Forda – Rutger Hauer. A słowa w tej najważniejszej, bo finalnej scenie filmu tkanej deszczem zaczarowanym i trzepotem skrzydeł białego gołębia, brzmią dokładnie tak:

Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące nieopodal ramion Oriona. Oglądałem promieniowanie skrzące się w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile zostaną stracone w czasie jak łzy w deszczu. Pora umierać.

Klimat w „Blade Runner” dla mnie naznacza jego tłoczność. Od pierwszej sceny mamy w sobie przeczucie tego, że za chwilę stanie się coś złego w tej smogowej kąpieli w chmurach, na skrzyżowaniach podniebnych trakcji komunikacyjnych metropolii.

Na myśl przychodzi mi Dante i wymieszanie kręgów piekielnych, tyle że nie ma tutaj  drzewa w centrum. I jeszcze jedno ważne pytanie, kto jest Judaszem, a kto morderczym tandemem z Kasjuszem i Brutusem. To ci, co spoczywają w „Boskiej Komedii” Danta w zmrożonym pysku Lucyfera.

W „Blade Runner” doświadczamy jako widzowie tłoku i brudu, kurzu i pyłu.  Sama fabuła filmu przesadnie nie zachwyca. Narracyjnie pooplatana jest wokół czegoś, co i niemodne, ani nie zaciekawi mas.

 

„Staram się dopasować zachowanie postaci, którą gram, do nastroju opowiadanej historii. Jedno musi wpływać na drugie; musi zachodzić pomiędzy nimi korelacja. Nie może dochodzić do zgrzytów.” – Harisson Ford.

Pewien detektyw leciwy nieco, który lata świetności ma już za sobą, ma odnaleźć grupę androidów, o których nie wiadomo wiele. Ów detektyw nie przypomina herosów z klasyków gatunków. Nie ma oszałamiającej broni ani wsparcia grupy śledczo – dochodzeniowej a policja raczej traktuje niechętnie. Są w filmie takie momenty, że jego poczynania wydają się być kuriozalne i niepojęte, ale wciągają minuta po minucie widza.

Deckard jawi nam się, jak każdy z nas. To zwykły człowiek z krwiobiegiem i kośćcem, i całą serią małych lub wielkich dramatów ćmiących wciąż w głowie. Ale najczęściej jednak w sercu.

Bijąc się z androidami dostaje totalny omłot, że uratować go może tylko pistolet i łut szczęścia. Pomijam dyskusje, a propos origamicznego (od sztuki origami) snu z jednorożcem w roli głównej, co ma zwiastować, że Deckard – Harrison jest człowiekiem.

Nie jest! I nawet oświadczenie reżysera Ridleya Scotta z 2000 roku, że Deckard jest androidem, mnie nie przekonuje! Dość powiedzieć, że sam Harrison Ford ma do dziś też inne zdanie.

W jednym z wywiadów powiedział:

Ustaliliśmy z reżyserem, że Deckard na pewno nie jest replikantem. Koniec, kropka.  

Ale deklaracją Scotta zawiedziony był także Rutger Hauer, który w swojej książkowej biografii stwierdził, że to co powiedział reżyser

Zredukowało to finałowe starcie między Deckardem a Battym, z symbolicznego pojedynku człowieka z maszyną, do walki dwóch replikantów.

Ale to wszystko płynie jako opowieść tylko dzięki maestrii Vangelisa i Jego muzyce. To ona jest tą muzyką i śpiewem gwiazd, o których mówił Pitagoras do uczniów. I jeszcze jedno.

„Blade Runner” to ekranizacja, która z perspektywy 40 lat zajmuje ludzi bardziej niż by się wydawało z początku (i pozoru) pierwszym widzom.

Bowiem wyartykułujmy to sobie szczerze i wprost! Ile filmów fantastycznych, które nakręcono w latach 80. XX wieku, a nawet wcześniej jak i później (ale przez litość o kontynuacji litościwie nie wspomnę, pomimo ról Forda i Goslinga), można nazwać arcydziełem kinematografii?

