Wyspa ma znów stać się wyspą. Po miesiącach negocjacji ministrowie brytyjscy zadekretowali rozwód z Unią Europejską

Ten rozwód nie bardzo zdumiewał, dziwne było raczej małżeństwo, bardziej jeszcze niż stadło prezydenta Francji. Wielką Brytanię z kontynentem łączy i łączyło niewiele, lecz bardzo wiele dzieli.

Piotr Witt

Anglicy nigdy nie uznali systemu dziesiętnego. Liczą pieniądze w pensach i funtach, a wielkie sumy w gwineach. Odległości mierzą w calach, stopach, jardach i milach, a pola w akrach i pługach (charrue), wagę w uncjach i funtach, objętość w galonach suchych, pełnych i amerykańskich. Nazywa się to „imperialnym systemem miar”. Ulice nazywają ogrodami i rzadko umieszczają numery na domach, bo przecież każdy wie, gdzie jest dom pod Łabędziem, a gdzie pod Zielonym Fartuszkiem. Na New Bond Street nie mieliśmy kłopotu ze znalezieniem adresu: informowały nas kierowniczki eleganckich galerii – Francuzki; na Earl’s Court też nie – w hotelach recepcjonistami są najczęściej Polacy.

Ruch drogowy Anglicy mają lewostronny i odpowiednio do niego umieszczone kierownice. Wymyślili inne wtyczki elektryczne i inne kontakty, liczą czas dwunasto-, a nie dwudziestoczterogodzinny, jak na kontynencie. O osiemnastej mają szóstą po południu, wcześniejszą o godzinę niż w reszcie Europy. Jestem zresztą gorącym zwolennikiem odrębności brytyjskiej, gdyż zachwyca mnie bogactwo świata w jego różnorodności.

Kim są ci Anglicy, którzy tak uparcie bronią dziś swojej odrębności? Kolej należy do Francuzów i Niemców. Z Londynu do Birmingham jechaliśmy wygodnymi wagonami produkcji francuskiego Alstoma, który zresztą od niedawna należy do niemieckiego Siemensa. Czerwone, piętrowe autobusy londyńskie należą do Autonomicznego Zarządu Transportu Paryskiego RATP.

Z samochodów angielskich, niegdyś światowego symbolu luksusu i elegancji, Rolls Royce stanowi własność niemieckiego BMW, podobnie jak niegdyś Land Rover, sprzedany następnie Fordowi, który go odprzedał Hindusowi Tata. Jaguar też należy do Hindusów, Leyland należy do przeszłości, gdyż zbankrutował, banki są niemieckie i francuskie. Słynny Harrods był własnością braci Al-Fayedów, Alego i Mohammeda, którzy go odprzedali Arabom z Kataru. Najstarszy i największy angielski dom aukcyjny Christie’s bije rekordy cen na malarstwo angielskie, od kiedy stał się własnością Francuza Pinault. Nawet doskonała restauracja Café Daquise na South Kensington należy do pana Łozińskiego.

Niegdyś w rodzinie interesy bywały rozgraniczone. Rotszyldowie angielscy spotykali się z kuzynami francuskimi chętniej na ślubach i pogrzebach niż we wspólnym banku. Dziś kapitał utracił narodowość, stał się międzynarodowy.

Czy przypominano o tym ludowi wezwanemu do referendum w obronie angielskiej odrębności? Najpierw kazano mu głosować, potem dopiero wyjaśniono częściowo, za czym lub przeciw czemu. A zresztą jakiej odrębności? Wyspiarskiej? Imperialnej? Brytyjskiej? Imperium nie istnieje, Commonwealth przetrwała tylko na znaczkach pocztowych. Londyn nie pachnie już lawendą Yardleya, który też zbankrutował, ale ostrymi przyprawami kuchni azjatyckich. Bogaty świat nie ubiera się na Saville Row w Londynie, ale na via Monte Napoleone w Mediolanie.

Nawet monarchia z łaski Boga trwa tylko siłą bezwładu, nie dziedziczenia dynastycznego. Rozwiedziona żona następcy tronu i matka jego dzieci nie tak dawno temu chciała wyjść za mąż za Dodiego Al-Fayeda – muzułmanina; oboje zginęli w wypadku.

Syn zrealizował to, czego nie udało się matce: książę William ożenił się z arabską rozwódką Megan, a rodzina królewska ma spółkę z Arabami.

Myśląc o tym, trzeba pamiętać, że królowa brytyjska jest głową Kościoła angielskiego, jej dzieci i wnuki – rodzina pomazańców – zasiadają niejako w zarządzie, a niektórzy mogą zasiąść na tronie. W telewizji BBC problemy polityczne Królestwa komentują Hindusi, Azjaci, Afrykańczycy – obywatele brytyjscy.

Londyn wiktoriański znika także fizycznie. Została drewniana podłoga na stacji kolejowej Saint Pancras i wielkie monumenty budowane niegdyś na miarę światowego imperium. Ulice szeregowych domków charakterystycznych dla pejzażu miejskiego Londynu nikną w oczach, ustępując miejsca blokom bez duszy i bez wyrazu.

„Tango Brexit”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w grudniowym „Kurierze WNET” nr 54/2018, s. 3 – „Wolna Europa”.

 


Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Felieton Piotra Witta pt. „Tango Brexit” na s. 3 „Wolna Europa” grudniowego „Kuriera WNET”, nr 54/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Machałek i Witt: Polskie i francuskie szkolnictwo są w fatalnym stanie. Wynika to m.in. ze słabej pozycji nauczyciela

– Mało skutecznie uczymy. Do tej pory po szkołach zawodowych mamy ponad 30 proc. osób bezrobotnych. Trzeba to koniecznie zmienić – mówi Marzena Machałek, wiceminister edukacji narodowej.

Marzena Machałek opowiada w Poranku o zmianach w edukacji zawodowej, które mają wejść w życie z początkiem roku szkolnego 2019/2020. Pracowano nad nimi prawie 1,5 roku i przyjęto je w Sejmie w zasadzie bez zastrzeżeń – wstrzymała się tylko jedna osoba. Reforma została już podpisana przez prezydenta.

Wiceminister edukacji narodowej wskazuje na główne bolączki szkolnictwa zawodowego w Polsce, którymi są: brak nauczycieli oraz niska skuteczność nauczania.

„Mało skutecznie uczymy. Wydajemy 9 miliardów rocznie na kształcenie zawodowe (…), a do tej pory po szkołach zasadniczych, bo branżowe jeszcze nie mają absolwentów, mieliśmy ponad 30 proc., a w zeszłym roku nawet 40% osób bezrobotnych przy najniższym od trzech dekad bezrobociu w Polsce, a po technikum ponad 30%”.

Podkreśla, że ważnym celem reformy jest kształtowanie otwartości młodych Polaków i przygotowywanie do różnych zmian w życiu zawodowym. Machałek wymienia zmiany, jakie mają być wprowadzone od września następnego roku. Od tego momentu uczniowie będą musieli m.in. przystąpić do egzaminu zawodowego, a nauczyciele w ciągu trzech lat będą zobowiązani do uczęszczania na szkolenia u pracodawcy w zawodzie, którego uczy. Wprowadzone zostanie również nowe narzędzie – prognoza zapotrzebowania na zawody w perspektywie kilkuletniej. Ma ona być co roku obwieszczana przez ministra edukacji na podstawie dostępnych badań.

Obecnie przygotowywane są instrukcje dla samorządowców i nauczycieli mające stanowić pomoc w implementacji reformy.

Będący w tym samym czasie w studio Piotr Witt porównuje stan polskiego szkolnictwa ze stanem szkolnictwa francuskiego. Uważa, że obydwa systemy są w fatalnym stanie.

„Polska ma chyba największą na świecie ilość profesorów uniwersytetu na kilometr kwadratowy i najlepsze polskie uniwersytety – Warszawski i Jagielloński – są w samym ogonie wszystkich rankingów światowych jako uniwersytety kiepskie”.

Mówi, że we Francji tytuł profesora został zupełnie zautomatyzowany; osoby posiadające ten tytuł ani niczego nie odkryły, ani niczego nie napisały. Zwraca uwagę, że w okręgu paryskim znajduje się 800 tysięcy analfabetów, z czego 40 proc. ma wykształcenie średnie. Przyczyny katastrofalnej edukacji w tym kraju upatruje w upadku autorytetu nauczyciela. Stwierdza również, że na najgorszym poziomie pozostaje wykształcenie ogólne, będące podstawą dalszej specjalizacji. Nie bez znaczenia pozostaje także postępujące ubożenie nauczycieli.

