Łączniczka „Ewa 319”. Wspomnienie o Ewie Jeglińskiej z domu Oksza-Orzechowskiej / „Kurier WNET” 46/2018

O swoim udziale w powstaniu „Ewa 319” mówiła tak: „To był najcudowniejszy okres w moim życiu. Takiego patriotyzmu, takiej jedności, takiego oddania jeden drugiemu nie było już nigdy”.

Wspomnienie o Ewie Jeglińskiej z d. Oksza-Orzechowskiej

Odeszła od nas ostatnia łączniczka kanałowa Powstania Warszawskiego. Miała 99 lat.

Ewa Jeglińska, córka kapitana Wojska Polskiego, bohatera wojen 1918 i 1920 roku, lekarza medycyny Ludwika Orzechowskiego i Marii z Korwin-Sokołowskich, była wychowana w duchu patriotyzmu. Żołnierzem Armii Krajowej została na przełomie 1941 i 1942 roku. Przyjęła pseudonim Ewa 319. Była łączniczką, kolportowała prasę podziemną, nieraz cudem uniknęła aresztowania. Potem było Powstanie Warszawskie, cierpienie, głód, strach, ogromny wysiłek fizyczny i wola walki. Pani Ewa 1 sierpnia o godzinie 16:30 wyruszyła ze swojego domu przy ulicy Rakowieckiej 45 na zbiórkę do szpitala polowego zlokalizowanego przy ul. Madalińskiego. Jako sanitariuszka opatrywała rannych powstańców.

1 sierpnia 1944 roku ulica Rakowiecka, przy której mieszkała Ewa 319, stała się linią frontu. 5 sierpnia pani Ewa uratowała życie kilku jezuitom z klasztoru przy ul. Rakowieckiej 61, do którego wdarł się niemiecki oddział SS i dokonał masakry na znajdujących się tam Polakach.

„Anioł opiekuńczy” – powiedział o niej o. Leon Mońka, uratowany przez nią 5 sierpnia 1944 roku. Ojciec Mońka już po wojnie celebrował uroczystość ślubną pani Ewy i Stanisława Jeglińskiego ps. Baśka.

„Nie tylko uratowała mi życie. Jej odwadze zawdzięczam to, co ma dla mnie wartość najwyższą – mogę o sobie mówić, że jestem powstańcem warszawskim”. To słowa Stanisława Kral-Leszczyńskiego ps. Henryk. W pierwszych dniach powstania sanitariuszka Ewa z pomocą czterech chłopców przetransportowała rannego „Henryka” z domu przy Narbutta do lazaretu przy ul. Madalińskiego.

8 sierpnia – kolejna akcja. Tym razem Ewa 319, mając do pomocy Polę i 13-letniego Jasia, przeprowadziła 100 zakładników z ul. Madalińskiego do wielu prywatnych mieszkań zlokalizowanych na „polskim Mokotowie”. Akcja zakończyła się sukcesem.

Jej syn, Piotr Jegliński, jak relikwię przechowuje kalendarzyk z powstania, który wypełniała ołówkiem.

12 sierpnia Ewa 319 zapisała w kalendarzyku: „Niemcy palą Rakowiecką. Spalili mój dom”.

15 sierpnia: „Zostaję łączniczką Komendy”. Ewa 319 została łączniczką nowego dowódcy dzielnicy Mokotów, podpułkownika Józefa Rokickiego ps. Karol, i już następnego dnia ruszyła na akcję. W powstańczym kalendarzyku napisała: „Idę do Lasów Kabackich i Chojnowskich”. Szli wraz z „Karolem” ubrani po cywilnemu i bez broni, przedzierali się przez pierścień niemieckiej armii, by przyłączyć oddziały partyzanckie do walczącego Mokotowa. Dotarli na miejsce, ale na próżno. Partyzantów już w tych lasach nie było. Droga powrotna była równie niebezpieczna.

Notatka z 31 sierpnia: „Idę do Śródmieścia. Kanał”. Właśnie zginęła łączniczka kanałowa i Ewa 319 ją zastąpiła. Zgłosiła się na ochotnika i została łączniczką na drodze specjalnej. Aż do 24 września przenosiła kanałami najważniejszą korespondencję między dowódcą powstania a dowódcą Mokotowa. Każde przejście to kilkanaście godzin spędzonych w kanałach: ciemnych, zimnych, pełnych ścieków i przeraźliwego fetoru.

15 września: „Park Dreszera. Nalot. Mało nie zginęłam”.

21 września: „Droga do Śródmieścia. Powrót 36 godzin”.

W ostatnich dniach powstania Ewa 319 została ranna w głowę. Po kapitulacji opiekowała się rannymi w punkcie sanitarnym na Wyścigach. Potem uciekła w okolice Mszczonowa.

O swoim udziale w powstaniu mówiła tak: „To był najcudowniejszy okres w moim życiu. Takiego patriotyzmu, takiej jedności, takiego oddania jeden drugiemu nie było już nigdy”.

Po „wyzwoleniu” nie ujawniła się, działała w organizacji Wolność i Niepodległość. Była zagrożona aresztowaniem przez MBP, ukrywała się w klasztorze na Podhalu.

W połowie lat 70. jej dom stanowił ośrodek dystrybucji wydawnictw emigracyjnych przysyłanych z Zachodu przez syna Piotra. Wraz z córką Magdaleną przekazała w ręce rodzącej się w Polsce opozycji przemycone z Francji pierwsze powielacze i sprzęt poligraficzny. Za tę działalność poddawana była dziesiątkom rewizji i przesłuchań. W roku 1986 funkcjonariusze SB zorganizowali wypadek samochodowy, w którym została ciężko poszkodowana. Cały czas swoją działalność traktowała jako służbę Polsce.

31 sierpnia 2017 roku, w przeddzień 73 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, pani Ewa Jeglińska otrzymała z rąk prezydenta Andrzeja Dudy Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej.

Nie będzie już świętowała z nami kolejnej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, ale pamiętać o Niej będziemy zawsze.

Składamy wyrazy współczucia rodzinie pani Ewy.

Zespół Wydawnictwa Editions Spotkania

Wspomnienie o Ewie Jeglińskiej z d. Oksza-Orzechowskiej znajduje się na s. 20 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wspomnienie o Ewie Jeglińskiej z d. Oksza-Orzechowskiej na s. 20 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

15 I 2018 r. w Warszawie zmarła profesor Barbara Otwinowska. Uroczystości pogrzebowe odbędą się w piątek, 26 stycznia

Żołnierz Armii Krajowej o ps. Witek Błękitny, wieloktotnie odznaczona. Uczestniczka powstania warszawskiego. Polonistka i romanistka, kierowniczka Pracowni Historii Literatury Renesansu i Baroku PAN.

Barbara Otwinowska, córka Stefana Otwinowskiego i Zofii z d. Górskiej urodziła się 11 czerwca 1924 r. w Toruniu, w rodzinie ziemiańskiej o tradycjach patriotycznych. Pierwsze sześć lat życia spędziła w Toruniu, po czym wraz z matką przeprowadziła się do należącego do jej wuja dworu ziemiańskiego w Koroszczynie, położonego na terenach nadbużańskich koło Terespola nad Bugiem.

Do 1937 r. uczyła się w Koroszczynie pod nadzorem matki. Od tego roku do wybuchu wojny uczęszczała do Gimnazjum Sióstr Urszulanek we Lwowie.

Barbara Otwinowska podczas powstania warszawskiego | Fot. IPN

W 1943 r. wstąpiła do Armii Krajowej, przyjmując pseudonim „Witek Błękitny”. Uczestniczyła w powstaniu warszawskim jako łączniczka, sanitariuszka i wartowniczka w 100. kompanii sztabowej (Wojskowa Służba Ochrony Powstania). Była m.in. członkiem grupy ratunkowej dla osób uwięzionych w zbombardowanym domu przy ul. Pańskiej.

Po kapitulacji została wywieziona na roboty do Zagłębia Ruhry w Niemczech. Wiosną 1945 r. powróciła do Warszawy i od kwietnia 1945 r. do stycznia 1946 r. pracowała jako urzędniczka w Starostwie Grodzkim Śródmiejsko-Warszawskim. Jesienią 1945 r. rozpoczęła studia romanistyczne i polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim.

28 maja 1947 r. została zatrzymana przez UB w związku ze śledztwem i procesem rtm. Witolda Pileckiego i jego współpracowników pod zarzutem udzielania pomocy S. Kuczyńskiemu. Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie skazał ją na trzy lata więzienia. Od maja 1949 r. była więziona w Zakładzie Karnym w Fordonie k. Bydgoszczy. Z więzienia została zwolniona 7 czerwca 1950 roku.

Fot. IPN

Miesiąc później, 17 lipca, złożyła podanie o możliwość kontynuowania przerwanej aresztowaniem nauki na Uniwersytecie Warszawskim. Zakwalifikowano ją na III rok studiów. W 1952 r. obroniła pracę magisterską pt. „Formacje utworzone sufiksem -ISKO w języku polskim”. Promotorem był wybitny językoznawca prof. dr hab. Witold Doroszewski.

W 1951 r. rozpoczęła pracę w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. W 1977 r. otrzymała tytuł docenta, a w 1986 r. profesora nadzwyczajnego. W latach 1981–1993 sprawowała funkcję kierownika Pracowni Historii Literatury Renesansu i Baroku. W 1994 r. przeszła na emeryturę.

Pełniła funkcję sekretarza zespołu redakcyjnego edycji „Dzieł wszystkich” Jana Kochanowskiego. Od 1985 r. zasiadała w Radzie Naukowej IBL PAN.

W 1995 r. została uhonorowana nagrodą im. Jana Górskiego, przyznawaną przez Towarzystwo Miłośników Historii, a w 2005 r. tytułem Kustosz Pamięci Narodowej, nadawanym przez Instytut Pamięci Narodowej za wybitny wkład w upamiętnianie historii narodu polskiego w latach 1939–1989.

Odznaczona m.in. Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (2007), Brązowym Krzyżem Zasługi z Mieczami (za udział w powstaniu warszawskim), Medalem za Warszawę 1939–1945 (1964), Krzyżem Armii Krajowej (Londyn, 1985), Warszawskim Krzyżem Powstańczym (1987), Krzyżem Więźnia Politycznego 1939–1989 (1996), Medalem Wojska (dwukrotnie).

Rodzina Zmarłej i Instytut Pamięci Narodowej zawiadamiają, że pogrzeb śp. prof. Barbary Otwinowskiej odbędzie się w najbliższy piątek 26 stycznia. Uroczystości rozpoczną się Mszą Świętą w warszawskiej Katedrze Polowej Wojska Polskiego (ul. Długa 13/15) o godz. 11:00. Złożenie trumny do grobu rodzinnego będzie miało miejsce o godz. 13:30 na nowym Cmentarzu Komunalnym w Umiastowie koło Ożarowa Mazowieckiego (przy ul. Umiastowskiej).

https://ipn.gov.pl/pl/aktualnosci/45618,Uroczystosci-pogrzebowe-prof-Barbary-Otwinowskiej.html

Adam Przegaliński
Rzecznik Prasowy Instytutu Pamięci Narodowej

Wspomnienie w Narodowe Święto Niepodległości o Barbarze Rytel – „Izie Głowackiej” / „Kurier WNET 41/2017

„Iza” pozornie nie lubiła wracać do wspomnień z Powstania. Było w tym trochę goryczy człowieka, który przeżył młodość w konspiracji i walce, a potem musiał zmagać się z powojenną rzeczywistością.

Monika Opalińska

Barbara Rytel – „Iza Głowacka” 21 X 1926 – 3 VII 2017

Co roku 1 sierpnia wśród powstańców zgromadzonych na warszawskich Powązkach spotykaliśmy Barbarę Rytel – sanitariuszkę i łączniczkę ze zgrupowania Chrobry II. Nie musieliśmy nawet wcześniej się umawiać – wiadomo było, że Basia, a właściwie „Iza Głowacka”, bo taki pseudonim nosiła w czasie Powstania, będzie stała w godzinie „W” nieopodal kwatery swoich poległych kolegów z oddziału. W tym roku po raz pierwszy nie brała udziału w uroczystościach – odeszła niespełna miesiąc wcześniej, w lipcu 2017 roku.

„Iza” pozornie nie lubiła wracać do spraw związanych z Powstaniem. Było w tym trochę goryczy człowieka, który przeżył młodość w konspiracji i walce, a potem musiał zmagać się z trudną powojenną rzeczywistością. Było i trochę rozterki podsycanej lekturami współczesnych historyków, którzy z chłodnym dystansem rozważali racje dowódców Polski Podziemnej. Było też dużo żalu za tymi wszystkimi, którzy w tamtych dniach zginęli i za dawną Warszawą, która przepadła wraz z nimi.

Wystarczyła jednak chwila rozmowy, by od spraw zwykłych i szarej codzienności wrócić do wojennych i powstańczych wspomnień. Splatały się w nich, jak w kadrze starego filmu, urywki zdarzeń z różnych dni sierpnia i września ‘44 roku, migawki z ulic warszawskiej Woli i powstańczych szpitali.

Życie i śmierć, agonia bliskich, krótkie chwile młodzieńczej radości i uśmiechu ożywały na nowo. Trudne warunki codziennej służby, ciężar noszy, na których sanitariuszki dźwigają ciężko ranną koleżankę z oddziału; codzienne obowiązki w polowych szpitalach, noszenie wody z wykopanych w chodniku prowizorycznych studni, smak ciasta z marchewki i dotyk małego królika, który wziął się nie wiadomo skąd w warszawskich gruzach – to drobne okruchy pamięci powszednich dni Powstania.

Były jednak i zdarzenia wielkiego formatu, jak ślub powstańczy, którego udzielał sanitariuszce „Izie” i jej narzeczonemu kapelan Armii Krajowej, charyzmatyczny dominikanin, ojciec Michał Czartoryski, późniejszy błogosławiony, w kościele św. Teresy na Tamce.

Trudne doświadczenia wojenne nie skończyły się dla „Izy” w momencie opuszczenia Warszawy po kapitulacji. Przeżyła jeszcze dramatyczne bombardowania w Berlinie, do którego trafiła z obozu przejściowego. Do Warszawy wróciła dopiero w maju.

Nie znaliśmy młodziutkiej sanitariuszki i łączniczki „Izy Głowackiej” w tamtych dniach. Ale w jej pięknych, błękitnych oczach widać było zawsze tę dawną, młodzieńczą brawurę. Nie tylko Powstanie Warszawskie, ale i lata wojenne wykształciły w niej ogromną samodzielność i niezależność. „Iza”, którą znaliśmy, miała w sobie najlepsze cechy przedwojennej damy z naturalną, wrodzoną elegancją i ogromnym wyczuciem taktu, a przy tym stałość i upór człowieka, który zmierzył się w życiu z dramatem przekraczającym ludzką miarę.

