Czas wyborów. Wybran wyszydzony przez oświeconych. Felieton o pogardzie, która mówi więcej o nich niż o mnie samym…

Są takie dni, w których chciałbym wierzyć, że środowisko artystyczne, którego częścią jestem od lat, rozumie znaczenie wolności wyboru, różnicy poglądów i szacunku dla tych, którzy mają odwagę myśleć

Ale im bliżej wyborów 1 czerwca, im więcej emocji się kumuluje i wisi w powietrzu, tym wyraźniej widać, że wielu z nas — artystów, muzyków, dziennikarzy, aktorów — nie wytrzymuje próby demokracji. Bo oto nagle cała masa „światłych”, „postępowych”, „oświeconych” staje się sędziami jedynej słusznej linii – linii Tuska i Trzaskowskiego.

W tym roku szczególnie jaskrawo objawił się ten fenomen. Wybory, emocje, wybór  i natychmiastowy osąd: „Głosujesz na Karola Nawrockiego? Jesteś ciemnogrodem, klerykałem, skansenem, obciachem.” To nie moje słowa. Oto prezentuję cytaty z postów, komentarzy, prywatnych wiadomości do mnie. I wiecie co? To już nie jest spór o poglądy. To jest klasyczna pogarda klasowa w nowym opakowaniu. Ale ja to wytrzymuję i nic sobie z tego nie robię, jako wolny człowiek!

Pogarda – modne paliwo warszawskich elit

 

Niektórym bardzo się podoba poczucie bycia „lepszym”. Nie z powodu talentu, pracy, wspaniałej i kochającej się rodziny czy osiągnięć. Ale z powodu „posiadana słusznych” poglądów. Oto warszawski aktor drugiego planu, który poza obecnością w trzech reklamach i pięciu sezonach bycia trupem w serialu, niczego nie wniósł do kultury – dzisiaj z dumą grozi palcem i szydzi z wyborców Nawrockiego czy Menzena. Oto wokalistka z jedną radiową piosenką sprzed dekady – dziś drży z oburzenia, że ktoś mógłby głosować inaczej niż jej kolektyw bańki.

Prywatne wiadomości – pełne litościwej wyższości:
„Rozczarowałeś mnie.”
„Naprawdę? Taki mądry facet?”
„Nie wierzę, że dałeś się zmanipulować.”

Skórę mam grubą jak słoń. Ale wiecie co mnie najbardziej boli? Wasze zakłamanie i hipokryzja. Co mnie najbardziej boli? To, że powyższe słowa (tych niecenzuralnych nie cytuje, podobnie jak nie publikuję nazwisk osławionych artystów), że mówią to często ludzie, których promuję w radiu, robię z nimi wywiady, podsyłam linki do innych zaprzyjaźnionych redakcji, wspieram ich debiuty, chodzę na koncerty i kupuję płyty.

Ludzie, którzy mówią o tolerancji, różnorodności, szacunku są dla ciebie mili. Tak dzieje się do czasu, dopóki nie powiesz czegoś spoza scenariusza.

Dwa słowa o Karolu Nawrockim

Karol Nawrocki nie jest moim wymarzonym kandydatem. Błędy i meandry młodości nie mogą przekreślać człowieka, który nigdy nie wszedł w kolizję z prawem! Nie musisz się z nim zgadzać i możesz go krytykować. Uczciwie i w świetle faktów! Ale ja również mam prawo, aby go poprzeć (jeśli chcę!).

I nie jestem przez to ani „gorszy”, ani „ciemny”, ani „upadły”. Karol Nawrocki ma swoje racje, swoją wrażliwość, historię, której nie da się zbyć memem o „średniowieczu”. Owszem, to inna wizja niż ta Trzaskowskiego, bo bardziej historyczna, zakorzeniona, odważna w konfrontowaniu się z „modnymi” dogmatami. Ale czy nie na tym polega demokracja, że ścierają się idee, a nie pluje się na ludzi?

Satyrycy, kuglarze i samozwańczy kapłani moralności

 

Aktorstwo to piękna profesja, ale nie daje nikomu prawa do bycia duchowym przewodnikiem narodu. Świecenie odbitym światłem nie czyni z nikogo mędrca. Tymczasem wielu kolegów ze sceny myli popularność z nieomylnością. Ich komentarze są pełne wyższości, zjadliwe, narcystyczne. Tak, jakby za „lajki” na Instagramie należał się immunitet na głupotę i pogardę.

Trudno dziś wejść na Facebooka czy Instagrama, by nie zobaczyć tej groteskowej przemowy: „Nie wybaczę ci, jeśli zagłosujesz na X”. Albo: „Niech mnie przestaną obserwować wszyscy, którzy nie głosują na Y”. Odmiana totalitarnego myślenia spod znaku #selfie.

Pamiętajcie: pogarda to nie jest argument. To lęk przebrany za wyższość. I jak każdy lęk, działa przez chwilę, ale ostatecznie tylko niszczy.

Mój wybór – mój głos

–moje prawo

Ja się nikogo o zgodę nie pytam! Mam bowiem prawo do swoich wyborów. Posiadam też prawo rozmawiać z każdym, niezależnie od jego szyldu partyjnego i Boga, w którego wierzy. To, że jestem dziennikarzem, literatem i poetą nie czyni mnie przynależnym do żadnego politycznego „dworu”. Nie głosuję, żeby się komuś przypodobać. Nie będę zmieniał przekonań, żeby dostać zaproszenie na kolejne rozdanie branżowych nagród.

I nie dam się obrażać. Za to, że czytam inne książki. Że interesuje mnie historia. Że nie kupuję każdej modnej narracji bez pytania. Że mam odwagę powiedzieć:

nie wszyscy musimy tańczyć do jednej melodii.

Wyśmiej mnie, jeśli ci to daje ulgę. Ale nie licz, że przestanę mówić to, co myślę. Nie licz, że się ugnę przed chórem pogardy. Wiem, kim jestem. Wiem, dlaczego wybieram, i jak wybieram. I nie potrzebuję certyfikatu moralności od samozwańczych autorytetów, którzy w wymianie argumentów nie wytrzymują ciśnienia.

Na koniec – trzy wersy o waszej miłości

haiku dla tolerancyjnych inaczej


język ostry jak brzytwa
tolerancja tylko po waszemu
„kocham cię…  jeśli”

Tomasz Wybranowski

Gdy Europa się budzi – Polska usypiana. Wybory o wszystko – stawką brukselski land albo niezależność. Pójdź do wyborów!

Spotkanie wyborcze Karola Nawrockiego l fot. x.com

Nie chodzi już tylko o politykę. To sprawa naszej tożsamości, suwerenności i przyszłości. Jeśli 1 czerwca Rafał Trzaskowski zostanie prezydentem, Polska stanie się kolejnym poligonem Brukseli.

Meloni i Orbán w postawie wyprostowanej – Tusk czeka na rozkazy

Nie możemy już dłużej udawać, że nic się nie dzieje. Europa pęka. Historia dzieje się tu i teraz – na naszych oczach. Giorgia Meloni, premier Włoch, powiedziała głośne i wyraźne „DOŚĆ”. Wstała z kolan, rzuciła wyzwanie brukselskiej elicie i przypomniała, czym jest suwerenność narodowa. Podobnie Viktor Orbán, którego próbowano przez lata zmarginalizować, ośmieszyć, zniszczyć. A dziś? To on pokazuje siłę. To on mówi Brukseli – „nie wasze ideologie, tylko interes moich obywateli!”

I w tym momencie warto zadać jedno, fundamentalne pytanie:

Gdzie w tym wszystkim jest Polska?

Zamiast pójść drogą Włoch i Węgier, Donald Tusk grzecznie (w postawie petenta w Brukseli) czeka na instrukcje od von der Leyen. Podporządkowuje się każdemu unijnemu dyktatowi. W imię czego? Europejskości? Solidarności? To puste hasła, które nie mają nic wspólnego z realnym interesem Polaków – przynajmniej tych, którym nie jest wszystko jedno!.

Meloni i Orbán nie są marionetkami. Oni reprezentują swoich obywateli. A Tusk? On reprezentuje system – ten sam, który chce nam odebrać głos, bezpieczne granice i bezpieczeństwo.

Rumunia ostrzeżeniem dla Polski. Gotowi na eksperyment migracyjny?

 

To już się dzieje. I to nie tysiące kilometrów stąd, ale zaledwie za południową granicą. W Rumunii rozpoczęła się operacja wdrażania nowego unijnego paktu migracyjnego. Oficjalnie – „współpraca w zakresie azylu”. W praktyce – pełne podporządkowanie planowi relokacji migrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu.

23 maja unijna Agencja ds. Azylu rozpoczęła wdrażanie procedur w dziesięciu miastach: Bukareszt, Kluż, Braszów, Konstanca… Wszędzie tam rozlokowano urzędników, tłumaczy, ekspertów, ośrodki przetwarzania migrantów. I wszystko to przy pełnej zgodzie nowego prezydenta Rumunii – polityka związanego z lewicą, który temat migracji przemilczał w kampanii.

Brzmi znajomo?

Już dzień po zwycięstwie nowy rumuński prezydent przyjechał do Warszawy – na marsz poparcia Rafała Trzaskowskiego. Przypadek? Symbol? A może brutalna zapowiedź scenariusza, który czeka nas po 1 czerwca?