Wiceminister dostrzega analogię pomiędzy polskimi a francuskimi przyczynami pogarszania się poziomu edukacji. Sądzi, że szczególnie po reformie Handkego z 1999 r. wprowadzającej gimnazja można było zaobserwować upadek prestiżu nauczyciela. Uważa, że bez odpowiedniej jego rangi, wraz z odpowiednią pozycją rodzica, przyszły pracownik nie będzie rzetelny i nie będzie można na nim polegać. Według Machałek nauczyciel i rodzic muszą zrozumieć, że łączy ich wspólny cel.

A.K.

Pogrzeb w ojczyźnie ostatniego obrońcy Helu admirała Józefa Unruga 45 lat po śmierci/ Piotr Witt, „Kurier WNET” 53/2018

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego szczątki mogą powrócić do kraju, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

Piotr Witt

Pogrzeb Marynarza

Sześć razy trzasnęły karabiny. Po chwili ciszy huknęły z oddali działa. Strzelał niszczyciel ORP Błyskawica. Były okręt flagowy komandora Józefa Unruga oddawał ostatnie honory swemu dowódcy. Jeszcze później od strony morza odezwały się przeciągłym, żałosnym buczeniem syreny okrętowe. Okręty wojenne w Ojczyźnie żegnały marynarza Najjaśniejszej Rzeczypospolitej.

Nad otwartym grobem Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Głównodowodzący Sił Zbrojnych odczytał dekret podnoszący Józefa Unruga do rangi admirała floty – najwyższego stopnia wojskowego w marynarce wojennej.

Po zakończeniu wojny admirał nie uwierzył w zapewnienia rządu PKWN o szacunku dla przedwojennych oficerów. Umarł we Francji. Szczątki jego i jego żony przypłynęły do Polski okrętem wojennym, jak na marynarza przystało. W Gdyni, w kościele garnizonowym Marynarki Wojennej pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej szczególnie poruszające było wystąpienie Krzysztofa Unruga. Żegnając swego dziadka, mówił o jego polskości, o spadku moralnym, który marynarz pozostawił swej rodzinie i swoim następcom. Inni mówcy nie potrafili się zdecydować, czy położyć silniejszy akcent na pożegnanie zmarłego, czy raczej na powitanie dostojników asystujących ceremonii. Mając do wyboru między tamtym światem, gdzie wszystko „w proch się obraca”, a ziemskim, wybierali chętniej doczesność, gdzie honory i zaszczyty są bardziej namacalne.

Zasłużone honory spadają na dowódcę marynarki późno – czterdzieści pięć lat po śmierci i siedemdziesiąt trzy od czasu przymusowego wygnania. Zanim, ekshumowany z cmentarza w Montresor w Turenii, spoczął wśród swoich – w Kwaterze Pamięci Cmentarza Marynarki Wojennej na gdyńskim Oksywiu – ostatni obrońca Helu przebył długą podróż, omalże dookoła świata.

Po niemieckiej agresji na Polskę najdłużej bronił się Półwysep Helski. Wobec przeważających sił, głównodowodzący obrony Wybrzeża, wiceadmirał Józef Unrug, 2 października 1939 roku wydał rozkaz kapitulacji, aby uniknąć niepotrzebnego, dalszego rozlewu krwi. Urodzony w 1884 roku Unrug, jak wielu przedstawicieli przedwojennej polskiej kadry oficerskiej, pierwsze szlify zdobył w cesarskiej armii niemieckiej podczas pierwszej wojny światowej, jako dowódca łodzi podwodnych. W odrodzonej Polsce kariera oficera marynarki, rozpoczęta od nowa, prowadziła go od podporucznika do wiceadmirała i głównodowodzącego. W czasie wojny, internowany przez Niemców w oflagach oficerskich, rozmawiał z przedstawicielami okupanta przez tłumacza. „Języka niemieckiego zapomniałem 1 września 1939 roku” – twierdził.

Został spensjonowany w Londynie w 1946 roku. Polskie siły zbrojne na Zachodzie liczyły w tym czasie 228 000 osób, w tym 3840 marynarzy. Rząd lubelski rozwinął energiczną propagandę, aby ich ściągnąć do kraju. Józef Unrug, jak wielu z nich, mądrze odmówił powrotu, uznając, że kraj został poddany dominacji Moskwy odpowiedzialnej za mord katyński i że okupują go sowieckie wojska. Obawy o tych, co mimo wszystko zdecydowali się na powrót, miały okazać się, niestety, uzasadnione. Zamiast obiecanych zaszczytów i honorów czekał ich niedługo po powrocie strzał w potylicę. Szczątki niektórych prof. Krzysztof Szwagrzyk odkrywa od niedawna na tak zwanej „łączce” na Cmentarzu Powązkowskim.

Nienawiść nowych władców Polski w pierwszym rzędzie kierowała się przeciwko oficerom wywiadu i marynarki wojennej, uznanym przez nich za najgroźniejszych wrogów ustroju, jako że byli patriotami. Istotnie po masakrze elity polskiej dokonanej najpierw przez Niemców, a później przez Sowietów, po stratach młodzieży podczas powstania warszawskiego ci, co ocaleli na Zachodzie, stanowili najlepszą część narodu.

I tak dwóch oficerów marynarki wojennej – komandorzy Stanisław Mieszkowski i Zbigniew Przybyszewski – zostało zabitych strzałem w głowę w grudniu 1952 roku w więzieniu na warszawskim Mokotowie. Cztery dni wcześniej został rozstrzelany komandor Jerzy Staniewicz. Skazano ich na śmierć w procesie, w którym – za rzekome szpiegostwo i dywersję – sądzonych było w sumie siedmiu komandorów. Wszyscy ci oficerowie przed II wojną światową służyli w polskiej marynarce. W kampanii wrześniowej brali udział w obronie Helu pod komendą Józefa Unruga.

Mówcy zabierający głos nad grobem admirała, nawiązując (nawiasem) do życiorysów tych bohaterów, mówili o zbrodni i karze, i triumfie prawdy nad złem. Pierwsza z tych paraboli jest ścisła. Zbrodnia i zło z pewnością były. O drugiej wiele jeszcze byłoby do powiedzenia. Większość zbrodniarzy – sprawców tortur i prześladowań – dożyła sędziwego wieku w dostatku i dobrobycie dzięki wysokim emeryturom. Michał Rola-Żymierski, agent NKWD, osobiście zatwierdzał liczne wyroki śmierci na przedwojennych oficerów Wojska Polskiego, którzy zostali osądzeni przez sądy komunistyczne (jego podpis widnieje na około 100 wydanych wyrokach śmierci). Dożył 99 lat. Zmarł, ciesząc sie tytułem Marszałka Polski i związanymi z nim honorami i pensją.

Niektórzy oprawcy, najbardziej gorliwi w okrucieństwie, zostali skazani na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Większość prześladowanych – ci, co przeżyli – spędziło schyłek życia w biedzie i poniżeniu. Kontradmirał Adam Mohuczy został aresztowany i oskarżony o sabotaż razem z komandorami inż. Hilarym Sipowiczem, Władysławem Sakowiczem i Konstantym Siemaszką. Kontradmirał Mohuczy, współtwórca z admirałem Unrugiem odrodzonej floty polskiej, po czterech latach tortur, przesłuchań, poniżeń zmarł w więzieniu w 1953 roku.

Józef Unrug zastrzegł w testamencie, że jego doczesne szczątki mogą powrócić do kraju tylko wtedy, kiedy godnie pochowani zostaną jego najbliżsi współpracownicy, bezprawnie osądzeni i straceni przez reżim komunistyczny.

W czasie, gdy na Oksywiu grzebano doczesne szczątki bohaterskiego obrońcy Helu, w innej części Gdyni, nieopodal portu jachtowego trwał jubileuszowy – dziesiąty Festiwal Filmowy Niezłomnych, Niezależnych, Wyklętych, poświęcony żołnierzom polskiego ruchu patriotycznego. Wielu z nich walczyło do końca z sowieckim okupantem i zginęło na posterunku. Innych, którzy złożyli broń, ufając komunistycznym porękom, czekał ten sam los – prześladowania, więzienie, śmierć.

Przyjmuje się, że w latach 1945–1955 różnym formom represji w marynarce wojennej zostało poddanych około 400 żołnierzy zawodowych i około 250 marynarzy i podoficerów służby zasadniczej.

W kondukcie pogrzebowym Józefa Unruga dawały się często słyszeć słowa ubolewania, że zbrodniarzy nigdy nie dosięgła ręka sprawiedliwości i przekonanie, że nawet najbardziej uroczyste ceremonie towarzyszące pochówkowi admirała nie wyrównają rachunku krzywd.

„Pogrzeb Marynarza”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w listopadowym „Kurierze WNET” nr 53/2018, s. 3 – „Wolna Europa”.