Artykuł Moniki Opalińskiej pt. „Barbara Rytel – «Iza Głowacka» 21 X 1926 – 3 VII 2017” znajduje się na s. 20 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Moniki Opalińskiej pt. „Barbara Rytel – «Iza Głowacka» 21 X 1926 – 3 VII 2017” na s. 20 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Zachowaliśmy się, jak należało – mówi Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim / „Kurier WNET” 40/2017

To był czas niesłychanie ciężki, niesłychanie ryzykowny, ale jednocześnie, tak mi się wydaje, że my – nie chodzi o mnie, ale o wszystkich moich kolegów – że myśmy zachowali się tak, jak należało.

Zachowaliśmy się jak należało

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Witold Kieżun opowiada Stefanowi Truszczyńskiemu o końcówce powstania warszawskiego i o swoim spotkaniu z generałami Borem-Komorowskim i Chruścielem-Monterem.

Poprzednią rozmowę skończyliśmy gdzieś w połowie powstania. Co było dalej?

Jest początek września i jeszcze bronimy Pałacu Staszica, który jest codziennie ostrzeliwany przez czołgi. Pałac po tym się palił i musieliśmy go opuścić. 7 września nastąpił upadek Powiśla. Broniliśmy się jeszcze przez dobę poza pałacem. Mnie się przytrafiła wtedy taka historia, że pocisk karabinowy odstrzelił mi połowę ucha. Ale szczęśliwie, bo gdyby trafił centymetr dalej, to byłbym nie żył.

Wycofaliśmy się na teren ruin Poczty Głównej i w pewnym momencie byliśmy z trzech stron otoczeni przez Niemców. Broniliśmy się, paląc istniejące jeszcze domy. Wreszcie musieliśmy się wycofać na drugą stronę placu Wareckiego i zajęliśmy teren w pobliżu szesnastopiętrowego, nie istniejącego dziś, zniszczonego drapacza chmur. Zajęliśmy stanowiska na ulicy Jasnej. Dostaliśmy polecenie, żeby wdrapać się na szczyt tego zniszczonego wieżowca, który nie miał już schodów, został tylko szkielet. Chodziło o to, żeby meldować z góry o działaniach artylerii radzieckiej, która ostrzeliwała Warszawę, bo Rosjanie byli już na Pradze.

Wtedy właśnie nastąpił niesłychanie istotny moment w moim życiu. Nastąpiła komasacja naszego batalionu, batalionu „Gustaw” i innych, i wtenczas poznałem moją późniejszą żonę, która była powszechnie uważana za najpiękniejszą dziewczynę naszego oddziału. Nasze spotkanie skończyło się miłymi pozdrowieniami, podziwiałem jej piękność, ale bliższych kontaktów nie mieliśmy. Spotkaliśmy się dopiero wiele lat później. Ona była w obozie we Francji, potem wróciła do Polski. Ja byłem w gułagu w Związku Radzieckim. A potem spotkaliśmy się przypadkiem na brzegu morza w czasie wakacji i pobraliśmy się. Przez 63 lata żyliśmy we wspaniałym związku; niestety żona już umarła.

Danuta Magreczyńska, zdjęcie z Powstania Warszawskiego | Fot. archiwum rodzinne

Pana żona to była Danuta z domu Magreczyńska.

Tak. To była taka dygresja, a teraz – co działo się dalej.

Był Pan na dachu tego wieżowca.

Nie wolno nam było oczywiście strzelać, tylko obserwować i przekazywać meldunki. Drugiego dnia dyżurował z nami jakiś powstaniec z innego batalionu, z karabinem z lunetą. Dostrzegł dwóch Niemców-oficerów. Wbrew rozkazowi zastrzelił jednego i wtenczas Niemcy się zorientowali, że my jesteśmy na dachu tego drapacza chmur. Zaczęli nas ostrzeliwać, a my oczywiście nie mogliśmy się wycofać. Chowaliśmy się pod jakimiś szczątkiem dachu, który jeszcze tam został, i mogliśmy wycofać się dopiero nocą. Dobrze zapamiętałem to tragiczne, bo po ciemku osuwanie się z szesnastego piętra po tym żelaznym obudowaniu windy. Potem już nie mogliśmy tam wejść, dlatego że Niemcy mocno to miejsce ostrzeliwali. Później były systematyczne wzajemne ostrzeliwania na rogu Królewskiej, z obu stron ulicy.

Potem nastąpiła kapitulacja. Szliśmy do niewoli, a zasada w regulaminie wojskowym jest taka: żołnierz, który dostał się do niewoli, powinien s z pierwszej okazji do ucieczki. Idąc, co kilkadziesiąt metrów mijaliśmy patrol niemiecki, ale mnie i mojemu dowódcy porucznikowi Biskupowi udało się przeskoczyć przez żywopłot przy jakimś budynku. Udało się nam uciec.

Po wielkich perypetiach trafiliśmy na Kielecczyznę. Przejechaliśmy pociągiem, oczywiście parokrotnie wyskakując przed zatrzymaniem pociągu na stacji, bo na stacjach były kontrole. To była bardzo ciężka droga. Na Kielecczyźnie pracował mój wuj, który dał mi kontakt na partyzantkę. Zostałem bardzo serdecznie przyjęty. Miałem swoją pełną dokumentację w bucie, regimentację powstańczą z numerem legitymacji, legitymacją Virtuti, Krzyżem Walecznych, więc przyjęto mnie niesłychanie serdecznie. Ale komendant powiedział: nie ma pan żadnego doświadczenie w walce terenowej, tylko w walce ulicznej. Dam panu skierowanie do Krakowa. I pojechałem do Krakowa, dostałem kontakt do kierownictwa Armii Krajowej w Krakowie, dowód osobisty na inne nazwisko.

Wróćmy jeszcze do dnia 23 września, kiedy Pan stanął, że tak powiem, oko w oko z generałem Borem.

Tego dnia dostaliśmy polecenie, żeby zameldować się w budynku gazowni przy ulicy Kredytowej. No i okazało się, że tam było spotkanie żołnierzy z dowódcą Armii Krajowej Borem-Komorowskim. Bór-Komorowski wygłosił bardzo ciekawe przemówienie, potem poprosił o zadawanie pytań, więc pytałem, a potem czternastu z nas zostało udekorowanych orderem Virtuti Militari. Ja także dostałem order Virtuti Militari. Z naszego batalionu dwóm przyznano ten order. To znaczy, tego orderu fizycznie wówczas nie było, tylko uroczyste stwierdzenie faktu i podanie ręki. To było wielkie przeżycie i wielka satysfakcja.

A o co Pan pytał wtedy Bora-Komorowskiego? Jak on wyglądał? Jak wyglądało to spotkanie?

Bór-Komorowski prosił nas o zadawanie pytań. Wiec zapytałem po pierwsze, czy powstanie było uzgodnione z naszym rządem za granicą. A potem, jak wygląda ewentualna możliwość pomocy ze strony Armii Radzieckiej, czy są może jakieś kontakty.

Bór-Komorowski odpowiedział, że w tej chwili jest za wcześnie, żeby szczegółowo przedstawić genezę powstania warszawskiego, ale może jedno tylko stwierdzić – że powstanie było absolutną koniecznością. A badania, które zostały przeprowadzone ostatnio, to potwierdzają. Krótko przed jego wybuchem wyszło zarządzenie, że 100 000 osób ma się zgłosić do budowania barykad. Przyszło tylko kilkadziesiąt. Z tego tytułu już byłyby bardzo poważne sankcje. No a potem, 27 lipca, Hitler ogłosił Warszawę fortecą. Nie było mowy, żeby Niemcy bronili się w Warszawie, mając świadomość, że jest w niej 40-tysięczne podziemie.

Na spotkaniu 23 września był także generał Chruściel. Czy on też rozmawiał z wami? Jak oni wyglądali?

Muszę powiedzieć, że general Komorowski wyglądał niereprezentacyjnie: niskiego wzrostu, kiedy wszedł i po raz pierwszy go zobaczyliśmy, byliśmy trochę zawiedzeni. Nie miał typowego wyglądu bojowego, wyglądu żołnierza. Ale jak zaczął mówić, to mówił wspaniale, w sposób absolutnie przekonujący, tak że od raz sobie pomyśleliśmy: tak, to jest kawalerzysta! Zdobywał zresztą nagrody w wojskowych konkursach hippicznych.

Ale najbardziej ujął nas tym, że rozmawiał z nami w sposób bardzo jasny, żołnierski, jednoznaczny, a wtedy zniknęło nasze wrażenie, że jego wygląd nie jest bojowy. Zyskał u nas całkowite, bardzo wysokie uznanie.

On i wyglądał, i mówił tak właśnie, jak wódz naczelny. Wzbudził w nas szalony entuzjazm, myśmy go oklaskali. Były zresztą okrzyki: Niech żyje! Niech żyje! Trudno mi wspominać, to budzi we mnie wielkie wzruszenie.

A generał Chruściel?

General Chruściel był typowym wojskowym, prostym, ale bardzo dobrze się prezentował. Nosił coś w rodzaju munduru, ale to nie był prawdziwy mundur, tylko miał jakiś element mundurowy.

Monter też zabrał głos i mówił bardzo po żołniersku, przekonująco. Mieliśmy ogromną satysfakcję, a potem dyskutowaliśmy i rozmawialiśmy między sobą, że mamy dowódców takich, jakich mogliśmy sobie wymarzyć.

Ilu was było na tej uroczystości? Jak duża to była grupa?

Na uroczystości było nas dość dużo, 60-70 osób. Było to na terenie gazowni przy ulicy Kredytowej, w miejscu dość spokojnym, bo Niemcy byli dopiero na Królewskiej. Teren był dobrze chroniony. Oczywiście spotkanie nie mogło trwać za długo. Zawsze była groźba pocisku, ataku lotniczego. Ale wszystko odbyło się spokojnie, trwało nie więcej niż półtorej, dwie godziny. Niemożliwe były dłuższe zgromadzenia.

Witold Kieżun, zdjęcie z Powstania Warszawskiego | Fot. archiwum rodzinne

Czy już wtedy mówiono o dacie ewentualnego zakończenia?

Nie. Ta sprawa nie była dyskutowana.

Jeszcze były jakieś nadzieje.

Jeszcze były nadzieje. Przy czym to było 23 września, a 18, kiedy byłem na dachu tego drapacza chmur, nastąpił pierwszy, olbrzymi lot 104 samolotów amerykańskich, które zrzucały broń. Pierwszy zrzut. Olbrzymia część tej broni spadała na stronę Niemców, a my patrzyliśmy na to z przerażeniem, bo to były między innymi wspaniałe, ciężkie przeciwlotnicze karabiny maszynowe. A Niemcy bombardowali nas z bardzo niskiej wysokości, bo bali się, żeby nie trafić w stanowiska niemieckie. Gdybyśmy mieli te ciężkie karabiny maszynowe, moglibyśmy zestrzeliwać te samoloty. Możliwość obrony byłaby kolosalna.

Były też wspaniałe PIAT-y przeciw czołgowe; jeden celny pocisk niszczył czołg. Gdybyśmy tę broń dostali w pierwszych dniach powstania, to cała Warszawa byłaby opanowana. Lotnisko byłoby opanowane, a wtenczas mogłaby lądować część polskiej armii z Włoch. Byłaby zupełnie inna sytuacja.

Potem się dowiedzieliśmy, że Churchill domagał się kategorycznie od Roosevelta, żeby oddziałał na Związek Radziecki, żeby się zgodzili na lądowanie samolotów amerykańskich i angielskich. Bo oni nie pozwalali wylądować na swoich lotniskach tym paru samolotom, które tam kilka razy przyleciały.

Ale Roosevelt powiedział, że ze względu na dalsze cele wojny tego rodzaju depeszy do Stalina nie wyśle. Roosevelt miał nadzieję, że we współpracy z bardzo silnym Związkiem Radzieckim, który opanuje większość Europy, uda mu się zniszczyć system kolonialny. On miał kompleks kolonializmu Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii, Holandii, Hiszpanii, Portugalii.

Uważał, że Amerykanie jako pierwsi walczyli i zdobyli niepodległość jako kraj kolonialny i teraz ich najważniejszym celem politycznym jest zniszczenie kolonializmu. I dlatego w październiku 1943 roku, w tajemnicy przed polskim rządem, oddał Stalinowi 1/3 Polski.

Co jeszcze można by powiedzieć o sposobie myślenia Churchilla? O jego staraniach choćby o te samoloty, o dostarczenie broni?

Przede wszystkim ten człowiek się bał. On miał świadomość, że jeżeli Związek Radziecki opanuję całą Europę, to Wielka Brytania się nie obroni. Więc dla Wielkiej Brytanii było bardzo ważne, żeby Związek Radziecki oczywiście brał udział we zwycięstwie, ale żeby to nie było największe zwycięstwo terytorialne na terenie Europy. Był w tym w najwyższym stopniu zainteresowany, to było w interesie Wielkiej Brytanii i dlatego domagał się od Roosevelta interwencji u Stalina, żeby ten zgodził się na lądowanie samolotów.

Oczywiście interes Anglii był w tym zupełnie jednoznaczny. Anglia się bała nadmiernego umocnienia Związku Radzieckiego, bo oczywiście Związek Radziecki mający Niemcy i mający Francję – to koniec Wielkiej Brytanii.

Tym bardziej, że w Wielkiej Brytanii było sporo zwolenników komunizmu.

Był przecież cały zespół agentów. Dzisiaj sprawa jest jasna. Mimo wszystko jednak polityka Churchilla była samodzielna.

Kiedy Churchill ostatecznie zrezygnował z dopominania się o sprawy Polskie? Potem się zgodził na tę nieszczęsną paradę, gdzie zabrakło Polaków.

Po tym, jak już dowiedział się, że Roosevelt zgodził się na oddanie Stalinowi trzeciej części Polski. Poza tym Armia Czerwona zdobyła jednak Berlin i opanowała połowę Niemiec. Wtenczas sytuacja polityczna zmieniła się i Churchill nie chciał się przeciwstawić Związkowi Radzieckiemu i między innymi zgodził się na tę fatalną, skandaliczną demonstrację. Mimo że armia polska miała olbrzymi wpływ na wygranie wojny.

Nawiasem mówiąc, myśmy rozpracowali niemiecki system szyfrowania depesz – Enigmę, i wszystkie materiały przekazaliśmy w 1939 roku Anglikom. W Anglii w czasie wojny były rozszyfrowywane wszystkie tajne depesze niemieckie. Bez tego byłoby znacznie trudniej. Przecież cała ofensywa na Europę była opracowana na podstawie właśnie znajomości tajnych rozkazów niemieckich w systemie Enigmy. Tak, że z tego punktu widzenia nasz wpływ na zwycięstwo był olbrzymi. Tego dokonali nasi matematycy.