„Łowca androidów” to arcydzieło. Totalne! Ale owa totalność, jak fala nagłej emocji i poryw serca, to zasługa muzyki Vangelisa!

25 czerwca, w piątkowych „Cieniach W Jaskini” specjalny program poświęcony filmowi „Blade Runner”, interpretacjami i nawiązaniami w sztuce i kulturze, i oczywiście muzyce Vangelisa. Będę miał bowiem wiele niespodzianek właśnie muzycznych. Tego dnia bowiem przypadnie 40.rocznica światowej premiery „Blade Runner” – Łowcy androidów” w reżyserii Ridleya Scotta. – Tomasz Wybranowski

Pogodzić się z życiem i tym, co nieuniknione. Rammstein „Zeit” – recenzja Tomasza Wybranowskiego w „Cieniach w jaskini”.

Rammstein powrócił z tarczą z kolejnym albume "Zeit". Foto: Bryan Adams.

Można odetchnąć z ulgą! Oto Rammstein powrócił. Plotki pojawiające się podczas premiery poprzedniego albumu, że „jakoby” „Rammstein – zapałka” z 2019 roku miał być ostatnim okazały się tylko plotką.

Tutaj do wysłuchania cały program „Cienie w jaskini” – 29 04 2022:

 

Przedstawienie każdego kolejnego albumu niemieckich danz – metalowców to zawsze wielkie zdarzenie. I nieważne, czy na ich nowe studyjne dzieło czekamy trzy lata – tak jak z krążkiem „Zeit”  „Czas”, czy dziesięć jak w przypadku oczekiwania na „Rammstein” album z 2019 po „Liebe ist für alle da”, który ukazał się w 2009.

 Tomasz Wybranowski

 

 

„Zeit” wraca do rammsteinowych korzeni. Jest zdecydowanie gitarowo, z charakterystyczną długą serią ich przeciąganych riffów, mocno i to bez zanurzenia tychże w gęstym sosie elektronicznym. Nie znajdziemy tutaj nagrań w stylu „Radio” z poprzedniczki, czy przewrotmego, wręcz pop – metalowego „Ausländer”, z przewrotnym przesłaniem.

Niektórzy tym się martwią a ja się cieszę, choć do płyty „Rammstein” album równie sięgam często, co i do „Mutter”.

 

ANTIQUA, QUAE NUNC SUNT, FUÉRUNT OLIM NOVA 

– TO, CO JEST DZIŚ STARE, BYŁO KIEDYŚ NOWE

Pierwsze wrażenia po pięciodniowym obcowaniu z kompletem nagrań Landersa i spółki jest takie, że to bardzo solidna i równa płyta. Brak tu zdecydowanych szlagierów – błyskawic stadionowych, które będą ozdobą kolejnej trasy koncertowej, ale nie ma też nagrań, które odstają czy nie pasują od reszty.

Spotkamy za to wiele chóralnych zaśpiewów i niemal symfonicznych fraz, ale topos miejsca i duch (ich rodaka) Richarda Wagnera zobowiązuje.

Niezwykle jest już w otwierających „Armee Der Tristen”. Podobnie w szóstym z kolei „OK”, którego finał zdaje mi się być zagubionym ciągiem dalszym „Four Horsemen” Metalliki z debiutu Hetfielda i spółki.

Klimat „Zeit” jest zdecydowanie balladowy, aby nie powiedzieć kontemplacyjny, ale – jak mawiają klasycy – w pewnym wieku wszyscy łagodniejemy. Szczególnie my, panowie. I muszę się z tym zgodzić po przekroczeniu Rubikonu półwiecza żywota.

Czarodziejsko, delikatnie i zmierzchowo robi się już na wstępie. Teatralny patos i wzniosłość tematu urzekają w „Armee de Tristen” / „Armii Śpiących”, o którym już pisałem.

/…/ Ręka w rękę, nigdy więcej sam // Ręka w rękę, nie oglądaj się za siebie // Chodź, zewrzyjmy nasze szeregi // Marszowym krokiem przeciwko szczęściu /…/

Najpierw słyszymy lekko rozwibrowany syntezator a potem Till przechodzi „in medias res”, podobnie gitarowo czynią Landers i Kruspe. Piękno delikatnie zaplata swoją sieć, w czym nie przeszkadza moc industrialnej dźwięczności i metalowa ostra surowość.

Ale teraz jest inaczej niż zwykle. Bo jest odświętnie. Czuje się zdecydowanie aurę zadumę i … spokoju. To wymarzony prolog dla tego albumu, nad którym unosi się Seneka i jego przesłanie

„Mors malum non est, sola ius aequum generis humani”, czyli „Śmierć nie jest złem, a jedynie prawem obowiązującym cały rodzaj ludzki.”

Jak przystało na wzorzec muzycznego prądu Neue Deutsche Härte, jest marszowo, równo w rytm sekcji Riedel – Schneider i wtórze syntezatorów „Flake” Lorentza. Piosenka z „Armee de Tristen” zapowiada początek drogi ku zgłębieniu idei czasu („Zeit”). I kiedy wybrzmiewa „Armia Śpiących” pojawia się właśnie tytułowy „Zeit”.

 

QUAE VETERA NUNC SUNT, FUERUNT OLIM NOVA 

– TO CO TERAZ JEST STARE, KIEDYŚ BYŁO NOWE  (Z KWINTYLIANA)

Napisałem wcześniej, że na najnowszym longplayu Rammstein brakuje typowych szlagierów w rozumieniu ich reprezentacyjnych utworów, które weszły na stałe do koncertowych setów.

Teraz jednak, raz jeszcze wsłuchując się z nagranie tytułowe muszę napisać, że to absolutnie porywający, magiczny i nowy rammsteinowski standard. Klimatem i przesłaniem tekstu przypomina mi niezwykły, dotknięty oddechem Johanna Wolfganga Goethego „Spieluhr” („Pozytywkę”) z albumu „Mutter”.

 

 

W tytułowym „Zeit” Till Lindemann snuje opowieść o ulotności, przemijaniu i złudnych fetyszach, które raz po raz spotykamy na życiowej i wyboistej drodze:

Niektórzy powinni, a niektórzy nie powinni // Widzimy, ale jesteśmy ślepi // Rzucamy cienie bez światła /…/

Cała ta podniosła, iście wagnerowska pieśń ma wiele wspólnego z tytułem mojego sztandarowego programu „Cienie w jaskini”.

Till Lindemann odnosi się bezpośrednio do symbolu, ale i alegorii jaskini Platona. To właśnie tam Plato miał rozmyślać o istocie wiary i o tym, co się stanie kiedy zetknie się z wiedzą. I która wizja zwycięża?

My podobnie w życiu zdajemy się stać twarzą do zimnej skały, a gdzieś za naszymi plecami płonie ogień. Ale wyobraźmy sobie, że nie jesteśmy świadomi tego.

Mało tego, nie wiemy, że to ogień. Nie mamy pojęcia czym on jest. A skoro tak, to wszelkie poruszające się cienie (także nasz) postrzegamy jako samoistne istoty, a nie jako wizerunki tylko tych istot.

To test na myślenie, który ma obedrzeć naszą percepcję z rzeczywistości, choć nie tylko, bo również tego w jaki sposób indywidualny punkt widzenia może zniszczyć, znieważyć prawdę o wydarzeniu, rzeczy, osobie. Ale czym jest prawda więc… ?

 

W teledysku do piosenki „Zeit” oglądamy bardzo rozdzierający motyw. Oto ziarnka piasku czasu skrywają, pochłaniają bez śladu rodzące kobiety, które mają zawiązane oczy. W końcu ziarenka czasu pożerają i muzyków Rammstein. Czas przynosi śmierć i życie.

A jeśli to jego wyobrażeniem – Czasu – jest postać „Ponurego „Żniwiarza” z karykatury, którą widzimy w klipie? Oto rodzi się dziecko, które jest ufne, bez grzechu i wszelkich uprzedzeń. Ale nie wie jednego, że ale „Ponury Żniwiarz” rozporządza już nim niczym władca absolutny.

