Okiem Jastrzębskiego: zamach na Nowej Zelandii zbliżył „widza” do serca aktu terroru, a Polskę do dyskursu o islamie

Zamachowiec z Christchurch przewyższył wszystkich wcześniejszych terrorystów i zapisał się na stałe historii terroryzmu, zbliżając odbiorcę do aktu terroru poprzez transmisję live z miejsca mordu.

Stało się, spokój rajskiej wyspy Aoteora, znanej również jako Nowa Zelandia, został zmącony. Został zmącony w sposób głośny, w sposób nadzwyczaj symboliczny, nawet jak na akt określany mianem terrorystycznego. Premier kraju dotkniętego nagłym przejawem przemocy Jacinda Ardern uznała wystrzelanie 49 osób w meczetach Al-Noor i Linwood za właśnie taki akt.

Muszę się teraz oprzeć pokusie rozważań nad arbitralną definicją terroryzmu. Przyjmijmy, że terroryzm to sianie lęku i terroru w sercach i umysłach jednostek pośrednio związanych z prawdziwym celem ataku mającego na celu zakomunikowanie planu zmiany socjopolitycznej lub dezaprobaty z istniejącego stanu rzeczy. Pośredniość rozumiemy tutaj jako posiadanie pewnych cech wspólnych z bezpośrednim celem zamachowcy, takich jak wyznanie, narodowość, płeć. Ofiary aktu terroru stają się tym samym pomostem dla przemocy wycelowanej w konstrukt społeczno-polityczny, którego zamachowiec nie jest w stanie poddać totalnemu zniszczeniu, gdyż samotny człowiek nie ma takiej mocy sprawczej. Widzimy tedy, że wyrządzając krzywdę fizyczną, zamachowiec uderza w społeczny i umysłowy konstrukt przy użyciu symboli i dokonywania czynów symbolicznych.

Manifestacja społeczno-polityczna, jakiej dopuścił się Brenton Tarrant, była głęboko symboliczna. Po pierwsze, zamachowiec za scenerię dla swojego performansu wybrał miasto Christchurch, co w tłumaczeniu na język polski oznacza Chrystusowy Kościół. Miasto to znajduje się na Nowej Zelandii – jednym z najspokojniejszych miejsc na Ziemi, które niemniej boryka się ze zjawiskiem intensywnej migracji z krajów azjatyckich i oceanicznych takich jak Chiny, Indie, Samoa czy Filipiny. Napływ “obcych” był jednym z bodźców, który pchnął Tarranta do czynów terrorystycznych, o czym poinformował w swoim manifeście “The Great Replacement. Towards a new society, we march ever forwards” (pol. “Wielka zamiana. Maszerujemy naprzód ku nowemu społeczeństwu”).

Tenże manifest to materiał na inny artykuł, my skupmy się raczej na samym wydarzeniu. Mężczyzna oprócz symbolicznego miejsca wybiera również szczególną porę. Jest to piątek, przez muzułmanów zwany Yaum u-l-Dżum’a, znaczy “dzień zgromadzenia.” O 13:30 czasu lokalnego Tarrant podjechał samochodem w pobliże Al-Noor największego meczetu w okolicy. Tłumacząc na język polski Meczet Al-Noor znaczy “Meczet Światła”. Mężczyzna uzbrojony w zaawansowany karabin maszynowy wparował do sali modlitewnej i oddał ogień do około 300 modlących się wewnątrz osób.

To podczas tego ataku po raz pierwszy w historii zamachowiec transmitował na żywo przebieg swojego zamachu z perspektywy pierwszej osoby. Tarrant dokonał tego dzięki kamerce przymocowanej do jego hełmu. Efekt był bardzo sugestywny, wręcz przerażająco bezpośredni. Obraz i dźwięk transmitowane z perspektywy zamachowca do złudzenia przypominały grę komputerową First Person Shooter, gdzie gracz wciela się w postać uzbrojoną w broń palną, z której strzela do zaprogramowanych w grze przeciwników. Na wideo, które zostało zdjęte z mediów społecznościowych, widać mord dokonany przez Brentona Tarranta w każdym szczególe. Uciekający, krzyczący ludzie, krew. Zamachowiec nie szczędził amunicji, niekiedy strzelając do ranny, może już zabitych. Tarrant jest też pierwszym zamachowcem, któremu udało się zbliżyć jeden z nieodzownych celów terrorysty jakim jest szeroka publika do dokonywanego przez siebie czynu terrorystycznego. To co zrobił, pozostawiło ludzkość ze świadomością, że nawet w zaciszu swojego domu mogą znaleźć się w tuż przy ofiarach, w samym centrum wydarzeń.