Wszystkie meldunki, rozkazy do ubotów też były kontrolowane.

Tak, oczywiście. Później to był straszny skandal.

Jeszcze trzeba wspomnieć o lotnikach. Przecież byli jeszcze nasi lotnicy, generał Skalski i inni.

Oczywiście. Mieli najwięcej zestrzeleń. Ale potem nasi dowódcy, generałowie, oficerowie, którzy zostali po wojnie w Anglii, pracowali tam jako kelnerzy, a często nie mieli z czego żyć. Najpierw Francja nas w haniebny sposób zdradziła, a później Wielka Brytania. Churchill przez pewien czas coś usiłował robić, ale niestety polityka Roosevelta stosunku do Polski była tragiczna.

Przywołam jeszcze nazwisko generała Sosabowskiego.

Wspaniała postać. Zresztą jego syn był moim kolegą gimnazjalnym; potem tragicznie stracił wzrok. Właśnie Sosabowski pracował po wojnie jako kelner.

A Maczek był barmanem.

Tak, tak, tak.

Kiedy Pan się dowiedział o tej skandalicznej decyzji wykluczenia polskich żołnierzy z defilady?

Dowiedziałem się dopiero po powrocie ze Związku Radzieckiego, bo ja wtenczas byłem w gułagu.

Złapano Pana już w Krakowie?

Tak. Aresztowano mnie w Krakowie już w marcu 1945 roku. Był zdrajca, który doniósł i aresztowano wielu AK-owców, w tym mnie.

Jak by Pan podsumował ten okres poprzedzający aresztowanie? Wyszedł Pan z wojny na pewno strasznie poturbowany i zmęczony, ale był pan zdrowy, silny, młody. Jak Pan patrzył wtedy jeszcze na świat?

Bardzo się narażaliśmy i wyszliśmy z wojny ze strasznymi stratami. Z mojej klasy maturalnej z 1939 roku 60% zginęło w okresie okupacji. Mieliśmy straszne, straszne straty. Bo też, praktycznie rzecz biorąc, wszyscy moi koledzy z mojej klasy byli w podziemiu. Albo w podziemiu, albo część dostała się na stronę okupacji radzieckiej i potem z Andersem udało się paru dostać do Armii Andersa. Jeden z moich kolegów gimnazjalnych później walczył pod Monte Cassino i dostał też Virtutti Militari.

Ten okres wspominam z wielką satysfakcją. To był czas niesłychanie ciężki, niesłychanie ryzykowny, ale jednocześnie, tak mi się wydaje, że my – nie chodzi o mnie, ale o wszystkich moich kolegów – że myśmy jednak zachowali się tak jak należało.

Co jest Pana zdaniem najważniejsze w życiu młodego człowieka i jego wychowaniu: dom, geny czy nauczyciele, czy jakiś mądry ksiądz?

Myślę, że geny i tradycja odgrywają pewną rolę. W mojej rodzinie na przykład dziadek był 20 lat na Syberii jako powstaniec styczniowy. Ojciec – oficer w czasie wojny z bolszewikami. Mój stryj, podpułkownik, był jednym z twórców polskiego lotnictwa; też dostał Virtutti Militari w 1920 roku. Więc ja oczywiście miałem kolosalne, kolosalne, że tak powiem, tradycje rodzinne.

Część moich kolegów z gimnazjum Poniatowskiego to byli synowie oficerów, bo na Żoliborzu była cała kolonia oficerska. Był syn generała Trojanowskiego, dowódcy Okręgu Warszawskiego. Ale był cały szereg kolegów ze środowiska tego nowego typu, socjalistycznego, Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Mieliśmy też pięciu kolegów Żydów. I właśnie ten chłopak pochodzenia żydowskiego, kolega Weisen, był potem w Armii Andersa i dostał i Virtuti, i awans oficerski.

Wszystkich tych pięciu moich kolegów żydowskiego pochodzenia było patriotami polskimi. Jeden z nich od razu tragicznie zginął w Warszawie. Czterech pozostałych, zresztą za moją namową, uciekło na stronę radziecką. I tam tylko jednemu się nie udało, a wszyscy wstąpili do armii Andersa.

W następnej rozmowie przejdziemy do tych strasznych spraw gułagu, który Pan przetrwał właściwie cudem.

Mało, że przetrwałem, ale formalnie nawet umarłem.

Ale jest Pan z nami 95 lat, a przypomnę, że Pan mnie zaprosił na stulecie swoich urodzin.

Chciałbym dożyć choćby dlatego, że w tej chwili już mam umowę na trzy książki, które muszę napisać jeszcze przed śmiercią.

Czyli to zaproszenie do Jabłonnej jest aktualne?

Tak jest. Zapraszam na stulecie do Jabłonnej.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Zachowaliśmy się jak należało” znajduje się na s. 11 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Zachowaliśmy się jak należało” na s. 11 październikowego „Kuriera Wnet” nr 40/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Kurier WNET” 39/2017, Piotr Plebaniak/ Stalin u bram Festung Warschau – Gloria victis czy victoribus? / CAŁY TEKST

35 000‒50 000 fatalnie uzbrojonych powstańców do 4 sierpnia zdołało przejąć kontrolę nad znaczną częścią miasta. Żadna realna pomoc nie nadeszła. Dalszy ciąg znamy wszyscy. Rozumieją tylko nieliczni.

Piotr Plebaniak

Stalin u bram Festung Warschau

Chyba jednak gloria victoribus, a nie victis

W dyskusjach toczonych przed powstaniem generałowi Leopoldowi Okulickiemu przypisuje się słowa: „Musimy zdobyć się na wielki, zbrojny czyn. Podejmiemy w sercu Polski walkę z taką mocą, by wstrząsnęła opinią świata. Krew będzie się lała potokami, a mury walić się będą w gruzy i taka walka sprawi, że opinia świata wymusi na rządach przekreślenie decyzji teherańskiej, a Rzeczpospolita ocaleje”.

W maju 1965 roku były komendant główny AK generał Bór-Komorowski powiedział w wywiadzie z profesorami J.K. Zawodnym i J. Ciechanowskim:

Pytanie: Chodziło więc o pokazanie się światu?

Odpowiedź: Tak. Chodziło o walkę stolicy, która reprezentuje całość kraju. Dalej, zajęcie Warszawy przed wejściem Rosjan zmusiłoby Rosję do zdecydowania się aut, aut: albo nas uznać, albo siłą złamać na oczach świata, co mogło wywołać protesty Zachodu. Trudno było przewidzieć, czy Rosja będzie dążyła do złamania nas siłą.

9 grudnia 1944 roku komendant główny AK generał Okulicki napisał w liście do prezydenta Władysława Raczkiewicza:

„Potrzebny był czyn, który by wstrząsnął sumieniem świata. Powstanie Warszawskie dobrze spełniło swoje zadanie”.

Jak wiemy ze współczesnej perspektywy, większość celów, dla których wszczęto powstanie, była nierealna politycznie (ustaleń Wielkiej Trójki cofnąć się nie dało) bądź militarnie. Jednak wywalczenie dla powstańców statusu kombatanckiego było sukcesem niewątpliwym i w sumie jedynym realistycznym.

Wystarał się o to m.in. generał Sosnkowski. W depeszy do Warszawy z 8 sierpnia pisał on: „Szturmuję o zrzuty [realne], status kombatancki [uzyskane], o pomoc spadochronową [nierealne] i lotnictwo [nierealne]”.

Ta lawina polskich roszczeń przypomina technikę manipulacji znaną jako „drzwiami w twarz”. Osoba manipulująca wpierw składa prośbę zawyżoną, aby skłonić ofiarę do spełnienia prośby znacznie mniejszej, o którą tak naprawdę chodziło.

Dodać tu należy, że akt kapitulacji powstańców, podpisany 2 października, sformułowano z głową. Jednoznacznie przyznawał żołnierzom AK status jeńców wojennych i wszystkie prawa należne takowym na mocy konwencji genewskiej. Oficjalne uznanie AK za część alianckich sił zbrojnych uchroniło ich od potwornego losu. Jest bardzo prawdopodobne, że bez tej „formalności” przeważyłby sowiecki punkt widzenia — w podobny sposób jak przy sprawie istnienia stanu wojny między Polską a ZSRS w 1939 roku.

Pamiętajmy przy tym, że ZSRS nie był sygnatariuszem międzynarodowych konwencji chroniących jeńców wojennych. Schwytani oficerowie polskiej armii nie byli dla Sowietów jeńcami wojennymi.

Z uwagi właśnie na tę okoliczność, a więc osiągnięcie (jedynego) realistycznie postawionego celu, ale także ze względu na stworzenie ważnego symbolu narodowego, który przez następne dziesięciolecia, niczym ziarno piasku rodzące perłę, konsolidował opór narodu przeciw zwierzchnictwu ZSRS (patrz s. 603‒604), powstanie warszawskie odniosło sukces.

Wojna, której nie było (tło historyczne)

Powstanie warszawskie to bardzo wielowątkowy i wielowarstwowy epizod polskiej historii. Aby dobrze zrozumieć ducha owej chwili i dylematy, przed jakimi stali polscy decydenci, musimy rozumieć szersze tło historyczne i geopolityczne tamtego momentu.

Zajęcie przez ZSRS Kresów Wschodnich w czasie ataku Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku było majstersztykiem Stalina — zarówno dyplomatycznym, jak i militarnym. O podziale Polski pomiędzy dwóch agresorów zdecydowano miesiąc wcześniej, kiedy to 23 sierpnia 1939 roku obie socjalistyczne dyktatury podpisały pakt Ribbentrop–Mołotow wraz z jego tajnym protokołem dzielącym Polskę na dwie strefy okupacyjne. Z punktu widzenia Japonii była to zdrada. Niemcy mieli z Japonią pakt antykominternowski (podpisany 29 listopada 1936 roku), do którego zresztą Polska była zapraszana.

To Stalin wykonał ruch, który skutecznie doprowadził do rozbicia tego paktu. 10 marca 1939 roku w transmitowanym przez radio przemówieniu na osiemnastym zjeździe partii zaprosił Niemcy do współpracy. Efektem porozumienia, które wkrótce nastąpiło, był wspomniany już pakt o nieagresji między dyktaturami — doraźny, gdyż dla obu stron było jasne, że choć oba mocarstwa się zbliżają, to kursem na zderzenie.

Na płaszczyźnie dyplomatycznej Stalin z sukcesem zrobił dokładnie to, co potrzeba, aby wkroczenie wojsk sowieckich nie było równoważne z aktem wojny z Polską. Jak wiemy, miało to później kolosalne znaczenie dla polskiego rządu na emigracji. Związek Sowiecki czekał ponad dwa tygodnie, aż armia polska utraci zdolność prowadzenia zorganizowanej obrony na wschodzie. W ten sposób oszczędzono sobie konieczności walki z silnym, zdeterminowanym przeciwnikiem i ograniczono straty własne.

Opóźnienie wkroczenia Armii Czerwonej na teren Polski miało jeszcze inne zalety. Stalin znakomicie zdawał sobie sprawę, że zaangażowanie się w walkę z jednym przeciwnikiem (Polską) tworzy zachętę do ataku dla innych. Zaatakowanie Polski równocześnie z Niemcami 1 września mogło wpłynąć na decyzję Japonii — pamiętajmy, że „zdradzonej” właśnie przez Niemców — o skierowaniu uwagi w kierunku ZSRS. Stalin sam wykorzystywał „pożar”, jednocześnie nie stwarzając okazji drugiemu przeciwnikowi.

W chwili podpisywania paktu Ribbentrop–Mołotow ZSRS był w stanie wojny z Japonią. Trwające od maja do sierpnia starcia zwane bitwą pod Chałchin-Goł miały swoje apogeum 20 sierpnia. Wtedy to dowodzący siłami sowieckimi Żukow uprzedził wielką ofensywę japońską. Pięć dni zaciętych walk przyniosło Japonii duże straty. W rezultacie 15 września podpisano rozejm wchodzący w życie 16 września. 17 września Sowieci, mając zneutralizowanych Japończyków, wkroczyli do Polski.

Postępek Niemiec, postrzegany przez Japończyków jako zdrada, miał dalsze konsekwencje. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy dokonały inwazji na ZSRS, stawało się jasne, że Japończycy nie zaatakują od tyłu i skierują uwagę na południe. Japończycy i Niemcy wyraźnie pokpili sprawę — ich współpraca jako sojuszników w wymiarze strategicznym istniała jedynie na papierze. To już w 1939 roku Japończycy zrazili się porażkami na Syberii i skierowali swoją uwagę na południe.

Gdyby Japonia ściśle współpracowała z Niemcami i „obrabowała płonący dom”, atakując ZSRS w krytycznym okresie 1941 roku, w czasie, gdy Niemcy byli już niemal na przedpolach Moskwy, cała II wojna światowa mogła potoczyć się zupełnie inaczej.

Inną istotną kwestią było uznanie przez państwa trzecie, ale też strony walczące, stanu wojny, jaki zaistniał między RP a ZSRS. Po inwazji Niemców 1 września 1939 roku ZSRS oznajmił, że uznaje państwo polskie za nieistniejące i przystępuje jedynie do stabilizacji regionu.

Tę wykładnię podchwycili Brytyjczycy, którzy w 1940 roku pragmatycznie uznawali ZSRS za państwo neutralne, a nie przeciwnika. Stałym elementem brytyjskiej polityki zagranicznej było takie wpływanie na układ sił w Europie, by uniemożliwić zmontowanie koalicji zdolnej do inwazji Wysp Brytyjskich. Jak zauważa Józef Mackiewicz, Brytyjczykom chodziło raczej o niedopuszczenie do przymierza Stalina z Hitlerem niż ochronę Polski. Stąd „tajny wówczas protokół [polsko-brytyjskiego paktu o wzajemnej pomocy z 25 sierpnia 1939 roku], który wykluczał obronę jej przed agresją inną niż niemiecka, a zatem nie zobowiązywał do obrony przed Sowietami”. Mackiewicz przytacza też fragment komunikatu ambasadora polskiego w Londynie Edwarda Raczyńskiego:

„Rosja Sowiecka i Polska zgodziły się [konwencja podpisana 3 lipca 1933 roku w Londynie] na definicję agresji, która określa wyraźnie jako akt agresji każde wdarcie się na terytorium jednej ze stron uzbrojonych wojsk drugiej strony. Osiągnięto również zgodę co do tego, że żadne względy natury politycznej, militarnej, gospodarczej lub inne nie mogą w żadnym wypadku służyć za pretekst lub usprawiedliwienie aktu agresji”.