 


Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na WNET.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Witta pt. „Pogrzeb Marynarza” na s. 3 „Wolna Europa” listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trockizm ze swoją pochwałą terroryzmu rewolucyjnego przetrwał dłużej od stalinizmu jako recepta na szczęście ludzkości

Stalin obawiał się Trockiego, nawet wygnanego na drugą półkulę, i próbował zabić, gdyż wyrozumiały dla swojej własnej działalności Lew Dawidowicz mówił i pisał prawdę o jego zbrodniach.

Piotr Witt

Historycy francuscy często i nie bez racji nazywają Trockiego Robespierrem rewolucji październikowej. Podobnie jak on, był bezgranicznie oddany sprawie. Podobnie jak tamten był bezwzględny i okrutny w realizacji obłąkanego planu naprawy ludzkości drogą likwidacji, czyli wyrżnięcia klasy posiadającej (dla Robespierra – uprzywilejowanej), nieprzekupny i całkowicie impregnowany na pokusy życia ustabilizowanego. (…)

Jego Zbrodnie Stalina są w tym samym stopniu krytyką i analizą stalinizmu, co mową obrończą we własnej sprawie. Qui s’excuse s’accuse, mówią Francuzi – kto się usprawiedliwia, ten sam się oskarża. Przed jakimi zarzutami broni się Bronstein (prawdziwe nazwisko Trockiego) i jak się usprawiedliwia? (…)

Nad swoją działalnością w pierwszym okresie rewolucji Trocki prześlizguje się, przywołując konieczność pewnej „szorstkości, a nawet okrucieństwa rewolucyjnego”, oraz użala się, że „w twardej pracy musiał uciekać się do radykalnych zarządzeń”.

„Szorstka” ta rewolucja była niewątpliwie. Dbały w swojej pracy literackiej o szczegóły, autor Zbrodni Stalina pomija jednak tysiące wymordowanych „pamieszczikow”, kułaków, sklepikarzy i „biełoruczków”. Głosiciel rewolucji permanentnej ponosi współodpowiedzialność za setki tysięcy zbrodni, których wymordowanie rodziny carskiej pozostało najbardziej znanym epizodem. (…)

Trocki, w latach swojej wielkości nazywany przez współtowarzyszy „mieczem rewolucji”, bronił się subtelnym rozumowaniem talmudycznym: nie mogąc zaprzeczyć swemu udziałowi w zbrodniach rewolucyjnych, czynił dystynkcję między terrorem rewolucyjnym i terroryzmem indywidualnym. Autorytetem Marksa usprawiedliwiał zbrodnie terroru rewolucyjnego w imię walki klas, a potępiał indywidualne akty terroru dokonywane dla zdobycia władzy. Nieuleczalny marksista, nazywał terror masowy i klasowy koniecznością historyczną, naukowo udowodnioną. Słowem: rabować i wyrzynać właścicieli czegokolwiek jest akcją słuszną, niezbędną dla szczęścia ludzkości, ale zamach na Stalina, o co dyktator uparcie i bezpodstawnie go oskarżał, byłby niewskazany, gdyż należy do kategorii terroryzmu indywidualnego. „Terror indywidualny – pisał – jest naszym zdaniem niedopuszczalny dlatego, że poniża on masy w ich własnej świadomości, godzi je z własną słabością i kieruje wzrok i nadzieje ku wielkiemu mścicielowi i oswobodzicielowi, który kiedyś przyjdzie i dokona swego dzieła”. Od mistyki bolszewickiej do współczesnej mistyki islamskiej jeden krok. (…)

Stalin obawiał się Trockiego, nawet wygnanego na drugą półkulę traktował jako zagrożenie dla swojej władzy i próbował zabić, gdyż wyrozumiały dla swojej własnej działalności Lew Dawidowicz mówił i pisał prawdę o jego zbrodniach. (…)

Po szeregu nieudanych zamachów inspirowanych przez „słońce rewolucji”, człowiek, któremu Lew Dawidowicz Trocki naiwnie zaufał, ciosem czekana w czaszkę położył kres subtelnym rozważaniom o różnicach między terrorem rewolucyjnym i terroryzmem indywidualnym. W otoczeniu Trockiego od dawna trudno było odróżnić bojownika idei od zwyczajnego bandyty. Najczęściej byli to ci sami.

„U źródeł terroryzmu”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości we październikowym „Kurierze WNET” nr 52/2018, s. 3 – „Wolna Europa”, wnet.webbook.plPiotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „U źródeł terroryzmu” na stronie 3 „Wolna Europa” październikowego „Kuriera WNET”, nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Minister Beck wiedział, czym grozi inwazja sowiecka i kiedy nastąpi. Jednak nie sprzymierzył się z Hitlerem. Dlaczego?

Nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy.

Piotr Witt

Depesza od Lecomte’a 24 sierpnia 1939

Nieśmiertelne dywagacje na temat wojny. Mogliśmy jej uniknąć? Musieliśmy przegrać? Historia stanowi równanie ze zbyt wielką liczbą niewiadomych, żeby jednoznaczna odpowiedź była możliwa. Nie zniechęca to jednak miłośników  badania dziejów.

Dociekanie, „co by było gdyby”, pociąga nawet bardzo poważne umysły. Jean Dutourd, akademik francuski, poświęcił książkę możliwej, chociaż zmyślonej historii Napoleona. Autor powieści „Le Feld-Maréchal von Bonaparte”, trzeźwy racjonalista, starał się opisać konsekwencje aneksji Korsyki przez Austriaków, w przypadku gdyby wcześniej Ludwik XV nie kupił wyspy od Genueńczyków. Młody Bonaparte, zamiast paryskiej École Militaire, ukończyłby Theresianische Militärakademie w Wiedniu, w związku z czym rewolucja francuska, a zwłaszcza wojny francusko-austriackie, przybrałyby całkiem inny obrót. Jean Dutourd – erudyta obdarzony poczuciem humoru – sprowadził rozumowanie typu „co by było gdyby” do jego właściwych rozmiarów, to znaczy do absurdu.

Mimo wszystko, obchodząc dziś nową rocznicę wybuchu wojny, znów pochylamy się nad przeszłością. Jeżeli nawet nic nie usprawiedliwia polskiej obsesji, polskiej fascynacji tematem, to jednak wiele okoliczności ją tłumaczy. Wojna zmieniła naszą historię na kilkadziesiąt lat. Ponieśliśmy kolosalne straty biologiczne, wyginęła nasza elita, spod jednej okupacji – pięcioletniej – dostaliśmy się pod drugą. Z jej skutków do dzisiaj nie możemy się otrząsnąć.

Kilka lat temu młody historyk Piotr Zychowicz przedstawił tezę, jakoby ratunek dla Polski w 1939 roku był możliwy. Wystarczyło tylko, aby Beck zawarł pakt z Ribbentropem. Należało związać się z Niemcami i razem uderzyć na Związek Radziecki. Teza nienowa, ale przedstawiona z talentem i dużą siłą perswazji. Jeszcze zanim wojna wybuchła i wszystko było możliwe, głosił ją Władysław Studnicki, co przysporzyło mu niemało kłopotów. 23 listopada 1939 skierował do władz III Rzeszy Memoriał w sprawie odtworzenia Armii Polskiej i w sprawie nadchodzącej wojny niemiecko-sowieckiej, w którym postulował odtworzenie wojska, które w sojuszu z Wehrmachtem miało walczyć w wojnie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W odpowiedzi Niemcy osadzili postulanta w domu wariatów, a kiedy i to nie pomogło, został ponownie aresztowany przez Gestapo i uwięziony na Pawiaku. Niemcy nie widzieli Polaków w roli sojusznika. Mieli inne plany.

Inny publicysta, Tomasz Łubieński, w odpowiedzi na Pakt Ribbentrop-Beck zredagował esej, udowadniając, że taka postawa okryłaby Polaków hańbą na wieki. Rozogniona wyobraźnia popchnęła obu polemistów aż do przewidywania, jak w tych warunkach sytuacja geopolityczna ukształtowałaby się po wojnie.

Zdaniem Zychowicza, po pokonaniu Sowietów przez Niemcy w sojuszu z Polską, a następnie po rozgromieniu Niemiec przez zachodnich aliantów, Polska stałaby się na powrót suwerennym państwem, mając za sąsiadów trupa Niemiec na Zachodzie i trupa Sowietów na Wschodzie. Tomasz Łubieński ze swej strony nie sądził, aby po tym, co byśmy zrobili, znalazłby się nowy prezydent Wilson, który pragnąłby wskrzesić Polskę.

Cokolwiek by zaszło, bo przecież bujamy w świecie fantazji, jedno jest pewne i stanowi podstawę rozumowania: należało związać się z jednym z sąsiadów, gdyż nie można prowadzić wojny na dwa fronty. Nie trzeba być generałem, aby to zrozumieć. Motyw dwu frontów pojawia się często w rozważaniach publicystów francuskich, którzy stawiają Polsce zarzut, że nie sprzymierzyła się ze Związkiem Radzieckim.