Do tej pory nie wiemy, kim jest zamachowiec. To, co udało mi się wywnioskować z widzianego przeze mnie wideo, to to, że nie mógł być nowicjuszem w posługiwaniu się bronią palną. Jego zbyt pewne ruchy na to nie wskazują. Ponadto, zgodnie z informacjami przekazanymi stacji telewizyjnej CBS News przez dyrektorkę radia NewstalkZB Nadię Tolich, karabin użyty przez Tarranta jest rzadkością na Nowej Zelandii.

A jeśli już mowa o karabinie, to został pokryty przez zamachowca napisami tak jak magicznymi inskrypcjami pokrywano niegdyś miecze i innego rodzaju broń białą. Są to imiona europejskich wodzów wsławionych w walce przeciw Turcji Osmańskiej. Na magazynkach widnieją imiona takich osób jak rosyjskiego admirała Dmitrija Sieniawina – zwycięzcy w bitwie z Turkami koło półwyspu Athos w 1807. Zwyciężając, przyczynił się do panowania floty rosyjskiej na wyjściu z Morza Czarnego. Widzimy tam też kapitana floty Republiki Włoskiej Marcantonia Bragadina, dowódcę obrony Famagusty na Cyprze, gdzie został w okrutny sposób zamordowany w sierpniu 1571 po jej zdobyciu przez wojska tureckie. Na jednym z magazynków znalazło się również imię hetmana polnego koronnego Feliksa Kazimierza Potockiego, który dowodził lewym skrzydłem Króla Jana III Sobieskiego w bitwach przeciwko Turkom Osmańskim pod Wiedniem i Parkanami.

Na domiar złego, na ładunku bębenkowym widnieje napis i data Vienna 1683. Mogę stwierdzić, że to bardzo źle dla Polski, gdyż powiązanie zamachowcy z jedną z najbardziej chwalebnych bitew oręża polskiego, a na pewno z jedną z bitew, które odmieniły losy Europy, będzie wykorzystywane przez zachodnioeuropejskich i lewicujących twórców narracji jako argument przeciwko historycznej tożsamości tak polskiej jak i europejskiej. Ponadto, Polska nie uniknie już uwikłania w globalny dyskurs o dyskryminacji islamu. Jakie będą tego konsekwencje, pozostanie nam tylko zobaczyć.

Wracając do wydarzeń w Al-Noor. Podczas 15-to minutowego ataku, Tarrant opuścił meczet, wrócił do samochodu, aby uzupełnić amunicję, co wykorzystali zebrani w meczecie wierni, by uciec przez wyjście na parking po przeciwnej stronie budynku względem głównego wejścia. Zamachowiec wrócił jeszcze do meczetu, następnie wyszedł z niego, oddając strzały do przypadkowych ludzi na ulicy, wsiadł do samochodu i odjechał.

Sześć kilometrów od Al-Noor, w meczecie Linwood znajdowało się od 60-70 osób. Zjawił się tam zamachowiec, lecz do tej pory niewiadomym jest, czy był to Tarrant. Napastnik otworzył ogień do zebranych ludzi zabijając 7 osób. Jednemu z napadniętych udało się rozbroić zamachowca, który jednak zdołał uciec.

Policji udało się aresztować cztery osoby, z czego jedna została zatrzymana niesłusznie i zwolniona. Wśród trzech pozostałych osób znajduje się 28-letni Brenton Tarrant. Policja aresztowała również dwie osoby, w których samochodach znaleziono ładunki wybuchowe.

A co wiemy o motywacji zamachowcy? Na razie wiadomo, że chciał on uderzyć w islam, kierowany swym przekonaniem, że Europa jest zagrożona i że musi stawić zbrojny opór imigranckiemu napływowi. Sobota przyniesie nowe informacje, przede wszystkim złożone przez Brenotna Tarranta przed sądem. Pozostaje nam czekać i nie poddawać się emocjom, czego życzyłby sobie każdy terrorysta, a Tarrant potencjalnie nim jest. Tylko potencjalnie, gdyż nadal nie wiemy jak wszedł w posiadanie broni i dlaczego tak sprawnie się nią posługiwał. Nie wykluczam, że możemy mieć do czynienia z czymś więcej, niż tylko z fanatycznym idealistą.

Autor: Maciej Maria Jastrzębski

Nowa Zelandia. Miejsce, w którym życie płynie bezstresowo, ale gdzie typowy Polak nie będzie czuł się szczęśliwy

Miasta nowozelandzkie umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie!

Władysław Grodecki

Nowa Zelandia leży ok. 1 600 km. na południowy wschód od Australii. Obejmuje dwie większe i kilka mniejszych wysp. To jedno z najbardziej niespokojnych miejsc na kuli ziemskiej. Tutaj gejzery, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów czy osunięcia ziemi nie należą do rzadkości. Krajobraz jest tak zróżnicowany, tak niepowtarzalny, jak żaden inny na świecie.

Jeszcze pod koniec XX w. USA, Kanada, RPA, Australia i Nowa Zelandia uchodziły za jedyne miejsca na naszej planecie, gdzie można było żyć spokojnie i dostatnio. Gdy przejeżdża się przez Nową Zelandię, nie widać upraw rolniczych ani zakładów przemysłowych, a jedynie lasy, łąki i pastwiska. Poraża piękno jezior, gór i dolin. Częste deszcze i silne wiatry sprawiają, że ten kraj wydaje się sterylnie czysty! (…)

Jacy są tam Polacy? Są to ludzie szalenie oszczędni. Ich mieszkania przeważnie nie miały centralnego ogrzewania, z reguły tylko jeden pokój był ogrzewany gazem. Skromnie jedli, rzadko się odwiedzali, wychowani w środowisku anglosaskim zatracili staropolską gościnność. „Dobry gość to taki, który rzadko przychodzi i szybko wychodzi!”. Czarek – znajomy, którego poznałem u pana Józefa, opowiadał mi, jak przyjmowała go najbogatsza Polka w Wellingtonie, właścicielka kilku domów: podała małą kromeczkę chleba z margaryną i pomidora. Przekroiła pomidor na połowę. – Tę zjesz dziś, a drugą jutro – powiedziała!

Polacy w NZ to ludzie, którzy chcą być samotni. Może to ogromne oddalenie od Ojczyzny, może doświadczenia z czasów dzieciństwa, może przebywanie wśród ludzi o innej kulturze i mentalności sprawiło, że najlepszym towarzystwem dla nich są oni sami. (…)

Krajobraz górski w Nowej Zelandii | Fot. Curriculum_Photografia (CC0, Pixabay.com)

W tym kraju prawie nie ma eukaliptusów, a flora jest tu znacznie bogatsza i bardziej różnorodna niż w Australii. Nie ma misiów koala, zabitych kangurów na drogach, strusi, a istną plagą są żywiące się roślinnością kotowate oposy. (…) Z bliska mogłem oglądać otwory, z których unosiła się para wodna, i „gotujące” się błota, jakby przeniesione z mickiewiczowskiego matecznika. Sprawcą i głównym kreatorem pięknych i okropnych obiektów, które się tu znajdują, jest wulkan Tarawera, który jak kat dominuje nad tym rajskim krajobrazem. Pod jego popiołem 10 czerwca 1886 r. została pogrzebana Wairoa i kilka innych niewielkich wiosek maoryskich oraz zniszczone zostały słynne Różowe Tarasy.

W innym miejscu rozstąpiła się ziemia, powiększając jezioro Tarawera, i powstała Dolina Waimangu z licznymi źródłami termalnymi i nowym ekosystemem pełnym syczących, kolorowych źródełek, barwnych jeziorek, tarasów, „dymiących” ścian i z gorącym strumykiem. Występujące tu źródła termalne są podobno najbogatsze na świecie.

