Zaskakujące wyniki wyborów w Chile. Dąbrowski: trudno będzie o porozumienie ws. nowej konstytucji

Gospodarz audycji „Republica Latina” o sprawie domniemanej śmierci Jesusa Santricha, wyborach w Chile, strajkach w Kolumbii i sprzeciwie kibiców z tego kraju wobec organizacji Copa America.

Zbigniew Dąbrowski o niejasnościach wokół losu Jesusa Santricha,  byłego przywódcy Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii – Armii Ludowej. Pojawiła się informacja o jego śmierci. Tymczasem niedawno pozytywnie został rozpatrzony wniosek o jego ekstradycję do USA.

Osoby sprawujące władzę w Wenezueli gwarantują Santrichowi nietykalność.

Omówione zostają ponadto wyniki wyborów parlamentarnych i lokalnych w Chile. Jak relacjonuje gospodarz audycji „Republica Latina”, można mówić o „politycznym trzęsieniu ziemi”. Do parlamentu dostała się duża liczba kandydatów niezależnych, a partie centrowe poniosły porażkę. Pracownie sondażowe błędnie przewidziały wynik wyborów.

Osiągnięcie porozumienia w konwencie konstytucyjnym będzie dość trudne do osiągnięcia.

W Kolumbii nie ustają protesty. Nic nie zapowiada porozumienia strajkujących z rządem.

Zbigniew Dąbrowski mówi również o proteście kolumbijskich kibiców przeciwko organizacji w tym kraju wraz z Argentyną tegorocznego turniej Copa America. Impreza została przełożona z roku ubiegłego z powodu pandemii.

CONMEBOL nalega, by teraz impreza odbyła się zgodnie z planem.

Poruszony zostaje także temat sporu między Peru a Boliwią na tle tańców.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Ćwierćfinały Ligi Mistrzów: powtórka z ubiegłorocznego finału

W najbardziej emocjonującym starciu ćwierćfinałów Ligi Mistrzów Bayern Monachium zmierzy się z Paris Saint Germain. Bawarczycy zdają się być w dobrej formie, zaś Paryżanie wręcz przeciwnie.

Po przerwie na rozgrywki reprezentacyjne wraca Champions League! Najbardziej elitarne rozgrywki na świecie wkraczają w decydującą fazę – przed nami ćwierćfinały. Jest to etap, w którym słabsze drużyny pożegnały się już z rozgrywkami i pozostali jedynie potentaci.

Największym hitem wydaje się być starcie Bayern-PSG, czyli powtórka z finału poprzedniej edycji. Wtedy, po zaciętym i wyrównanym meczu, triumfowali Die Roten. Tym razem jednak przystępują do meczu bez swojego najlepszego strzelca i największej gwiazdy, Roberta Lewandowskiego. Zawodnika tego kalibru nie da się zastąpić ot tak. Jest to z pewnością wielki ubytek w składzie.

W weekend Bawarczycy mierzyli się, w zapewne decydującym starciu o mistrzostwie Niemiec, z RB Lipsk. Po raczej spokojnym spotkaniu Bayern zatryumfował 1:0. Mecz ten bliźniaczo przypominał zeszłoroczną, kluczową batalię w Bundeslidze, gdzie jednak rywalem klubu z Monachium była Borussia Dortmund. Bayern, w przeciwieństwie do swojej zwyczajowej, bardzo ofensywnej gry, starał się zamknąć przestrzenie w grze, nawet kosztem oddania inicjatywy rywalowi. Pragmatyczna gra poskutkowała zwycięstwem, które golem w pierwszej połowie zapewnił Leon Goretzka. Bayern ma w tym momencie 7 punktów przewagi nad zespołem z Lipska i w perspektywie 7 meczów do rozegrania – każdy inny scenariusz niż końcowy tryumf Bayern będzie sensacją wielkiego kalibru.

Lewanodwskiego na szpicy zastąpił Choupo-Moting, jednak z doniesień prasowych można wywnioskować, że na PSG w roli „dziewiątki” szykowany jest Serge Gnabry. Do gry w wyjściowej jedenastce ma być również przeznaczony Lucas Hernandez kosztem Alfonso Daviesa. Hansi Flick chce zapewne tym rozwiązaniem zabezpieczyć lewą stronę defensywy, gdyż Hernandez jest graczem usposobionym bardziej defensywnie od Daviesa, ma więcej atutów w grze fizycznej od Kanadyjczyka. Zaś pozostawienie młodego obrońcy na ławce daje więcej możliwości przy późniejszych rotacjach – Davies z powodzeniem może z ławki zastąpić któregoś ze skrzydłowych.

Z kolei Paryżanie wydają się być w przeciętnej formie. W weekend w starciu na szczycie polegli z Lille. Boisko w końcówce opuścił Neymar, ukarany czerwoną kartką. Porażka ta zdecydowanie nie przekreśla szans PSG na wygranie rozgrywek, jednak zazwyczaj na tym etapie nie było już wątpliwości – klub ze stolicy finiszował z wielopunktową przewagą. Wydaje się zatem, że liga będzie emocjonująca do samego końca. Lille utrzymuje trzypunktową przewagę nad klubem Nasera Al-Khelaifiego. A tuż za nimi czają się Monaco i Lyon.