Pewna okoliczność – nieznana, jak się wydaje, obydwu polskim polemistom – jeszcze bardziej obciąża politykę Becka. Minister Józef Beck nie tylko miał wszelkie powody, aby obawiać się inwazji sowieckiej, ale, co więcej, był dokładnie poinformowany, kiedy ona nastąpi; znał daty i kierunki uderzenia. A mimo to nie zmienił stanowiska.

Pakt Ribbentrop-Mołotow o nieagresji został podpisany w nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 roku. Oba układające się mocarstwa nadały mu wszechświatowy rozgłos. Sprawozdawcy radiowi obecni w Moskwie relacjonowali historyczne wydarzenie na gorąco we wszystkich językach. Fotografowie robili zdjęcia, operatorzy filmowali, żeby nazajutrz na pierwszych stronach dzienników, a później we wszystkich kinach Europy pokazać, jak dobroduszny minister Mołotow z nieskazitelnie eleganckim ministrem von Ribbentropem składają podpisy na dokumencie gwarantującym pokój Europie i światu, i pieczętują przyjaźń uściskiem ręki.

Czytelnicy dzienników, kinomani i radiosłuchacze nie znali innego dokumentu podpisanego tego dnia nad ranem. Z dala od prasy, radia i kronik filmowych, bez świadków, w najgłębszej tajemnicy Ribbentrop i Mołotow podpisali klauzule ściśle tajne, dodane do oficjalnego porozumienia. Beck znał ich treść.

Należy dobrze zapamiętać datę zawarcia paktu: noc z 23 na 24 sierpnia 1939.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem – 24 sierpnia – do Sztabu Generalnego w Warszawie nadeszła długa, szyfrowana depesza nadana z polskiej ambasady w Paryżu. Zawierała syntezę klauzul trzymanych w tajemnicy. Trzeba przytoczyć jej treść in extenso, żeby ocenić jej znaczenie.

„1. Źródło pewne, dobre: Intensywne rokowania niemiecko-sowieckie. Rozpoczęcie akcji zbrojnej przeciw Polsce dn. 26–28 VIII 39. Na dzień 4 IX 39 przewidziane osiągnięcie dawnej granicy niemiecko-rosyjskiej. Z chwilą okupacji dawnych prowincji wszczęcie rokowań przez Mussoliniego.
2. Źródło pewne Francuzów: widziano karty powołania z terminem zameldowania się na trzeci dzień mob. w Poznaniu.
3. Poza tym „F” nie konstatują zwiększonego tempa koncentracji wewnątrz i na Zachodzie”.

Depeszę przyjął oficer dyżurny Samodzielnego Referatu „Zachód”, który po rozszyfrowaniu wręczył ją kierownikowi Referatu mjr. Tadeuszowi Szumowskiemu o godz. 22.30. Na dokumencie nr. l.55549/IIBW 2/39, CA MSW, Ref. „W”, 262/116/116 C/4, ujawnionym z archiwów MSW widnieje podpis oficera dyżurnego: kapitan Zdzisław Witt. To był mój ojciec.

Depesza była wysłana przez płk Michała Balińskiego, chargé militaire ambasady. Kierował on głęboko zakonspirowaną grupą wywiadu na Niemcy, działającą z terenu Francji pod kryptonimem „Lecomte”.

Aż dziw, jak długo trwała ignorancja tajnych klauzul w środowiskach skądinąd doskonale poinformowanych. Oto wszystkowiedzący paryżanin Anatol Muhlstein w swoim Dzienniku pod datą 11 września ’39 notuje: „O 12.30 spotkanie z ambasadorem Rumunii. Serdeczna rozmowa. Franassovici uważa, że istnieje tajne porozumienie rosyjsko-niemieckie, przekonywał o tym Becka, który wcale nie chciał wierzyć. Postawa Włoch także wydaje się ambasadorowi podejrzana”. A przecież Muhlstein był radcą ambasady polskiej w Paryżu, znał wszystkich. Ożeniony z Rotszyldówną, miał do dyspozycji także siatkę rotszyldowskich kontaktów bankowych lepszą i skuteczniejszą od wywiadu niejednego państwa. Richard Franassovici z kolei świeżo przyjechał z Warszawy. Do wybuchu wojny przez półtora roku był ambasadorem Rumunii w Polsce.

Co jeszcze bardziej zdumiewające: o istnieniu tajnych klauzul nie wiedział Tony Klobukowski. Szczęśliwy przypadek dał mi dostęp do dwóch tomów pamiętnika tego francuskiego oficera, poświęconych w całości jego kilkuletniemu pobytowi w przedwojennej Warszawie. Kapitan spahisów Tony Klobukowski, syn gubernatora Indochin Anthony’ego Klobukowskiego i Pauline Bert, córki prezydenta Francji, rezydent wywiadu francuskiego, spotykał się prawie codziennie z moim ojcem. Otrzymywał od niego syntezy depesz wywiadu „N”, które kapitan Witt redagował na jego użytek w języku francuskim. Dzięki koligacjom rodzinnym Klobukowski miał ułatwiony dostęp do francuskich kół rządowych. Z kolei przyjaźnie wyniesione ze szkoły kawalerii w Grudziądzu – był doskonałym jeźdźcem – zapewniły mu popularność w polskich kołach wojskowych. Należał do kręgu osób najlepiej poinformowanych. Ewakuował się z ambasadą francuską 5 września. Nieznane historykom pamiętniki zredagował po wojnie i jak z nich jasno wynika, nigdy nie poznał depeszy od Lecomte’a.

Depeszy nie znał nawet major Wiliam H. Colbern. Według Klobukowskiego, ten amerykański chargé militaire był najlepiej poinformowanym obserwatorem zagranicznym w Warszawie. Jako jedyny z dyplomatów akredytowanych przy polskim rządzie, Amerykanin miał bezpośredni dostęp do premiera i ministra spraw zagranicznych bez przechodzenia przez sekretariat. Depesza od Lecomte’a tłumaczy wiele z niezrozumiałych decyzji polskiego rządu i wyjaśnia niejedno zagadkowe zachowanie jej najwyżej postawionych przedstawicieli, w tym ministra Józefa Becka.

***

W 1933 roku pułkownik Wieniawa-Długoszowski był posłany do Paryża przez marszałka Piłsudskiego i jego zaufanego ministra spraw zagranicznych (od 1932 r.) Józefa Becka w sekretnej misji najwyższej wagi. Naczelnik państwa polskiego proponował Francuzom wspólną wojnę prewencyjną przeciwko Niemcom. Już w początkach władzy Hitlera niektórzy myślący ludzie w Europie orientowali się w jego agresywnych planach politycznych i zastanawiali nad sposobem przeciwstawienia się Führerowi.

Hitler objął władzę w wolnych wyborach demokratycznych dzięki popularności swych projektów politycznych wyłożonych w programowym dziele Mein Kampf i aprobowanych przez większość narodu niemieckiego.

Wytępienie Żydów i Słowian celem uzdrowienia finansów i rasy oraz uzyskania przestrzeni życiowej (Lebensraum) przypadło do gustu masom niemieckich wyborców wyczerpanym przez kryzys światowy i szarpanym przez banki pozostające najczęściej w rękach żydowskich.

Mało kto przewidywał dalszy ciąg z jasnością umysłu Józefa Piłsudskiego. Pomysł wojny prewencyjnej, do której moralnych i prawnych podstaw dostarczały postanowienia traktatu wersalskiego łamane i odrzucane przez Hitlera, powinien spodobać się Francji. Najmocniej doświadczona przez I wojnę światową, na próżno starała się rewindykować, choćby częściowo, reparacje wojenne nałożone na Niemcy przez aliantów w ramach traktatu pokojowego.

Ale interesy wielkich przemysłowców francuskich zaangażowane już były gdzie indziej. Ani oni, ani wielcy bankierzy nie byli zainteresowani wojną. Zresztą dotkliwe skutki wojny piętnaście lat po jej zakończeniu naród francuski wciąż odczuwał. We Francji powstała obfita literatura pacyfistyczna, która piórem jej utalentowanych przedstawicieli nie pozwalała zapomnieć półtora miliona zabitych młodych ludzi ani dziesiątków tysięcy kalek. W 1934 roku Francuzi nie chcieli słyszeć o wojnie. W ’39 także nie. Nie chcieli umierać nie tylko za Gdańsk, ale nawet za Paryż. Na ulicach spotykało się wciąż mężczyzn w maskach, tzw. les gueles cassés – „strzaskane gęby”, o twarzach tak straszliwie pokiereszowanych, że nie chciano ich wystawiać na widok publiczny. Elegantki paryskie kazały służbie usuwać z gazety wszelkie wzmianki o wojnie przed przyniesieniem ich na tacy do sypialni razem ze śniadaniem.