Bo jeśli Trzaskowski zostanie prezydentem, pakt migracyjny stanie się rzeczywistością także w Polsce. Już nie teoria. Już nie zapowiedź. Tylko realne wdrażanie mechanizmu relokacji – bez pytania obywateli o zgodę.

Nikt też przed wyborami ze strony rządowej nie powiedział, że sprawa pomocy ukraińskim uchodźcom NIE MA TU NIC NA ZNACZENIU!!!

Brukselski szantaż: migrant albo mandat

 

Mechanizm nowego unijnego paktu migracyjnego jest prosty. I bezwzględny. Albo przyjmujecie migrantów – albo płaćcie. 20 000 euro za każdą osobę, której Polska odmówi relokacji. Nie ważne, że przyjęliśmy miliony uchodźców z Ukrainy. Bruksela mówi jasno: to inna kategoria. Tu chodzi o afrykańskie i bliskowschodnie fale migracyjne, które mają zostać przymusowo rozdzielone po państwach członkowskich.

Węgry już powiedziały „NIE”. Austria wzmacnia granice. Włosi zmieniają prawo azylowe. A Polska? Polska czeka… aż Bruksela da pozwolenie na reakcję. Aż Tusk coś usłyszy w słuchawce. Aż Trzaskowski podpisze to, co mu podsuną. Bo przecież referendum nie przeszło… Donald Tusk unieważnił go „uroczyście”…

Bo do domknięcia tego systemu brakuje już tylko jednego elementu – prezydenta, który podpisze wszystko, co wyjdzie z gabinetów Tuska i Komisji Europejskiej. I właśnie dlatego 1 czerwca jest tak kluczowy.

To nie fikcja. To poligon pod przymusową relokację. Jeśli Polska pójdzie drogą Trzaskowskiego, stanie się drugą Rumunią. Bez własnej polityki migracyjnej, bez głosu obywateli, bez prawa do odmowy. Każdy kraj, który się sprzeciwi, ma zapłacić – ponad 20 tysięcy euro za każdą nieprzyjętą osobę.

Wszystko pod pozorem „europejskiej solidarności”. A co z solidarnością z własnym narodem?

Kolonialna historia Europy. Co teraz? Chcą skolonizować w drugą stronę?

 

Nie zapominajmy, z kim mamy do czynienia. Większość państw, które dziś rządzą Brukselą, to byli koloniści. Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia, Niemcy, Belgia – to one przez wieki rabowały Afrykę, Azję, Amerykę Południową. To one budowały imperia kosztem krwi i niewolnictwa. Dziś próbują nas przekonać, że mamy moralny obowiązek przyjmować migrantów z krajów, które sami wcześniej zniszczyli.

Ale to nie my prowadziliśmy kolonializm. To nie Polska wywołała konflikty w Libii, Syrii czy Mali. A jednak to od nas teraz oczekuje się „solidarności”, czyli… przyjęcia ludzi z miejsc, których problemy nigdy nie były naszym dziełem.

Unijna elita buduje system, który zamiast chronić obywateli – chroni przestępców, radykałów i ideologów. A ci, którzy mają odwagę się temu sprzeciwić – są nazywani ekstremistami.

Meloni mówi jasno: „Konwencja Praw Człowieka nie chroni obywateli – chroni przestępców.” Orbán buduje mur, bo wie, że granice są święte. A Polska? Ma czekać, aż urzędnik z Brukseli powie, co wolno, a czego nie.

I jeszcze jedna, bardzo ważna uwaga:

Nie mamy kolonialnych win. Nie zbudowaliśmy naszego dobrobytu na niewolnictwie. Nie rabowaliśmy bogactw obcych ziem. My byliśmy rabowani. Byliśmy pod zaborami, pod butem, w niewoli. Dlaczego więc dziś mamy ponosić odpowiedzialność za błędy innych? Dlaczego mamy płacić cenę za cudze grzechy?

Bruksela chciałaby, abyśmy zapomnieli o naszej historii. Ale my pamiętajmy. I nie pozwólmy, byśmy stali się ofiarą cudzych rachunków sumienia.

Ostatni moment, ostatnia linia oporu. Polska musi trwać

 

Nie chodzi już tylko o politykę. To sprawa naszej tożsamości, suwerenności i przyszłości. Jeśli 1 czerwca Rafał Trzaskowski zostanie prezydentem, Polska stanie się kolejnym poligonem Brukseli – kolejnym krajem podporządkowanym eksperymentowi „wspólnotowej solidarności”, który oznacza rezygnację z kontroli nad własnym terytorium i własnymi decyzjami.

Czy chcemy tego? Czy chcemy, żeby decyzje o granicach Polski zapadały w Berlinie, Paryżu i Brukseli? Czy zgadzamy się na to, żeby kolejne fale migrantów trafiały do naszych miast, bez pytania nas – obywateli – o zgodę? Czy zgadzamy się na dyktat klimatyzmu i powolnego wywłaszczania z własnych domów i ziemi?!

To nie jest wybór partyjny. To wybór cywilizacyjny.

1 czerwca 2025 to taki moment prawdy na osi czasu naszych dziejów. To moment, w którym albo zostaniemy rozpuszczeni i odcięci od korzeni, albo WCIĄŻ BĘDZIEMY WYPROSTOWANI.

To nie są wybory techniczne. To moment ostatecznego rozstrzygnięcia. Czy Polska będzie jeszcze mogła powiedzieć „NIE”? Czy zostanie państwem niepodległym, czy kolonią nowego typu?

Nie jesteśmy skazani na bycie trybikiem w machinie. Możemy iść śladem tych, którzy mają odwagę rzucić wyzwanie elitom. Tak jak Meloni. Tak jak Orbán. Tak jak wiele społeczeństw, które mówią: dość milczenia, dość szantażu, dość dominacji zza biurek.

Musimy przywrócić znaczenie słowom: wolność, suwerenność, bezpieczeństwo. Musimy mieć prawo do mówienia „NIE!” w naszym własnym kraju. Jeśli dziś nie zawalczysz o swoją podmiotowość, jutro obudzisz się w miejscu, które tylko z nazwy będzie Polską.

Powtórzę raz jeszcze! Polska nie ma żadnych kolonialnych win do spłacenia. Nie uczestniczyliśmy w grze imperiów, nie czerpaliśmy zysku z niewolniczej pracy. Byliśmy po stronie tych, których deptano – nie tych, którzy deptali.

Dlatego nikt nie ma prawa mówić nam dziś, że mamy milczeć, płacić, przyjmować – w imię win, których nie popełniliśmy.

My mamy inne dziedzictwo – dziedzictwo Norwida, który przestrzegał:

„Bo nie jest światło, by pod korcem stało,
ani sól ziemi do przypraw kuchennych…”

I Herberta, który przypominał:

„Bądź wierny. Idź.”

A na koniec słowa Maxa Webera. To dla tych, którzy pytają, jaką politykę dziś wybrać:

„Polityka to silne, powolne przebijanie grubych desek z pasją i rozwagą jednocześnie.”

Tylko człowiek wolny może wybrać taką drogę. I tylko wolny naród może nią iść.

Tomasz Wybranowski

Zwycięstwo zapomniane? 80 lat później – pamięć, która drażni Zderzenie dwóch totalitaryzmów.

W 1939 roku Polska została brutalnie rozdarta między nazistowską III Rzeszę a komunistyczny Związek Sowiecki.

Oba systemy reprezentowały skrajnie represyjny model władzy, w którym jednostka była jedynie trybikiem w machinie ideologii. Wszechmocny aparat bezpieczeństwa. RSHA i gestapo w Niemczech oraz NKWD w ZSRR, wymuszał ślepe posłuszeństwo. Stalin realizował planową eksterminację rzeczywistych i urojonych wrogów, sięgając po terror na skalę niespotykaną nawet w totalitarnych Niemczech, gdzie ludobójstwo miało inny charakter: było celem samym w sobie.

Zarówno nazizm, jak i komunizm, gloryfikowały przemoc, siłę, wojnę i bezwzględność. Historycy, choć nie bez sporów, porównują oba reżimy, zadając pytanie o wyjątkowość Holocaustu, eksterminacji Romów, czy polskiej inteligencji. Komunizm trwał dłużej i pochłonął więcej ofiar – szacuje się, że nawet 20 milionów. Największe natężenie zbrodni przypada na lata 30. i 40. XX wieku.

Polska, wciśnięta pomiędzy te dwa nieludzkie systemy, była miejscem konfrontacji ideologii śmierci.


 

Gra w wojnę. Bezduszne imperia i ich figurki na mapie – Władza jako narkotyk

Kiedy słucha się przemówień takich ludzi jak Adolf Hitler czy Józef Stalin, tych, którzy przesądzali o losach milionów, to na Boga! trudno doszukać się w ich słowach jakiejkolwiek wielkiej idei. Nie ma tam wzniosłych haseł, które naprawdę coś znaczą.  Nie ma autentycznej wiary w wartości, którymi się zasłaniają. Jest za to zimna, bezczelna skuteczność. Twarda mowa technokratów władzy, którzy nauczyli się, że słowa to tylko narzędzia, a ludzie — tylko zasoby.