W pierwszym dniu pobytu w Rotorua oglądaliśmy Wairoa – „Pogrzebaną wioskę”. Leży ona między jeziorami Tarawera, Niebieskim i Zielonym. Przed wielką erupcją Tarawery w 1886 r. ta wieś znajdowała się w dolinie Wairoa. Dookoła na łagodnych stokach były sady i ogrody. Uprawiano tu pszenicę, mieloną w młynach napędzanych energią strumyka płynącego z jeziora Zielonego. W Wairoa mieszkali Maorysi i Europejczycy, którzy zajmowali się również turystyką. Wairoa z biegiem czasu stało się głównym ośrodkiem turystycznym NZ i punktem startowym wypraw kajakowych poprzez jeziora Tarawera i Rotomaha do sławnych Różowych i Białych Tarasów. Co roku przybywały tu tysiące turystów, by oglądać jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Erupcja wulkanu poprzedzona trzęsieniem ziemi była jednym z najbardziej tragicznych epizodów w historii NZ i całkowicie zmieniła oblicze tej spokojnej osady. (…)

Minęliśmy „szkołę tkania”, łodzie maoryskie, szkołę, galerię rzeźby i dotarliśmy do niewielkiego budynku: „Kiwi House”. Tu pod szkłem w absolutnej ciszy można oglądać ptaki-symbole kraju. A dalej jest rozległy teren z dużą liczbą otworów w skorupie ziemskiej, skąd nieustannie wydobywa się gorąca para o słabym zapachu siarkowodoru. W niej tonie cała dolina i gorący strumień. Z drugiej jego strony jest kilka niezbyt imponujących gejzerów. W jednym z nich erupcja następowała co kilka minut, zaś w międzyczasie słychać było gotującą się wodę w gejzerze Pahutu.

Z drewnianych kładek i okazałych platform oglądaliśmy gorące źródła, syczące fumarole, barwne kratery, sadzawki z gorącym błotem i bujną, soczystą roślinność. Wystarczy wykopać tu otwór w ziemi i jak ze studni można czerpać gorącą wodę do gotowania lub ogrzewania mieszkań. Jednak ustawowo jest to zabronione, gdyż niekontrolowana jej eksploatacja spowodowała osłabienie, a nawet zanik kilku gejzerów.

Wielkim przeżyciem był przejazd przez dziewicze lasy NZ, nowozelandzką pustynię i z Ohakune do Wajouru: kaniony, zapadliska tektoniczne, mosty nad przepaścią, ogromne drzewa, nieznana w Europie roślinność, zagrody farmerskie, niewielkie osady i Rangitikel River w głębokiej dolinie… Gdy niespodziewanie poprawiła się pogoda, zza chmur wyłonił się potężny stożek Ruapehu. (…)

Stożki wulkaniczne Ngauruhoe i Ruapehu | Fot. Eusebius (CC A-S 2.0, Flickr)

NZ jest krajem właścicieli domków. Domki są symbolem bogactwa. Miasta stanowiące zlepek kilku miejscowości właściwie nie mają typowych dla Europy bloków. Nie ma tu solidnego budownictwa, normalnego ogrzewania, szczelnych okien. Często właściciele nieruchomości przerabiają garaże na mieszkania, które wynajmują studentom przyjeżdżającym na wakacje. Drogie są szpitale i lekarstwa. Trudno tu o pracę, są problemy z wizami dla małżonków i dzieci. O pracę najłatwiej tam informatykom, kierowcom i budowlańcom. Inny jest tu system edukacji: mniej teorii, uczniowie zachęcani są do wysiłku i przedsiębiorczości i za to są nagradzani. W szkołach uczą świętować sukces, rozbudzają ciekawość świata, rozwijają zainteresowania.

Jednak co innego standard życia, a co innego jego jakość. Miasta nowozelandzkie często umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez stresu, zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie! W NZ ludzie cieszą się życiem, czas spędzają głównie poza domem, na świeżym powietrzu, uprawiając różne sporty: krykiet, rugby, pływanie, nurkowanie. Chodzą w góry, jeżdżą na rowerze. Rozrywek kulturalnych, festiwali, wystaw, koncertów jest mniej.

Reasumując: to nie jest kraj do życia dla typowego Polaka. Poza „świętym spokojem” Nowa Zelandia ma niewiele do zaoferowania z tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie.

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „W Nowej Zelandii” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „W Nowej Zelandii” na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl