Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Nie każdy Ekwadorczyk, który nazywa cię „gringo”, chce cię obrazić

Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem: tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową. – A powietrze macie czyste w Polsce?

– O, a ja sobie siądę obok gringo – powiedział do kolegi stary, gruby Indianin, który wsiadł do autobusu. Zajął miejsce koło mnie. Siedziałem z laptopem na kolanach i mimo wyboistej drogi próbowałem pracować. W końcu mogłem sobie na to pozwolić, bo chwilę wcześniej wysiadł pan, który jechał koło mnie od Gualaquizy. Prowadziliśmy nawet coś na kształt rozmowy.

Ekwadorski gastarbeiter

Już na dworcu cały autobus dowiedział się, skąd jestem. Na moim miejscu siedział chłopak, ale gdy zobaczył, że odczytuję numer siedzenia, od razu się podniósł i przeprosił.

– Skąd jesteś? – zapytał po angielsku z mocnym akcentem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– O, Polska. Moja bratowa jest z Polski! Bo ja mieszkam w Niemczech – nie przestawał mówić. – Ale polski jest trudny. Znam kilka słów. Krowa. To znaczy „vaca”, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, kontynuował:

– Jak szie masz? – Uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej polszczyzny. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Nie jechał z nami, odprowadzał tylko kogoś do autobusu. Wymieniliśmy uprzejmości, gdy wysiadał.

 

Gualaquiza

Pogoda w Polsce

Chwilę przed odjazdem dosiadł się do mnie starszy pan.

– Skąd jesteś? – padło standardowe pytanie. Odpowiedziałem.

– Polska! Kraj papieża – powiedział, po czym się zamyślił.

– Zimno w tej Polsce? – zapytał po chwili.

– Zimno. W zimie, w styczniu, to nawet -20 stopni.

Nie spodziewał się aż takiego zimna. Wyraził zdziwienie, ale nic nie odpowiedział. Kontynuowałem.

– W czerwcu dzień jest długi, około szesnastu godzin. A w grudniu bardzo krótki, niecałe osiem.

Zrozumiałem, że przesadziłem.

– Dlaczego? – zapytał.

Powiedzieć, że mój hiszpański jest słaby, to nie powiedzieć niczego. Umiem się komunikować, czasem nawet wychodzą mi proste rozmowy, chociaż i tak żadna z nich nie jest nawet w połowie tak płynna, jak przedstawiam to tutaj. Na takie pytanie nie miałem odpowiedzi. Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem, tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową.

– A powietrze macie czyste w Polsce?

– W miarę czyste. Ale tutaj jest czystsze. Więcej lasów, mniej miast.

Wysiadł po kilkunastu kilometrach na swojej farmie.

Speszeni rodacy

Tego samego wieczora chodziłem po Cuence. Standardowe zwiedzanie.

– Kurwa! – usłyszałem. Rozejrzałem się. Dwóch osiłków, obaj o posturze szafy. – No i kilku możesz napierdolić, ale w końcu przyjdzie jeden z kosą i cię zajebie.

Szedłem przez chwilę obok nich, po czym odwróciłem się i powiedziałem: dzień dobry.

Goście zbledli.

– Dzień dobry… – wybąkał niemrawo ten bliżej mnie.

– Panowie turyści? – zapytałem głośno i radośnie.

– Taa… – Tamten coraz bardziej unikał rozmowy.

– Nie spodziewałem się tu rodaków zobaczyć.

– No… wszędzie można… Polaków spotkać – odpowiedział tamten, po czym przyspieszyli kroku, żeby tylko dłużej ze mną nie rozmawiać. Zniknęli za rogiem, a ja poczułem nutkę złośliwej satysfakcji.

 

Cuenca. Targ kwiatowy

Wenezuelka ze sklepu obuwniczego

– On nie jest gringo, bo nie jest z USA! – broniła mnie dziewczyna z Wenezueli.