Ideologie? To tylko dekoracje. Fasady do zdobywania poparcia, budowania kultu i mobilizowania tłumu. Ale w środku tej konstrukcji nie ma nic. Tylko chora żądza kontroli. W wersji soft – power doświadczamy tego także dzisiaj w Unii Europejskiej (sic!)

 

Skan z: II Wojna Światowa: Wojna obronna Polski 1939 r.; Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1979

Komuniści nie wierzyli w komunizm, naziści nie wierzyli w rasową hierarchię, demokraci nie wierzą w demokrację. Wierzą w władzę.

Orwell miał rację: „Nie obchodzi nas dobro ludzkości; obchodzi nas wyłącznie władza.”

To właśnie uderza w tych nagraniach i zapiskach sprzed ponad 80. lat – brak emocji, brak refleksji, brak odpowiedzialności. Zostaje tylko logika działania: skuteczność, podbój, dominacja. Żadnego ducha, tylko narzędzia. Żadnych ludzi, tylko liczby.

To nie nowość I nie odkrywam redaktorsko na nowo Ameryki! Komuniści nie wierzyli w komunizm, demokraci nie wierzą w demokrację, a wielcy wodzowie z przeszłości nie kierowali się żadnym dobrem ogólnym. Jakim dobrem ogółu, wcielając nowe mrzonki w życie chociażby w Unii Europejskiej, kierują się nowi “władcy”?

Georg Orwell wiedział to dawno temu i z chirurgiczną precyzją ujął w ustach O’Briena: Rządy dla samego rządzenia. Systemy, hasła, ideologie — to tylko kartonowe dekoracje na scenie teatru, w którym realna akcja dzieje się w kulisach, w sztabach, przy stołach, na mapach.

Fot. Dreamcatcher25 (CC A-S 4.0, Wikipedia)

Mapa, nie człowiek

Właśnie… Mapa. Dla takich ludzi wojna nie ma twarzy. Nie ma płaczu matek ani śmierci dzieci. Nie śmierdzi krwią i nie brudzi rąk. Ma kolorowe chorągiewki, pionki do przesuwania, raporty w tabelkach i plany w punktach.

Pomogliśmy Włochom, podzieliliśmy lotnictwo. Zajęliśmy fabrykę. Zniszczyliśmy 34 tysiące czołgów.”

To wszystko brzmi jak instrukcja do strategii turowej, jakby relacjonował kampanię w jakiejś grze w sieci, a nie faktyczne wydarzenia, które pozbawiły życia setki tysięcy ludzi. To samo dzieje się także dzisiaj.

Stalin działał tak samo. Patrzył na mapę, planował tysiące oceanicznych okrętów podwodnych i czekał na moment, kiedy zajmie Hiszpanię. Gdy Niemcy padną, wciągnie ich resztki do czerwonego imperium, a Polaków i Litwinów — cóż, ich się „pozbędzie”.

Zimna kalkulacja: 150 milionów Sowietów, 60 milionów Niemców, 30 milionów Polaków. Posępna i nieczuła matematyka śmierci.

W tej logice ludzie to nie ludzie. To przeszkody, przesuwalne liczby, statystyka. Przeszkadza ci naród? Zlikwiduj. Mieszają ci cywile? Zagazuj, spal w obozach. Są niepokorni? Wytłucz, rozstrzelaj, zakop na odludziu.

W tym wszystkim najbardziej przerażająca nie jest sama skala zbrodni. Przeraża obojętność. Beznamiętność. Emocje pojawiają się dopiero wtedy, gdy rzeczywistość nie zgadza się z planem na mapie. Kiedy „opanowane” miasto wszczyna powstanie, kiedy „podbity” naród dalej się broni. Wtedy pojawia się wściekłość. Nie moralna panika, ale logistyczna irytacja. Przecież miało już być zrobione.

A potem decyzje zapadają impulsywnie. Warszawa? „Zabić wszystkich. Niech nie zostanie kamień na kamieniu.” Nie dlatego, że to kara. Bo przeszkadzają. Bo nie wpisują się w układ sił. Bo buntownicy burzą planszę, na której układa się imperium.

Zabił wtedy swoich potencjalnych sojuszników. Ludzi, którzy, broniąc się przed jedną okupacją, byli naturalną przeszkodą dla drugiej. Stalin był zadowolony. I nie ukrywał, że w Polsce po sześciu latach wojny wciąż jest milion młodych zdolnych do walki. To była liczba do skreślenia.

Zbyt łatwo można uwierzyć, że ci ludzie mieli jakąś wielką wizję. Że wierzyli w coś większego. Ale prawda jest prostsza i dużo bardziej gorzka: to byli gracze. Chłodni, cyniczni, oderwani od rzeczywistości. Dla nich wojna to była gra. My — jej planszą. I (NIESTETY) wciąż jesteśmy.

 

Egzekucje w Piaśnicy. Fot. Waldemar Engler, / Wikimedia Commons

Prawda niewygodna dla Europy

Pomimo brutalnych represji – od Katynia, przez deportacje, po stłumienie Powstania Warszawskiego – system komunistyczny długo cieszył się w Europie pewną „legitymizacją moralną” jako ten, który pokonał Hitlera. Z jednej strony zgoda! Przestały dynić kominy obozów koncentracyjnych, ustały łapanki i wywózki na przymusowe roboty, nikt już nie rozstrzeliwał obywateli podbitej Polski w masowych egzekucjach. Kto to robił? Niemcy.

Ale z drugiej strony zbrodnie sowieckie były długo bagatelizowane: Węgry 1956, Praga 1968, Polska 1981 – wszystko to nie zdołało zburzyć pozytywnego wizerunku ZSRR w oczach wielu zachodnich elit. Dopiero plac Tiananmen, Rumunia 1989 czy reżimy na Kubie i w Korei Północnej zaczęły powoli odsłaniać prawdziwą twarz komunizmu.

Tymczasem Polska musiała czekać aż do 1989 roku na pełną suwerenność, a dopiero wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku ostatecznie przekreśliło polityczne konsekwencje konferencji jałtańskiej z lutego 1945 roku.

Statystyka strat poniesionych przez Polaków wciąż wymaga rzetelnych badań – szacuje się, że ponad 5 milionów ludzi zginęło z rąk Niemców, od 500 tysięcy do 1 miliona – z rąk Sowietów i ponad 100 tysięcy (licząc ostrożnie) z rąk Ukraińców. Wymordowano nasze elity, twórców i naukowców, ziemiaństwo, kadrę oficerską i generalicję.

 

Cmentarz Wojenny 1939 r. z II wojny światowej w Tomaszowie Lubelskim. Wojna Obronna Polski 1939 przeciwko Niemcom hitlerowskim/Foto. Taddek/CC BY-SA 4.0

Świętowanie na własnych zasadach

Dzień Zwycięstwa – 9 maja – staje się dziś przedmiotem ataku, szykan i prób relatywizacji. W Europie dominuje „polityczna poprawność”, w której próbuje się zastąpić wojskowe honory i historyczną dumę „neutralnymi gestami pojednania”.

Tymczasem to właśnie ten dzień miał uczcić koniec niewyobrażalnego cierpienia i zwycięstwo nad totalitaryzmem. Zamiast tego obserwujemy marsze neobanderowców w Kijowie i Lwowie, upamiętnienia Waffen-SS w Rydze i Tallinie – wszystko to pod parasolem milczenia Zachodu.

Zarówno USA, NATO, jak i Unia Europejska przymykają oko na heroizację faszystowskich kolaborantów w krajach, które dziś są „strategicznymi partnerami” w rywalizacji z Rosją.

Europa próbuje też wymazać własną winę – od Monachium 1938 po udział w przerażającym ludobójstwie, o którym często nie pisze się w podręcznikach historii „zjednoczonej Europy”. Przypadek?! Zachód nie popiera rosyjskich inicjatyw potępiających nazizm w ONZ. Czy czyni to z niewiedzy czy poszukiwania „żywotnych interesów? Nie! Odpowiedź jest jeszcze smutniejsza, czyni tak ze świadomego politycznego wyrachowania.

Rosja również wykorzystuje Dzień Zwycięstwa dla swoich celów. Święto, które kiedyś jednoczyło, dziś stało się polem bitwy propagandowej. Prezydent Putin oskarża Ukrainę o neonazizm, Zachód zaś Rosję o agresję wobec Ukrainy. Symbol św. Jerzego, połączony z literą „Z”, służy już nie pamięci, lecz legitymizacji wojny.

W maju Ameryka organizuje Memorial Day, z paradami, z techniką wojskową, bez podejrzeń o militaryzację.

Ja zaś jestem oskarżany o to, że czczę pamięć dziadków, którzy przelewali krew w wojnie, której sami nie wywołali. Ojciec mojego Taty – Stefan Wybranowski walczył w dywizji generała Maczka. Ojciec mojej Mamy – Tadeusz Czuchaj zdobywał Berlin z 1 Dywizją Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki. Oddaję im cześć w czasie, kiedy Polska blaknie! Na własne życzenie…

Tomasz Wybranowski

Nowe conclave – nowy papież. Duch Święty w ogrodzie polityki

Bazylika św. Piotra, Watykan, fot. Radomil (CC-BY-SA-3.0) Wikimedia Commons

Procedura wyboru nowego zwierzchnika Kościoła katolickiego nazywana jest conclave (z łaciny pod kluczem; w zamknięciu.

Procedura wyboru nowego zwierzchnika Kościoła katolickiego nazywana jest conclave (z łaciny pod kluczem; w zamknięciu). Osobą duchowną, która zarządza sprawami Kościoła powszechnego w okresie pomiędzy śmiercią papieża a wyborem nowego, jest kamerling. Obecnie tę funkcję sprawuje kardynał Kevin Farrel, pochodzący z Dublina duchowny.

To właśnie na nim spoczywał ciężar ogłoszenia światu, że papież Franciszek nie żyje. Pod jego kuratelą gremialnie zniszczony został pierścień papieski i pieczęcie pontyfikalne, wraz z matrycami.

Kamerling zaprasza również wszystkich kardynałów świata na wielkie Kolegium Kardynalskie.

Na dzień 21 kwietnia 2025 roku conclave tworzy 252 kardynałów – elektorów, ale czynne prawo wyborcze posiada grupa tylko 135 kardynałów (w tym 4 z Polski), którzy nie ukończyli 80 roku życia. Kardynałowie mieli „dwa tygodnie i jeden dzień” czasu na przybycie do Watykanu.

Dzisiaj conclave rozpoczyna się. Kardynałowie nie będą mogli opuszczać sali gdzie odbywają się obrady. Wyjątkiem jest przewlekła choroba, bądź wydelegowanie któregoś z grona kolegium po nowo wybranego papieża (jeżeli nie pochodzi on z grona kardynałów, ale – jak głosi Konstytucja Watykańska, którą otrzymuje przed obradami każdy z jej uczestników –

„jest ochrzczonym mężczyzną”.

Widok na Watykan i plac św. Piotra l fot. wikipedia.org/SuperKrzysztof

Conclave, jak głosi prawo ustanowione przez Jana Pawła II, musi rozpocząć się nie wcześniej niż 15 dni po śmierci papieża, ale nie później niż 20 dni od tego zdarzenia. W trakcie obrad, na których dokonuje się wybór następcy św. Piotra, wszyscy kardynałowie mieszkają w domu św. Marty, kilku zaś w tak zwanym starym domu św. Marty. Kardynałowie nie mają żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Miejscem conclave od roku 1492 jest niezmiennie Kaplica Sykstyńska.

Głównym zadaniem conclave jest wybór biskupa Rzymu. Historia Kolegium Kardynalskiego rozpoczyna się w 1150 roku.

Na 24 godziny przed rozpoczęciem obrad w Bazylice św. Piotra odprawiana jest uroczysta msza wotywna (w intencji przyszłego papieża) nazywana „pro eligendo papa”. Po mszy i odśpiewaniu Veni Creator kardynałowie – elektorzy przenoszą się do Kaplicy Sykstyńskiej. Przebieg conclave nie może być rejestrowane przez żadne urządzenia. 

Po wypowiedzeniu przez dziekana Kolegium Kardynalskiego słów „exstra omnes” (z łac. nikt więcej) osoby nieuprawnione do udziału w obradach wychodzą z kaplicy. Po omówieniu kwestii proceduralnych przez dziekana rozpoczyna się głosowanie. Pierwsze i jedyne w dniu rozpoczynającym conclave. W następnych dniach obrad odbywać się będą dwa glosowania: poranne i wieczorne.

Sam akt głosowania jest długi i dość skomplikowany. Głosowanie przebiega w trzech fazach. Podczas pierwszej, każdy z kardynałów uprawnionych do wybierania nowego papieża, otrzymuje dwie, albo trzy prostokątne karty do głosowania z napisem w górnej części

„Eligo in summum ponteficem”, co oznacza „wybieram jako papieża”.

Pod napisem znajduje się miejsce na nazwisko kandydata na tron papieski. Co ważne, każdy kardynał musi nazwisko swojego faworyta wpisać drukowanymi literami, chodzi o to, aby nikt nie rozpoznał charakteru pisma. Kolegium wybiera spośród siebie trzech skrutatorów (osoby liczące głosy), trzech rewizorów (kontrolują pracę skrutatorów), oraz trzech tzw. infirmarii , do zadań których należy odbieranie kart z głosami od kardynałów – elektorów złożonych ciężką chorobą.

Druga część procedury wyboru nowego papieża nazywana jest skrutynium. To czas głosowania właściwego. Na karcie do głosowania elektorzy wpisują nazwisko tylko jednego kandydata. Kartę składają na pół i unoszą do góry, po czym podchodzą do ołtarza, klękają, modlą się i wypowiadają formułę, że 

„oddali głos na tego, który jeśli Bóg pozwoli, powinien być moim zdaniem wybrany”.

Oczywiście każdy z kardynałów czyni to w pojedynkę. Po odmówieniu formuły, którą po raz pierwszy wprowadzono w życie w 1198 r., kardynał kładzie kartę na okrągłej, metalowej tacy i zsuwa ją do urny.

W tym czasie infirmarii odbierają głosy od chorych elektorów.

Karty wrzucane są do małej metalowej kasetki z otworem w górnej części, oczywiście po uprzednim, komisyjnym sprawdzeniu, że jest pusta. Po powrocie do Kaplicy Sykstyńskiej głosy są raz jeszcze komisyjnie liczone. Sprawdza się w ten sposób, czy liczba kart odpowiada liczbie głosujących chorych kardynałów – elektorów.

Potem komisyjnie wyjmowane są głosy z urny. Karty pokazywane są wszystkim zebranym i liczone. W sytuacji kiedy liczba kart nie zgadza się, wszystkie one są palone a cała procedura rozpoczyna się od nowa. Kiedy jest wszystko w porządku pierwszy skrutator odgina karty i zapisuje nazwiska.

W milczeniu przekazuje je następnemu, który również spisuje nazwiska kandydatów na osobnej karcie. Trzeci z grupy skrutatorów głośno odczytuje nazwiska, aby całe Kolegium Kardynalskie mogło na bieżąco śledzić wyniki. Karta z przeczytanym nazwiskiem nawlekana jest na skórzany sznur.

W trzecim etapie głosowania, tzw. postscrutinium ( z łac. po liczeniu) skrutatorzy liczą głosy zapisane na dwóch kartach. W przypadku, gdy żaden z kandydatów na papieża nie otrzyma wymaganego Konstytucją Watykańską 2/3 głosów dziekan Kolegium zarządza ponowne głosowanie. Natomiast jeżeli zdarzy się tak, że liczba elektorów nie jest podzielna przez 3, to kandydat na papieża musi uzyskać 2/3 głosów plus 1.

Wyniki sprawdzają rewizorzy, tak karty, jak i zapiski skrutatorów. Gdy trzeba głosowanie powtórzyć wszystko jest palone. Końcowy protokół, po wyborze papieża, sporządza kamerling i oddaje nowemu następcy św. Piotra.

Gdy conklave trwa trzy dni i nie przynosi wyboru nowego papieża, następuje dzień przerwy na modlitwę. Po siedmiu kolejnych głosowaniach, jeśli nie jest w dalszym ciągu znane nazwisko nowego zwierzchnika stolicy apostolskiej, ogłaszany jest dzień przerwy, który upływa kardynałom na medytacji i modlitwie. Gdy seria kolejnych siedmiu głosowań nie daje rezultatu, to następuje kolejna 24 godzinna przerwa, po której po raz kolejny elektorzy siedmiokrotnie głosują.

Gdy i to nie przynosi efektu kardynałowie głosują po raz ostatni a o wyborze papieża decyduje większość absolutna – 50% plus 1 głos.

W przypadku wyboru nowego papieża do Kaplicy Sykstyńskiej zostają przywołani – sekretarz Kolegium Kardynałów, oraz mistrz ceremonii papieskiej. Już w ich obecności dziekan kolegium pyta nowo wybranego papieża, czy przyjmuje wybór na biskupa rzymskiego.

Jeżeli papież – elekt odpowie „przyjmuję” ( łacińskie accepto) , to od tego momentu staje się głową kościoła katolickiego, zaś nad dachem Kaplicy pojawia się biały dym.

W tej samej chwili dziekan Kolegium pyta nowego papieża jakie imię przyjmuje, zaś całe zgromadzenie kardynałów klęka pojedynczo przed nim na znak pokory, hołdu i posłuszeństwa.

Po tym fakcie nadworny watykański krawiec szyje papieskie szaty. Kiedy są już one gotowe, nowy papież przywdziewa je w Kaplicy Paulińskiej i udaje się do Loży Błogosławieństw, aby udzielić pierwszego błogosławieństwa „Urbi et orbi”„Miastu i światu” .

Zanim ukaże się papież w oknie loży i pobłogosławi lud, kardynał protodiakon radośnie wyrzeknie formułę:

„Annuntio vobis gaudium magnum!!! Habemus Papam!”( „Zwiastuję wam wielce radosną nowinę!!! Mamy papieża!“). Potem po łacinie światu zostaje ogłoszone nazwisko nowego papieża.

Po wyborze nowego papieża i pierwszym błogosławieństwie Urbi et orbi, nie później jednak niż 7 dni od tego wydarzenia, w Bazylice św. Piotra zostaje odprawiona uroczysta msza święta koronacyjna. Nowy papież otrzymuje tiarę (trójkątną koronę) i paliusz – białą, wełnianą taśmę z wyhaftowanymi żółtymi i złotymi nićmi sześcioma krzyżami – symbolem posługi dla ludu i władzy duszpasterskiej.

Ważnym i doniosłym momentem ceremonii jest chwila przed wygłoszeniem pierwszej homilii nowego papieża. Kardynałowie klękają przed następcą św. Piotra, całują pierścień i z wielkim oddaniem składają pokłon, tym samym powierzając się nowemu papieżowi.

To wszystko wydarzy się w ciągu najbliższych dni.

Tomasz Wybranowski

Nowe muzyczne odkrycie – formacja FUSY. Niby z fusów, ale z głębi – rzecz o ich EPce. Tomasz Wybranowski

Fusy, mimo młodego wieku, nie brzmią jak zespół „na dorobku”. Ich brzmienie to ukłon w stronę post-punka, cold wave’u i całej niezależnej tradycji.

Są takie zespoły, które nie powstają z kalkulacji, ale z potrzeby serca. Fusy narodziły się z takiej właśnie potrzeby, gdzieś między sierpniem a wrześniem 2022 roku w Poznaniu, w wyniku spotkania trzech facetów, którzy po prostu chcieli znów poczuć, że muzyka ma sens.

Paweł Martyniuk (bębny), Przemysław Przybylak (bas) i Michał Kramarczyk (gitara, wokale). To od nich wszystko się zaczęło.

Pod koniec tego upalnego lata… spotkali się i postanowili coś zrobić na bazie swojego doświadczenia muzycznego. Już zdecydowanie wiedzieli, co chcą robić – muzykę bez kompromisów! –  jak wspomina w rozmowie wokalista Marcin Cłapa.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Marcinem Cłapą, dymnym muzykiem formacji Fusy:

 

A skoro o Marcinie Cłapie mowa, to jego głos okazał się brakującym ogniwem tej układanki. Znalazł ogłoszenie na Facebooku, odpisał, spotkali się… i zaiskrzyło. Marcin, wcześniej związany z krakowskim zespołem Blank, przyniósł ze sobą nie tylko charyzmatyczny wokal, ale też tę warstwę refleksji i emocji, której zespół szukał. Od tamtej pory Fusy to już kwartet. Spójny, ale różnorodny. Czterech muzyków, cztery osobowości, cztery muzyczne światy.

Brzmi to fantastycznie – tkliwie, onirycznie, ale z pazurem. Trochę tej mojej manchesterskiej sceny z przełomu lat 70. i 80., trochę gotycyzmu Michaela Giry, a do tego mrok, który pulsuje i przyciąga! – recenzowałem na antenie Radia Wnet, kiedy EP-ka „Anioły” przez dwa tygodnie królowała jako „EPka Tygodnia Wnet”.

Bo Fusy, mimo młodego wieku, nie brzmią jak zespół „na dorobku”. Ich brzmienie to ukłon w stronę post-punka, cold wave’u i tej całej niezależnej tradycji, która potrafi być jednocześnie surowa i liryczna. Gitara Michała potrafi snuć melodie i rwać pazurem. Bas Przemka to stabilność i niepokój w jednym. Bębny Pawła? Rytmiczny konkret z punkowym sznytem. A wokal Marcina… cóż, to głos, który potrafi zadrżeć, zawisnąć w powietrzu i potem nagle przywalić w duszę.

Na EP-ce „Anioły”, zarejestrowanej w poznańskim Perlazza Studio (serdeczne pozdrowienia dla Przemka Zejmana), to nie tylko świetna produkcja, ale przede wszystkim znakomita muzyka! Cztery utwory: dwa po angielsku, dwa po polsku. Dwa z głównym wokalem Marcina, dwa z Michałem na froncie. To też pokazuje, jak u nich działa demokracja i zaufanie. Jak mówi sam Marcin:

„Czasami idziemy na kompromisy… ale każdy z szacunkiem podchodzi do opinii reszty.”

 

 

Marcin Człapa – wokale, Michał Kramarczyk – gitary, wokale, Przemysław Przybylak – bas i Paweł Martyniuk – bębny. Skład, który sam się ukonstytuował gdzieś między peryferiami niezależnego, rockowego grania a punktem ciężkości metalizujących stylów. Formacja, która – cytując samego Marcina – “spotyka się co tydzień nie z obowiązku, ale z niekłamaną radością” – ma wielką szansę stać się jednym z czołowych polskich zespołów. 

Bo Fusy nie są zespołem, który szuka aprobaty. To muzyka wymyślona i zrobiona bez kalkulacji. Czasem jest ona zgrzytliwa, innym razem tkliwa, ale zawsze szczera. Niby każdy z członków formacji przyszedł z innej bajki, innej półki sklepowej, z innego miasta duchowego, ale mimo wszystko coś tu się zgadza.

W wywiadzie z Marcinem Cłapą powiedziałem, że słyszę w ich nagraniach manchesterską scenie przełomu lat 70. i 80. XX wieku, Joy Division, Echo & the Bunnymen, gotycyzm Michaela Giry z grupy Swans. Ale to nie jest tribute band ani retro ukłon. To subtelne echo, coś, co przenika przez brzmienie, ale nie narzuca się z butami kalek epigonów.

A ta EP-ka, którą roboczo tytułuję „Anioły” to gitarowy manifest w czterech aktach. Utwory po polsku i po angielsku, różne głosy, różne narracje, ale wspólna tonacja emocjonalna. „Anioły”„Nie nazwę” z Michałem na wokalu, to przejście przez bramę melancholii, ale nie czułostkowej. Ta melancholia jest chłodną, powściągliwą i obserwowaną przez szybę wspomnień.

Natomiast „Dust”„Many Way”, z Marcinem przy mikrofonie – bardziej organiczne, pulsujące, może nawet surowe. Zaskakuje ta wewnętrzna logika EP-ki, jakby była zbudowana z czterech różnych stron tego samego lustra.

 

 

Zespół Fusy nie zwalnia. Mają 16 autorskich numerów w zanadrzu, dwa covery, a planowana pełna płyta i jej wydanie zdaje się tylko być kwestią czasu.

9 maja w klubie Dragon w Poznaniu warto pojawić się na ich koncercie, który może być kolejnym małym trzęsieniem ziemi. Jeśli ktoś szuka świeżego powiewu w dymie post-punku, z oddechem nowej fali i mrokiem, który bardziej otula niż przytłacza – niech będzie tam obowiązkowo!

Bo Fusy to nie tylko cztery postacie z różnych rewirów muzycznych. To cztery siły, które się ścierają, czasem iskrzą, ale przede wszystkim nadają wspólny, intensywny impuls muzycznym mirażom słuchaczy. Tak jest ze mną! Może to i „EPka tygodnia”, jak padło na antenie Radia Wnet, ale jeśli dobrze obserwować radar. Te Fusy wkrótce wykipią komuś na scenie ogólnopolskiej. I dobrze.

Tomasz Wybranowski

 

 

Zamach na Polskość w cieniu ReArm Europe. Rozmowa z prof. Wojciechem Polakiem o nowej książce Wydawnictwa Biały Kruk

Wydawnictwo Biały Kruk po raz kolejny oddaje w ręce czytelników wybitne dzieło –jedną z najbardziej wyczekiwanych książek na polskim rynku pt. „Zamach na polskość”. To niezwykle istotny głos protestu stanowiący owoc pracy wielu znanych i cenionych autorów, intelektualistów i patriotów – wybitnych umysłów współczesnej Polski zjednoczonych w walce o przyszłość narodu: Adama Bujaka, prof. Przemysława Czarnka, ks. prof. Janusza Królikowskiego, prof. Grzegorza Kucharczyka, Pawła Lisickiego, Jakuba Maciejewskiego, prof. Andrzeja Nowaka, Barbary Nowak, prof. Wojciecha Polaka, Wojciecha Reszczyńskiego, prof. Wojciecha Roszkowskiego, ks. prof. Roberta Skrzypczaka, Leszka Sosnowskiego, dr. hab. Krzysztofa Szczuckiego, prof. Artura Śliwińskiego oraz Rafała A. Ziemkiewicza.

W cieniu rosnącego zagrożenia ze Wschodu i coraz śmielszych deklaracji o „strategicznej autonomii Europy” Komisja Europejska ogłasza plan stworzenia gigantycznego funduszu obronnego.

W ramach zaprezentowanego przez Komisję Europejską mechanizmu ReArm Europe pojawia się imponująca, wręcz przytłaczająca kwota 800 miliardów euro. Jednak po bliższym przyjrzeniu się propozycji okazuje się, że to w dużej mierze zabieg retoryczny, oparty na kreatywnej księgowości i szacunkach dotyczących możliwego efektu mnożnikowego, a nie twarde zobowiązania finansowe.

Realnie dostępne środki to zaledwie 150 miliardów euro i – co istotne –  nie będą one bezzwrotnym wsparciem, lecz formą pożyczek, które państwa członkowskie będą mogły zaciągać na określonych warunkach. Oznacza to, że zamiast bezpośredniego wzmocnienia potencjału obronnego, kraje szczególnie te najbardziej zagrożone, jak Polska, będą musiały się zadłużać, by sfinansować swoją obronę w ramach wspólnego europejskiego projektu.