Paris Saint Germain przystąpi do rywalizacji bez Alessandro Florezniego i Marco Verattiego. Szczególnie brak drugiego z wymienionych zawodników może okazać się dotkliwy – w starciu w środku pola z Kimmichem i Goretzką Veratti wniósłby zdolność do szybkiego rozegrania piłki oraz swoje świetne wyszkolenie techniczne. Zdominowanie środka pola może być kluczowe w ostatecznym rozrachunku.

W obliczu braku Lewandowskiego większa odpowiedzialność w poczynaniach ofensywnych spoczywać będzie na skrzydłowych Bayernu – Leroyu Sane i Kingsleyu Comanie. Obaj zdają się być w dobrej formie. Kluczowe będą również pojedynki Mbappe i Neymara z prawym stoperem Bayernu, Sule lub Boatengiem. Jeśli atakujący Paryżan będą w stanie wykorzystać braki szybkościowe w defensywie Gwiazdy Południa, będą poważnie zagrażać bramce Manuela Neuera.

W ostatecznym rozrachunku mecz jawi się, jako bardzo wyrównany. Z Lewandowskim to Bayern byłby nieznacznym faworytem. Bez niego znacznie ciężej przewidzieć zwycięzcę.

Wiele emocji powinno również dostarczyć starcie Liverpool kontra Real Madryt. Jest to również powtórka z niedawnego finału Ligi Mistrzów, ale z kolei z 2018 r. Obie drużyny były targane dużymi kryzysami w tym roku, obie zdają się w ostatnim czasie wychodzić na prostą. W Realu kluczowym graczem jest Karim Benzema i od w jego formie fani Królewskich upatrują nadziei. W Liverpoolu w ostatnich tygodniach błyszczy Diogo Jota, przez co może doczeka się szansy od Juergena Kloppa na grę w pierwszym składzie. W obliczu wahań formy i niestabilności obu drużyn jakiekolwiek typowanie rozstrzygnięcia zdaje się być bezcelowe.

Inne starcie ćwierćfinałowe także powinno dostarczyć sporych emocji – Manchester City gra z Borussią Dortmund. The Citizens są w wyśmienitej formie w 2021 r. Pewnie kroczą po mistrzostwo Anglii, olśniewają swoją grą. Czy Pep Guardiola zdoła w końcu przełamać niemoc swojego Manchesteru City w Lidze Mistrzów? Odkąd objął Obywateli nie zdołali oni ani razu dojść do półfinału tych rozgrywek.

Borussia z kolei jest targana wieloma kryzysami. W lidze w zasadzie stracili już szansę na miejsce gwarantujące grę w LM w przyszłym sezonie. Jedynym punktem zaczepienia dla żółto-czarnych jest fenomenalny Erling Haaland, który zdolny jest do ciągnięcia drużyny, nawet mimo jej słabszej gry. Faworytem starcia jest jednak zdecydowanie klub z Manchesteru.

W ostatnim, najmniej emocjonującym meczu, Chelsea zagra przeciwko FC Porto. Chelsea ma zapewne większe szanse na zwycięstwo, ale nie z uwagi na siłę londyńskiej drużyny, a raczej dlatego, że Porto jest najsłabszą drużyną w stawce. Należy też pamiętać, że to drużyna z Portugalii wyeliminowała faworyzowany Juventus i, mając w swoich szeregach choćby doświadczonego Pepe, jest zdolna do sprawienie niespodzianki.

Nie pozostaje nam zatem nic innego niż rozkoszować się tymi wspaniałymi bataliami. Dzisiaj zobaczymy Real z Liverpoolem i City z Borussią, zaś jutro – Bayern-PSG i Porto-Chelsea.

 

Autor tekstu: Krzysztof Gromnicki

Kolejna porażka na Wembley: co wiemy o kadrze Sousy?

Polacy przegrali w wyjazdowym meczu z Anglią 1:2. Czy mamy powody do optymizmu po pierwszej kolejce meczów eliminacyjnych?

Biało-czerwoni przystąpili do rywalizacji z Wyspiarzami bez Mateusza Klicha, ale głównym osłabieniem była absencja Roberta Lewandowskiego, którego, według przewidywań, czeka około miesiąc przerwy od grania w piłkę. Mecze z Andorą i Węgrami nie dawały zbyt wielkich nadziei przed starciem z mistrzami świata z roku 1966.

Paulo Sousa poczynił pewne zmiany w składzie na starcie z najlepszym rywalem w naszej grupie eliminacyjnej. Przede wszystkim trójkę obrońców tworzyli klasyczni stoperzy: Glik, Bednarek i Helik. Implikowało to lekką zmianę ustawienia – żaden z nich nie mógł w fazie defensywnej obsadzić boku obrony, przez co graliśmy piątką w obronie (wahadłowi cofali się niżej i stawali się bocznymi obrońcami). Bereszyński, który w poprzednich spotkaniach występował jako półprawy stoper, tym razem grał wyżej, na wahadle. Po lewej stronie zaś biegał Rybus.

W środku do Grzegorza Krychowiaka dołączył Jakub Moder, a przed nimi, na „dziesiątce”, hasał Piotr Zieliński. W ataku niespodziewanie zagrał Kamil Świderski. Wydaje się, że wywalczył ten występ aktywną grą z Andorą, nie bez znaczenia była też z pewnością słabsza dyspozycja Arkadiusza Milika. Drugim napastnikiem był Krzysztof Piątek.