Tutaj warto podkreślić często pomijane znaczenie obrony Westerplatte w roku 1939. Jak zauważa Bogusław Wołoszański, nie miała ona znaczenia militarnego, a „traktatowe”. Skłonność do wyłgania się z obowiązków sojuszowych zaprezentował brytyjski premier Neville Chamberlain, gdy na posiedzeniu rządu w marcu 1939 roku „uspokajał ministrów, że niemiecka agresja w Gdańsku nie będzie automatycznie oznaczać uruchomienia brytyjskich gwarancji i przystąpienia do wojny”. Wyjaśniał, że stanie się tak dopiero wtedy, gdy niemiecka akcja stanowić będzie zagrożenie dla bezpieczeństwa i politycznej niezależności Polski. Dodawał, że „to Brytyjczycy będą oceniać, co stanowi zagrożenie dla niepodległości Polski”.

Obrona Westerplatte powinna więc uruchomić system sojuszy, na których Polska oparła swoją obronę. Walka musiała być zacięta, aby dowieść, że to nie grupa dywersantów »hałasuje« w porcie, lecz państwo niemieckie zaczęło niewypowiedzianą wojnę. W dodatku musiała dostarczyć argumentów na tyle ważkich, aby brytyjscy politycy […] nie mieli szans stwierdzić, że tak nie jest”.

Konieczność potwierdzenia stanu wojny de iure nie wydawała się polskim decydentom istotna wtedy, gdy był na to czas. Swoje robiło też wojenne zamieszanie. Później nie dało się już tego zrobić bez narażania się na „śmieszność” i ze względu na postawę Brytyjczyków. To dlatego generał Sikorski, widząc w 1940 roku, że Polska ma dwóch wrogów, uznał dalekowzrocznie, iż z Ruskimi trzeba się jakoś dogadać. W rezultacie Polska wznowiła stosunki dyplomatyczne z ZSRS bez uprzedniego podpisania traktatu pokojowego. A jednocześnie jej sprzymierzeńcy udawali, że wojny nie było. Na podobnych zasadach rozstrzygnęła się kwestia lotu cywilnego czy wojskowego po katastrofie smoleńskiej w 2010 roku. Zaangażowane strony wybrały wygodną dla siebie interpretację, a później — jak sama nazwa wskazuje — było za późno. Raz uruchomiona procedura była niemożliwa do cofnięcia.

Spekulacja: Gdyby w sierpniu 1944 roku Niemcom wodzował słynny z nieszablonowych posunięć chiński strateg Zhuge Liang, a nie Hitler, możliwe, że zrobiłby „numer” aliantom. Na zasadzie porozumienia bez słów (by nie kompromitować AK kolaboracją) umożliwiłby AK przejęcie Warszawy — nawet bez walki. Wywołane między sojusznikami zamieszanie byłoby wręcz fenomenalne.

Walczyć, aby zwyciężyć? Nie do końca!
Głębsze spojrzenie na cele zrywów narodowych

Antoni Wrotnowski tak relacjonuje rozmowę ze Stefanem Bobrowskim (1840‒1863), ówczesnym naczelnikiem miasta Warszawy, który opisywał cele przywódców sprzysiężenia szykującego powstanie styczniowe 1863 roku:

[…] w ostatnich miesiącach przed wydaniem hasła do powstania przystępowali do dzieła w złej wierze pod tym względem, iż sami nie łudzili się bynajmniej co do rezultatu krwawej awantury, w jaką kraj wtrącali — pomimo to jednak nie przestawali pociągać do swych szeregów zapewnieniami niewątpliwego nad Rosyą zwycięstwa. […] ostatecznie sami nie przeczyli, iż powstanie nie doprowadzi narodu polskiego do niezawisłego bytu państwowego. Gdy zaś pytano ich wtedy, dla czego chcą wywołać powstanie, które pokryje kraj gruzami i sprowadzi rozlew krwi najzupełniej bezużyteczny, a następnie terroryzm rosyjski — odpowiadali [miały to być słowa Bobrowskiego]: „iż rozlew krwi będzie właśnie bardzo użytecznym, że stał się nawet koniecznym wobec kompromisu z Rosyą, jaki margrabia przeprowadzić usiłuje. […] przewidujemy, że [stronnictwo konserwatywne] znużone agitacyą polityczną, prędzej lub później poprze margrabiego.

W naszem przekonaniu jest więc zagrożoną wierność dla sztandaru, przy którym stojąc wytrwale, naród polski niósł od lat stu niezliczone ofiary dla jasno wytkniętego celu, i żył wielkimi swemi ideałami. Tego zaś, aby przeważna większość narodu, przyjmując kompromis z Rosyą, odstąpić miała od rzeczonego sztandaru, nie możemy dopuścić za żadną cenę. Stanowcze i skuteczne zapobieżenie, aby ten kompromis nie mógł być przeprowadzonym, poczytujemy więc za nasz obowiązek względem idei polskiej i względem ojczyzny. Wywołując powstanie, do którego czynimy przygotowania, spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, iż dla stłumienia naszego ruchu Rosya nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczamy bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć i aby wyciągnął rękę do nieprzyjaciela, który tę rzekę wypełnił krwią polską”.

Podobną sytuację wykreował David Brin w swojej powieści Listonosz. Przedstawia w niej sposób zmobilizowania własnych ludzi do zdeterminowanej walki z wrogiem. Bohater powieści celowo dodatkowo okalecza ciało ofiary zabitej właśnie przez przeciwnika:

Nic nie wypływało z poderżniętego gardła nieszczęsnej młodej kobiety. Gordon odpędził od siebie myśli o Tracy takiej, jaką znał krótko za życia — wiecznie radosnej i odważnej, pełnej lekko szalonego entuzjazmu dla beznadziejnego zadania, jakiego się podjęła. […] Ta mała banda hipersurwiwalistów zbyt się śpieszyła, by zabrać tradycyjne, makabryczne trofea. […] Przeciągnął zwłoki Tracy na bezwietrzną stronę żywotnika i wyciągnął nóż.

— Masz rację. Potrzebujemy gniewnych mężczyzn. Tracy i ja dopilnujemy, byś ich miał. […] Musimy rozwścieczyć te wołowe dupy, naszych farmerów, żeby chcieli się bić! A to jest jeden ze sposobów, których Dena i Tracy kazały nam użyć, jeśli będziemy musieli… […] Nie pozwolę ci zdradzić Tracy, Deny ani mnie przez twoje napady dwudziestowiecznej czułostkowości! A teraz zjeżdżaj stąd… panie inspektorze. — Głos Bokuto był ochrypły z emocji. — I pamiętaj, że masz dać mi pięć minut, zanim sprowadzisz pozostałych.

Skoro już jesteśmy przy fantastyce naukowej, trzeba wspomnieć o najlepszej, moim zdaniem, książce o zakulisowych intrygach i naukowym prowadzeniu rewolucji. Mowa o powieści Luna to surowa pani Roberta Heinleina. Stanowi ona retelling rewolucji amerykańskiej, w którym o niepodległość walczy kolonia rolnicza na Księżycu:

— Skoro oni mogą narzucić nam swoją wolę, to naszą jedyną szansą jest osłabienie ich woli. Dlatego m u s i e l i ś m y jechać na Terrę. Żeby ich skłócić. Żeby podzielić opinie. […] Przypuśćmy, że — jak zanosiło się pierwszego dnia — zaproponowano nam kuszący kompromis. Zamiast gubernatora ktoś w rodzaju tytularnego namiestnika, być może jeden z nas. Lokalna autonomia. Przedstawiciel w Wielkim Zgromadzeniu. Wyższa cena skupu ziarna na rampie wyrzutni plus premie za zwiększoną wysyłkę. Potępienie Hobarta i wyrazy ubolewania w związku z gwałtami i morderstwami oraz przyzwoite odszkodowania w gotówce dla rodzin ofiar. […] Załóżmy, że rokowania doprowadziłyby — mniej więcej — do tego, co opisałem. Czy w kraju zgodziliby się na to?

— Hmm… może.

— Według bardzo przybliżonej projekcji, przeprowadzonej tuż przed naszym startem, raczej bardziej niż „może”; tego właśnie trzeba było uniknąć za wszelką cenę — porozumienia, które wszystko załatwi, które zniszczy naszą wolę oporu, nie zmieniając żadnego ważnego czynnika w długoterminowej prognozie katastrofy.

Zmieniłem więc temat i zdławiłem tę groźbę w zarodku, wykłócając się o drobiazgi i obrażając ich w grzeczny sposób. Manuelu, ty i ja wiemy — i Adam wie — że wysyłka żywności musi się skończyć; tylko to ocali Lunę przed katastrofą. Ale czy wyobrażasz sobie farmerów od pszenicy walczących o przerwanie dostaw?

Niezależnie od historycznych okoliczności problem z rewolucjami jest taki, że toczy je garstka „ekstremistów”, a zwykli ludzie mają bardziej codzienne troski niż abstrakcyjne idee czy wolność, od której odwykli. Aby z kosmicznej podróży wrócić w to samo miejsce na Ziemi i do rzeczywistych wydarzeń, warto wspomnieć o perypetiach Józefa Piłsudskiego. Miał on zapewne na myśli chłodne powitanie jego legionów w odzyskującej wolność ojczyźnie, gdy wygłaszał swoje słynne powiedzenie „Naród wspaniały, tylko ludzie k…wy”.

Jak rozpoznać Ten moment?

Historia dostarcza wielką ilość przykładów na to, że zryw narodowy, aby miał szansę sukcesu, musi wybuchnąć w chwili, w której najeźdźca jest osłabiony lub zajęty własnymi kłopotami. Taka sytuacja miała miejsce w chwili wybuchu rewolucji amerykańskiej. Koniec wojny siedmioletniej (1756‒1763) zostawił Wielką Brytanię z olbrzymim przyrostem długu narodowego, wynikłym z kosztów walki zbrojnej i kwestią zarządzania nowo pozyskanymi terytoriami. Cięcie kosztów połączone z przykręceniem śruby w koloniach amerykańskich sprawiło, że bunt stał się nieunikniony.

Podobny wzorzec widzimy w procesie uzyskania niepodległości przez Indie. Ich moment przyszedł w chwili osłabienia Imperium Brytyjskiego pierwszą wojną światową. Gandhi, inicjator ruchu biernego oporu, który niczym reakcja łańcuchowa ogarnął ciemiężone przez Imperium Brytyjskie państwo, musiał rozmyślnie zdusić zryw, gdyż, nie licząc duchowej gotowości do odzyskania wolności przez naród indyjski, zbyt silne wtedy jeszcze Imperium zatopiłoby rebelię w morzu krwi. Kalkulacja powiodła się i kolejny moment słabości, po drugiej wojnie światowej, został należycie spożytkowany.

Jedynie dwa polskie zrywy narodowe w ciągu ostatnich trzystu lat zakończyły się sukcesem. Oprócz niedostrzeganej przez większość historyków kwestii, że inicjatorzy powstania mogą mieć cel inny niż zwycięstwo militarne, sukces wynikał nie ze szczególnej waleczności czy determinacji, ale z takiej, a nie innej sytuacji na arenie europejskiej. Pierwszym ze zwycięstw było powstanie wielkopolskie z roku 1806, możliwe dzięki zaangażowaniu Prus w wojnę z Francją.

Powstanie na tyłach nieprzyjaciela było dla Napoleona niezwykle korzystną okolicznością. Rozpoznawszy należycie sytuację „Obrabuj płonący dom” na terenie Wielkopolski, skutecznie wykorzystał powszechnie przejawiane nastroje patriotyczne Polaków i dzięki ich masowym dezercjom z pruskiej armii był w stanie doprowadzić do sformowania sił zbrojnych wystarczających do zwycięskiej rozgrywki. Efektem powstańczej wiktorii było utworzenie Księstwa Warszawskiego, którego istnienie zostało usankcjonowane jednym z postanowień traktatu tylżyckiego z roku 1807.

Drugie zakończone sukcesem powstanie wybuchło w Wielkopolsce 27 grudnia 1918 roku, tuż po upadku Niemiec i zakończeniu Wielkiej Wojny. Powstańcy szybko opanowali całą Wielkopolskę i już w styczniu 1919 roku wymusili modyfikację traktatu pokojowego podpisanego 11 listopada poprzedniego roku.

Powstanie wymierzone było we wroga, który ledwie parę tygodni wcześniej został całkowicie pokonany w kilkuletniej wojnie na wyniszczenie. W tamtym okresie Niemcy ogarnięte były zupełnym chaosem: ledwo uspokoiły się po socjalistycznej rewolucji listopadowej, w wyniku której zdetronizowany już wcześniej cesarz Wilhelm II abdykował i proklamowano państwo o ustroju republikańskim. O władzę rywalizowały dwie partie socjalistyczne, a armia niemiecka przestała się liczyć jako jakakolwiek realna siła. Czy w takich okolicznościach powstanie mogło się nie udać? Zwróćmy uwagę, w jak zupełnie innych warunkach wybuchło powstanie warszawskie!

Na marginesie: Rosjanie i Niemcy, niezależnie od „cichych dni” między sobą, zawsze zgodnie dbali o jedno — o to, by Rzeczpospolita nie stanowiła realnej siły, zagrażającej interesom zalegających po sąsiedzku mocarstw. Oba udane powstania wybuchły w chwilach, gdy zaborcy nie byli w stanie zdusić ich wybuchu ani działaniami prewencyjnymi, ani aktywną wzajemną pomocą. Powstaniom, które zakończyły się klęską, brakowało najważniejszego czynnika: chwilowego osłabienia zaborców.

Stalin u bram Festung Warschau

Najskuteczniejszą strategią wojenną jest odłożenie działań, aż dezintegracja morale przeciwnika sprawi, że zadanie śmiertelnego ciosu będzie możliwe i łatwe. (Lenin)

Z połową 1944 roku wojska sowieckie zbliżały się do linii Wisły. Niemcy trzymali pod kontrolą zachodni brzeg wraz z Warszawą. Dla polskiego rządu rezydującego w Londynie był to czas rozstrzygnięć. Na początku 1944 roku wiele wskazywało na to, że Polska znajdzie się w sferze wpływów Związku Sowieckiego. Choć nie znano ustaleń jałtańskich, już wtedy (z całą pewnością) w polskim dowództwie przeczuwano, że Amerykanie, a wraz z nimi Brytyjczycy, przehandlują Polskę Sowietom. Rząd w takiej sytuacji nie miał co liczyć na przejęcie władzy w „wyzwolonej” ojczyźnie. Gdyby jednak mieć fakt dokonany w postaci wyzwolenia Warszawy z rąk Niemców przez Armię Krajową, sytuacja mogła zmusić aliantów — czy też stworzyć warunki Brytyjczykom, bo stanowiska Stanów Zjednoczonych raczej nic by nie zmieniło — do wynegocjowania ze Stalinem lepszego układu dla Polski.