Nagranie „Zeit” jest także wyśpiewanym pragnieniem, choć może lepiej napisać, że wyzwaniem, a może odezwą do nas – słuchaczy, aby w każdy możliwy sposób zatrzymywać cenne chwile. Czynić na wzór farmera z teledysku, który nie chce, aby „Ponury Żniwiarz” okrył zaspą piasków czasu ukochaną. Kluczową wersy dla mnie w „Zeit” to:

/…/ Leżę tu w twoich ramionach // Och, tak mogłoby być zawsze // Ale czas nie zna litości // Chwila została przypieczętowała /…/

A przecież czas to niby tylko płaskie koło. Tak naprawdę jednak „Zeit” jest wyobrażeniem cyfry „8” tworzącą nieskończoność. I pięknie ujął to dawno temu bydgoski zespół Abraxas z Adamem Łassą, że zacytuję tytuł ich pierwszej dużej płyty w tym momencie

„…Cykl Obraca Się, Narodziny, Dzieciństwo Pełne Duszy, Uśmiechów Niewinnych I Zdrady…“

Urodziny, życie, czyli walka i w finale śmierć. Cykl będzie trwał w nieskończoność. Nawet kiedy nasza cywilizacja się skończy i ktoś pojawi się po nas nawet bez podświadomej zbiorowej wiedzy o naszym istnieniu.

A my wciąż  w tej hamletycznej pułapce na myszy szamoczemy się, chcąc unieważnić nasze złudne zmysły (metafora jaskini Platona) i uciec przed śmiercią (zmylić „Ponurego Żniwiarza”).

Jedno jest pewne, tytułowe nagranie to małe arcydzieło. Nagranie to godne jest być tytułowym na nowym longplayu muzyków Rammstein.

Kolejną perłą jest „Schwarz”, w którym króluje subtelny wręcz jaśminowy fortepian. Natchniony i bardzo podniosły jest także sam finał albumu – „Adiue”.

 

Ale zestaw jedenastu nagrań, które tworzą „Zeit” to mistrzowski mix nastrojów i klimatów. Obok uduchowionej strony longplaya, gdzie zespół ociera się o delikatną kameralną i klasyczną aurę, jest i ta mocna, pełna riffów, zadziorna, mocniejsza wersja Rammstein.

Tam znajdziemy sporo może niewyszukanych metafor Tilla, ale szczerych do bólu, co w poprawnym do porzygania świecie jest ożywcze i po prostu… ludzkie. Przykłady? „Giftig” („Trujący”), „Zick Zack” i „OK”. Te trzy nagrania to standard rammsteinowego grania, czyli taneczny metal z domieszką industrialu ze szczyptą melodyjności zmierzchowego popu. Do singlowego rozgrzewacza „Zick Zack” musiałem nieco przywyknąć. Także do tekstu i … teledysku, który powstał w Polsce. Ale po kolei.

VIVERE NOLIT, QUI MORI NON VULT – KTO NIE CHCE UMIERAĆ, TEN NIE CHCE TEŻ ŻYĆ. (TYM RAZEM Z SENEKI)

Przy tej okazji słów kilka o tym, jak Rammstein potrafi podgrzać aurę zainteresowania wokół siebie. W kwietniu zaczęła się rozprzestrzeniać w sieci ni to informacja, ni to plotka, że grupa zaczyna działania biznesowe.

 

Członkowie Rammstein mieli zainwestować w klinikę estetyczną pod nazwą „Zick Zack”. Jak można się spodziewać, podniósł się medialny tumult mediach podgrzewany przez fanów zespołu. Z całego globu dzwoniono na specjalną infolinię „Zick Zack”, aby ustalić daty wizyt i rozmawiać z ekspertami od poprawy wyglądu. Oczywiście był to zabieg marketingowy promujący nową piosenkę i album.