Pierwsza połowa w wykonaniu Polaków była dramatycznie słaba. Nasza drużyna zupełnie nie radziła sobie z wyprowadzeniem piłki, nie miała pomysłu na budowanie ataków. Bliźniaczo przypominało to naszą niemoc w meczu z Węgrami. Osamotnieni Piątek i Świderski nie byli w stanie przetrzymać dłużej piłki, Zieliński był bezproduktywny i notował niepotrzebne straty (jedna z nich zresztą skończyła się podyktowaniem rzutu karnego dla przeciwników). Wahadłowi nie istnieli w ataku. Jedynym plusem był Grzegorz Krychowiak, który walczył w środku pola i próbował choć przez chwilę przetrzymać piłkę.

Nie można czynić zarzutu reprezentacji, że grała defensywnie, gdyż była na to skazana w starciu z Lwami Albionu. Jednak taktyka obrana przez portugalskiego trenera wymaga dużej mobilności po odbiorze piłki. W kilku sytuacjach, po odzyskaniu piłki na wysokości naszego pola karnego, nasi pomocnicy bądź stoperzy mieli problem z wypatrzeniem wolnego zawodnika. Niezbędne w takich sytuacjach jest szybkie rozlokowanie wahadłowych na całej przestreni boiska, rozciągnięcie gry w celu szybkiego przesunięcia gry do przodu. Za dobry przykład może to posłużyć gra Interu pod wodzą Antonio Conte – mediolańczykom również zdarza się grać bardzo nisko. Jednakże grają bardzo wąsko w obronie, przez co przeciwnikom trudno jest znaleźć lukę do zagrania piłki. Z kolei po przejęciu piłki, Hakimi i Perisić (wahadłowi) na pełnej szybkości biegną przy bocznych liniach boiska, czym dają możliwość dogrania piłki do nich i przykuwają uwagę bocznych obrońców, którzy są zmuszeni do powrotu. Ale właśnie ten element zupełnie w grze Polski nie funkcjonował.

Anglicy objęli prowadzenie w 19 minucie, po karnym wykorzystanym przez Harrego Kane’a. Było to efektem nierozsądnego faulu, popełnionego przez Michała Helika na Sterlingu. Obrońca Barnsley zachował się naiwnie, gdyż skrzydłowy Manchesteru City tylko czekał na jego wślizg.

Tu można dopatrzyć się chyba jedynego pozytywu w pierwszej połowie – Anglicy przeważali, byli drużyną lepszą, ale nie stwarzali sobie zbyt wielu sytuacji. Prócz karnego jedyną klarowną ich sytuacją była kolejna akcja Sterlinga, gdy ten wbiegł z piłką w pole karne z lewej strony. Miał dużo miejsca i powinien szybciej finalizować akcję strzałem, zwlekał jednak, chcąc zapewne jeszcze dogrywać piłkę do lepiej ustawionego partnera. Warto jeszcze przypomneać mocny strzał Kane’a wybroniony kapitalnie przez Szczęsnego i niecelną główkę Fodena.

W drugiej połowie nasi reprezentanci zaprezentowali się znacznie lepiej. W ich grze było bardzo dużo determinacji i zaangażowania. Widzieliśmy zawodników grających agresywnymi wślizgami, często na granicy faulu, jakby chcących wynagrodzić kibicom niemrawą pierwszą część meczu. Nareszcie pojawiły się podania z obrony, między formacjami, do napastników czy Piotra Zielińskiego. Pomocnik Napoli grał też zupełnie inaczej, znacznie dynamicznej w dryblingu, brał na siebie ciężar gry. Uaktywnił się Jakub Moder, Krzysztof Piątek dobrze grał tyłem do bramki.

Polsce udało się strzelić bramkę po około piętnastu minutach, spowodowaną wielkim błędem Johna Stonesa. Wydawało się, że Anglik wyczerpał już w poprzednim sezonie limit błędów, lecz przytomny pressing Modera spowodował jego kolejną pomyłkę. Piłka trafiła do Milika, ten od razu odegrał do Modera, a zawodnik Brighton podprowadził piłkę i huknął tak, że Pope mógł tylko rozpaczliwie machnąć ręką. Mieliśmy remis.

Po bramce gra stała się wyrównana. Oczywiście, to Anglicy głównie posiadali piłkę, lecz nie pomagało im to w tworzeniu groźnych sytuacji. Poza chimerycznym strzałem Fodena nie zagrozili specjalnie bramce Szczęsnego. Z naszej strony również nie następowały huraganowe ataki – była główka Milika i niedokładne przyjęcie Grosickiego w polu karnym. Niedużo, ale patrząc na pierwszą połowę, niebo a ziemia.

Idylla trwała do 84 minuty, kiedy to Harry Maguire strzelił gola po rzucie rożnym. Szkoda, z pewnością przy lepszym kryciu dało się tego uniknąć. Żadna z drużyn po bramce już nie stworzyła istotnego zagrożenia.

Dobrą zmianę dał znów Kamil Jóźwiak, choć notował też dużo strat i wdał się w kilka bezsensownych dryblingów. Cieszy konkret w postaci asysty Milika, może da mu to pozytywny bodziec do gry w kadrze. Zawiedli Helik i Świderski, ale czy można ich winić, że wyszły ich niedostatki przy Kanie i Sterlingu?

Cały czas zastanawiamy się, jak oceniać Paulo Sousę. Wyniki póki co ma średnie, styl, szczególnie na początku spotkań, przyprawiał kibiców o ból głowy. Wydaje się , ze zawodnicy cały czas nie rozumieją trenera, potrzebują czasu, aby zaadoptować się do złożonej taktyki.

Z drugiej strony – widzieliśmy fragmenty ciekawej gry biało-czerwonych, szczególnie przeciw Anglii (biorąc poprawkę na brak Lewandowskiego). Jest to pewna zmiana w porównaniu z kadencją Jerzego Brzęczka. Wtedy, mimo całkiem niezłych wyników punktowych, mecze z dobrymi przeciwnikami kończyły się deklasacją.

Sousa ma przed sobą dwa miesiące pracy w gabinecie. Na początku czerwca, zaczynamy przygotowania do Euro towarzyskimi meczami z Rosją i Islandią. Czasu jest mało, wydaje się, że niestety zbyt mało. Teraz już nie powinno się eksperymentować, tylko ćwiczyć schematy. Całą naszą nadzieję pozostaje nam zatem złożyć na ręce Portugalczyka.

 

Autor tekstu: Krzysztof Gromnicki

Węgry-Polska: 3:3 po dramatycznym spotkaniu

Co wiemy po pierwszym spotkaniu pod wodzą Paulo Sousy? Czego możemy spodziewać się w następnych meczach reprezentacji? Analiza i wnioski po wczorajszym remisie z Węgrami

W środowym meczu polska reprezentacja piłkarska mierzyła się z Węgrami. Było to pierwsze spotkanie Polski w eliminacjach do mundialu w Katarze w 2022 r. Rywalizacja, obfitująca w zwroty akcji, zakończyła się wynikiem 3:3. Po spotkaniu zamiast odpowiedzi na główne problemy trawiące kadrę mamy niestety więcej znaków zapytania.

Mecz z Madziarami był debiutem Paulo Sousy w roli selekcjonera naszej kadry. Trener zapowiadał wniesienie jakości do gry reprezentacji, bardziej ofensywne nastawienie w grze, oraz – co było początkowo w fazie domysłów, ale zostało podczas meczu zrealizowane – zmianę ustawienia kadry. Biało-czerwoni mieli grać w nowej formacji z trzema obrońcami i dwójką wahadłowych w fazie ataku, oraz klasyczną czwórką podczas powstrzymywania ataków przeciwnika.

W wyniku słabszej gry za kadencji Jerzego Brzęczka i absencji Mateusza Klicha (pozytywny test na koronawirusa) selekcjoner mierzył się z kluczowymi problemami. Jak uwolnić kreatywność Piotra Zielińskiego, żeby grał równie dobrze, jak robi to w Napoli? Jak podtrzymać bramkostrzelność najlepszego zawodnika na świecie i jednocześnie pozwolić mu budować akcje zespołu, do czego Lewandowski w kadrze ma tendecje? Jak sprawić, aby środkowi obrońcy grali agresywnie i szybko doskakiwali do przeciwników i odbierali piłkę?

Odpowiedzią na ostatnie pytanie było umieszczenie Michała Helika w bloku obronnym kosztem jednego z najbardziej doświadczonych kadrowiczów – Kamila Glika. Helik, który w barwach Barnsley gra w tym sezonie wyśmienicie, miał zapewnić wyżej wymienione walory plus aktywność przy stałych fragmentach gry, po których strzelił już w klubie 5 bramek w tym sezonie. Defensywę uzupełniali jeszcze Bartosz Bereszyński i Jan Bednarek.

W pomocy wyszli Grzegorz Krychowiak i Jakub Moder, bardzo chwalony za ostatni mecz w barwach Brighton. Przed nimi, w roli ofensywnego pomocnika, występował Piotr Zieliński. Na lewym wahadle operował Arkadiusz Reca, zaś na prawym Sebastian Szymański. Szczególnie obsada drugiego skrzydła mogła budzić obawy (potwierdzone zresztą podczas meczu). Szymański jest zawodnikiem bardzo dobrze wyszkolonym technicznie, ze świetnym przeglądem pola, jednak rola wahadłowego wymaga intensywnej gry, szybkiej i fizycznej, do czego Szymański nie ma już tak dobrych predyspozycji.

W linii ataku Lewandowskiemu partnerował Milik, który wydaje się wracać do dobrej dyspozycji we francuskiej Marsylii (4 gole w 8 rozegranych meczach).

Niestety, do 60 minuty gra Polski wyglądała katastrofalnie. Nasi reprezentanci wyglądali na zagubionych, przegrywali większość starć i stykowych piłek. Nie mieli zupełnie pomysłu na przeprowadzanie ataków, w efekcie czego po statycznej, horyzontalnej wymianie podań następowało zazwyczaj długie podanie od obrońców w kierunku Lewandowskiego lub Milika, skrupulatnie przecinane m.in. przez dobrze dysponowanego Williego Orbana.

W bocznych sektorach boiska zarówno Szymański, jak i Reca swoją grą nie wnosili nic w poczynania zespołu. Co więcej, to na skrzydłach Węgrzy sprawiali największe zagrożenie. Szwankowało ustawienie i komunikacja między wahadłowymi i bocznymi stoperami.

I to właśnie po jednej z takich akcji w 5 minucie spotkania przeciwnicy zdobyli pierwszą bramkę. Fiola (stoper!) puścił zgrabne podanie do Sallaia, czym wypunktował złe ustawienie Jana Bednarka. Węgierski napastnik miał przed sobą tylko Wojciecha Szczęsnego i strzałem przy krótkim słupku pokonał bramkarza. Szczęsny powinien zachować się w tej sytuacji znacznie lepiej, jednak trzeba zauważyć złą postawę całego bloku obrony.

Stracona bramka zupełnie nie podziałała na polskich piłkarzy. Przeciwnicy, ze spokojnym prowadzeniem, cofnęli się i czekali na ataki Polaków. Te nie następowały. Na siłę moglibyśmy do takich zaliczyć główkę Milika w trudnej sytuacji i zgranie Helika po stałym fragmencie gry, jednak byłoby to zakłamywanie rzeczywistości. Polska nie stwarzała żadnego zagrożenia i fani, choć przyzwyczajeni do niemrawej gry reprezentantów, mogli coraz szerzej otwierać oczy ze zdumienia, bądź raczej przymykać je z zażenowania.

Gdyby na siłę szukać pozytywów, można zauważyć, że przeciwnicy (poza bramką) również nie kreowali żadnych sytuacji. Jednak oni mieli już korzystny wynik i skupiali się na tym, co reprezentacja Węgier robi najlepiej – twardej, kompaktowej obronie i szukaniu szans na kontratak.

Obraz gry w pierwszych minutach po przerwie się nie zmienił. Ba, to Madziarzy zdobyli kolejną bramkę! Po dograniu piłki z lewej strony Bereszyński zdołał jeszcze zablokować strzał przeciwnika, jednak po rykoszecie piłka trafiła do Adama Szalaia, który strzałem z powietrza pokonał Szczęsnego. Bramka była raczej przypadkowa, ale tylko dopełniała obraz nędzy i rozpaczy w naszych szeregach. I wtedy zaczęły się dziać rzeczy niespodziewane. Biało-czerwoni zdobyli dwie bramki w przeciągu dwóch minut.

Tu za zmiany trzeba pochwalić Paulo Sousę: Piątek, który zastąpił Modera, zdobył bramkę kontaktową strzałem sytuacyjnym, po kiksie Grzegorza Krychowiaka. Akcję na prawym skrzydle napędził Kamil Jóźwiak (wszedł za Szymańskiego).

I to Jóźwiaka można chyba uznać za najlepszego zawodnika w szeregach naszych Orłów. Biegał, szarpał, walczył, wniósł przebojowość i dynamikę do poczynań zespołu. Zdobył zresztą drugą bramkę, po bardzo zgrabnym podaniu Zielińskiego. Znalazło ono Jóźwiaka tylko przed Peterem Gulacsim, którego pokonał mierzonym uderzeniem z pasówki. Nagle z tragicznej sytuacji Polacy doprowadzili do remisu i przejęli inicjatywę. Wtedy wydawało się, że zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki. Przedwcześnie.

Kadrowicze rzeczywiście kierowali grą, jednak nie przekładało się to na stworzone szanse i okazje bramkowe. A przeciwnicy wykorzystali zaćmienie polskich obrońców w 78 minucie i ponownie wyszli na prowadzenie.

Serię katastrofalnych błędów zapoczątkował Bereszyński, nieumiejętnie próbujący opanować piłkę, w efekcie czego trafiła ona do Adama Szalaia. Tego próbował powstrzymać Kamil Glik, wprowadzony za Helika, lecz zamiast doskoku do przeciwnika skupił się na szukaniu faulu, którego sędzia nie odgwizdał. Szalai miał więc czas się obrócić i dograć do niepilnowanego Orbana. Obrońca gospodarzy dopełnił formalności i bez problemu skierował piłkę do siatki.

I gdy naprawdę wydawało się, że jest już po meczu, do akcji wkroczył najlepszy zawodnik świata, robiący furorę w barwach Bayernu Monachium. Jóźwiak z Bereszyńskim zagrali dwójkową akcję na skrzydle i obrońca Sampdorii mógł dośrodkować w pole karne. Tam piłkę przejął Lewandowski, jednak było ona ciężka do opanowania, ponadto przed nim znajdowało się ciągle kliku obrońców. Lewy przetoczył piłkę w lewo i gorszą nogą posłał atomowy strzał w górny róg bramki Gulacsiego. Był to popis techniki użytkowej, precyzji i wielkiego sprytu polskiego napastnika. Było to zagranie z najwyższej światowej półki. Obserwujmy Lewego, póki gra, gdyż drugi taki zawodnik prędko nam się nie objawi.

Ta bramka w zasadzie skończyła mecz. Lewandowski próbował jeszcze raz strzałem z nożyc z przed pola karnego, ale nieskutecznie. Szkoda, bo gdyby to uderzenie wpadło do siatki, to spokojnie mogłoby kandydować do miana bramki sezonu.

Był to dziwny mecz. Z jednej strony obfitował w zwroty akcji i zmiany nastrojów, z drugiej – poza bramkami niewiele się w nim działo, piłkarze nie stworzyli w zasadzie innych, obiecujących sytuacji. Tym niemniej, kalkulując same emocje był to najciekawszy mecz reprezentacji od bardzo dawna.

Spotkanie nie dostarczyło nam jednoznacznych wniosków. Można zarówno wyciągnąć pozytywy z gry Polaków, jak i dopatrzeć się wielu aspektów negatywnych.

Skupmy się najpierw na minusach. Powtórzę, przez 60 minut naszych reprezentantów nie było na boisku. Nie mieli pomysłu, jak przełamać obronę Węgier. W obronie z kolei grali niepewnie, nie radząc sobie nawet z niemrawymi atakami gospodarzy. Bardzo słabe zawody zagrali Szymański, Reca, Helik i Bednarek. Szczególnie postawa obrońcy Southampton martwi – upatrujemy w nim lidera obrony w przyszłości. W tym spotkaniu nie udźwignął tego ciężaru. Bezbarwny zupełnie był Milik, pewności swoją zmianą nie wniósł Glik.

Jasnymi stronami spotkania były zmiany, które zdecydowanie poprawiły grę naszego zespołu. Jóźwiak i Piątek dali sygnał do ataku i dołożyli konkrety w postaci bramek. Ostatnie pół godziny pokazało, że reprezentacja ma dużą siłę rażenia w ofensywie i Lewy, Piątek oraz Zieliński mogą być groźni przeciwko każdej defensywie na świecie. Solidnie zagrali Krychowiak i Zieliński, jednak cały czas wydaje się, że pomocnik Napoli nie pokazuje pełni swoich możliwości.

Paulo Sousa jest w ciężkiej sytuacji. Trenerem jest od niedawna, pierwszy raz spotkał się z tą grupą zawodników kilka dni temu. Niemożliwe jest w tak krótkim czasie wypracować automatyzmy, zapoznać się z koncepcją trenera i skutecznie ją zrealizować. Będzie więc portugalski trener rozliczany za efekty, na które nie do końca ma jeszcze wpływ. A i dla kibiców i obserwatorów jest to niemała zagwozdka: jak wiele z tego, co w czwartek ujrzeliśmy w meczu z Węgrami, jest pracą Sousy, a jak wiele dziełem przypadku i adaptowania się zawodników do rozwiązań taktycznych trenera?

Jedną konstatację na pewno musimy popełnić: ledwo zremisowaliśmy z zespołem, z którym powinniśmy wygrać. Węgrzy to zespół solidny i dobrze poukładany, ale patrząc na potencjał obu zespołów – należało w tym meczu ich pokonać.

Paradoksalnie, wynik ten w rozrachunku całych eliminacji nie jest zły. Zapewne odbiera najbardziej niepoprawnym optymistom nadzieje na pierwsze miejsce, aczkolwiek w kontekście planu minimum (drugie miejsce) dalej sprowadza się do jednego mianownika – trzeba pokonać Węgrów w listopadzie, w roli gospodarza.

Kadrowiczów czeka teraz spotkanie z Andorą (28 marca), dające szansę na wypróbowanie kilku rezerwowych zawodników i dopracowanie strategii. Trzeba trzeźwo ocenić sytuację – tego meczu nasza kadra nie może nie wygrać i o każdy inny wynik niż zwycięstwo trzeba się będzie bardzo postarać. W przeciwieństwie do kolejnego spotkania. 31 marca na Wembley zmierzymy się z Anglią…

 

Autor tekstu: Krzysztof Gromnicki

Robert Lewandowski odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski

Napastnik reprezentacji Polski otrzymał z rąk prezydenta RP drugie najważniejsze odznaczenie cywilne za „za wybitne osiągnięcia sportowe, za promowanie Polski na arenie międzynarodowej”.

W poniedziałek 22 marca w Pałacu Prezydenckim w Warszawie Robert Lewandowski (32 l.) został uhonorowany Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Drugie pod względem ważności, polskie odznaczenie cywilne, napastnik reprezentacji Polski i Bayernu Monachium odebrał z rąk prezydenta Andrzeja Dudy:

Nasz bohaterze, nie tylko dzisiejszego dnia i tej ceremonii, ale też śmiało można powiedzieć, nasz bohaterze narodowy w sportowym tego słowa znaczeniu (…) To bardzo ważna dla mnie chwila, że mogę wręczyć panu, wspaniałemu piłkarzowi nie tylko polskiemu, ale też w przestrzeni europejskiej i światowej, to wysokie, państwowe oznaczenie – przemawiał w trakcie uroczystości prezydent RP.

Zwycięzca plebiscytu FIFA na Piłkarza Roku 2020 nie krył wzruszenia, podkreślając jednocześnie, że swój ogromny sukces zawdzięcza nie tylko pracy własnej:

Piłka nożna to przede wszystkim sport drużynowy. To, co osiągam, na co tak ciężko pracuję, to też zasługa trenerów, kolegów z boiska, sztabu, który pracuje na to wszystko, jak i również rodzina (…) Chcę dumnie reprezentować kraj niezależnie od tego, czy gram w klubie czy w reprezentacji Polski. Zawsze z tyłu głowy będzie to, skąd się pochodzi. Nigdy nie wstydziłem się tego, skąd pochodzę (…)

Podczas swojego przemówienia Robert Lewandowski opowiadał nie tylko o swoim patriotycznym podejściu do sportu w reprezentowaniu Polski na arenie międzynarodowej. Wskazywał także na trudności związane z uprawianą przez niego dyscypliną m.in. ogromne oczekiwania społeczne związane z piłką nożną:

Każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, że sport, piłka nożna, nie jest łatwą dyscypliną. Oczekiwania są duże i trzeba temu sprostać. Ja się tego nie boję. Zawsze lubiłem mierzyć wysoko. Czasem zdarzają się, błędy, wpadki, ale po to jesteśmy ludźmi, żeby wyciągać z tego wnioski – mówił kapitan polskiej reprezentacji.