Nie, stanowczo nie było we Francji sprzyjającej atmosfery dla inicjatywy Piłsudskiego opartej przecież tylko na przypuszczeniach. Należało czym prędzej wykurzyć z Francji niepożądanego wysłannika. Odpowiednie polecenia zostały wydane dziennikarzom. Przez wiele tygodni francuska prasa przedstawiała pułkownika Wieniawę jako alkoholika, kobieciarza o niewybrednych gustach, bywalca podejrzanych lokali, słowem człowieka, z którym nie dyskutuje się o przyszłości państwa i Europy.

W sierpniu i wrześniu ’39, kiedy oczy świata zwrócone były na Polskę, Francuzi mieli wyrobione zdanie o polskiej polityce zagranicznej. Historiografia Polski Ludowej skorzystała z interesownych opinii francuskich, aby przedstawić Becka w jak najgorszym świetle. Jego rzekoma arogancja i nieznajomość polityki dodane do błędów koszmarnych rządów sanacji umacniały tezę o polskim samobójstwie. Z opinii niemieckich korzystano również. Usłużny reżyser Wajda wykorzystał niemieckie filmy propagandowe do pokazania beznadziejnej szarży polskich ułanów na czołgi niemieckie. Nikt ani słowem nie zająknął się, że armia niemiecka w chwili inwazji na ZSRR posiadała na stanie 750 000 koni.

Wszystko było dobre, aby oczernić rząd II Rzeczypospolitej. Polska zginęła, ponieważ Beck odrzucił przyjaźń Związku Radzieckiego. Po Katyniu już mniej mówiono o przyjaźni. 35 lat Polski Ludowej minęło jak z knuta trzasł, ale lata propagandy pozostawiły trwały ślad w umysłach. Także opinię o Becku i rządzie sanacyjnym.

***

Minister Józef Beck doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji geopolitycznej Europy i Polski. Mamy na ten temat przejmujące świadectwo Grigorego Gafencu. Kiedy rumuński minister spraw zagranicznych udawał się do Berlina na zaproszenie Hitlera w kwietniu 1939 roku, Beck wykorzystał okazję, aby mu przedstawić swoje stanowisko odnośnie do losów Polski i przyszłej wojny. W Krakowie do pociągu rumuńskiego ministra doczepiono polską salonkę i w nocy, w czasie przejazdu pociągu przez Polskę mężowie stanu rozmawiali. Gafencu pod silnym wrażeniem zanotował proroczą wypowiedź swojego polskiego odpowiednika.

Nie od rzeczy będzie dodać, że w oczach współczesnych rumuński minister spraw zagranicznych należał do najświatlejszych ludzi swojej epoki. Dla Becka żywił sympatię, a nawet podziw, jak wyznał: „Zawsze intrygował mnie ten zuchwały minister”. Beck powiedział mu: „Rzeczpospolita upadnie pod przeważającymi ciosami, ale nie podda się bez walki. Ta walka wciągnie Zachód do wojny, która przekształci się w światową. Jeśli nastąpi militarna katastrofa Polski, to jej prostym rezultatem będzie militarna katastrofa Niemiec. Sowiety nie będą mogły pozostać na uboczu i unicestwią Rzeszę” (G. Gafencu, Ostatnie dni Europy, Warszawa 1984). Podobną wizję przyszłości mieli niektórzy Niemcy. Wiosną 1938 roku generał Ludwig Beck, szef Sztabu Generalnego Armii, sprecyzował w memorandum wręczonym Hitlerowi, że jego polityka doprowadzi nieuchronnie do wojny światowej, włączając Stany Zjednoczone i w sposób nieunikniony Niemcy będą skazane na przegranie tej wojny z tej prostej przyczyny, że nie są wystarczająco silne, aby ja wygrać.

W przeddzień nadejścia depeszy od Lecomte’a, w słynnym przemówieniu w Sejmie RP 23 sierpnia 1939, w którym odrzucił niemieckie ultimatum, Józef Beck umieścił konflikt niemiecko-polski na płaszczyźnie europejskiej. Być może wcześniej poznał decyzje niemieckie z innych źródeł. Depesza francuska stanowiąca podstawę dla Lecomte’a nosi datę 21 sierpnia.

Brakuje nam dokumentów, aby prześledzić jej dalszą drogę. Czy mjr Tadeusz Szumowski przekazał depeszę natychmiast, jak powinien, swoim zwierzchnikom? Z jakim komentarzem? Czym kierował się kierownik Samodzielnego Referatu „Zachód”, rozsiewając bez żadnych podstaw niepokojące pogłoski, jakoby placówka polskiego wywiadu kryptonim „Lecomte” w Paryżu była infiltrowana przez Niemców? Treść depeszy wyraźnie temu pomówieniu zaprzecza. Jakkolwiek by było, 27 sierpnia nad ranem rząd polski zarządził mobilizację.

***

Dlaczego Beck nigdy nie zdecydował się na zawarcie sojuszu z Niemcami? Do sojuszu, do umowy, jak do małżeństwa potrzeba zgody i dobrej woli dwojga. Niemcy proponowały Polsce sojusz wojskowy i słowem samego kanclerza ręczyły za wierne dotrzymanie zobowiązań. Polski rząd, odrzucając tę propozycję, opierał się jednak również na znajomości innych wypowiedzi Führera, a także jego planów na przyszłość. Dane dostarczane przez polski wywiad nie potwierdzały dobrej wiary Niemców. Od 1932 roku, dzięki złamaniu tajemnicy maszyny do szyfrowania tajemnic – Enigmy, reputowanej jako niepokonana – Polacy poznali wiele sekretów ukrywanych w oficjalnych deklaracjach. Z otoczenia admirała Canarisa, wrogiego Hitlerowi, docierały niepokojące przecieki.

Beck nie mógł wierzyć w dobrą wolę Hitlera. Późniejsze wydarzenia przyniosły eksperymentalne, formatu naturalnego potwierdzenie jego zastrzeżeń. Inni nie mieli tych oporów; proponowali Niemcom, jak Studnicki, sojusz i współpracę i wiemy, czym to się skończyło.

Należy czytać na ten temat świadectwo Gerharda Gehlena. Późniejszy szef wywiadu zaczepnego, od czasu inwazji na Związek Radziecki walczył na froncie wschodnim, a w kwietniu 1942 roku został dowódcą wywiadu aż do końca wojny. (Po wojnie był mianowany przez Amerykanów szefem wywiadu niemieckiego). „Początkowo – pisze Gerhard Gehlen, wspominając operację Barbarossa w Rosji – nasze oddziały były przyjmowane przez Rosjan z otwartymi ramionami prawie wszędzie, zarówno na północy, jak i w centrum, na Ukrainie, w Besarabii i wszędzie indziej; przyjmowano nas jak wyzwolicieli, często mężczyźni byli obsypywani kwiatami. Całe jednostki armii rosyjskiej, aż do pułku, a nawet dywizji, dobrowolnie składały broń; w pierwszych miesiącach, nie licząc milionów jeńców wojennych, liczba dezerterów rosyjskich przekroczyła nasze najbardziej optymistyczne przewidywania”. (W sierpniu ’41 roku w rejonie Kijowa Niemcy mieli dwa miliony jeńców).

I Gehlen wyjaśnia przyczyny sympatii Rosjan do armii okupacyjnej: „Lud rosyjski wiele ucierpiał od terroru stalinowskiego przed 1939 rokiem. Wystarczy przypomnieć tutaj rozprawę z kułakami, niekończący się chaos ekonomiczny, czystki w Armii Czerwonej (zwłaszcza podczas afery Tuchaczewskiego), hekatombę wśród kadry partyjnej i represje wymierzone w mniejszości narodowe. Wszystko to działało na naszą korzyść. (…) Przywrócenie praw ludzkich elementarnych i fundamentalnych – godności człowieka, wolności, sprawiedliwości, poszanowania własności prywatnej zjednoczyło mieszkańców imperium sowieckiego w duchu natychmiastowej współpracy z Niemcami”.

Bardzo prędko ze spontanicznego ruchu ludności wyłoniło się ciało zorganizowane, rodzaj rządu rosyjskiego, który przedstawił Niemcom propozycje, jakich nigdy nie chciał uczynić Beck. Oddajmy głos Gehlenowi: „W mieście Smoleńsku, okupowanym przez nasze oddziały, w połowie drogi do Moskwy ukonstytuował się komitet rosyjski: zaoferował nam stworzenie narodowego rządu rosyjskiego i zaciąg armii wyzwoleńczej w liczbie około miliona ludzi celem obalenia Stalina i jego reżymu. Uważając, że pozycja nieprzyjaciela zmusza nas do proklamowania w oczach świata jednoznacznej doktryny polityki ogólnej, feldmarszałek von Bock i inni dowódcy armii wyrazili gotowość poparcia dla komitetu smoleńskiego; ale ich propozycje zostały odrzucone przez Hitlera, który odpychał nawet analogiczne sugestie formułowane przez narody bałtyckie. (…) Marszałek von Brauchitsch oświadczył wówczas, że projekt mógł mieć decydujące znaczenie dla przyszłych losów wojny, ale nigdy nie został wcielony w życie, bowiem von Bock i on sam zostali zdjęci ze stanowisk dowodzenia w grudniu 1941 roku”.