W lipcu 1944 roku dowództwo AK w Warszawie miało w rękach raporty z odbitych już Niemcom terenów przedwojennej Polski — były alarmujące. Za współpracę z Armią Czerwoną przy walce z Niemcami ugrupowania AK w Wilnie i we Lwowie były nagradzane masowymi aresztowaniami i zsyłkami. Kolejny Katyń wisiał w powietrzu. Generał Anders, który przeszedł przez moskiewską Łubiankę, miał powiedzieć w rozmowie z Churchillem: „W Warszawie są nasze żony i dzieci, ale lepiej niech zginą, niż miałyby żyć pod bolszewickim jarzmem”.

Rząd emigracyjny w Londynie, którego protesty alianci dusili w zarodku, miał częściowo związane ręce i bał się poniesienia odpowiedzialności za decyzję o wszczęciu powstania.

W końcu decyzję podjęli dowódcy przebywający w Warszawie. Dowództwo AK, ale także wszystkich należących do tej organizacji, czekało w najlepszym razie poniżenie, zaszczucie, przesłuchania i zsyłka, a w najbardziej prawdopodobnym — kula w łeb i do piachu.

Wszczęcie powstania oczywiście równało się wysłaniu podkomendnych na śmierć. Z ówczesnego punktu widzenia sprawa sprowadzała się do prostego do bólu dylematu: walka ze znienawidzonym okupantem i być może śmierć z bronią w ręku teraz… albo zdanie się na łaskę stojącego w pozycji siły Stalina pięć minut później. Należy pamiętać, że lipiec 1944 roku to niewiele ponad rok od ujawnienia sprawy Katynia. Wbrew emocjonalnej propagandzie osób oskarżających dowódców powstania o „przestępcze wymordowanie podkomendnych” zdanie się na łaskę Stalina mogło skończyć się tylko tak jak w Katyniu.

Za wszystko trzeba płacić!

Decyzja o wszczęciu powstania warszawskiego ma analogię z wietnamską ofensywą Tet z 1968 roku. Ta operacja stała się krytycznym momentem całej wojny, który przypieczętował nieuchronną klęskę Stanów Zjednoczonych. Wietnamski generał Võ Nguyên Giáp (1911‒2013), planując ofensywę Tet, z całą pewnością liczył się z dużymi stratami. W roku 1968 Amerykanie mieli przytłaczającą przewagę materiałową. Zgodnie z wykładnią wojny partyzanckiej Mao Zedonga czas, by ich zaatakować frontalnie, jeszcze nie nadszedł. W konfrontacji z amerykańską przewagą ogólnokrajowy zryw musiał równać się rzezi, a przynajmniej ciężkim stratom. Giáp zaakceptował taki bilans, aby osiągnąć zwycięstwo na płaszczyźnie politycznej. Z perspektywy post factum poświęcenie życia żołnierzy opłaciło się — choć ginący poświęcali swe życie dla innego celu, niż im powiedziano.

Analogiczną decyzję podjął Churchill w sierpniu 1940 roku, nakazując atak bombowy na Berlin. Musiał liczyć się z odwetem niemieckim, a wiele wskazuje na to, że celowo sprowokował niemieckie przywództwo. Te trzy epizody można podciągnąć pod wspólny mianownik poświęcenia części dla ratowania całości.

Jedynie w polskim kazusie decydenci doczekali się kampanii piętnującej ze strony własnych ziomków, choć to właśnie oni jako jedyni nie mieli absolutnie żadnej alternatywy — stali pod murem, i to praktycznie dosłownie. Ich zwycięstwo zostało osiągnięte w sferze moralnej. Stworzyli narodowy symbol, opłacony daniną krwi pokolenia kamieni rzuconych na szaniec, dumnie podpisany słowami „chwała zwyciężonym”.

Współcześnie ten narodowy symbol jest dewastowany w cierpliwie prowadzonej kampanii inspirowanej przez ideowo-politycznych następców tych, którzy w czasach PRL daremnie próbowali wtrącić w zapomnienie „ten przeklęty Katyń”.

Należy tu pogratulować skuteczności agentom wpływu (nazewnictwo Wladimira Volkoffa, autora tzw. teorii dezinformacji Volkoffa), realizującym polityczne i ideologiczne cele sił czekających za rzeką. Przykro jest jednak patrzeć na to, jak ochoczo i żenująco łatwo niektórzy kombatanci dali się wciągnąć do chóru… i śpiewają pieśni szkalujące symbol oporu zbudowany krwią swoich towarzyszy broni.

Choć wcześniej nie planowano powstania i zmagazynowana przez AK broń została wyszmuglowana z Warszawy, decyzję podjęto. Inną bezpośrednią okolicznością był rozkaz Hitlera o zamienieniu Warszawy w miasto-twierdzę. Ten rozkaz, wydany 27 lipca, nakazywał, by 2 sierpnia 100 000 warszawiaków stawiło się do prac fortyfikacyjnych.

Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania i z rozkazu generała Bora-Komorowskiego powstanie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Siły 35 000‒50 000 fatalnie uzbrojonych powstańców, dzięki elementowi zaskoczenia, do 4 sierpnia zdołały przejąć kontrolę nad znaczną częścią miasta. Żadna realna pomoc nie nadeszła. Dalszy ciąg znamy wszyscy. Rozumieją tylko nieliczni.

O ile powstanie wymierzone było militarnie przeciw Niemcom, a politycznie przeciw Sowietom, to moralnie wymierzone było przeciw aliantom. Zaangażowane w rozgrywkę strony świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Czy Sowieci mieli interes polityczny we wspieraniu powstania? Absolutnie nie. Ledwie kilkanaście dni wcześniej utworzyli konkurencyjny, marionetkowy rząd w Lublinie. Mieli też swoje ustalenia z Rooseveltem — strefy okupacyjne Niemiec były już wyznaczone, a „wyścig do Berlina” prowadzono tylko na użytek propagandy i morale żołnierzy.

Przede wszystkim po co Rosjanie mieliby pomagać w walce wymierzonej przeciw ich własnym wysiłkom zmierzającym do spacyfikowania Polaków? Transmitowane przez radio sowieckie zachęty do podjęcia walki, którym towarzyszyła obietnica wsparcia, miały jedynie funkcję podpuszczania. Stalin zdawał sobie sprawę, że wkroczenie do ogarniętej powstaniem Warszawy postawi go przed dylematem: albo będzie musiał uznać powstańców za siły alianckie, albo ich wyaresztować, rozbroić, a nierokujących na podporządkowanie się — rozstrzelać. A tego, w obliczu powstania, po cichu zrobić się już nie dawało. I tak źle, i tak niedobrze.

Gdy z końcem lipca Armia Czerwona zbliżała się do lewobrzeżnego przedmieścia, sowieckie rozgłośnie zachęcały AK w audycjach radiowych do rozpoczęcia powstania i walki z hitlerowskim okupantem. Mimo że po trwającej już miesiąc ofensywie ich linie zaopatrzeniowe były niebezpiecznie rozciągnięte, nadal mieli możliwość przyniesienia powstańcom jeśli nie decydującej, to na pewno istotnej pomocy. Pomagać nie zamierzali. Przywódcy wojskowi powstania, rozumiejąc przyczyny bierności tego „sojusznika naszych sojuszników”, nawet o taką pomoc się specjalnie nie dopominali. Bo i po co?

W czasie, gdy na warszawskich ulicach trwały zacięte walki, Rosjanie nie tylko nie wykorzystali początkowych sukcesów powstania i nie przysłali posiłków, ale też odmówili aliantom zachodnim wykorzystania lotnisk w celu prowadzenia lotów zaopatrzeniowych. Wymówka: Warszawa leżała w strefie operacyjnej ZSRS, a nie Wielkiej Brytanii. Sami Sowieci dokonali kilku symbolicznych zrzutów amunicji, w większości niepasującej do polskiego uzbrojenia. A i to dopiero w końcowej fazie walk, gdy żadna pomoc nie zmieniłaby już sytuacji.

Stalin cierpliwie czekał, aż powstanie zostanie krwawo stłumione rękami Niemców. Jedynie świadomość dowództwa niemieckiego, że w obliczu szybko zbliżającej się klęski III Rzeszy nie mogą wymordować powstańców, uchroniła poddających się bojowników przed masowymi rozstrzelaniami. W myśl warunków kapitulacji podpisanej 2 października zostali potraktowani jak jeńcy wojenni.

Najdzielniejsi, ci, którzy mogli stawić opór nowej władzy sowieckiej, zostali zabici lub wzięci do niewoli, a przy tym ręce Stalina pozostały czyste. Problem krnąbrnych Polaków został rozwiązany bez kolejnych historycznych niedogodności w rodzaju repety Katynia.

Niniejszy artykuł jest swobodną adaptacją fragmentów książki autora artykułu pt. 36 forteli. Chińska sztuka podstępu, układania planów i skutecznego działania, wydanej przez wydawnictwo Zysk i S-ka w maju 2017.

Artykuł Piotra Plebaniaka pt. „Stalin u bram Festung Warschau” znajduje się na s. 10–11 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Plebaniaka pt. „Stalin u bram Festung Warschau” na s. 10-–11 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Kurier WNET” 39/2017, Wywiad z Witoldem Kieżunem: Po II wojnie światowej zabrano nam media i w ogóle cały świat

Na 40 000 żołnierzy AK w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 000. A wcześniej przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią

Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim opowiada o swoich przeżyciach z Powstania Warszawskiego.

Ostatnio rozmawialiśmy o okresie wojny do sierpnia 1944 roku. Dziś porozmawiamy o Powstaniu Warszawskim, które dla Pana zaczęło się wcześniej, już w lipcu.

Pierwsza mobilizacja była 29 lipca o 8 wieczorem. W moim mieszkaniu był skład broni. Dostałem polecenie przywiezienia tej broni z kolegami z Żoliborza do Śródmieścia. Załadowaliśmy ją do paru walizek. Pojechaliśmy po prostu dorożką. Udało się nam dojechać do centrum miasta. Broń zostawiliśmy w lokalu, w którym mieliśmy mobilizację – w takiej pomniejszej fabryce niemieckich mundurów. Była tam duża kasa, szafa pancerna, tam schowaliśmy broń i czekaliśmy na rozkaz.

Pierwszego o godzinie 9 rozkaz: godzina „W17”, rozpoczynamy! My byliśmy w budynku na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza. Mieliśmy przejść Świętokrzyską na Nowy Świat, potem na Krakowskie Przedmieście. To było nierealne, dlatego że Niemcy już wiedzieli, że nastąpiła mobilizacja, i rozpoczęła się strzelanina już przed piątą. W ogóle nie mogliśmy wyjść z budynku. Niemieckie karabiny maszynowe z Poczty Głównej ostrzeliwały wyjście, tak że udało się nam tylko wyskoczyć na Marszałkowską i zdobyć jeden samochód niemiecki z oficerem niemieckim – pierwszy jeniec.

Dopiero w nocy dotarliśmy do Świętokrzyskiej i na połowie Świętokrzyskiej stanęliśmy, bo tam już Niemcy zbudowali punkt kontrolny, dalej nie można było ruszyć.[related id=32680]

Następny dzień to było zdobywanie Poczty Głównej. Tragiczne zdobywanie, atakiem frontalnym. Kilkunastu naszych żołnierzy zginęło i wtenczas nasz oddział specjalny dostał polecenie wypadu z boku od podwórka, które było połączone z podwórkiem Poczty Głównej dużym murem. Kobiecy patrol minerski wysadził ten mur, ale tylko trzem z nas udało się przeskoczyć przez podwórko i schować się pod taką zasłoną dla wjeżdżających samochodów, pod oknem pierwszego piętra. Pozostali albo zginęli, albo zostali ranni, bo był bardzo silny ogień z pistoletów maszynowych na pierwszym piętrze.

Zostaliśmy sami, oddzieleni od kolegów. Na piętrze Niemcy, my na parterze. Dwóch kolegów poszło na klatkę schodową, ja – do tunelu, którym wyjeżdżały samochody na ulicę Warecką, bo widziałem tam jakieś drzwi. Podszedłem i zobaczyłem napis „wartownia” po polsku, więc otworzyłem. Byłem uzbrojony, ubrany oczywiście po cywilnemu, miałem przedwojenny hełm Polski, pas wojskowy, dwa granaty i niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. No więc otworzyłem drzwi i zobaczyłem duży pokój. W tym pokoju stał pośrodku stół, na nim leżał szereg granatów. Na ścianach wisiały karabiny, m.in. lekki karabin maszynowy, a w pokoju stało czternastu esesmanów.

Oczywiście nacisnąłem cyngiel – pistolet nie odpowiada; naciskam drugi raz – pistolet nie odpowiada. Zaciął się. No i jedyny mój ratunek – robić tak jak Niemcy – więc krzyczę po niemiecku: Alle Hände hoch! Ręce do góry! Schneller, szybciej, szybciej! Hände hoch! I co się dzieje? 14 żołnierzy i jeden oficer podnoszą ręce do góry. Natychmiast wskazałem drzwi i powiedziałem: Alles schneller raus! Wtedy wbiegli ci moi dwaj koledzy, Niemcy wyszli na podwórko, a koledzy, którzy zostali po drugiej stronie tego zburzonego muru, przybiegli z krzykiem. Z pięter nikt nie strzelał, bo w tym samym momencie nastąpił szturm od strony placu Napoleona i posterunki z pięter zostały odwołane. Tak więc wzięliśmy jeńców, w międzyczasie udało się przebić główne drzwi i tam wpadli koledzy z batalionu Kilińskiego. Poczta była opanowana. Udało się!

Miałem pseudonim Krak, ale nasz dowódca kapitan Harnaś powiedział: nie, odtąd będziesz miał pseudonim Wypad. Bo to był udany wypad. Za tę akcję dostałem 19 sierpnia, już rozkazem Komendy Głównej, Krzyż Walecznych. Miałem kolosalną satysfakcję. Dosłownie drugiego dnia powstania wzięliśmy jeńców, a poza tym myśmy ich rozebrali i od razu mieliśmy i hełmy niemieckie, i buty, i mundury niemieckie. To była pierwsza, najbardziej pamiętną akcja.

Potem mieliśmy 5 sierpnia bardzo silny atak z Nowego Światu na Świętokrzyską. To było tragiczne: dwa czołgi, przed czołgami ludność cywilna, kobiety, mężczyźni, przeważnie w starszym wieku. Rozkaz był strzelać nad głowami. Jak myśmy zaczęli strzelać, to tych kilkanaście osób rozbiegło się na lewo, na prawo i zaczęła się silna strzelanina, która trwała parę godzin. Ale nie udało się nam pójść do przodu.