Robert Lewandowski w narodowych barwach zadebiutował już w 2008 roku. W polskiej reprezentacji wystąpił aż 116 razy i strzelił 63 gole – tym samym, w obu przypadkach pobijając rekord narodowej kadry. W 2016 roku dotarł z reprezentacją RP do ćwierćfinału mistrzostw Europy, a cztery lata później – w grudniu 2020 r. zwyciężył m.in. Cristiano Ronaldo i Leo Messiego w plebiscycie FIFA na Piłkarza Roku, stając się pierwszym polskim piłkarzem uhonorowanym tym zaszczytnym wyróżnieniem.

N.N.

Źródło: Onet.pl

Igrzyska Olimpijskie. Marcin Nowak: świat sportu już nigdy nie będzie taki sam

Marcin Nowak  o olimpiadzie, która w 2020 r. nie odbyła się z powodu pandemii- przygotowaniach Japończyków i ich zapale sportowym.

[related id=122996 side=right] Igrzyska Olimpijskie zostały przeniesione na bieżący rok. Marcin Nowak wspomina, jak ponad rok temu trwały przygotowania do Olimpiady. Wioska olimpijska miała być już gotowa na przełomie w lipca i sierpnia 2019 r. Tymczasem nastąpiła epidemia koronawirusa. Rok temu wszystko było wielką niewiadomą. Obecnie wiemy już więcej.

Nasz gość jest pewien, że wydarzenie w Japonii w 2021 r. się odbędzie. Przypuszcza, że te igrzyska będą miały zupełnie inny charakter aniżeli wcześniejsze zawody.

Świat sportu już nigdy nie będzie taki sam.

Ocenia, iż po wybuchu pandemii koronawirusa sytuacja w świecie sportu nie ulegnie szybko zmianie i  nie ma co liczyć na pełne trybuny na stadionach. Dotąd trudno sobie było, jak zauważa Nowak, wyobrazić sporty takie jak piłka nożna, bez widowni.

Japończycy są uznawani za jednych z najlepszych kibiców na świecie.

Zauważa, że mieszkańcy Kraju Wschodzącego Słońca znają się na sporcie i spokojnie wypełnią brak kibiców z innych krajów.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

North London Derby dla Arsenalu

Obydwa zespoły są w trudnej sytuacji w lidze. Do TOP 4, czyli miejsc gwarantujących udział w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, obydwu zespołom trochę brakuje. Choć nie tak dużo, by nie marzyć…

To, czego brakuje w tym sezonie wszystkim zespołom w Anglii (oprócz Manchesteru City), to regularność. Sprawia to, że co chwile poddaje się w wątpliwość kompetencje kolejnych managerów. Zarówno tych świeżo upieczonych, jak Mikel Arteta, jak i tych bardzo utytułowanych jak Jose Mourinho.

Sytuacja obydwu szkoleniowców przed i po derbach prezentuje się bardzo podobnie. Jeden i drugi, przede wszystkim, potrzebuje zwycięstw.

Spurs grają w tym sezonie nieźle, choć miewają duże tąpnięcia formy i okresy destabilizacji, co skutkuje niższą niż spodziewana pozycją w ligowej tabeli. Na ich szczęście, dobrze funkcjonuje duet Kane  – Son, który bije kolejne rekordy,  a do formy powoli wraca Gareth Bale

Arsenal, po trudnych początkach, chyba w końcu znalazł receptę na swoje problemy, czyli młodzież. Najlepszymi graczami The Gunners w ostatnich miesiącach są wychowankowie, czyli Bukayo Saka i Emil Smith-Rowe, a ostatniej zimy na zasadzie wypożyczenia, z Realu Madryt dołączył do nich Martin Odegaard, który strzelił wczoraj jedną z bramek.

Nie chcę pisać o przebiegu wczorajszych wydarzeń, choć muszę wspomnieć, że trzeba zobaczyć pierwszą bramkę, strzeloną przez Erika Lamelę. Po prostu trzeba.

Obydwa zespoły są w trudnej sytuacji w lidze. Do TOP 4, czyli miejsc gwarantujących udział w przyszłorocznej Lidze Mistrzów, obydwu zespołom trochę brakuje. Choć nie tak dużo, by nie marzyć, bo mimo, iż konkurencja jest ogromna, to wszyscy regularnie tracą punkty.

W tabeli, tych odwiecznych rywali , dzielą tylko cztery oczka. Możliwe, że jedni i drudzy, będą musieli rzucić wszystkie siły na Ligę Europy, gdzie oprócz dwóch największych firm z północnego Londynu, wciąż w grze jest miedzy innymi Manchester United.  Tędy, może prowadzić prostsza droga do piłkarskiego raju, oraz… do utrzymania posady. Tego życzę zarówno Jose Mourinho, jak i Mikelowi Artecie, bo piłkarsko, obydwa projekty wyglądają ciekawie i warto dać im więcej czasu.