Ktoś może się oburzać za teksty Tilla Lindemana, ale sieczą one prawdą o ludziach współczesnych. Nie umiemy pogodzić się z upływem czasu, ani faktem, że kres naszego życia też nadejdzie. Zamiast pogodzenia się z życiem i zaakceptowania zmian, współczesny człowiek pragnie oszukać naturę … skalpelem, botoksem, nicią chirurgiczną i zestawem do liposukcji, aby podziwiać części swojego ciała dawno niewidziane z powodu otyłości brzusznej…

Zygzak, zygzak, odetnij to // Tik tak, tik tak, będziesz stary

Twój czas powoli się kończy

Kto chce być piękny, musi cierpieć

Próżność nigdy nie jest skromna

Igła, nić, nożyczki, światło /…/

Teledysk powstał w Warszawie w Teatrze Sabat Małgorzaty Potockiej. W klipie możemy obejrzeć piękne tancerki Baletu Sabat.

Od pierwszego przesłuchania zapada w pamięć „Angst”(„Strach”) z przewodnim, bardzo tłustym riffem, charakterystycznym dla Rammstein, gdzie w końcówce wzrasta napięcie aż do pasjonującego finału.

Kolejne utwory sprawiają radość słuchacza, który łapie się w sieć, że oto musi trwać przy głośniku, aby dowiedzieć się co wydarzyło się dalej. W warstwie tekstowej to najlepszy album od czasu „Mutter”. To oczywiście moja subiektywna ocena.

Till Lindemann znowu przenika, mimo prostoty słów i czasami brutalizacji języka, psychikę człowieka skaleczonego Covidem, chorego na wieczną młodość i sprawność, oszukującego siebie, że kres nie nadejdzie. Rammstein na albumie „Zeit” potłukł kolejne tabu o śmierci, strachu i gniciu życiowym w próżnej bezcelowości.

 

 

Muzycy nagrań dokonali pod niebem Francji w La Fabrique Studios w St. Rémy de Provence. Za okładkę „Zeit” i zdjęcia do wydawnictwa odpowiada kanadyjski rockowy muzyk i bardzo ceniony fotograf, Bryan Adams. Sesja zdjęciowa odbyła się na schodach budynku Trudelturm, w berlińskim parku aerodynamicznym.

„Zeit” to kontynuacja w nieco wydelikaconej, kameralnej i balladowej oprawie muzycznej drogi sześciu gentlemanów, którzy śpiewają o tym „jak naprawdę jest wokół nas (i z nami)”. Wciąż dajemy się ponosić ich operowemu rozmachowi ich wersji metalu, który serwuje nam endorfinowe uderzenia raz za razem.

Nie znajdziecie tu nudy ani kunktatorstwa. Wreszcie „Zeit” to bardzo solidna płyta, która staje się kolejnym pretekstem, aby Till, zawołany pirotechnik – wikliniarz odpalił kilkaset promienistych eksplozji oświetlając nam drogę ku prawdzie i pogodzeniu się z życiem.

Tomasz Wybranowski

(tekst dedykuję Katarzynie Wasik)

 

Rammstein to niemiecka grupa, która powstała w 1994 roku. Nazwa pochodzi od amerykańskiej bazy lotniczej Ramstein Air Base w Niemczech, w której doszło w 1988 roku do tragicznego wypadku podczas pokazów lotniczych.

Nazwa, jak twierdzi Till Lindemann, była wymyślona prześmiewczo i ze względu na ich niewiedzę omyłkowo zapisana przez dwie litery „m” .

Zespół, wliczając premierowy „Zeit”, ma na swoim koncie 8 studyjnych longplayów. Muzyka Rammstein to wzorcowy przykład Neue Deutsche Härte (styl w łonie hard i metalowej sceny rozwijającej się w Niemczech od lat 90. XX wieku, a inspirowany metalem industrialnym i muzyką elektroniczną). W tekstach poruszane są tematy prostytucji, polityki, narkotyków, a nawet trudnych tematów kazirodztwa i pedofilii, których w większości z nich jest wokalista grupy – Till Lindemann.

Pozostałymi członkami zespołu są: Richard Z. Kruspe (gitara), Paul Landers (gitara), Oliver Riedel (gitara basowa), Christoph Schneider (perkusja) oraz Christian Lorenz (instrumenty klawiszowe).