Nasz oddział pozostawał w dyspozycji Komendy Głównej. Zostaliśmy przerzuceni na Wolę. Chodziło o zatamowanie przejazdu ulicą Wolską, żeby Niemcy, którzy byli jeszcze na Pradze, stracili bezpośrednią łączność z tymi, którzy byli w zachodniej części miasta. To była bardzo ciężka, trzygodzinna próba zdobycia i zabarykadowania Wolskiej. Ostatecznie nam się nie udało.

Miałem tam też inną pamiętną przygodę. Na Grzybowskiej był Haberbusch i Schiele – duża fabryka piwa. Oni mieli długie podziemne korytarze i myśmy tymi korytarzami doszli na stanowiska niemieckie. Wczesnym rankiem, godzina gdzieś piąta, szliśmy korytarzem. Po prawej i lewej były drzwi. Wszedłem sam do jednego pomieszczenia. Wysoko było malutkie zakratowane okienko, jakaś tam skrzynia i karabin maszynowy, bez obsługi, bo to był jeszcze wczesny ranek. Raptem otworzyły się drzwi i wszedł jakiś Niemiec, stanął do mnie tyłem, a ja strzeliłem do niego, zastrzeliłem go. Lekko się obrócił i padając zawołał „Mutter – Matko!”. Muszę powiedzieć, że dla mnie to było wielkie przeżycie. Po pierwsze, byłem wychowany w kulturze filmowo-amerykańskiej, filmów kowbojskich, że nie strzela się w plecy. A druga rzecz to właśnie to, że on tak zawołał: mutte!r. Mój ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wychowała mnie matka, ja miałem kult matki.

Skończyło się tak, że tego dnia (nawiasem mówiąc, wszędzie w pierwszej linii, gdzieśmy tylko walczyli, zawsze byli księża) poszedłem do spowiedzi i ksiądz powiedział: słuchaj, ty wiesz, kogo zabiłeś. Parę dni temu on mordował dzieci i kobiety tutaj na Woli.

Gdzie zginęły dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi.

Tak. To mnie jakoś uspokoiło.

Niedługo miałem nową przygodę. Przygotowałem taką broń przeciwczołgową, wiaderko z prochem strzelniczym i granatem w środku. Rzucało się z niedużej odległości z boku w przejeżdżający czołg. My byliśmy w bramie domu i czołgi się zbliżały. Kiedy pierwszy znalazł się parę metrów od nas, ja wyskoczyłem, rzuciłem, ale nie trafiłem w czołg i pocisk wybuchł, uszkadzając gąsienice. Czołg został unieruchomiony, ale obrócił lufę i strzelił w wylot bramy. Padłem na ziemię, olbrzymi dym, nic nie widać. Ja leżę i sprawdzam, czy mam ręce i nogi. Wszystko w porządku. Opada dym – po drugiej stronie trzech naszych kolegów jest rannych. Zabraliśmy ich do szpitala; niestety wszyscy trzej zginęli w nocy, bo szpital został zbombardowany.[related id=31664]

Niemcy w unieruchomionym czołgu strzelali, ale już nie mieli do kogo, bo usunęliśmy się stamtąd. Kiedy skończyła się im amunicja, wyskoczyli z czołgu i chcieli piechotą uciekać. Oczywiście wszyscy zginęli. A ten czołg, który nie mógł się poruszać, zatamował drogę wszystkim pozostałym i jednak ten atak czołgowy został zatrzymany. Ostatecznie po trzech dniach Niemcy powtórzyli atak; był tak silny, że musieliśmy się z Woli wycofać.

Potem było zdobywanie kościoła Świętego Krzyża i komendy policji. Udało się nam zdobyć dwa karabiny maszynowe. Mój oddział jako pierwszy wdarł się do komendy policji. Część Niemców zastrzeliliśmy, część wyskakiwała oknami na Nowy Świat, bo po drugiej stronie Nowego Światu, na terenie Uniwersytetu byli Niemcy. Ale myśmy mieli swoje posterunki przy Staszica, tak że ci, co wyskakiwali, w większości też zginęli.

Udało mi się wpaść za Niemcami na drugie piętro, gdzie stał karabin maszynowy. Pierwsza sprawa – chwytać natychmiast broń i chować, bo potem były rozkazy: to dostaje ten oddział, to dostaje ten. Ciężki był ten karabin, ekipa filmowa zrobiła mi zdjęcie, kiedy go przyniosłem.

A potem miałem to wspaniałe przeżycie 23 sierpnia – spotkanie z generałem Komorowskim na Kredytowej. Wtenczas czternastu z naszego batalionu zostało odznaczonych. Ja byłem jednym z dwóch, którzy dostali Virtuti Militari. To była dla mnie największa satysfakcja.

Jak Pan trafił do „Baszty” mokotowskiej?

Baszta mokotowska, Baszta w ogóle została stworzona przez dawnych uczniów gimnazjum im. Poniatowskiego na Żoliborzu, którego ja byłem absolwentem. My wszyscy, absolwenci Poniatowskiego, byliśmy w Baszcie. Tylko potem, w styczniu ‘44 roku, w Baszcie nastąpiły aresztowania. Ja należałem do batalionu radiotechnicznego; trzy osoby od nas zostały aresztowane. Dostaliśmy rozkaz ukrywania się, trzeba było nawet uciekać z mieszkania z całą rodziną. Potraciłem zupełnie kontakty, bo np. mój bezpośredni dowódca przeniósł się na Pragę. Wtedy jeden z moich kolegów gimnazjalnych powiedział mi, że jest oddział specjalny, świeżo powołany przy batalionie „Gustaw”. Zgłosiłem się do tego oddziału, który miał pewne zadania dywersyjne.

Udała nam się akcja na fabrykę mundurów niemieckich, chcieliśmy nasze oddziały na Lubelszczyźnie zaopatrzyć w niemieckie mundury. Druga akcja to była próba zdobycia apteki Wendego, bo w tym czasie już była penicylina. To się nie powiodło, udało się natomiast później konkurencyjnemu oddziałowi Osa-Kosa. Poza tym od czasu do czasu było zapotrzebowanie na samochody. Ja mam na sumieniu dwa niemieckie samochody, zdobyłem je wspólnie z dwoma kolegami.

Chodziło się w miejsca, gdzie samochodami przyjeżdżali rozmaici Niemcy. Siedzi taki szofer, my we trójkę otwieramy drzwi z pistoletami, mówimy po niemiecku: „Bądź spokojny, jedź!”. Mieliśmy taki lasek przy drodze na Puławy, wjeżdżaliśmy dość daleko w głąb niego. Niemca rozbierało się do naga i zostawiało. Samochód jechał na Gasińskiego na Żoliborz, gdzie w ciemnicy był przemalowywany, potem był odprowadzany pod Lublin, ale ja się tym już nie zajmowałem. Nasza akcja kończyła się tutaj, na terenie Warszawy.

Czytałem, że ten oddział specjalny był porównywany do komandosów.

Nasza oficjalna nazwa brzmiała: Komenda Głowna Armii Krajowej Batalion Baszta. To było paręset osób. A moja kompania była bardzo nieliczna. Nas szkolono w obsłudze aparatury radiotelegraficznej. Ćwiczenia były bardzo niebezpieczne. Można było ćwiczyć tylko 3 minuty, bo samochody niemieckie z odbiornikami radiotelegraficznymi krążyły po Warszawie i namierzały. Kiedyś odbywaliśmy ćwiczenia w mieszkaniu na parterze i dostaliśmy ostrzeżenie, że po Mickiewicza jedzie taki samochód. Od razu ewakuowaliśmy się przez ogródek, przeszliśmy do następnego ogródka i uciekliśmy. Oni przeszukiwali kolejne budynki i po paru minutach weszli też do tego domu, ale oczywiście już nikogo nie zastali.

Mamy teraz taki niesłychany, wredny atak na powstanie niektórych „mądrych”, którzy nie mają o nim zielonego pojęcia i z racji wieku, i w ogóle. A to, co Pan mówi, świadczy o wielkiej pracy przygotowawczej Państwa Podziemnego, o wspanialej, mądrej, dalekowzrocznej pracy.

Oczywiście. Mało tego. To w dziedzinie wojskowej; ale było też kilkadziesiąt podziemnych pism. Ja się tym pośrednio zajmowałem, bo jednym z punktów rozdziału pism podziemnych na Żoliborzu był gabinet dentystyczny mojej matki.

Poza tym mieliśmy podziemne szkolnictwo. Przecież ja jeden rok prawa zrobiłem na podziemnym uniwersytecie. Całe państwo podziemne było kapitalnie zorganizowane.

Tragedia polegała na tym, że duża część uzbrojenia, które mieliśmy, została przerzucona na wschód. A to była jednak błędna koncepcja, żeby wspomagać Armię Czerwoną. Wilno zostało zdobyte przez nas, nie przez Rosjan. Później było łączenie się z oddziałami radzieckimi i tak dalej. Jest takie piękne zdjęcie: żołnierze AK obok żołnierzy Armii Czerwonej. A potem wszystkich aresztowano i wywieziono. Myśmy tam przerzucili dużo broni i to był błąd polityczny.

Tej broni potem brakowało.

Gdyby nie to, bylibyśmy zupełnie nieźle uzbrojeni. Ale mój oddział był uzbrojony, nas było czternastu i wszyscy mieliśmy broń. Mieliśmy 3-4 pistolety maszynowe, dużo granatów. Ci, co nie mieli karabinu, mieli pistolety. Ale faktem jest, że na 40 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 tysięcy. A właśnie przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną i natychmiast po zdobyciu polskich miast na wschodzie objąć władzę. Rosjanie oczywiście chętnie korzystali z naszej akowskiej pomocy, a potem wszystkich aresztowali i wywozili. I konfiskowali broń.

Wierzyć Rosjanom to naiwność.

Tak, ale to wszystko wiązało się między innymi z tym, o czym myśmy nie wiedzieli, że w ‘43 roku w październiku prezydent Stanów Zjednoczonych Roosvelt w Teheranie w tajemnicy przed nami podpisał akt podziału Polski, a nasz premier dowiedział się o tym dopiero 2 tygodnie po upadku powstania. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zostaliśmy zdradzeni przez Roosvelta.

Ja mam tekst porozumienia w Teheranie. To było tajne porozumienie. On prosił o zachowanie tajemnicy, „bo za 3 tygodnie będą wybory w Stanach Zjednoczonych, a ja chcę po raz trzeci kandydować, a my mamy ponad 10 milionów Polaków, więc żeby Polacy się nie dowiedzieli, bo chcę, żeby Polacy głosowali na mnie”. I potem wrócił do Stanów, zaprosił przedstawicielstwo polskie i sfotografował się z nimi na tle przedwojennej mapy Polski…

Roosvelt się zgadzał na to, żeby Europa była po prostu radziecka.

Jeszcze słowo na temat obłędnej książki pt. „Obłęd”. Bezczelny tytuł, próba dezawuowania powstania. Co można powiedzieć tym ludziom?

Oni się grupują, niestety, wokół bardzo dobrego, patriotycznego tygodnika „Do Rzeczy”. To nie do wiary. Myśmy uratowali Europę, tylko dzięki temu, że Stalin zatrzymał Armię Czerwoną pod Warszawą. Cała Europa byłaby sowiecka i koniec. Trzeba mieć tę świadomość i świat powinien o tym absolutnie wiedzieć

Myśmy za mało zrobili, żeby tę wiedzę rozpowszechniać…

Nie mogliśmy, bo nam zabrano wszystko – media i w ogóle cały świat.

Tak, na tym polega tragedia, ale że jest cała grupa Polaków, którzy piszą książki, że powstanie to była zbrodnia – to przerażające.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie mogliśmy upowszechniać wiedzy o naszej walce w czasie II wojny światowej, bo zabrano nam media i w ogóle cały świat

Na 40 000 żołnierzy AK w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 000. A wcześniej przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią

Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim opowiada o swoich przeżyciach z Powstania Warszawskiego.

Ostatnio rozmawialiśmy o okresie wojny do sierpnia 1944 roku. Dziś porozmawiamy o Powstaniu Warszawskim, które dla Pana zaczęło się wcześniej, już w lipcu.

Pierwsza mobilizacja była 29 lipca o 8 wieczorem. W moim mieszkaniu był skład broni. Dostałem polecenie przywiezienia tej broni z kolegami z Żoliborza do Śródmieścia. Załadowaliśmy ją do paru walizek. Pojechaliśmy po prostu dorożką. Udało się nam dojechać do centrum miasta. Broń zostawiliśmy w lokalu, w którym mieliśmy mobilizację – w takiej pomniejszej fabryce niemieckich mundurów. Była tam duża kasa, szafa pancerna, tam schowaliśmy broń i czekaliśmy na rozkaz.

Pierwszego o godzinie 9 rozkaz: godzina „W17”, rozpoczynamy! My byliśmy w budynku na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza. Mieliśmy przejść Świętokrzyską na Nowy Świat, potem na Krakowskie Przedmieście. To było nierealne, dlatego że Niemcy już wiedzieli, że nastąpiła mobilizacja, i rozpoczęła się strzelanina już przed piątą. W ogóle nie mogliśmy wyjść z budynku. Niemieckie karabiny maszynowe z Poczty Głównej ostrzeliwały wyjście, tak że udało się nam tylko wyskoczyć na Marszałkowską i zdobyć jeden samochód niemiecki z oficerem niemieckim – pierwszy jeniec.

Dopiero w nocy dotarliśmy do Świętokrzyskiej i na połowie Świętokrzyskiej stanęliśmy, bo tam już Niemcy zbudowali punkt kontrolny, dalej nie można było ruszyć.[related id=32680]

Następny dzień to było zdobywanie Poczty Głównej. Tragiczne zdobywanie, atakiem frontalnym. Kilkunastu naszych żołnierzy zginęło i wtenczas nasz oddział specjalny dostał polecenie wypadu z boku od podwórka, które było połączone z podwórkiem Poczty Głównej dużym murem. Kobiecy patrol minerski wysadził ten mur, ale tylko trzem z nas udało się przeskoczyć przez podwórko i schować się pod taką zasłoną dla wjeżdżających samochodów, pod oknem pierwszego piętra. Pozostali albo zginęli, albo zostali ranni, bo był bardzo silny ogień z pistoletów maszynowych na pierwszym piętrze.

Zostaliśmy sami, oddzieleni od kolegów. Na piętrze Niemcy, my na parterze. Dwóch kolegów poszło na klatkę schodową, ja – do tunelu, którym wyjeżdżały samochody na ulicę Warecką, bo widziałem tam jakieś drzwi. Podszedłem i zobaczyłem napis „wartownia” po polsku, więc otworzyłem. Byłem uzbrojony, ubrany oczywiście po cywilnemu, miałem przedwojenny hełm Polski, pas wojskowy, dwa granaty i niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. No więc otworzyłem drzwi i zobaczyłem duży pokój. W tym pokoju stał pośrodku stół, na nim leżał szereg granatów. Na ścianach wisiały karabiny, m.in. lekki karabin maszynowy, a w pokoju stało czternastu esesmanów.

Oczywiście nacisnąłem cyngiel – pistolet nie odpowiada; naciskam drugi raz – pistolet nie odpowiada. Zaciął się. No i jedyny mój ratunek – robić tak jak Niemcy – więc krzyczę po niemiecku: „Alle Hände hoch! Ręce do góry! Schneller, szybciej, szybciej! Hände hoch!” I co się dzieje? 14 żołnierzy i jeden oficer podnoszą ręce do góry. Natychmiast wskazałem drzwi i powiedziałem: „Alles schneller raus!” Wtedy wbiegli ci moi dwaj koledzy, Niemcy wyszli na podwórko, a koledzy, którzy zostali po drugiej stronie tego zburzonego muru, przybiegli z krzykiem. Z pięter nikt nie strzelał, bo w tym samym momencie nastąpił szturm od strony placu Napoleona i posterunki z pięter zostały odwołane. Tak więc wzięliśmy jeńców, w międzyczasie udało się przebić główne drzwi i tam wpadli koledzy z batalionu Kilińskiego. Poczta była opanowana. Udało się!

Miałem pseudonim Krak, ale nasz dowódca kapitan Harnaś powiedział: nie, odtąd będziesz miał pseudonim Wypad. Bo to był udany wypad. Za tę akcję dostałem 19 sierpnia, już rozkazem Komendy Głównej, Krzyż Walecznych. Miałem kolosalną satysfakcję. Dosłownie drugiego dnia powstania wzięliśmy jeńców, a poza tym myśmy ich rozebrali i od razu mieliśmy i hełmy niemieckie, i buty, i mundury niemieckie. To była pierwsza, najbardziej pamiętną akcja.

Potem mieliśmy 5 sierpnia bardzo silny atak z Nowego Światu na Świętokrzyską. To było tragiczne: dwa czołgi, przed czołgami ludność cywilna, kobiety, mężczyźni, przeważnie w starszym wieku. Rozkaz był strzelać nad głowami. Jak myśmy zaczęli strzelać, to tych kilkanaście osób rozbiegło się na lewo, na prawo i zaczęła się silna strzelanina, która trwała parę godzin. Ale nie udało się nam pójść do przodu.

Nasz oddział pozostawał w dyspozycji Komendy Głównej. Zostaliśmy przerzuceni na Wolę. Chodziło o zatamowanie przejazdu ulicą Wolską, żeby Niemcy, którzy byli jeszcze na Pradze, stracili bezpośrednią łączność z tymi, którzy byli w zachodniej części miasta. To była bardzo ciężka, trzygodzinna próba zdobycia i zabarykadowania Wolskiej. Ostatecznie nam się nie udało.

Miałem tam też inną pamiętną przygodę. Na Grzybowskiej był Haberbusch i Schiele – duża fabryka piwa. Oni mieli długie podziemne korytarze i myśmy tymi korytarzami doszli na stanowiska niemieckie. Wczesnym rankiem, godzina gdzieś piąta, szliśmy korytarzem. Po prawej i lewej były drzwi. Wszedłem sam do jednego pomieszczenia. Wysoko było malutkie zakratowane okienko, jakaś tam skrzynia i karabin maszynowy, bez obsługi, bo to był jeszcze wczesny ranek. Raptem otworzyły się drzwi i wszedł jakiś Niemiec, stanął do mnie tyłem, a ja strzeliłem do niego, zastrzeliłem go. Lekko się obrócił i padając zawołał „Mutter – Matko!”. Muszę powiedzieć, że dla mnie to było wielkie przeżycie. Po pierwsze, byłem wychowany w kulturze filmowo-amerykańskiej, filmów kowbojskich, że nie strzela się w plecy. A druga rzecz to właśnie to, że on tak zawołał: mutte!r. Mój ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wychowała mnie matka, ja miałem kult matki.

Skończyło się tak, że tego dnia (nawiasem mówiąc, wszędzie w pierwszej linii, gdzieśmy tylko walczyli, zawsze byli księża) poszedłem do spowiedzi i ksiądz powiedział: słuchaj, ty wiesz, kogo zabiłeś. Parę dni temu on mordował dzieci i kobiety tutaj na Woli.

Gdzie zginęły dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi.

Tak. To mnie jakoś uspokoiło.

Niedługo miałem nową przygodę. Przygotowałem taką broń przeciwczołgową, wiaderko z prochem strzelniczym i granatem w środku. Rzucało się z niedużej odległości z boku w przejeżdżający czołg. My byliśmy w bramie domu i czołgi się zbliżały. Kiedy pierwszy znalazł się parę metrów od nas, ja wyskoczyłem, rzuciłem, ale nie trafiłem w czołg i pocisk wybuchł, uszkadzając gąsienice. Czołg został unieruchomiony, ale obrócił lufę i strzelił w wylot bramy. Padłem na ziemię, olbrzymi dym, nic nie widać. Ja leżę i sprawdzam, czy mam ręce i nogi. Wszystko w porządku. Opada dym – po drugiej stronie trzech naszych kolegów jest rannych. Zabraliśmy ich do szpitala; niestety wszyscy trzej zginęli w nocy, bo szpital został zbombardowany.[related id=31664]

Niemcy w unieruchomionym czołgu strzelali, ale już nie mieli do kogo, bo usunęliśmy się stamtąd. Kiedy skończyła się im amunicja, wyskoczyli z czołgu i chcieli piechotą uciekać. Oczywiście wszyscy zginęli. A ten czołg, który nie mógł się poruszać, zatamował drogę wszystkim pozostałym i jednak ten atak czołgowy został zatrzymany. Ostatecznie po trzech dniach Niemcy powtórzyli atak; był tak silny, że musieliśmy się z Woli wycofać.

Potem było zdobywanie kościoła Świętego Krzyża i komendy policji. Udało się nam zdobyć dwa karabiny maszynowe. Mój oddział jako pierwszy wdarł się do komendy policji. Część Niemców zastrzeliliśmy, część wyskakiwała oknami na Nowy Świat, bo po drugiej stronie Nowego Światu, na terenie Uniwersytetu byli Niemcy. Ale myśmy mieli swoje posterunki przy Staszica, tak że ci, co wyskakiwali, w większości też zginęli.

Udało mi się wpaść za Niemcami na drugie piętro, gdzie stał karabin maszynowy. Pierwsza sprawa – chwytać natychmiast broń i chować, bo potem były rozkazy: to dostaje ten oddział, to dostaje ten. Ciężki był ten karabin, ekipa filmowa zrobiła mi zdjęcie, kiedy go przyniosłem.

A potem miałem to wspaniałe przeżycie 23 sierpnia – spotkanie z generałem Komorowskim na Kredytowej. Wtenczas czternastu z naszego batalionu zostało odznaczonych. Ja byłem jednym z dwóch, którzy dostali Virtuti Militari. To była dla mnie największa satysfakcja.

Jak Pan trafił do „Baszty” mokotowskiej?

Baszta mokotowska, Baszta w ogóle została stworzona przez dawnych uczniów gimnazjum im. Poniatowskiego na Żoliborzu, którego ja byłem absolwentem. My wszyscy, absolwenci Poniatowskiego, byliśmy w Baszcie. Tylko potem, w styczniu ‘44 roku, w Baszcie nastąpiły aresztowania. Ja należałem do batalionu radiotechnicznego; trzy osoby od nas zostały aresztowane. Dostaliśmy rozkaz ukrywania się, trzeba było nawet uciekać z mieszkania z całą rodziną. Potraciłem zupełnie kontakty, bo np. mój bezpośredni dowódca przeniósł się na Pragę. Wtedy jeden z moich kolegów gimnazjalnych powiedział mi, że jest oddział specjalny, świeżo powołany przy batalionie „Gustaw”. Zgłosiłem się do tego oddziału, który miał pewne zadania dywersyjne.

Udała nam się akcja na fabrykę mundurów niemieckich, chcieliśmy nasze oddziały na Lubelszczyźnie zaopatrzyć w niemieckie mundury. Druga akcja to była próba zdobycia apteki Wendego, bo w tym czasie już była penicylina. To się nie powiodło, udało się natomiast później konkurencyjnemu oddziałowi Osa-Kosa. Poza tym od czasu do czasu było zapotrzebowanie na samochody. Ja mam na sumieniu dwa niemieckie samochody, zdobyłem je wspólnie z dwoma kolegami.

Chodziło się w miejsca, gdzie samochodami przyjeżdżali rozmaici Niemcy. Siedzi taki szofer, my we trójkę otwieramy drzwi z pistoletami, mówimy po niemiecku: „Bądź spokojny, jedź!”. Mieliśmy taki lasek przy drodze na Puławy, wjeżdżaliśmy dość daleko w głąb niego. Niemca rozbierało się do naga i zostawiało. Samochód jechał na Gasińskiego na Żoliborz, gdzie w ciemnicy był przemalowywany, potem był odprowadzany pod Lublin, ale ja się tym już nie zajmowałem. Nasza akcja kończyła się tutaj, na terenie Warszawy.

Czytałem, że ten oddział specjalny był porównywany do komandosów.

Nasza oficjalna nazwa brzmiała: Komenda Głowna Armii Krajowej Batalion Baszta. To było paręset osób. A moja kompania była bardzo nieliczna. Nas szkolono w obsłudze aparatury radiotelegraficznej. Ćwiczenia były bardzo niebezpieczne. Można było ćwiczyć tylko 3 minuty, bo samochody niemieckie z odbiornikami radiotelegraficznymi krążyły po Warszawie i namierzały. Kiedyś odbywaliśmy ćwiczenia w mieszkaniu na parterze i dostaliśmy ostrzeżenie, że po Mickiewicza jedzie taki samochód. Od razu ewakuowaliśmy się przez ogródek, przeszliśmy do następnego ogródka i uciekliśmy. Oni przeszukiwali kolejne budynki i po paru minutach weszli też do tego domu, ale oczywiście już nikogo nie zastali.

Mamy teraz taki niesłychany, wredny atak na powstanie niektórych „mądrych”, którzy nie mają o nim zielonego pojęcia i z racji wieku, i w ogóle. A to, co Pan mówi, świadczy o wielkiej pracy przygotowawczej Państwa Podziemnego, o wspanialej, mądrej, dalekowzrocznej pracy.

Oczywiście. Mało tego. To w dziedzinie wojskowej; ale było też kilkadziesiąt podziemnych pism. Ja się tym pośrednio zajmowałem, bo jednym z punktów rozdziału pism podziemnych na Żoliborzu był gabinet dentystyczny mojej matki.

Poza tym mieliśmy podziemne szkolnictwo. Przecież ja jeden rok prawa zrobiłem na podziemnym uniwersytecie. Całe państwo podziemne było kapitalnie zorganizowane.

Tragedia polegała na tym, że duża część uzbrojenia, które mieliśmy, została przerzucona na wschód. A to była jednak błędna koncepcja, żeby wspomagać Armię Czerwoną. Wilno zostało zdobyte przez nas, nie przez Rosjan. Później było łączenie się z oddziałami radzieckimi i tak dalej. Jest takie piękne zdjęcie: żołnierze AK obok żołnierzy Armii Czerwonej. A potem wszystkich aresztowano i wywieziono. Myśmy tam przerzucili dużo broni i to był błąd polityczny.

Tej broni potem brakowało.

Gdyby nie to, bylibyśmy zupełnie nieźle uzbrojeni. Ale mój oddział był uzbrojony, nas było czternastu i wszyscy mieliśmy broń. Mieliśmy 3-4 pistolety maszynowe, dużo granatów. Ci, co nie mieli karabinu, mieli pistolety. Ale faktem jest, że na 40 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 tysięcy. A właśnie przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną i natychmiast po zdobyciu polskich miast na wschodzie objąć władzę. Rosjanie oczywiście chętnie korzystali z naszej akowskiej pomocy, a potem wszystkich aresztowali i wywozili. I konfiskowali broń.

Wierzyć Rosjanom to naiwność.

Tak, ale to wszystko wiązało się między innymi z tym, o czym myśmy nie wiedzieli, że w ‘43 roku w październiku prezydent Stanów Zjednoczonych Roosvelt w Teheranie w tajemnicy przed nami podpisał akt podziału Polski, a nasz premier dowiedział się o tym dopiero 2 tygodnie po upadku powstania. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zostaliśmy zdradzeni przez Roosvelta.

Ja mam tekst porozumienia w Teheranie. To było tajne porozumienie. On prosił o zachowanie tajemnicy, „bo za 3 tygodnie będą wybory w Stanach Zjednoczonych, a ja chcę po raz trzeci kandydować, a my mamy ponad 10 milionów Polaków, więc żeby Polacy się nie dowiedzieli, bo chcę, żeby Polacy głosowali na mnie”. I potem wrócił do Stanów, zaprosił przedstawicielstwo polskie i sfotografował się z nimi na tle przedwojennej mapy Polski…

Roosvelt się zgadzał na to, żeby Europa była po prostu radziecka.

Jeszcze słowo na temat obłędnej książki pt. „Obłęd”. Bezczelny tytuł, próba dezawuowania powstania. Co można powiedzieć tym ludziom?

Oni się grupują, niestety, wokół bardzo dobrego, patriotycznego tygodnika „Do Rzeczy”. To nie do wiary. Myśmy uratowali Europę, tylko dzięki temu, że Stalin zatrzymał Armię Czerwoną pod Warszawą. Cała Europa byłaby sowiecka i koniec. Trzeba mieć tę świadomość i świat powinien o tym absolutnie wiedzieć

Myśmy za mało zrobili, żeby tę wiedzę rozpowszechniać…

Nie mogliśmy, bo nam zabrano wszystko – media i w ogóle cały świat.

Tak, na tym polega tragedia, ale że jest cała grupa Polaków, którzy piszą książki, że powstanie to była zbrodnia – to przerażające.

Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

73 lata temu rozpoczęła się Rzeź Woli. Niemcy wymordowali 60 tysięcy cywilów w tym kobiety, starców i dzieci

5 sierpnia 1944 r., Brygada SS Oskara Dirlewangera wymordowała na warszawskiej Woli ok. 20 tys. ludzi i 10 tys. na Ochocie. W następnych dniach liczba zamordowanych wzrosła do 40-60 tysięcy.

[related id=”33656″]Zbrodni na mieszkańcach Woli i Ochoty dokonywała nowo utworzona grupa uderzeniowa pod dowództwem SS Gruppenfuehrera Heinza Reinefahrta. W jej skład wchodziły: pułk z brygady SS Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA), dowodzony przez SS Brigadefuehrera Bronisława Kamińskiego – ok. 2 tys. żołnierzy; pułk SS dowodzony przez SS-Standartenfuehrera Oskara Dirlewangera (dwa bataliony, 3381 ludzi), 2. Azerbejdżański Batalion „Bergmann”, dwa bataliony 111. Pułku Azerbejdżańskiego i 3. Pułk Kozaków – razem ok. 2,8 tys. ludzi; 608. Pułk Ochrony z Wrocławia płk. Willy’ego Schmidta – ok. 600 ludzi.

Himmler: „zastraszający przykład”

Te oddziały uderzyły na Wolę i częściowo też na Ochotę – dzielnice, które w ocenie władz niemieckich musiały być w pierwszej kolejności „oczyszczone” z powstańców i z cywili. Niemcy chcieli utrzymać przelotowe arterie przez mosty Poniatowskiego i Kierbedzia dla zapewnienia komunikacji z frontem i oswobodzić odcięte przez powstańców niemieckie dowództwo garnizonu warszawskiego i władze cywilne, ulokowane w Pałacu Bruehla.

Niemcy nie ograniczyli się do samych walk z powstańcami. Rozstrzeliwania, które były doraźnym odwetem za wybuch powstania, zaczęły się już pierwszego dnia. Jednak 5 sierpnia wojska niemieckie rozpoczęły wprowadzanie w życie rozkazu Hitlera przekazanego przez Heinricha Himmlera:

„Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców. Warszawa ma być zrównana z ziemią i w ten sposób ma być stworzony zastraszający przykład dla całej Europy”.

„Rozkazy Himmlera brano dosłownie. Potyczki z obrońcami miasta z Armii Krajowej były działaniem niemal marginesowym, albowiem przez dwa dni Niemcy skupili się na masakrowaniu każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka, którzy się znaleźli w ich polu widzenia. Nie oszczędzano nikogo – nawet sióstr zakonnych, pielęgniarek, leżących w szpitalach pacjentów, lekarzy, kalek i dzieci” – pisał Norman Davies w „Powstaniu ’44”.

Rynsztokami Woli płynęła krew

Cywilów mordowano z broni maszynowej lub wrzucano granaty do zamieszkałych domów, które później podpalano. Osoby, którym nie udało się uciec, mordowano, a zwłoki wrzucano do płonących budynków. Jeszcze tego samego dnia podjęto decyzję o poszerzeniu skali akcji. Ludzi zapędzano na teren dużych zabudowań, placów lub parków i rozstrzeliwano z broni maszynowej. Największe egzekucje miały miejsce koło wału kolejowego przy ul. Moczydło oraz w fabrykach „Ursus” i Franaszka przy ul. Wolskiej.

Gruppenfuehrer SS Heinz Reinefahrt skarżył się 5 sierpnia do przełożonych tymi słowami: „Co mam robić z cywilami? Mam mniej amunicji niż zatrzymanych”.

Żołnierze metodycznie – dom po domu, ulica po ulicy – dokonywali masowych egzekucji. „Obok Holocaustu jest to największa zbrodnia wojenna, o wszelkich cechach ludobójstwa, dokonana na ziemiach polskich. Według różnych szacunków na małym obszarze jednej tylko dzielnicy w ciągu zaledwie kilku dni zostało zamordowanych od 30 do 60 tysięcy całkowicie bezbronnych ludzi. Pod względem liczby ofiar tę hekatombę – Rzeź Woli – +przewyższa+ tylko Rzeź Wołyńska. Uwzględniwszy jednak czynnik czasu i miejsca, nie było drugiego takiego wydarzenia w dziejach Polski” – pisał Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, w przedmowie do książki Piotra Gursztyna „Rzezi Woli”.

Ludobójstwo bez kary

Egzekucje przy ul. Młynarskiej tak wspominała ówczesna mieszkanka Woli Janina Rozińska: „Razem z dziećmi znalazłam się w zajezdni (tramwajowej – przyp.red.) w tłumie ok. 200 osób, przeważnie kobiet i dzieci oraz kobiet ciężarnych (…). Z karabinu maszynowego Niemcy otworzyli ogień do naszej stłoczonej grupy. Po pierwszej salwie ze stłoczonego tłumu zaczęli się podnosić ranni, a wówczas Niemcy rzucali w tłum granaty ręczne (…). Aż do zmroku podchodzili do leżących Niemcy, celując do poruszających się równocześnie z żartami i śmiechami, zwłaszcza gdy ranny został trafiony”. („Powstańcze miejsca pamięci. Wola 1944”)

Ciała ofiar kazano od razu palić. Niemcy rozkazali polskim jeńcom wraz ze zwłokami palić wszystkie dokumenty, tak aby nie można było zidentyfikować tożsamości zabitych. W efekcie przytłaczająca większość ofiar pozostała po dziś dzień bezimienna.

„Rzeź Woli jest zbrodnią tym bardziej wstrząsającą, że nigdy nie ukarano winnych, a powojenne losy SS-Gruppenfuhrera Heinza Reinefartha – kata Woli- urastają do jednego z największych skandali zeszłego stulecia. Zbrodniarz mający na rękach krew dziesiątków tysięcy ludzi przez kilkanaście lat był burmistrzem kurortu Westerland na wyspie Sylt w Szlezwiku – Holsztynie, posłem do lokalnego Landtagu, a do końca życia cenionym prawnikiem. Jego bezkarność obciąża nie tylko powojenne Niemcy, ale też władze PRL oraz zachodnich aliantów” – przypomniał Jan Ołdakowski.

Rzeź Ochoty przez RONA

[related id=”33659″]Mordowanie cywilów miało miejsce w wielu innych miejscach walczącej Warszawy. 5 sierpnia 1944 r. pułk RONA (Rosyjska Ludowa Armia Wyzwoleńcza) rozpoczął pacyfikację i mordy na mieszkańcach Ochoty. Największe zbrodnie popełniono w okolicach ulicy Grójeckiej i Opaczewskiej, Kolonii Staszica, tamtejszych szpitalach oraz Instytucie Radowym. W wyniku masowych mordów zginęło około 7-8 tys. osób.

Po południu 5 sierpnia do Warszawy przyjechał mianowany szefem sił pacyfikacyjnych gen. Erich von dem Bach-Zelewski. Obserwując skalę mordów cywilów zmienił częściowo rozkaz zakazując zabijania kobiet i dzieci. „Od tamtego czasu zbrodni także było bez liku, nie było jednak dążenia do eksterminacji wszystkich mieszkańców. Masowe mordy na powstańcach i cywilach towarzyszyły atakom niemieckim do końca, ale większość wziętych do niewoli żołnierzy i mieszkańców Warszawy przeżyła” – tłumaczył w rozmowie z PAP historyk prof. Włodzimierz Borodziej, autor m.in. niemieckojęzycznej monografii powstania („Der Warschauer Aufstand 1944”).

Główni sprawcy Rzezi Woli nie ponieśli odpowiedzialności sądowej. Bronisław Kamiński został rozstrzelany przez SS 4 października 1944 r. za uchylanie się od wykonywania rozkazów oraz rabunek wartościowego mienia. Oskar Dirlewanger zginął tuż po wojnie. Gen. Heinz Reinefarth zmarł w 1979 r., nie niepokojony przez zachodnioniemiecki wymiar sprawiedliwości, mimo interwencji ze strony Polski i NRD.

Po wojnie Reinefarth zrobił polityczną karierę. W 1951 r. został burmistrzem Westerlandu. Siedem lat później zdobył mandat do parlamentu Szlezwiku-Holsztyna. Urząd burmistrza sprawował do 1963 r., z landtagu odszedł w 1967 r. Potem pracował jako adwokat. Prowadzone przeciwko niemu w latach 60. śledztwo umorzono z braku dowodów.

W 2014 r. burmistrz Westerlandu Petra Reiber z wyspy Sylt prosiła Polaków o przebaczenie za krzywdy wyrządzone im przez kata Woli i innych zbrodniarzy nazistowskich.

PAP/MoRo

Czy obchody rocznicy powstania warszawskiego na Powązkach to właściwy czas i miejsce na kazania polityczne?

Dzień 36. z 80 / Augustów / Poranek Wnet – Leszek Żebrowski o tym, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz wykorzystuje uroczystości do celów politycznych, oraz o zakłamywaniu historii powstania przez GW.

Dzień po 1 sierpnia, który upłynął pod znakiem obchodów 73. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, Antoni Opaliński rozmawiał w Poranku WNET z Leszkiem Żebrowskim, autorem wielu książek i artykułów o żołnierzach wyklętych, stosunkach polsko-żydowskich i o powstaniu warszawskim. Gość Poranka napisał m.in. książkę „Paszkwil Wyborczej. Michnik i Cichy o Powstaniu Warszawskim”. Dementuje w niej twierdzenia, zawarte w osławionym artykule Adama Michnika i Michała Cichego z 1994 r. „Polacy-Żydzi: czarne karty powstania”, o tym, że powstańcy warszawscy mieli mordować Żydów ocalałych z Holocaustu.

Gość Poranka uważa, że III RP obchodzi rocznicę powstania warszawskiego w taki sposób, jak należy, aczkolwiek są to już obchody spóźnione. Nie ma też takiej atmosfery, jaką Leszek Żebrowski pamięta z obchodów z lat 60., kiedy na Powązki przychodziło po 100 tysięcy, a pośród nich wielu powstańców w opaskach, z rodzinami. Dzisiaj w czasie uroczystości ciężko już wypatrzeć powstańców. [related id=”32854″]

Gdy wchodzi „piętno urzędowe”, oficjalne państwowe obchody, powstaje rozdźwięk, pojawiają się barierki oddzielające oficjeli, „bo tu Hanna Gronkiewicz-Waltz składa wieniec, ona musi być odseparowana, bo ktoś może jej coś powiedzieć, bo ona musi tam przejść, musi dojść, nie ma wtedy miejsca dla powstańców, nie ma miejsca dla ludzi (..) muszą się odbyć oficjalne uroczystości”. Dopiero jak dygnitarze „się zwiną”, uroczystość „jest dla wszystkich”. „Tak nie powinno być, oficjele powinni być na końcu, najmniej ważni, to nie jest tylko i wyłącznie ich święto i to nie jest święto dla nich, nawet przy najlepszych intencjach z ich strony”.

Antoni Opaliński zwrócił uwagę na to, że Hannie Gronkiewicz-Waltz „udało się” połączyć obchody rocznicy powstania z bieżącymi sporami politycznymi. Na to Leszek Żebrowski odrzekł, że „nie tylko jej się udało, ale że ona tylko po to przychodzi na takie uroczystości”. Podobnie jego zdaniem postępują inni politycy Platformy Obywatelskiej, np. burmistrzowie niektórych dzielnic Warszawy. „Oni uważają, że powstanie to jest ich rocznica, że to jest wydarzenie, które mówi o tym, co oni teraz robią, czego oni oczekują”. Chcą obchody rocznicowe całkowicie sobie podporządkować i upolitycznić.

Przy takich okazjach nie powinno się zabierać głosu na tematy polityczne. Prezydent może „na uroczystej sesji rady miasta wygłosić sobie kazanie polityczne, natomiast Cmentarz Powązkowski nie jest od tego”. To prezydent Gronkiewicz-Waltz między innymi jest odpowiedzialna za to, że ten cmentarz jest zaśmiecony, że do dzisiaj są tam pochówki komunistycznych generałów i stalinowskich sędziów, jakby nic się nie zmieniło. „To jest cmentarz we władaniu miasta i miasto przez tyle lat nic z tym nie zrobiło, Bierut jak leżał, tak leży, Gomułka jak leżał, tak leży, a my musimy koło nich chodzić”. Oni mają mauzolea, a dla powstańców zostają „dosłownie połówki grobów”. [related id=33090]

Leszek Żebrowski mówił także o sporach na temat powstania, szczególnie z lat 90., których dotyczy książka Jacka Stykowskiego „Kapitan 'Hal’. Kulisy fałszowania prawdy o PW ’44”. 2 sierpnia o 18:30 w Klubie Dziennikarza przy ulicy Foksal w Warszawie odbyła się jej promocja.

Autor jest synem jednego z wybitniejszych dowódców powstania warszawskiego, kapitana Wacława Stykowskiego „Hala”, który w sposób szczególny został spotwarzony, przede wszystkim przez „Gazetę Wyborczą”. W 1994 r., w 50. rocznicę powstania warszawskiego kpt. Hal w artykule Adama Michnika i Michała Cichego został przedstawiony jako morderca Żydów, a dowodzone przez niego zgrupowanie powstańcze jako bandyckie.

Twierdzenia te były oparte na fałszywych materiałach i nieprawdziwych cytatach. Artykuł wszedł jednak do światowego obiegu, był tłumaczony na inne języki i bardzo często jest przedstawiany jako coś odkrywczego i wybitnego, podczas gdy był to – jak to określił w tytule swojej książki Leszek Żebrowski – paszkwil. Za odkłamywanie tej sprawy wzięła się też rodzina kapitana Hala. Efektem jej katorżniczej pracy, przeszukiwania archiwów, odszukania ostatnich świadków jest właśnie książka Jacka Stykowskiego.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy z Leszkiem Żebrowskim w drugiej części dzisiejszego Poranka WNET.

JS

Popołudnie Wnet 1 sierpnia 2017. Julian Kulski: Trzeba wybrać jednego powstańca i zrobić z niego legendę

Gdy Niemcy zaatakowali, cieszyłem się, że będę mógł być żołnierzem jak mój ojciec. Byłem aresztowany, mając 14 lat, siedziałem na Pawiaku i byłem torturowany na Szucha – opowiadał Julian E. Kulski.

Mając 15 lat, dołączył do żoliborskiego oddziału Kedywu. Jego oddział rozpoczął powstanie na trzy godziny przed godziną „W”.

Mjr Kulski opowiedział również o działalności swojego ojca, który współpracując z Niemcami jako prezydent Warszawy wydawał dokumenty dla członków AK i uciekinierów z warszawskiego getta, a także o swoim spotkaniu z Janem Nowakiem Jeziorańskim, pod którego wpływem poszedł do szkoły.

Prof. Julian Kulski jest obecnie dyrektorem kursu wywiadowczego współorganizowanego przez CIA. Są na nim zapewnione stypendia dla Polaków.

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy z człowiekiem, który, jak mówi, miał w życiu wiele szczęścia.

 

O działalności Juliana S. Kulskiego, można przeczytać w książce „Julian Kulski. Prezydent okupowanej walczącej Warszawy” autorstwa Magdaleny Stopy.