– Tutaj wszystkich spoza nazywamy gringo – odpowiedział jej rodowity Ekwadorczyk.

– No to chyba że.

Siedziałem i jadłem empanadę. Obok mnie dwie dziewczyny z salonu obuwniczego Bata. Przy wózku, oprócz właścicielki, stało dwóch mężczyzn. Wszyscy rozmawiali o mnie, a ja starałem się coś zrozumieć. Jedna z dziewczyn z Baty zapytała, ile płacę za hostel. 6$ za łóżko na sali zbiorowej.

– U mnie w domu może być za 5$ – roześmiała się. Ktoś rzucił dwuznacznym żartem. Wyłapywałem bardziej intencje niż znaczenie słów. W pewnym momencie rozmawiać ze mną próbowało pięć osób, a trzy inne stały i się przysłuchiwały, co też gringo ma do powiedzenia. W końcu wszyscy zjedliśmy, każdy poszedł w swoją stronę w atmosferze ogólnego rozbawienia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

 

Cuenca. Zachód słońca

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / „Wzniosłem mój barbarzyński krzyk ponad dachami świata”

Dziś w sumie tak się poczułem – stojący na dachu świata – gdy patrzyłem na przepływające pode mną chmury i położoną poniżej drugą pod względem wysokości nad poziomem morza stolicę.

„Wzniosłem mój barbarzyński krzyk ponad dachami świata” – „I sound my barbaric yawp over the roofs of the world” napisał Walt Whitman, a spopularyzował ten cytat film „Stowarzyszenie umarłych poetów” z genialnym Robinem Williamsem. Może powinienem był zachować tę frazę na jakiś szczyt Cotopaxi albo innego gigantycznego wulkanu?

Quito otoczone jest czterema górami. Podobno stało się to przyczyną podbicia Quito przez Inków – geografia tego miejsca przypominała Cuzco. Na jedno ze wzgórz, Panecillo, wszedłem pierwszego dnia. Kilka godzin później dowiedziałem się, że właściwie to nie był najlepszy pomysł, bo wąskie schody o niezliczonych stopniach prowadzą przez raczej ubogą i niezbyt bezpieczną, zwłaszcza dla turystów, dzielnicę. Szczerze mówiąc, z moich obserwacji wynika, że żyją tam bardzo przyjaźni ludzie. Wszyscy mnie pozdrawiali, uśmiechali się, a jedna kobieta zniosła nawet moje przeglądanie rozmówek polsko-hiszpańskich, gdy pytałem o drogę.

Na szczycie Panecillo stoi największa aluminiowa rzeźba na świecie. Olbrzymi posąg skrzydlatej Dziewicy na odwróconym półksiężycu, trzymającej pod stopami spętanego łańcuchem smoka. Drugi symbol jest oczywisty – zwycięstwo nad szatanem i grzechem, ale pierwszy… Jest to nawiązanie do Apokalipsy św. Jana, bowiem to właśnie o opisaną tam dziewicę chodzi. Z drugiej strony w chrześcijaństwie wschodnim półksiężyc u stóp Maryi albo u podstawy krzyża symbolizuje zwycięstwo nad islamem. Kto wie, czy nie pobrzmiewają w Quito echa hiszpańskiej rekonkwisty i toczonych przez całe średniowiecze wojen z Maurami. El Panecillo to jednak jeszcze miejsce kultu ludów prekolumbijskich. Nieopodal posągu znajduje się kamień, który ma jakoby łączyć się bezpośrednio z jądrem ziemi i przekazywać stamtąd energię. Podczas panowania Inków na wzgórzu tym odbywały się rytuały ku czci Słońca, podczas których poświęcone mu dziewice, lokalny odpowiednik westalek, tańczyły ku jego czci.