Zwraca uwagę zwrot „nawet” użyty przez Gehlena, gdy wymienia narody bałtyckie. Dlaczego „nawet”? Dlaczego zdaniem szefa wywiadu Hitler miałby traktować narody bałtyckie inaczej i lepiej niż inne?

W rejestrze pojęciowym pułkownika Gehlena narody bałtyckie – Aryjczycy z północnych terenów Europy – należały, częściowo przynajmniej, do Herrenvolku, do narodu panów, w przeciwieństwie do Słowian. Wizja świata Hitlera, jego filozofia podboju opierała się na teorii ras zaczerpniętej od Darwina i rozwiniętej przez Rosenberga.

Filozofia państwa narodowosocjalistycznego bazowała na walce ras, tak, jak sowieckie państwo socjalistyczne bazowało na walce klas. Ochrona i doskonalenie rasy były celem i racją istnienia państwa narodowosocjalistycznego. Walka ras i walka klas usprawiedliwiały wszystkie zbrodnie. Nie wolno o tym zapominać, kiedy się myśli o historii tamtych czasów.

O narodach Europy i celach prowadzonych podbojów przywódcy hitlerowscy myśleli w kategoriach rasowych. Wojna z Polską, a następnie z Rosją – słowem – ze Słowianami – była wojną rasową. Przypisywanie ich decyzjom kalkulacji politycznych i wyrachowania strategicznego prowadzi do anachronizmów i zaciemnia istotę rzeczy.

Wobec rasowej hierarchii wartości ustępowały wszelkie względy, nawet względy religijne. Stąd antychrystianizm, a zwłaszcza antykatolicyzm Hitlera. „Grzech przeciwko krwi i rasie – pisał – jest grzechem pierworodnym tego świata i oznacza koniec ludzkości, która mu się odda (…) Człowiek ma tylko jeden święty obowiązek, to jest pilnować, aby jego krew została czysta.” (Mein Kempf, wyd.fr., s. 247, 400, 402) Te nauki były narodowi niemieckiemu stale powtarzane. Gott und Volk, podręcznik dla żołnierzy wydawany w setkach tysięcy egzemplarzy (180 000 w 1942 r.) pouczał: „Rasa i lud zostały podniesione do rangi idei świętych. Granice są tutaj wyraźnie zakreślone. Jedna idea nazywa się Chrystus, druga Niemcy (…) my znamy tylko jedno przykazanie: Wszystko dla Niemiec (…) Wyznanie wiary jedynej religii narodowej, bowiem może istnieć tylko jedna religia, będzie: Wierzę w jedynego Boga silnego i w jego wieczne Niemcy”. Sojusz z Polską, sojusz Narodu Panów z narodem niewolników podkopywałby fundamenty ideologiczne III Rzeszy i morale wojska.

Takie było credo Hitlera, ale nie jego generałów. Przy podejmowaniu decyzji strategicznych w sztabie głównym konflikt między Hitlerem, wiernym obłąkańczej doktrynie, i wojskowymi rozumującymi w kategoriach strategicznych doprowadził wreszcie do zamachu na jego życie z udziałem wielu dowódców najwyższych rangą. Generałowie pragnęli wykorzystać potencjał psychologiczny ludu rosyjskiego, który w większości okazywał Niemcom gorące uczucia w początkach kampanii. Zamiast tego Hitler osobiście nakazał jak największą brutalność w obcowaniu z niższą rasą Słowian i na terytoriach podbitych narzucił jej swoich satrapów Kocha, Sauckego i Kubego, których działalność rychło przekształciła nadzieje tych ludów w ślepą nienawiść do Niemców.

Gdyż plany Hitlera były odmienne. Znał je płk Józef Beck i trafnie przewidywał dalszy rozwój wydarzeń. Najbliższa przyszłość przyznała mu rację.

***

Generalplan Ost Himmlera w lipcu 1941 r. zakładał przesiedlenie na Syberię 31 milionów Słowian, przede wszystkim z Polski i krajów bałtyckich, i zasiedlenie w ten sposób „uwolnionych” ziem czterema milionami kolonistów niemieckich. Miała to być kolonizacja o tyle oryginalna i wyjątkowa w historii, że Niemcy nie mieli w planie niesienia misji cywilizacyjnej. Zamierzali, przeciwnie, szybko zlikwidować kulturę i doprowadzić ludność do stanu niewolników albo pariasów. Zanim jeszcze plan został opracowany w szczegółach, akcja niemiecka w Polsce (szybko) przybrała formę zorganizowaną. 6 listopada 1939 roku Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu koncentracyjnego 142 wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wielu z nich zmarło. Pół roku później we Lwowie, 4 lipca 1941 r., Niemcy rozstrzelali 22 polskich profesorów i docentów wyższych uczelni wraz z niektórymi członkami rodzin i współlokatorami, którzy byli obecni podczas aresztowania. Uniwersytety zostały zamknięte przez władze okupacyjne, podobnie gimnazja, z wyjątkiem szkół technicznych. Zredukowano nauczanie początkowe. „Wystarczy, jeżeli będą umieli liczyć do 500” – powiedział Himmler. „Dlaczego zresztą do 500? Żeby umieli czytać drogowskazy…”. Zarządzenia były tylko konkretyzacją.

Plan wobec Słowian zawarty był już w Mein Kampf i powtarzany później wielokrotnie przez Hitlera, Himmlera, Rosenberga. W oczach ministra Becka depesza od Lecomte’a stanowiła logiczne potwierdzenie tego, co wiadome było od dawna.

Do rasy niemieckiej Hitler zaliczał także Austriaków, część Szwajcarów, Luksemburczyków, jak również jednostki w Europie, które miały przodków niemieckich, nawet jeśli utraciły później kontakt z kulturą niemiecką. Dalej szły ludy zwane germańskimi – Skandynawowie, Holendrzy, Flamandowie, ogółem ok 100 milionów ludzi. Częściowo również Bałtowie. Trzeba było szybko stworzyć dla nich „przestrzeń życiową”.

Minister Beck był doskonale świadomy planów Hitlera i ich przesłanek. Jeżeli nie doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Beck, to nie dlatego, żeby Beck tego nie chciał. Stanowisko polskiego ministra nie miało tu żadnego znaczenia. Takiego paktu nie chciał Hitler, który miał inne plany odnośnie do niższych rasowo Polaków, niż tworzyć z nich sprzymierzeńców. Gdyby jednak projekt powstał, kazałby go z pewnością podpisać, po to tylko, żeby później tym łatwiej złamać, podobnie jak pakt z Sowietami. Czyż nie zadeklarował wobec Zeitzlera i Keitla 8 czerwca w Berchtesgaden: „Obiecajcie im wszystko, co tylko chcecie, pod warunkiem, że sami nie będziecie wierzyć w te obietnice”? Odnosiło się to w konkretnym przypadku do armii Własowa, ale w gruncie rzeczy dotyczyło wszystkich przedstawicieli niższej rasy Słowian.

Dramat – pouczał ksiądz Wojtyła w swojej tezie doktorskiej o Maxie Schelerze – to sytuacja, w której wybiera się rozwiązanie i to rozwiązanie jest zabójcze. Tragedia jest wtedy, kiedy zabójcze jest każde z możliwych rozwiązań. Wrzesień to była tragedia.

Przez długie lata kazano nam się wstydzić, że nie zostaliśmy bolszewikami. Obecnie mamy się wstydzić, że nie wstąpiliśmy w porę do SS i Gestapo. Dajmy sobie spokój!

My nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni raczej wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy. Więcej pokory, panowie sąsiedzi!

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” znajduje się na s. 3 i 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” na stronie 3 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Teatr w sezonie ogórkowym. Prawdziwych wzruszeń dostarcza scena polityczna, wymagająca od aktorów rzeczywistego talentu

Pokojowy Nobel Wałęsy był nieporozumieniem. „Bolek” za rolę trybuna robotniczego zasłużył co najmniej na Oscara. W zbiorowych scenach modlitwy wyciskał łzy z oczu najstarszych teatromanów.

Piotr Witt

Paryż posiada 90 sal widowiskowych. Wśród nich 40 to są prawdziwe teatry, w większości zbudowane za Napoleona III, a w każdym razie przed I wojną światową. Resztę stanowią pomieszczenia przypadkowe i przystosowane. Miasto najczęściej wyzyskuje teatr do akcji socjalnej.

Placówki opieki przy merostwach dzielnicowych rozdają darmowe bilety biednym, tak jak darmową zupę pod katedrą Notre Dame i pod wieżą świętego Jakuba rozdaje Pomoc Katolicka. Prowadza się do teatru także wycieczki upośledzonych umysłowo.

Formą uprawianą najchętniej jest teatr jednego aktora. Trupy teatralne zamieniły się w wolne zrzeszenia solistów. Figuranci i „postaci z chóru” zajęli środek sceny. Odbiło się na poziomie ogólnym, kiedy aktor przydatny do wymówienia kwestii „Samochód pana prezesa został podstawiony” objął główną rolę.

Ważnym fenomenem artystyczno-politycznym Warszawy jest pani Krystyna Janda. Z aktoreczki nieznośnie histerycznej, którą autorytet Wielkiego Reżysera uchronił od zaginięcia w tłumie, pani Janda wyrosła na piękną kobietę, artystkę doświadczoną, świadomą swej sztuki jako aktorka i reżyser. (…)

Poprzedni, hojny system dotacji państwowych nie był stworzony z myślą o teatrze, ale o gazecie. Konkretnie – „Gazecie Wyborczej”. Pani Janda zamieszczała w „Gazecie” całostronicowe ogłoszenia płatne od 50 do 100 i więcej tysięcy złotych. Nadmierne wydatki niepotrzebne ani publiczności, ani teatrowi, bardzo przydawały się spółce (…)

W dowcipnej farsie Michnika znana aktorka grała role pompy ssąco-tłoczącej: ssała pieniądze z budżetu i tłoczyła je do Agory. (…) We Francji szwindel odsyłanej premii nazywa się „retro-commission” – i jest surowo karany. (…)

Przed laty dramat przemiany ustrojowej zwrócił oczy świata na Polskę. Masowe widowisko z trzynastoma milionami statystów. Z pewnością pokojowy Nobel Wałęsy był nieporozumieniem. Pan Bolesław (dla mocodawców „Bolek”) za rolę trybuna robotniczego zasłużył co najmniej na Oscara. W zbiorowych scenach modlitwy wyciskał łzy z oczu najstarszych teatromanów. Zresztą za sztukę pt. „Solidarność” należało się kilka Oscarów – Michnikowi i Rakowskiemu za reżyserię i casting, innym za scenografię, a zwłaszcza kostiumy. Wiadomo – wystawiała policja, a któż lepiej posiadł sztukę przebierańców jak pinkertony wszystkich maści.

Sztuczne wąsy, Częstochowska w klapie, długopis z papieżem w mgnieniu oka przekształciły agenta-prowokatora w męża zaufania publicznego. Dopiero późniejsza rola prezydenta okazała się zbyt trudna dla utalentowanego naturszczyka. Mimo wszystko, swego dokonał, obalając rząd mecenasa Olszewskiego.

„Nowa farsa w starej obsadzie”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w sierpniowym „Kurierze WNET” nr 50/2018, s. 3 – „Wolna Europa”, wnet.webbook.pl.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na falach na WNET.fm.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Piotra Witta pt. „Nowa farsa w starej obsadzie” na stronie 3 „Nowa Europa” sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Obraz Polski w oczach Francuzów? Nie trzeba szukać daleko. Wystarczy, nie ruszając się z miejsca, przeczytać „Wyborczą”

Bardziej zaskakujący w relacjach francuskich mediów jest obraz samej Francji. Nie mamy jeszcze we Francji rządu konserwatywnego, ale zaczynamy mieć jego instytucje. A jakiż odwrót w lecznictwie!

Piotr Witt

Jeśli chce Pani francuskiej ambiance, należy wymawiać „Wiborcza”, tak jak wódka „wiborowa”. W dziedzinie literatury Czytelnik francuski także skazany jest na dzieła laureatów Wiborczej wyróżnionych nagrodą literacką Nike, ustanowioną przez redaktora Michnika. Innych się prawie nie wydaje, na czym, jak się zdaje, polega polityka historyczna dobrej zmiany odziedziczona po poprzednikach.

Znacznie bardziej zaskakujący w relacjach francuskich mediów jest obecnie obraz samej Francji. Pedałowanie do tyłu na pełny gaz. W szkolnictwie triumfalny powrót elementarza do nauki czytania i pisania połączony z powrotem do mundurków, które prezydent Mitterrand i jego naśladowcy zwalczali, gdyż krępują swobodny rozwój osobowości. Do tej pory obowiązywała inna doktryna. Jeśli uczeń nie odnosił sukcesów, karano nauczyciela. Czasami karał go rodzic niepoprawnego głąba; w klasach zaawansowanych głąb załatwiał nauczyciela własnoręcznie. Bakałarze uciekali z trudnych przedmieść. Mając wybór ograniczony, woleli bezrobocie niż kalectwo. Bujny rozwój analfabetyzmu i upadek wszelkich autorytetów wymusiły zmianę polityki. W nauczaniu matematyki zaprogramowano (o zgrozo!) nawrót do słupków i tabliczki mnożenia. Nie mamy jeszcze we Francji rządu konserwatywnego, ale zaczynamy mieć jego instytucje.

A jakiż odwrót w lecznictwie! Swego czasu z okazji budowy kolosalnego, centralnego szpitala Pompidou zamknięto w naszym sąsiedztwie cztery lub pięć szpitali. W pierwszym miesiącu po jego otwarciu w szpitalu Pompidou zmarło sto osób od zarazków legionellozy rozniesionych przez system klimatyzacji. Wiele lat minęło od tamtej tragedii, ale walka z zarazą w szpitalu centralnym nigdy się nie zakończyła.

Podobnych likwidacji szpitali dokonano we wszystkich wielkich miastach Francji, zaczynając od tych, w których parcele budowlane były najdroższe. I oto teraz, kiedy na uwolnionych terenach promotorzy budowlani zdążyli wybudować domy czynszowe, zgarniając po drodze setki milionów, rząd zapowiedział budowę 650 małych szpitali, bliższych pacjentom i lepiej odpowiadających potrzebom kraju.

Mitterrand futrował bogaczy drogą nacjonalizacji. Upaństwowienie 36 banków przeniosło ciężar ich długów na konto podatnika. Za nacjonalizację 36 banków podatnik zapłacił 50 miliardów franków długów bankowych, rozłożone na raty. Sam tylko bank Rotszylda kosztował go 5 miliardów. W sile nabywczej równało się to identycznej sumie euro.

Dziś państwo ma wzbogacić bogaczy drogą prywatyzacji. Najbogatsi Francuzi wpadają w panikę, nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi. Mają już liczne rezydencje ze służbą, jachty, prywatne jety, zegarki rolex po 350 000 euro, ich żony są dobrze ubrane, poczynając od torebek krokodylowych Hermesa po 60 000 euro. Majątek pana Arnault wzrósł w roku ubiegłym o 17,5 miliarda euro, majątek pana Pinault o 13,5 miliarda. Francuzi odłożyli w ubiegłym roku w Panamie, na wyspach Kajmana i innych Dziewiczych, 100 mld euro. Rząd musi tym ludziom ulżyć. Sprzedaż poczty, elektryczności i gazu prywatnym akcjonariuszom nie rozwiązała problemu. Obecnie ulży się ich kieszeni, sprzedając kolej francuską. Cały naród będzie dotknięty solidarnie obniżeniem jakości usług. Po prywatyzacji poczty przesyłki w Paryżu z jednej ulicy na drugą idą pięć dni (za czasów Chopina były doręczane najdalej nazajutrz). Światło i gaz podrożały; w wyniku walk konkurencyjnych duża dzielnica Marsylii pozbawiona była niedawno światła i gazu przez tydzień.

Pociągi we Francji stanęły na skutek strajku kolejarzy, chłopi smarują łajnem gmachy publiczne i blokują rafinerie ropy w proteście przeciwko polityce rządu, starcy wyszli na ulice – manifestują przeciwko nowemu podatkowi od emerytur, studenci okupują uczelnie. Na myślenie o Polsce nie ma czasu, gdyż tymczasem sprawy międzynarodowe nie zatrzymały się wcale. Włosi, Hiszpania, migranci…

„Wolna konkurencja czy wolnoamerykanka”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w lipcowym „Kurierze WNET” nr 49/2018, s. 3 – „Wolna Europa”, wnet.webbook.pl.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na falach na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Piotra Witta „Wolna konkurencja czy wolnoamerykanka”, na s. 3 „Wolna Europa” lipcowego „Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Piotr Witt: Rynek narkotykowy we Francji jest szacowany na 2 mld 300 mln euro

Piotr Witt opowiedział o rynku narkotykowym we Francji. Tylko w ostatniej, głośnej akcji francuskim funkcjonariuszom policji udało się przejąć aż 67 kg. marihuany

 

Niedawno w podparyskiej dzielnicy Bondy, leżącej w północnej części Paryża doszło do kuriozalnej sytuacji . Dwóch policjantów incognito patrolowało ulicę, śledząc skradziony samochód. W pewnym momencie zaczepiło ich dwóch innych mężczyzn z zapytaniem ” czy towar jest dla nich”. Funkcjonariusze policji potwierdzili, a za chwile odebrali wielką torbę pełną narkotyku. W ten sposób  udało się im przechwycić aż 67 kg. marihuany.  Jak stwierdził Piotr Witt:

„Na usprawiedliwienie gangsterów można powiedzieć jedynie, że przy tak wysokich obrotach na rynku narkotykowym we Francji łatwo o pomyłkę”.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy.

JN

 

 

„Litwo, ojczyzno moja” – wzdychał wieszcz. Na słynne pytanie „Skąd Litwini wracali?” odpowiedziałby dzisiaj – „z baru”

W obrachunkach pijaństwa globalnego WHO zdegradowała Polskę na mało zaszczytne 20 miejsce. Francuzi w tym peletonie są na czwartym miejscu na świecie – 13,5 litra. Drudzy są Czesi, trzeci Irlandczycy.

Piotr Witt

Francuzi mówili, niektórym do dzisiaj to nie przeszło, „Ivre, comme un Polonais” – pijany jak Polak. Opinia niesprawdzalna bez statystyk międzynarodowych. W obrachunkach pijaństwa globalnego WHO zdegradowała Polskę na mało zaszczytne 20 miejsce. Wszystkie rekordy biją, a raczej piją, bracia Litwini – 17,5 l rocznie na głowę mieszkańca.

Odliczywszy abstynentów, część kobiet, osoby chore, starców i dzieci, jak również Tajnych Współpracowników, których spożycie jest nieco mniejsze, na jednego Litwina przypada pewnie ze 30 litrów. Ma się rozumieć, w przeliczeniu na alkohol czysty. Polacy konsumują równo połowę tej dawki – 8,7 l rocznie. (…)

W literaturze francuskiej stereotyp Polaków-pijaków pojawia się dopiero w końcu XIX wieku pod piórem poetów satyrycznych – Rudolfa Salisa (hymn Hydropatów) i Alfreda Jarry’ego (Ubu król). Jest to epoka przymierza francusko-rosyjskiego, kiedy ni stąd, ni z owąd figurę pijanego Kozaka, obecną stale w literaturze francuskiej, zastępuje Polak, pozbawiony własnej państwowości, więc bezbronny. „W Polsce, czyli nigdzie” umiejscawia akcję sztuki Jarry. Nie bez udziału zapewne propagandy rosyjskiej na podłożu osamotnienia politycznego Francji i związanego w nią wybuchu uczuć do Rosji, których nie zmieniła nawet późniejsza utrata kolosalnych pieniędzy (pożyczek rosyjskich). Pijany Kozak pojawił się w literaturze francuskiej po upadku Napoleona i po krótkim pobycie wojsk rosyjskich w Paryżu, a na stałe zagościł w epoce powstania listopadowego. Korespondenci gazet francuskich donosili wówczas z Warszawy, że podczas szturmu Pragi „żołnierze rosyjscy umierali z przepicia, zanim dopadli szańców i byli zadeptywani przez kolegów”. (…)

***

Przykład innych krajów poucza, że tam, gdzie sprywatyzowano kolejnictwo, pociągi jeżdżą fatalnie lub przestają istnieć. W najlepszym wypadku zastąpiły je, jak w Ameryce, znacznie wolniejsze samochody, które zatruwają atmosferę i przysparzają wypadków i wydatków. Zyski dostają się producentom, wydatki podatnikom. Gdyż fabryki samochodów są prywatne, ale szpitale opłaca społeczeństwo. Może dlatego Anglia, której już nie obowiązuje dyrektywa europejska, nakazująca konkurencję na kolei, obecnie z powrotem ją nacjonalizuje.

Strajkują funkcjonariusze, przeciwni zamiarowi prezydenta Macrona zlikwidowania 120 000 etatów we Francji. Ich argumenty są proste. Istnieją dziedziny, gdzie funkcjonariusze nie mają nic do roboty. Ale tych państwo nie ruszy z posad. Konsjerżki paryskie w kamienicach municypalnych nie sprzątają kamienic – od tego są przedsiębiorstwa sprzątaczy; nie zamiatają chodnika przed domem, nawet kiedy spadnie śnieg – od tego są inne służby miejskie, ani nie otwierają bramy lokatorom – od tego są zamki automatyczne. Za to wszystkie konsjerżki paryskie od czasów napoleońskiego ministra Fouche są tajnymi współpracownikami policji. Są nieocenionymi informatorkami, zwłaszcza dzisiaj, w epoce zagrożenia terrorystycznego. Że ten a ten nagle się zradykalizował – zapuścił wielką brodę, że drugiego widziała, jak wnosił do domu ciężkie paczki z napisem „Dynamit”. Trzeciego nie widzi się od dawna – może pojechał do Syrii, czwarty otacza się radykałami, a jego żona chodzi w futerale, czyli w nikabie.

Podobną rolę pełnią strażnicy parków. Praktycznie do ich obowiązków należy otwarcie parku i zamknięcie. Funkcjonariusze miejscy są opłacani z budżetu gminy, nie mają nic do roboty, chwalą mera, który im płaci, niczego nie żądając w zamian, stanowią więc jego rezerwuar wyborczy. Przy wyborach samorządowych mer może zawsze liczyć na 70 000 funkcjonariuszy paryskich. Można by kolosalne sumy, wydawane na konsjerżki, przekazać policji cierpiącej na chroniczne niedobory, ale spróbujcie ruszyć funkcjonariuszy miejskich istniejących od czasów Napoleona, a będziecie mieli jutro na bulwarze Saint-Germain 30 000 konsjerżek wrzeszczących o własnej krzywdzie przy czynnym poparciu mera i biernym Ministra SW.

Jest także druga grupa funkcjonariuszy – ci, co pracują. Jeżeli zmniejszy się ich liczbę o 120 000, to pozostali, już dzisiaj przepracowani, będą mieli odpowiednio więcej papierów do przerobienia. Przeciwko czemu strajkują.

„Kolejka dla wszystkich i pijany jak Litwin”, artykuł Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w czerwcowym „Kurierze WNET” nr 48/2018, s. 3 – „Wolna Europa”, wnet.webbook.pl.

Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na falach na WNET.fm.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „Kolejka dla wszystkich i pijany jak Litwin” na s. 3 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Witt: Francja panikuje z powodu zerwania przez Trumpa umowy atomowej z Iranem

Piotr Witt opowiedział o reakcji Francji na wycofanie się USA z umowy nuklearnej z Iranem. Ponad to nasz korespondent skomentował tarapaty francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona.

Od wczoraj we Francuskich mediach panuje histeria z powodu zerwania przez Donalda Trumpa umowy atomowej z Iranem. Powodem jest to, że Francja prowadzi bardzo duże interesy w Iranie. Martwić może się zwłaszcza francuski gigant naftowo-benzynowy TOTAL, który zainwestował w kontrakt na największe na świecie złoża gazu ziemnego znajdujące się w Iranie.

Francuski politycy proponują trzy sposoby reakcji na zaistniały problem. Pierwszy z nich mówi o tym, że Francja nie powinna wycofywać się z żadnych umów, druga proponuje dostosowanie się do wymogów USA i trzecia pośrednia, która zakłada prowadzenie interesów z Iranem ale ze stopniowym wycofywaniem się.

Całą  sytuacją osobiście zagrożony jest prezydent Emmanuel Macron. We Francji pojawia się coraz więcej krytycznych ocen na jego temat. Począwszy od tego, że jest on atakowany za ostatnie afery, związane m.in. z bankietem urządzonym za ponad 400 tys. euro z pieniędzy podatników a skończywszy na aferze z ulubionym fotografem, który pobiera miesięcznie horrendalne wynagrodzenie.

W prasie francuskiej pojawiły się ostatnio głosy, że Emmanuel Macron podczas swoich ostatnich wizyt w Niemczech chce walczyć o przywództwo w Europie. Jeden z komentatorów zauważył, że Niemcy mają 300 mld. Euro nadwyżki rocznie, a Francja ma 100 mld deficytu:

„Emmanuel Macron pojechał do Niemiec nie po to, aby walczyć o leadership w Europie, ale po to, aby żebrać o pieniądze. Jest to w tej chwili wielki problem dla Francji”.

Piotr Witt mówił również o  o niemożliwości rozwiązania francuskiego kościoła scjentologicznego.

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy.

jn