Pozostałe setki miliardów euro, którymi posługuje się Komisja w komunikatach, nie mają pokrycia w żadnym faktycznym budżecie. To wyłącznie polityczna narracja mająca stworzyć wrażenie potężnego zastrzyku finansowego, podczas gdy realne wsparcie pozostaje ograniczone i obciążone ryzykiem.

W cieniu rosnącego zagrożenia ze Wschodu i coraz śmielszych deklaracji o „strategicznej autonomii Europy” Komisja Europejska ogłasza plan stworzenia gigantycznego funduszu obronnego, który w teorii ma on służyć bezpieczeństwu całej Unii. Praktyka pokazuje zgoła coś innego. Kraje takie jak Polska, znów spychane są na margines.

Symboliczna wręcz jest sytuacja, w której polski przemysł zbrojeniowy, mimo ogromnych inwestycji i realnego wkładu w bezpieczeństwo kontynentu, otrzymuje z unijnych środków zaledwie ułamek promila. Elity polityczne milczą, a warunki stawiane przez Brukselę zdają się uderzać wprost w interes narodowy. Czy mamy do czynienia z cichą zdradą polskiej racji stanu? Dlaczego głos państw wschodniej flanki jest wciąż lekceważony? 

I od tego rozpoczęliśmy rozmowę o najnowszej książce wydawnictwa Biały Kruk „Zamach na Polskość” z profesorem Wojciechem Polakiem. 

Tutaj do wysłuchania rozmowa:

 

To, co wydarzyło się ostatnio w Brukseli, prof. Wojciech Polak określa bez zawahania jako kolejny akt systematycznego osłabiania Polski. I nie chodzi tylko o politykę obronną czy zbrojeniową – chodzi o planowe wypychanie Polski z grona samodzielnych podmiotów europejskich.

„Chodzi o to, by wyeliminować Amerykanów z rynku, a ich miejsce oddać niemieckim i francuskim koncernom. I niestety, Polska daje się wykorzystać. Obecny rząd nie ma odwagi powiedzieć dość” mówi profesor z rozgoryczeniem.Trzeba było uderzyć pięścią w stół!

Zamiast tego, Polska po raz kolejny grzecznie ustępuje, godząc się na „pozory współpracy” i faktyczne podporządkowanie. Wspólna europejska armia? Raczej fasada dla dominacji Berlina i Paryża nad rynkiem i polityką bezpieczeństwa.

Bolesław Chrobry i manipulacja historią

Podczas niedawnej „rządowej” uroczystości w Gnieźnie, obok powagi historycznej chwili, nie zabrakło gorzkiego uśmiechu:

Z ust ministra Sikorskiego padły słowa, które tworzyły alternatywną wersję historii. Taką, która nie przystaje do faktów.zauważył prof. Polak, autor obszernej monografii o Bolesławie Chrobrym.

Chrobry nie otrzymał korony dzięki sojuszom z Niemcami. Wręcz przeciwnie – przez większość życia walczył z nimi zbrojnie i politycznie. Koronował się w 1025 roku wbrew cesarzowi i bez zgody papieża. 

To był akt siły, niezależności i suwerenności. Nikt nie podważył prawomocności tej koronacji. Polska stała się królestwem – i koniec. – podkreśla historyk.

Dziś, jego zdaniem, próbuje się przemycać nową narrację – uległą, zależną, wpisującą się w „europejski mainstream”. Tyle że ta opowieść nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Ani historyczną, ani współczesną.

Erozja – nie tylko gospodarcza, ale duchowa

Rozmowa z profesorem Wojciechem Polakiem była również okazją do refleksji nad głębszym, duchowym wymiarem „zamachu na polskość”. Bo to nie tylko polityczne decyzje i gospodarcze porażki – to również zmiana mentalności. A może raczej: jej uśmiercanie. Występuje się przeciwko Kościołowi, przeciw wartościom chrześcijańskim, przeciw pojęciu suwerenności. Tradycyjne normy społeczne – jak wierność, solidarność, odpowiedzialność są dziś wyśmiewane lub pomijane. To wszystko – w opinii profesora Polaka – prowadzi do zubożenia nie tylko portfeli, ale i dusz. I to boli najbardziej. W jego oczach nie jest to jednak proces nieodwracalny.

„Polacy wciąż chcą być wolni. I wielu z nas wciąż pamięta, czym jest godność narodowa” – dodaje z nadzieją, choć i z ostrzeżeniem.

 

Czy zasługujemy jeszcze na niepodległość?

Ostateczne pytanie, jakie padło podczas tej rozmowy, było może zbyt brutalne, ale konieczne: czy w takim stanie ducha, w jakim się znaleźliśmy, zasługujemy jeszcze na wolną, silną Rzeczpospolitą?

Zasługujemy! – odpowiada prof. Wojciech Polak. – Mimo wszystko większość Polaków myśli inaczej niż rządząca elita. Problem w tym, że wartości takie jak patriotyzm, wierność, odpowiedzialność są systematycznie rugowane. Ale to się może zmienić – choć nie stanie się samo”.

Tomasz Wybranowski

 

1 Maja – Święto Świętego Józefa Robotnika. Patron zdradzonych przez „elyty”. Felieton Tomasza Wybranowskiego

Cieśla z Nazaretu, nie prezes korporacji jest moim wzorem! Dziś 1 maja. W PRL-u drzewiej sztandarowa parada.

Po 1989 roku pustka, grill, antyklerykalne memy i może leniwe wspomnienie o „klasie robotniczej”. Ale Kościół, trochę pod prąd czasu, przypomina dziś o św. Józefie Robotniku. Nie o ideologu, nie o karierowiczu, ale o cieśli z Nazaretu. O człowieku pracy. Tym facecie, który w milczeniu pokornie wychowywał Boga.

Z narzędziami w dłoniach, nie z segregatorem w ręku czy ekranem pełnym giełdowych wykresów. Z odciskami na rękach a nie z grantem dla NGO’sów. Z honorem, pokorą i dumą z pracy, którą wykonuje.

Tutaj wersja dźwiękowa felietonu:

 

Stocznia gdańska/ Źródło: Wikimedia Commons/ Autor: Krzysztof Korczyński

To święto, ustanowione przez Kościół w 1955 roku za sprawą papieża Piusa XII miało być przeciwwagą dla czerwonego sztandaru. Ale nie w sensie politycznym. To była deklaracja: prawdziwa rewolucja społeczna nie dokonuje się w manifestach, ale w codziennej, uczciwej harówce. Święty Józef nie walczył o władzę. Nie pisał planów pięcioletnich. On po prostu był w trzech stanach, jako obecny, niezłomny i wierny. Mężczyzna, który daje światu stabilność. Dziś zamieniony na pogardzany przeżytek.

 

Zdradzona klasa robotnicza

A teraz wróćmy do naszej polskiej rzeczywistości. Klasa robotnicza, ta prawdziwa, nie z haseł i broszur, została zmarginalizowana i porzucona. Ta, która dźwigała Solidarność, która ryzykowała wszystko w strajkach, nie po to, żeby mieć Netfliksa, ale żeby dzieci miały chleb i światło w lodówce – została zniszczona. Przez kogo? Przez tych, których sama wyniosła do władzy. Przez złotoustych liberałów w popelinowych płaszczach, którzy obiecywali Zachód, a przynieśli Balcerowicza i „terapię szokową”.

To ci właśnie ludzie – nieobecni w halach produkcyjnych, w hutach, na kopalniach – przejęli ster po 1989 roku. Kiedy robotnik walczył z komuną, oni już liczyli, ile zyskają na prywatyzacji. Szybkiej, brutalnej, bezwzględnej.

 

Fot. www.sierpien1980.pl

 

Prywatyzacja jako grabież

Zakłady, które przez dekady utrzymywały całe społeczności, poszły pod młotek. Często za symboliczną złotówkę. Sprzedane obcym. Nie po to, by je rozwijać – ale po to, by je zlikwidować. Zamiast fabryk: galerie handlowe, banki, markety z tanim plastikiem. Zamiast przyszłości – emigracja albo wegetacja. A ci, co krzyczeli „Balcerowicz musi odejść”, zostali zbyci i wyszydzeni jako „moherowy beton”.

Nikt za to nie przeprosił. Nikt nie oddał majątku narodowego. Nikt nie zapłakał nad losem Nowej Huty, Ursusa, Stoczni Gdańskiej, zakładów Szczecina i Kopalni Krupiński! Zamiast św. Józefa – influencer z korporacji. Zamiast etosu pracy – mit sukcesu. Tyle że z tego sukcesu wykluczeni są ci, którzy naprawdę pracowali.

 

2025: Nowe twarze starej pogardy

A dziś, 1 maja 2025? Polska Donalda Tuska, Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka- Kamysza – kraj zwolnień, niepewności, wstrzymywanych inwestycji, spolegliwości wobec brukselskich dyrektyw, kraj zapowiadanej wyprzedaży i pogardy. W pierwszym kwartale tego roku 75 tysięcy ludzi straciło pracę. Oficjalnie. A nieoficjalnie? Niepoliczalne rzesze wypchnięte na samozatrudnienie, na śmieciówki, na cichą emigrację wewnętrzną.

Zamiast troski – „optymalizacja procesów”, zamiast stabilności – Excel, zamiast człowieka – wskaźniki giełdowe. Donald Tusk – znów zadowolony z siebie, znów z hasłami „nowoczesności”. A że Polacy tracą grunt pod nogami? Kogo to obchodzi. Rządy PO-PSL już to przerabiały. Likwidacja stoczni, kopalń, hut. Przedsiębiorstwa sprzedawane za grosze.

„Prywatyzacja” jako eufemizm dla „zamykania”. Dziś idą jeszcze dalej – teraz już nie udają. Po prostu zwalniają. Masowo. Beznamiętnie. Bez litości.

 

Fot. marcindrew, CC0, Pixabay

Cisza hal, cisza sumienia 

To nie tylko upadek przemysłu. To upadek zaufania. Klasa robotnicza najpierw została wykorzystana jako taran na komunę, potem sprzedana rynkowi, a teraz – po prostu zbędna. Bo nie generuje klików. Bo nie pasuje do PowerPointa. Bo nie daje się policzyć w Google Analytics. A przecież to oni – spawacze, hutnicy, kucharki, szwaczki, elektrycy, sprzątaczki, magazynierzy i górnicy – trzymają ten kraj w pionie. Bez nich nie ma nic. Ani państwa. Ani rodziny. Ani Kościoła. Bo Kościół, jeśli nie jest z nimi – to nie jest z nikim.

Święty Józef – nie tylko patron, ale oskarżyciel

1 maja to dzień gorzkiej refleksji. Niech św. Józef pozostanie patronem tego dnia. Cichy świadek upadku robotnika, którego imieniem nazywano kiedyś ulice, szkoły, związki. Dziś jego cień ciągnie się za pustymi halami, biednymi miasteczkami i zdewastowanym rynkiem pracy. Ale św. Józef to nie tylko wspomnienie. To znak. To oskarżenie. Przeciwko systemowi, który wyrzuca ludzi jak śmieci. Przeciwko politykom, którzy sprzedali nasz rynek globalnym graczom bez sumienia. Przeciwko elitom, które zapomniały, że człowiek nie jest kosztem

jest celem.

To nie Kościół ma się dziś wstydzić 1 maja. To oni, liberałowie z rozdętym ego i portfelami pełnymi euro. Bo Polska to nie ich korporacja.

Polska to miliony ludzi, którzy rano wstają do roboty. I to oni powinni wrócić na scenę i zamanifestować swoją wolę 18 maja!

Nie przez rewolucję. Ale przez pamięć o tym, że godność pracy to nie frazes. To warunek istnienia rodzin, które tworzą nasz naród.

Tomasz Wybranowski

Szaweł Płóciennik – artysta, który nie zna granic. Oleje i blejtramy, komiksy i historia, gitary i MIOOD.

Szaweł Płóciennik, rocznik ’87, to twórca, którego nie da się zamknąć w jednej definicji. Maluje, gra, pisze komiksy, występuje, kuratoruje.

 Łączy sztuki wizualne, słowo i dźwięk z niespotykaną wrażliwością i poczuciem rytmu. Jest absolwentem Wydziału Malarstwa ASP w Warszawie, gdzie dyplom robił u prof. Jarosława Modzelewskiego.

I choć jego malarstwo prezentowane było m.in. we Florencji, Los Angeles czy Londynie, to Szaweł nigdy nie szedł w elitarność. Zawsze blisko mu raczej do ulicy, mitu, snu i osobistego przeżycia.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Szawłem Płóciennikiem:

 

Między dźwiękiem a obrazem

Obok sztuk wizualnych, równie silnie wyraża się w muzyce. Szaweł Płóciennik to wokalista i tekściarz zespołów Apacze z Wolnej Woli oraz Żelazna Brama, ale przede wszystkim lider i głos formacji MIOOD – projektu, w którym liryka spotyka alternatywne brzmienie i szczerość. Album „Let’s Bury Ourselves” był płytą miesiąca stycznia Radia Wnet i jest kandydatem (choć maj ledwie) do miana albumu roku 2025!

MIOOD to nie tylko zespół, to przestrzeń, w której artystyczna wrażliwość Płóciennika wybrzmiewa najpełniej. Jego teksty to poezja dnia codziennego, a głos – nie do pomylenia.

Tutaj do wysłuchania program z udziałem muzyków formacji MIOOD:

 

Album „Let’s Bury Ourselves” zespołu Miood to fascynująca mieszanka surowości lat 60. XX wieku, grunge’owej szorstkości oraz mrocznego, zimnofalowego klimatu.

 

Zespół, którego liderem jest malarz i wokalista Szaweł Płóciennik, potrafi zaintrygować słuchacza nie tylko mocnym brzmieniem, ale także głębią emocji. Na płycie nie zabrakło także gości – muzyków z 52um, smyczków pięknych pań z Kwartetu Arte i saksofonu, co dodaje jej bogatej, jędrnej, ale nieprzesadzonej warstwy instrumentalnej.

Genialny obibok z misją

Szaweł Płociennik to też twórca komiksów (Pinki, Papierowy rewolwer) i założyciel kolektywu Obiboki, grupy artystycznej łączącej różne dziedziny twórczości. W każdej z tych aktywności pozostaje sobą: autentyczny, bezkompromisowy, uważny. Tworzy sztukę, która nie jest dla wszystkich. ale trafia głęboko.

I może właśnie dlatego trudno dziś o drugiego takiego artystę na polskiej scenie. – Tomasz Wybranowski

„Chcę być dobrym łotrem” – Wielkopiątkowe rozważania Ks. Romana Sikonia z serca Amazonii

Czy jesteśmy Szymonem przymuszonym do pomocy? Weroniką, która otarła twarz Chrystusowi? A może jednym z łotrów – tym dobrym czy złym? - zastanawia się ojciec Roman Sikoń

Ks. Roman Sikoń – pochodzący z Limanowej salezjanin, misjonarz, reżyser i dokumentalista – od ponad dwóch dekad realizuje filmy ukazujące życie i problemy ludzi w najdalszych zakątkach świata.

W rozważaniach Wielkopiątkowych ksiądz Roman Sikoń prowadzi nas śladami krzyża, ukazując – w odniesieniu do słów św. Jana Pawla II, które współgrały z kompozycją Konstancji Kochaniec „Mary Litany in Honor of Saint John Paul II (Plural Form)”, jak Jan Paweł II- indywidualny, specjalny i osobny osobisty krzyż każdego z nas w zjednoczeniu z cierpiącym Chrystusem.

Papież nie tylko głosił sens cierpienia, ale sam nim żył – w ciszy choroby, w trudzie codziennego posługiwania, aż po świadectwo ostatnich dni, gdy jego milczenie stało się najgłębszym kazaniem o męce i nadziei.

 

Tutaj do wysłuchania lekcja ojca Romana Sikonia:

Moc, która nie ustaje

Musicie być mocni… mocą wiary, nadziei i miłości” – słowa św. Jana Pawła II to duchowy fundament rozważań ojca Romana Sikonia. W Wielki Piątek, przemierzając duchowo ulice Jerozolimy, stawia pytania o to, gdzie jesteśmy dziś my – w tej samej Drodze Krzyżowej. Czy jesteśmy Szymonem przymuszonym do pomocy? Weroniką, która otarła twarz Chrystusowi? A może jednym z łotrów – tym dobrym czy złym?

 

Łotr, który się nawrócił

Ks.  Roman z niezwykłą siłą odnosi się do postaci „dobrego łotra” – grzesznika, który w ostatnich chwilach życia uznał własne winy i poprosił Chrystusa o pamięć w raju. To nie świętość czyni go bohaterem, ale jego skrucha.

Ja chcę być dobrym łotrem” – wyznaje kapłan. – „Nie tylko w Wielki Piątek. Codziennie.”

 

Droga krzyżowa w nas

Rozważania to nie tylko teologia – to także apel. Ojciec Roman Sikoń mówi:

Nie jesteś sam. Chrystus cię znajdzie. Tylko powiedz: Wspomnij na mnie.” W świecie pełnym bólu, zagubienia i samotności, Krzyż nie jest końcem – ale bramą!”

Miłosierdzie czeka – wystarczy nie uciekać od prawdy o sobie.

 

Ks. Roman Sikoń – pochodzący z Limanowej salezjanin, misjonarz, reżyser i dokumentalista – od ponad dwóch dekad realizuje filmy ukazujące życie i problemy ludzi w najdalszych zakątkach świata. Swoją przygodę misyjną rozpoczął jako wolontariusz w Afryce, a dziś znany jest z poruszających reportaży dokumentujących codzienność m.in. w Amazonii, Liberii czy Ugandzie.

W 2021 roku otrzymał Nagrodę im. Kazimierza Dziewanowskiego za film „Rzeka życia”, który samodzielnie zrealizował wśród plemion Yanomami. Jego produkcje łączą refleksję teologiczną z wrażliwością społeczną, pokazując siłę wiary i sens pomocy misjonarskiej w świecie cierpienia i nadziei.

Współpracuje z Radiem Wnet, gdzie prowadzi audycję „Riksza Miłosierdzia” – cykl opowieści o Polakach niosących Ewangelię i wsparcie najuboższym. Twórczość ks. Sikonia promuje charyzmat św. Jana Bosko, ukazując piękno misji salezjańskich w służbie człowiekowi.

Tomasz Wybranowski

Jan Paweł II – wspomnienie o Świętym, który nie milczał. Jolanta Sosnowska i jej książka „Największy z rodu Polaków”.

Książka "Największy z rodu Polaków" Jolanty Sosnowskiej i Adama Bujaka pozwoli nam wrócić do tamtych czasów, kiedy papież Wojtyła z daleka, ze Stolicy św. Piotra, czuwał nad Polską, nad całym Kościołem i światem. Lektura jest dowodem świętości wielkiego człowieka, który od najmłodszych lat wiernie podążał za Chrystusem, głosząc Jego naukę aż do ostatniego tchu, człowieka, który przyczynił się do uszlachetniania naszych czasów na wielu płaszczyznach – duchowej, społecznej i politycznej.

Podczas rozmowy w Radiu Wnet, Jolanta Sosnowska,”, zwróciła uwagę na niepokojący trend w przestrzeni publicznej – jak wielu zapomina o fundamentalnych wartościach.

Dwie dekady po jego śmierci – refleksje o dziedzictwie, które nie milczy, choć wielu by tego chciało

20 lat po śmierci Jana Pawła II, wciąż nie milkną echa jego nauk. Papież, który przez całą swoją pontyfikatową drogę stawiał na prawdę, miłość i walczył z totalitaryzmami XX wieku, stał się symbolem, który nie może zniknąć z naszej zbiorowej pamięci. W kontekście tej rocznicy, nie sposób nie zastanowić się, dlaczego wiele osób, szczególnie w dzisiejszych czasach, nieustannie stara się zepchnąć go w zapomnienie.

Duchowy lider czy niewygodny autorytet?

Podczas rozmowy w Radiu Wnet, Jolanta Sosnowska, autorka książki „Największy z rodu Polaków”, zwróciła uwagę na niepokojący trend w przestrzeni publicznej – jak wielu zapomina o fundamentalnych wartościach, które Jan Paweł II nazywał „cywilizacją miłości”.

Święty Jan Paweł II Wielki mówił, że pedofilia to jedno z najcięższych przestępstw. A mimo to, wciąż zapomina się o tym, co papież czynił, aby wykorzenić z Kościoła to zło. Kiedy papież działał w tej sprawie, działał jednoznacznie, nikt nie miał wątpliwości. – zaznaczała Jolanta Sosnowska.

Niestety, w dzisiejszym świecie panuje tendencja do manipulowania wizerunkiem papieża, a niektóre środowiska próbują zmanipulować opinię publiczną, próbując zapomnieć o jego niestrudzonej walce ze wszelkimi przejawami zła.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z panią wiceprezes wydawnictwa Biały Kruk i autorką książki „Największy z rodu Polaków” Jolantą Sosnowską:


 

Niepokojące milczenie współczesnych hierarchów

Zauważmy, że w czasach Jana Pawła II Kościół stał na straży fundamentalnych wartości, a papież osobiście angażował się w obronę prawdy, nawet w obliczu brutalnych ataków.

Kościół w Polsce, z papieżem na czele, był bastionem, który bronił prawdy. Dzisiaj wielu duchownych milczy, nie chcą walczyć o wartości, które on reprezentował. mówiła w rozmowie ze mną pani Joanna Sosnowska.

W kontekście współczesnych wyzwań społecznych, Sosnowska zwróciła uwagę, jak zmieniają się priorytety Kościoła. To już nie tylko obrona wartości moralnych, ale także obrona przed ideologiami, które usiłują wymazać z naszej świadomości to, co budowało cywilizację.

Prawda a propagandowe brudne oszczerstwa

Na tle współczesnej walki o serca i umysły społeczeństwa, temat pedofilii w Kościele stał się jednym z najbardziej wykorzystywanych narzędzi do szkalowania wizerunku duchowieństwa.

Celem tych oskarżeń jest zniszczenie ludzi, którzy walczyli z totalitaryzmami, z ideologią śmierci. Dziś każdy, kto chce zniszczyć autorytety, posługuje się tą bronią.mówiła Jolanta Sosnowska.

Papież Jan Paweł II nigdy nie tolerował grzechu, a zwłaszcza pedofilii, która w jego oczach była nie tylko moralnym, ale także religijnym przestępstwem. Co ciekawe, w 2001 roku papież wydał dokument, w którym zakazywał mianowania kapłanów, którzy byli zamieszani w jakiekolwiek kontrowersje dotyczące moralności.

To trzeba na zawsze zapamiętać. Jan Paweł II nie tylko mówił o problemach, On działał! – podkreśliła Jolanta Sosnowska.

 

 

Walka o zachowanie wartości: Co pozostaje z nauk  św. Jana Pawła II?

Pamiętam słowa Jana Pawła II, które wypowiedział w 1999 roku do polskich parlamentarzystów: ‘Nie chciejcie ojczyzny, która was nic nie kosztuje’. Dziś te słowa są bardziej aktualne niż kiedykolwiek. To przestroga, by nie zapomnieć o wartościach, które budowały naszą tożsamość i naszą wolność. Tego nie możemy zapomnieć, bo jeśli zapomnimy, stracimy wszystko.  – i te słowa wielokrotnie podkreślam.

Właśnie te przesłania pozostają niezmienne w dzisiejszym świecie pełnym chaosu ideologicznego. To słowa, które przypominają o potrzebie nieustannej pracy nad sobą, nad swoją moralnością, nad szacunkiem do drugiego człowieka.

 

Papież, który wskazywał drogę

Jan Paweł II był papieżem, który nie bał się stawiać wyzwań. Dziś, kiedy zmagamy się z wieloma kryzysami – od ideologii niszczących wartości, przez ataki na Kościół, aż po społeczne niepokoje – powinniśmy wracać do jego nauk. Nie tylko, by zrozumieć przeszłość, ale także by zachować to, co w naszej kulturze, wierzeniach i tożsamości najważniejsze. To on, jako pierwszy papież, wyprowadził Kościół na ulicę, by walczyć o cywilizację miłości i przeciwstawiać się cywilizacji śmierci. Z pewnością, po 20 latach od jego śmierci, nie możemy zapomnieć o tym, co przekazał.

Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi” – te słowa Jana Pawła II brzmią dzisiaj jak nigdy wcześniej.

 

Największy z rodu Polaków – świadectwo wielkiego świętego, które przezwycięży ataki

Św. Jan Paweł II – polski symbol nadziei, pokoju i jedności, wywarł ogromny wpływ na nasze czasy. Był człowiekiem dialogu i autorytetem moralnym dla milionów ludzi na całym świecie. Od samego początku wszyscy czuli jego wielkość, od zarania swojej drogi emanował wyjątkową aurą, ale była to wielkość płynąca w mniejszym stopniu ze sprawowanej funkcji, a bardziej z wyraźnie emanującego charyzmatu.

Jakże wielu czuło owo niezwykłe promieniowanie osoby św. Jana Pawła II! Padano na kolana przed nim wprost na bruku – z potrzeby serca, a także, aby oddać mu głęboki szacunek. – napisała Jolanta Sosnowska, znana i ceniona pisarka, biografka Papieża Polaka, w swoim najnowszym dziele pt. „Największy z rodu Polaków” (wyd. Biały Kruk).

Bogato ilustrowana, pamiątkowa książka wydana w 20. rocznicę śmierci św. Jana Pawła II jest wzruszającą opowieścią osnutą wokół znakomitych zdjęć mistrza fotografii Adama Bujaka, naocznego świadka jego świętości. To nie tylko wyjątkowa biografia Ojca Świętego, ale także ilustrowana opowieść o jego misji, duchowości i miłości do Polski.

Narracja o Janie Pawle II zmieniła się od chwili jego śmierci diametralnie; kiedyś, za życia, doceniany, podziwiany i szanowany, dziś jest atakowany, zwalczany i obrażany. Tymczasem największym z rodu Polaków nazwano Jana Pawła II już na początku jego pontyfikatu, a potem miano to było powszechnie wypowiadane z dumą przy bardzo wielu okazjach, w tysiącach miejsc, przez ludzi Kościoła i przez zwykłych wiernych, ale też przez polityków i środki masowego przekazu, nie wyłączając tych, którzy dzisiaj tak zaciekle go zwalczają.

Tym bardziej więc dzisiaj, kiedy zachwyt i podziw wobec Papieża Polaka są wyrazem płynięcia pod prąd, a nawet oznaką cywilnej odwagi i niezłomności – nie unikajmy przypominania, że św. Jan Paweł II naprawdę jest największym z rodu Polaków. Odwołujmy się do tamtych wydarzeń i przeżyć, by również potomni mogli przekonać się o wielkości i świętości Jana Pawła II.

Książka „Największy z rodu Polaków” Jolanty Sosnowskiej i Adama Bujaka pozwoli nam wrócić do tamtych czasów, kiedy papież Wojtyła z daleka, ze Stolicy św. Piotra, czuwał nad Polską, nad całym Kościołem i światem. Lektura jest dowodem świętości wielkiego człowieka, który od najmłodszych lat wiernie podążał za Chrystusem, głosząc Jego naukę aż do ostatniego tchu, człowieka, który przyczynił się do uszlachetniania naszych czasów na wielu płaszczyznach – duchowej, społecznej i politycznej.

Dowody jego wielkości są ewidentne. Spójrzmy zatem na karty tej przepięknej książki, w której słowo i obraz splatają się w jedno, by nie zapomnieć – tak osoby, jak i czynu największego z rodu Polaków.

Tomasz Wybranowski