 

Virgen de Quito – Dziewica z Quito

 

Nad Quito wznosi się wulkan Pichincha. Na jego stoki, a konkretnie na jeden z mniejszych szczytów, Cruz Loma (4050 m n.p.m.), wyjechać można z wysokości, bagatela, 2950 m n.p.m. kolejką linową, której cena dla obcokrajowca jest prawie dwukrotnie wyższa niż dla Ekwadorczyka (8,50$ do 4,50$). Z górnej stacji można wejść na szczyt Rucu Pichincha, jeden z dwóch najwyższych punktów tego wulkanu. Dostępne są również konne wycieczki po okolicy, chociaż ja koni nie znalazłem. Jakoś nie zaufałem tabliczce, która pokazywała mocno zarośniętą ścieżkę przez krzaki. Bałem się, że na jej końcu raczej niż konie będzie na mnie czekać domorosły chirurg chętny na moją nerkę.

Panorama Quito, które ciągnie się z północy na południe około 50 km, to znaczy od horyzontu po horyzont, jest warta tych pieniędzy. Oczywiście całą drogę w bujanym wiatrem wagoniku kolejki wyrzucałem sobie, że kolejny raz dałem się nabrać i wsiadłem do tego piekielnego wynalazku, ale widok wynagrodził chwile strachu.

 

Quito jest stosunkowo wąskie, ale długie. Bardzo długie.

 

Trzecim dachem świata, a właściwie chronologicznie pierwszym, który odwiedziłem w Quito, była wieża bazyliki Przysięgi Narodowej (Basílica del Voto Nacional). Po krętych schodach wchodzi się najpierw nad umieszczony nad głównym wejściem balkon, a dalej po deskach ułożonych na betonowych żebrach sklepienia głównej nawy aż do drabiny wychodzącej na małą platformę nad ołtarzem. Dalej po wijących się wokół neogotyckich przypór i pinakli schodach, które właściwie są czymś pośrednim między drabiną a schodami (a w Europie nie zostałyby dopuszczone nawet do użytku przez wykwalifikowany personel, o turystach nie wspominając). No i jest, szczyt wieży ze wspaniałym widokiem na północną część Quito – południowa zasłonięta jest przez el Panecillo. Widać więc doskonale stare miasto z zabudową kolonialną, wzgórza pokryte niskimi domami bez dachów, często nawet nieotynkowanymi, ale i nowoczesne centrum ze swoimi wieżowcami.

 

Dachy, dachy, dachy.

 

Bazylika posiada łącznie trzy wieże. Na dwóch z nich umieszczone są zegary, z których każdy pokazuje inną godzinę. Nie jestem tak właściwie pewien, czy którykolwiek działa. Wątpię.

 

Po co komu działający zegar? Jesteśmy w Ameryce Południowej.

 

Przed głównym wejściem do bazyliki stoi pomnik św. Jana Pawła II z rękami rozłożonymi w geście błogosławieństwa. Budowaną od 1892 roku na ziemi podarowanej przez ojców oblatów bazylikę Papież Polak pobłogosławił w 1985 roku. Konsekrowana została trzy lata później, mimo że oficjalnie wciąż pozostaje w stanie budowy. Podobno, gdy zostanie ukończona, ma się skończyć świat.

 

Św. Jan Paweł II

 

Dachy Quito to pewnie temat, któremu można by poświęcić zdecydowanie więcej miejsca. Na podniebnych tarasach toczy się życie, suszy się pranie, mieszkają psy. Na tych bez bezpośredniego dostępu z dołu śpią bezdomni. Tu nigdy nie pada śnieg, częściej wulkaniczny pył.

 

Pranie schnie szybko, bo do Słońca stąd blisko.

 

Wyjeżdżam dzisiaj z Quito. Może jeszcze tu wrócę w nadchodzącym czasie. Na pewno natomiast wrócę we wpisach. Szczegółowiej moją wyprawę opisuję na moim blogu Spod Kapelusza – www.pbobolowicz.pl

Piotr Mateusz Bobołowicz