 

Bitwa o Anglię, czyli FC Liverpool kontra Manchester United

Historia rywalizacji w północno-zachodniej Anglii sięga jeszcze 19 wieku i ekonomicznej dominacji Liverpoolu w regionie. Wszystko zmieniło się po budowie kanału…

Już w najbliższą niedzielę, kibiców na wyspach czeka elektryzujące starcie między dwiema najbardziej utytułowanymi klubami w kraju. Smaku tej potyczce dodaje fakt, że te dwie drużyny okupują dwa pierwsze miejsca w tabeli. A stało się tak pierwszy raz od 24 lat…

Historia rywalizacji w północno-zachodniej Anglii sięga jeszcze 19 wieku i ekonomicznej dominacji Liverpoolu w regionie. Wszystko zmieniło się po budowie kanału łączącego Manchester z zatoką liverpoolską. Na znaczeniu stracił port w mieście Beatlesów, a przez to całe miasto. Ktoś musiał stracić, by zyskać musiał ktoś…czyli Manchester.

Piłkarska historia obydwu klubów jest tak bogata, że warto sięgnąć po szerszą lekturę. Skupmy się zatem na rozwoju rywalizacji. W latach 70′ i 80′ Liverpool FC był prawdziwą potęgą. Czasy Boba Paisleya i Billa Shanklyego to dla klubu ,,złota era” sukcesów. Zarówno na krajowym podwórku, jak i w Europie. ,,Scousers” jak mówi się o liverpoolczykach, dzięki wyjazdom za swoją drużyną, przywozili do domu ubrania i modę z Francji czy Włoch. Następnie z dumą ,,świecili” w nowych ,,ciuchach” na angielskich stadionach. Manchesterowi pozostawała zazdrość i okazjonalne wzniesienie krajowego pucharu, gdzie na pocieszenie, czasem udało się ograć ,,the Reds”.

Odwrócenie sytuacji nastąpiło po przyjściu Alexa Fergusona i lat 90′. W United pojawiła się grupa zdolnych młodych piłkarzy, tzw ,,class of 92′ ”. Wśród nich byli m. in tacy gracze jak David Beckham czy Paul Scholes. Do tego trzeba dodać przemyślane zakupy, jak chociażby sprowadzenie Erica Cantony. To wszystko skutkowało mistrzostwami i pucharami Anglii oraz, w końcu,  sezonem 98/99, gdy United wygrali wszystko. Sięgnęli po ligę mistrzów i zdobyli potrójna koronę. Do teraz, jako tylko jeden z sześciu zespołów w historii europejskiej piłki.

Od tego czasu to United dominowali i bili się zawsze o najwyższe laury, a Liverpool walczył z przeciętnością. Co prawda nigdy nie był bardzo daleko i pozostawał mocny w międzynarodowych rozgrywkach (zwycięstwa w pucharze UEFA i w lidze mistrzów 2005), ale na mistrzostwo Anglii musiał czekać aż 30 lat, czyli do zeszłego roku.

Po wielu latach sukcesów i odejściu ,, Fergiego”, United popadli w marazm. Już czwarty manager w osobie Ole Gunnara Solskjeara próbuje im przywrócić dawny blask. Liverpool, dzięki osobie Jurgena Kloppa, zdobył ligę mistrzów w 2019 roku i upragnione mistrzostwo Anglii w poprzednim sezonie.

W tym sezonie, nikt z całej ligowej stawki nie radzi sobie specjalnie dobrze. Liverpool cierpi przez kontuzje obrońców i brak powtarzalności. United jest pierwsze w tabeli, choć gdyby ktoś im to powiedział miesiąc temu, to pewnie popukaliby się w czoło, ponieważ ich zdobycz punktowa nie jest imponująca.

W niedzielę na Anfield, gdzie mistrzowie Anglii nie przegrali w lidze od blisko 4 lat, czerwone diabły będą musiały udowodnić że nie są liderem z przypadku. Natomiast Liverpool, będzie musiał pokazać, kto jest mistrzem i że najgorsze dni ma już za sobą. Piłkarska bitwa o Anglię już w niedzielę o 17:30.

 

Diego Maradona nie żyje. Legendarny argentyński piłkarz miał 60 lat

Według informacji południowoamerykańskich mediów przyczyną śmierci Maradony był atak serca.

Diego Maradona przebył ostatnio operację usunięcia krwiaka mózgu. W połowie listopada na własne życzenie został wypisany ze szpitala do domu.

Maradona był jednym z największych piłkarzy w historii futbolu. W 1986 zdobył wraz z reprezentacją Argentyny tytuł mistrza świata , zaś 4 lata poźniej – wicemistrzostwo globu. W barwach narodowych  zagrał 91 razy. Grał z sukcesami  w Boca Juniors, Barceloną i  SSC Napoli. Do legendy przeszły jego występy np. w ćwierćfinale mundialu w 1986 roku z Anglią, gdy zdobył bramkę lewą ręką, którą nazwał „Ręką Boga”.

Diego Maradona od lat zmagał się z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków.