17 marca Irlandczycy na całym świecie obchodzą każdą rocznicę narodzin dla nieba św. Patryka jako swoje święto narodowe

Św. Patryk prowadził chrystianizację Irlandii pokojowo, mozolnie, ze zrozumieniem dla tradycyjnych, celtyckich wierzeń, które dogłębnie poznał podczas swojego pierwszego pobytu na Zielonej Wyspie.

Tomasz Szustek

Patryk, przyszły święty i patron Irlandii, urodził się około 385 roku jako Magonus Sucatus, w rodzinie rzymskiego urzędnika, gdzieś na terenie Anglii lub Walii, które wchodziły w skład już wtedy chrześcijańskiego Cesarstwa Rzymskiego.

Pomnik św. Patryka u stóp góry Croagh Patrick | Fot. T. Szustek

Pierwsza wizyta św. Patryka w Irlandii nie była ani dobrowolna, ani przyjemna. Został on w wieku 16 lat porwany przez piratów irlandzkich i przez sześć długich lat zmuszany do niewolniczej pracy jako pasterz na północy wyspy. Po latach opresji zdecydował się na dramatyczną ucieczkę. Udało mu się dostać na statek płynący do Galii (dzisiejsza Francja), skąd po długiej tułaczce wrócił w rodzinne strony. Nie został tam jednak długo, bo podczas snu miał objawienie, w którym Bóg wezwał go na misję do Irlandii. Posłuszny temu wezwaniu, udał się najpierw do Galii, gdzie pobierał nauki, uzyskał święcenia kapłańskie, następnie biskupie i ruszył na Zieloną Wyspę. (…)

Zachowało się stosunkowo dużo opowieści i anegdot o św. Patryku. Najbardziej znana jest oczywiście ta o wypędzeniu z wyspy węży, symbolizujących zło (niektórzy chcieliby tłumaczyć tym nieobecność kretów na wyspie, ale źródła pisane nic o tym nie wspominają). Inna przekazywana przez pokolenia historia opowiada, jak objaśniał zagadnienie jedności Trójcy Świętej na przykładzie trójlistnej koniczyny.

Równie znana jest opowieść o wizycie Patryka na górze nazwanej później jego imieniem – Croagh Patrick w hrabstwie Mayo. Przebywał tam, jak Jezus na pustyni, 40 dni, poszcząc i modląc się, pośród demonów, które nękając go nieustannie, chciały złamać jego wiarę. Góra jest od wieków celem corocznych pielgrzymek pobożnych Irlandczyków. Wiele osób, jak nakazuje tradycja, wchodzi na szczyt boso, na pamiątkę cierpień, jakich doznał w tym miejscu ich patron.[related id=33991]

(…) Przed św. Patrykiem w Irlandii działali także inni misjonarze, np. św. Declan, ale to Patrykowi przypisuje się największy udział w chrystianizacji Wyspy. Po całej Irlandii rozsiane są miejsca, które tradycyjnie wiąże się z jego obecnością. Są to święte studnie, głazy, wysepki, kaplice.

Św. Patryk pod koniec życia opisał swoje uwieńczone sukcesem dzieło chrystianizacji Szmaragdowej Wyspy w „Wyznaniu” i niedługo po tym umarł – 17 marca 461 roku. W hołdzie swojemu patronowi Irlandczycy na całym świecie obchodzą hucznie każdą rocznicę tego wydarzenia jako swoje święto narodowe.

Cały artykuł Tomasza Szustka pt. „Wspomnienie św. Patryka. 17 marca Irlandczycy czczą pamięć swojego patrona” znajduje się na s. 20 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Tomasza Szustka pt. „Wspomnienie św. Patryka. 17 marca Irlandczycy czczą pamięć swojego patrona” na s. 20 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Alzheimer Szamira zdecydował o obecnych stosunkach polsko-żydowskich? / Andrzej Jarczewski, „Kurier WNET” nr 57/2019

Niech sobie politycy w Izraelu robią, co chcą, a my musimy budować własną arkę dla prawdy o Polsce. Nikogo tam nie przekonamy i nawet nie będziemy wysłuchani. Darymny futer i próżny dialog.

Andrzej Jarczewski

Alzheimer Szamira

W roku 1989 ówczesny premier Izraela – Icchak Szamir – wypowiedział zdanie, które później było wielokrotnie cytowane: „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki”. Oburzamy się na takie fałszywe generalizacje, ale nie pamiętamy, że powiedział to starzec 74-letni, mocno już dotknięty chorobą Alzheimera. Niestety, później cytowali to ludzie młodzi i zdrowi, ostatnio Israel Katz – minister spraw zagranicznych Izraela.

Gdy w polityce dzieje się coś niepojętego, gdy dorośli ludzie zachowują się jak dzieci, gdy zdrowi mówią jak chorzy, trzeba czasem zmienić perspektywę z politycznej na medyczną. Wtedy będzie łatwiej takie zachowania zrozumieć i odpowiednio zmodyfikować to, co możliwe: własne postępowanie. Nie cudze, bo to niemożliwe. Piszę to z perspektywy działacza alzheimerowskiego, który wraz z żoną zakładał pierwsze stowarzyszenia alzheimerowskie na Śląsku w latach dziewięćdziesiątych i który w wielu rodzinach, a najpierw w swojej, widział destrukcyjne oddziaływanie tej choroby. Moja żona nadal prowadzi alzheimerowski telefon zaufania, ale nie rozsiewa taniego optymizmu. „Każde dzisiaj jest lepsze od jutra” – tak niestety musi mówić tym, którzy jeszcze nie wiedzą, a później w szczegółach wyjaśnia, co to znaczy dla rodziny.

Alzheimer w polityce

Icchak Szamir (1915–2012) był premierem Izraela w latach 1983–1992 (z dwuletnią przerwą). Natomiast najsławniejszym politykiem, u którego stwierdzono chorobę Alzheimera, był rówieśnik Szamira, prezydent USA w latach 1981–1989, Ronald Reagan (1911–2004).

Reagana wspominamy jako wielkiego przyjaciela Polski i jednego z najznamienitszych przywódców światowych. Szamira tak nie wspominamy. On nie wymyślił rasistowskiego sloganu o polskiej matce. Przed nim podobnie mówiło wielu, ale Szamir to uświęcił, nobilitował jako premier i dał tym placet: powtarzajcie, cytujcie!

Szamir pełnił jeszcze inne funkcje państwowe, ale jego otoczenie widziało postępy choroby (narastającą agresywność) i powoli odsuwało go od jakichkolwiek decyzji, by w końcu umieścić go w specjalnym zakładzie opiekuńczo-leczniczym i odseparować od dziennikarzy.

Kadencyjność władz demokratycznych uchroniła wiele państw od skutków rządów alzheimerowskich, typowych, jak się zdaje, dla gerontokracji późnego ZSRR. Niejedno imperium upadło tylko dlatego, że wielki władca utracił władzę nad własnym umysłem. Choroba Alzheimera ma różny przebieg i na sto procent może być zdiagnozowana dopiero po śmierci pacjenta. Wcześniej jednak pojawiają się charakterystyczne symptomy. Przede wszystkim – umysł się zamyka, nie kojarzy informacji, żyje we własnych wspomnieniach i urojeniach.

Operowanie kategorią „winy”

U Szamira chorobę Alzheimera zdiagnozowano około osiemdziesiątki. Co to znaczy? Ano, że choroba znajdowała się już w bardzo zaawansowanym stadium. Wyłączeniu uległo 70–80 procent połączeń między komórkami w mózgu.

Wcześniej po prostu nie dało się tego stwierdzić, a już na pewno nie pozwalały na to metody diagnostyczne końca XX wieku. Nasz mózg potrafi sobie kompensować nawet znaczne ubytki, ale każde obejście martwego punktu zmienia bieg myśli. Nadal jeszcze wiele rzeczy rozumiemy, dobrze mówimy, sporo potrafimy wykonać, ale już nie tak samo.

Wyobraźmy sobie, że w mieście zerwał się jeden z pięciu mostów przez rzekę. Zmartwienie niewielkie; potrafimy przejść innym mostem. Zajmie nam to jednak więcej czasu, a po drodze zobaczymy inne krajobrazy, spotkamy innych ludzi, o czym innym pomyślimy. A teraz wyłącza się z ruchu drugi most, trzeci, czwarty…

Chory nie zdaje sobie sprawy, co się z nim dzieje. Jego mózg sam znajduje obejście każdego problemu, ale już nie każdy – dawniej łatwy – problem potrafi rozwiązać. Zewnętrzny obserwator zauważy najpierw zanik pamięci świeżej. Chory doskonale pamięta różne zdarzenia z dzieciństwa, ale coraz trudniej znaleźć mu klucz do mieszkania albo pieniądze, co wiąże się zwykle z oskarżeniami, że ktoś go okradł. Podejrzenie pada na osobę bliską, bo innych już w pamięci nie ma.

I tu dochodzimy do najpowszechniejszego i społecznie najważniejszego symptomu: do agresji. Chory odczuwa nieokreślony niepokój, ale go nie rozumie. Obawia się, że jacyś „inni” robią coś przeciw niemu, utrudniają mu życie, chowają przedmioty, zabraniają pewnych czynności. Ktoś musi być winien, ktoś zewnętrzny, ktoś, kogo chory dobrze zna. „Na pewno nie ja!”. Początkowe objawy: 1) zaniechanie prób rozwiązywania problemów, 2) stygmatyzowanie znanych choremu osób i 3) operowanie kategorią „winy”. Zawsze: cudzej „winy”.

Alzheimer – choroba społeczna

Gdy Szamir wypowiadał swój pogląd na temat mleka polskich matek, był już na tym właśnie etapie. Cała narracja snuła się sama w chorym mózgu starego człowieka. Wielu alzheimeryków osiąga wtedy szczyty płynności mowy. Wypowiadają się bez żadnych hamulców, brzmi to niezwykle przekonująco i w pewnym sensie logicznie, bo chory koncentruje się tylko na dowodzeniu jednego: cudzej winy.

A to, co na kolejnym etapie mówią chorzy na alzheimera, jeży włos na głowie (wyraz „alzheimer” pisany małą literą znaczy tyle, co „choroba Alzheimera). Słyszałem tak straszne opowieści i oskarżenia, że gdyby uwierzyć w jeden procent tego słowotoku, słuchacz mógłby zwariować. Niestety – niektórzy naprawdę wariują i powtarzają zdania, których powtarzać nie wolno.

Na alzheimera się nie umiera. Reagan żył 93 lata, Szamir aż 97. Co więcej – chory nie cierpi, jeśli nie liczyć naturalnych boleści, związanych z innymi chorobami lub po prostu z narastającym niedołęstwem. Cierpi otoczenie. W zwykłym społeczeństwie największe obciążenie spada na rodzinę, która przez długie lata nie zdaje sobie sprawy ze zmian, jakie choroba czyni w głowie osoby do niedawna przecież bardzo odpowiedzialnej i mądrej. To jest choroba społeczna. Cierpią bliscy, a najbardziej ci, którzy kochają chorego.

Intelektualne pożegnanie

O różnych zagadnieniach alzheimerowskich pisałem wielokrotnie. Tu przytoczę fragment z książki Prawda po epoce post-truth (2017).

»Przychodzi w końcu dramatyczny moment „intelektualnego pożegnania”. Osoba chora w dalszym ciągu jest naszym ukochanym dziadkiem czy mamą, ale zdajemy sobie sprawę, że nie ma sensu o niczym jej informować, bo za chwilę i tak zapomni albo coś przekręci i wywoła awanturę. Musimy jednak jakoś chronić rodzinę, narażoną na trudną do zniesienia presję i ciężką atmosferę. Zauważamy, że do agresywnego chorego nie docieramy żadnym argumentem… Jak żyć w takim domu?

Ratuje nas „intelektualne pożegnanie” i zrozumienie, co to dla nas znaczy: że dialog jest niemożliwy, że tylko przysparza nam cierpień. Na każde pytanie odpowiadamy niekoniecznie zgodnie z prawdą obiektywną, ale zgodnie z interesem osoby chorej i zgodnie z dobrem rodzinnej wspólnoty. Nie ma już zapotrzebowania na prawdę! Chory nie podejmuje żadnych decyzji na podstawie nowych informacji, bo tych informacji już nie przyjmuje. W myślach ma tylko „wyspy pamięci”: wspomnienia z dzieciństwa i te emocje, ukryte w najstarszych (filogenetycznie) zakamarkach mózgu, które najpóźniej ulegają zanikowi. A na zewnątrz – agresja na przemian z apatią: jedyne dostępne formy reakcji na zagrożenie, czyli na każdą zmianę.

W tych kategoriach (twoja wina i mój strach) chory ocenia każdy, nawet najbardziej przyjazny i pomyślny dlań czyn opiekuna, każde słowo. Jakiż sens miałby dialog w takich okolicznościach? Nie prawda jest wtedy ważna, lecz troska i opieka. I miłość. Trudna, bolesna, wymagająca poświęceń i ciężkiej pracy. Rzeczowniki dawno uleciały z pamięci. Pozostały jeszcze pierwsze, poznane w dzieciństwie czasowniki: ‘siadaj’, ‘wstań’, ‘zjedz to’ i tylko one służą komunikacji. Tu prawda nie pomaga. Tu informacja prawdziwa szkodzi! Cóż więc w takiej sytuacji mają robić weredycy, uważający prawdę za wartość najwyższą, wewnętrznie zmuszeni, by wygarnąć każdemu, co o nim myślą? Odpowiem delikatnie: powinni… nie wygarniać, bo sprawa ich przerosła.

Dialog jest faktycznie wielką wartością, ale tylko w środowisku ludzi dążących do prawdy.

Gdy wyląduję na bezludnej wyspie, mogę stwierdzić, że piasek jest sypki, a woda mokra. Zjem banana i powiem, że jest smaczny. Zobaczę ptaka i zawołam: „pięknie latasz!”. Wszystko to będzie prawdą. Ale… czy cokolwiek się poprawiło na tym świecie, gdy to powiedziałem? Czy coś się pogorszyło? Gdy moim rozmówcą jest woda, ptak czy banan – kategoria dialogu jest nierelewantna. Nie przekonam piasku, nie wyjaśnię niczego wodzie, nie znajdę wspólnego języka z ptakiem. Muszę robić to, co do mnie należy: budować arkę. Ale nawet Noe nie rozmawiał z ptakami. I nie liczył na wdzięczność uratowanych. Przygotowywał się do nieuniknionego«.

Dziś lepsze od jutra

Analogia nie jest metodą rozwiązywania problemów, ale stanowi cenną inspirację. Tu pozwala zauważyć, że bicie głową w mur jest nieskuteczne i bezcelowe. Istnieją sytuacje, gdy żadne nasze wysiłki, podejmowane w dobrej wierze i z nawet dużą ofiarnością, niczemu dobremu służyć nie mogą. Nie dlatego, że się za mało staramy lub popełniamy jakiś błąd. Nie. Po prostu głowa nie jest właściwym narzędziem do rozbijania muru, a rozmowa z chorym na alzheimera, nawet rozmowa najserdeczniejsza, musi przynieść fatalne wyniki. Taka po prostu jest natura danej rzeczy. Mur jest za twardy na głowę, a alzheimeryk każdy dialog potraktuje jako atak na swoją rozpadającą się integralność. I nic tu nie zmienimy.

Tę analogię biorę pod uwagę w analizie stosunków polsko-izraelskich. Właśnie gdy to piszę (20 lutego 2019), dowiaduję się o masowo rozpowszechnianej w Izraelu fałszywej wiadomości o rzekomym zniszczeniu nagrobków na cmentarzu żydowskim w Świdnicy. Fake newsa podesłały jakieś „polskie” portale. Izraelskie media natychmiast to rozpowszechniły, a po interwencji naszego ambasadora powoli to dementują. Ale niesmak pozostanie. I pozostanie skłonność do grania kartą antypolską w kampaniach wyborczych. Widocznie przysparza to komuś głosów, a skoro tak – to dopóki Izrael będzie państwem demokratycznym, podobne ataki będą nieuniknioną częścią życia politycznego w tym kraju. Tego się nie da zmienić.

Niech sobie politycy w Izraelu robią, co chcą, a my musimy budować własną arkę dla prawdy o Polsce. Nikogo tam nie przekonamy i nawet nie będziemy wysłuchani. Darymny futer i próżny dialog. Musimy przekonać do swoich racji tylko… cały świat. I nie wystarczą słuszne reakcje na taką czy inną prowokację. Nie wystarczą działania reaktywne. Muszą być długofalowe programy preaktywne, wyprzedzające spodziewane zagrożenia. Jeżeli w tej sprawie nie nastąpi przełom, powtórzy się to, co mówimy opiekunom chorych na alzheimera: „Każde dziś jest i tak lepsze od jutra”!

Prawda nie zwycięża sama

Co jeszcze musi się stać, by polskie władze przestały polegać na darmowej działalności amatorów i wyasygnowały poważniejsze środki na pracę nad prawdą?

Pisałem o tym m.in. 11 lat temu w książce o prowokacji gliwickiej Provokado (2008). Była to pierwsza polska praca na ten temat, oparta na badaniach, a nie mniemaniach. Wcześniejsze publikacje, w tym 10 wydań Bożego igrzyska Normana Daviesa – to powielanie całkowicie błędnych narracji niemieckich i amerykańskich. W Provokado opisałem też doświadczenia zdobyte w kontaktach z dziesiątkami tysięcy gości z różnych państw (również z Izraela), odwiedzających Radiostację Gliwice, w której urządziłem muzeum w roku 2003 i którą prowadziłem do roku 2016. Książka jest już niedostępna, więc przytaczam poniżej wybrany fragment.

»Od wieków – metodą stosowaną już przez Krzyżaków – różni politycy robią Polsce złą prasę wszędzie tam, gdzie dysponują przekupnymi piórami, wydawnictwami lub wpływami swoich tajnych służb. Niekiedy zakłamują historię wprost, kiedy indziej tylko manipulują prawdą. Tak też od czasów co najmniej Woltera czynią korumpowani przez Berlin i Moskwę filozofowie, historycy i literaci francuscy, a i paru polskich pismaków grywa w tej trupie. Działają jak w sądach adwokaci morderców. Przedstawiają ofiarę zbrodni w najgorszym świetle, poniżają, czynią ją współwinną, a nawet – główną winowajczynią.

Francuzi do tej pory nie powiedzieli wyraźnie i jednoznacznie: „Tak, Wolter był płatnym agentem carycy Katarzyny II i pruskiego Fryderyka II. Agentem wpływu na opinię publiczną. Za rosyjskie i niemieckie pieniądze pisał po francusku antypolskie paszkwile, przygotowując Zachód do zaakceptowania rozbiorów Polski. Przepraszamy Polskę za Woltera, Diderota i za tysiące ich naśladowców, którzy nie pogardzili moskiewskim złotem, sypanym obficie za szkodzenie Polsce. W przyszłości nie dopuścimy, by obcy płatni agenci kształtowali myśli Francuzów”.

Obraz Polski w naukowym piśmiennictwie anglojęzycznym i francuskim, nie mówiąc już o rosyjskim, izraelskim i niemieckim, jest katastrofalny. I nie widać naszej aktywności, by coś w tej sprawie zmienić trwale.

Oburzamy się, gdy ktoś po raz kolejny w ochoczo kolaborującej z niemieckimi nazistami Francji, Belgii, Holandii czy gdzie indziej przypisze nam niemieckie obozy zagłady. Zawsze wtedy jakiś Polonus pisze sprostowanie, które bywa po miesiącu drukowane maczkiem na siedemdziesiątej siódmej stronie albo i nie bywa.

Pytam, co robią polskie władze (bo historycy zrobili, co do nich należy), by w podstawowych dziełach naukowych – traktowanych na całym świecie jako źródło przez popularyzatorów, publicystów i autorów podręczników – otóż pytam: co robią Polacy, żeby tam znalazła się prawda o Polsce?!

Protestujemy, gdy pojawią się kłamstwa. Powtarzamy groźny idiotyzm, że niby „prawda zawsze zwycięży”. A ja pytam – jaką bronią zwycięży, jakim narzędziem? Ile prawda ma bomb atomowych?!

Prawda nie zwycięża nigdy. Czasami wychodzi na jaw; rzadko w porę. To my możemy zwyciężyć prawdą. Ale nie wtedy, gdy pozostawimy ją w osamotnieniu i każemy jej walczyć za nas. O swoją prawdę musimy walczyć sami. Książkami, filmami, konferencjami, spektaklami, koncertami rockowymi, multimediami, internetami, grami komputerowymi i nieustannymi staraniami o obecność naszej prawdy w cudzej telewizji. Nie dlatego, że jesteśmy lepsi. Bo nie jesteśmy. Ale dlatego, że nie jesteśmy gorsi. Bo nie jesteśmy!

Musimy stale produkować, ofiarowywać światu i z całym zaangażowaniem promować prawdziwy i wartościowy wsad medialny. Nie reklamówki lub nie tylko to. Chodzi o dzieła kultury wysokiej i popularnej.

Chodzi o stały i prawdziwy przekaz, że Polska istnieje i że to jest dobre dla świata. W przeciwnym razie zwycięży przekaz cudzego kłamstwa lub cudzej prawdy. Bo wcale nie jest prawdą, że cudza prawda jest zawsze nieprawdą; podobnie jak nieprawdą jest, że prawdą jest każde zaprzeczenie nieprawdy.

W wielu miejscach narasta konflikt, który – jak tragedia antyczna – buduje się na przeciwstawieniu dwóch (czasem wielu) prawd równorzędnych. Obydwie prawdy prawdziwe, wzajemnie sprzeczne i do końca niepokonane, no bo – skoro prawda miałaby zwyciężyć, to której przypadnie wieniec, gdy obydwie równe? Tak więc prawdy nie zwyciężają, a klęskę ponoszą ich leniwi i skąpi, a przez to bezbronni, wyznawcy.

Nie można też lekceważyć mediów brukowych. One docierają do takiego czytelnika, który właśnie z brukowców i ekranów czerpie całą wiedzę o świecie. To ten czytelnik reaguje na polską obecność w swoim kraju, a co pewien czas wybiera swój parlament, biorąc pod uwagę również deklarowany przez kandydatów stosunek do Polski. Te deklaracje kształtują później politykę rządów.

Prawda nie jest automatem do zwyciężania! Na współczesnym rynku medialnym prawda jest zwykłym towarem. Trzeba dbać o jej atrakcyjność, o jakość, opakowanie i marketing. O smak, zapach, kolor i lekkostrawność! Prawda ma nie truć. Prawda ma uwodzić! Wszyscy jesteśmy podatni na uwodzenie. Jeśli nie uwiedzie nas prawda – zrobi to kłamstwo. Jeśli nie uwiedzie nas prawda propolska – zrobi to prawda antypolska.

Liczmy się z tym, że za jakiś czas z całym przekonaniem głoszone będą takie oto poglądy: „polscy naziści są winni, bo wywołali wojnę, a Rosjanie uratowali umęczony amerykańskimi bombami naród niemiecki przed wypędzeniem do Polski i zagazowaniem przez polskich antysemitów”.

Elementy takiego światopoglądu dostrzegam każdego dnia wśród odwiedzających Radiostację Gliwice. Jeżeli tolerancja wobec fałszywej wiedzy zwycięży w nas dbałość o dobre imię Polski – taki właśnie lub podobny myślowy śmietnik „ogarnie ludzki ród”«.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Alzheimer Szamira”, znajduje się na s. 1 i 5 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Alzheimer Szamira” na s. 1 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przedmurze, metafilozofia i synteza / Wywiad Antoniego Opalińskiego z Bohdanem Urbankowskim, „Kurier WNET” nr 57/2019

Jedna rzecz nam paradoksalnie spadła z nieba. Myśmy się na wszystko pospóźniali. Polska kultura, kultura polskiego chrześcijaństwa, dzięki temu miała przeszłość podaną na tacy. My możemy ją wybierać.

Antoni Opaliński
Bohdan Urbankowski

Przedmurze, metafilozofia i synteza

Bohdan Urbankowski, filozof, pisarz, dramaturg i poeta, autor czterotomowego dzieła Źródła. Z dziejów myśli polskiej w rozmowie z Antonim Opalińskim mówi o historii i znaczeniu polskiej filozofii narodowej.

Zacznijmy od pytania o definicje. W Pana dziejach polskiej myśli obok filozofów występują pisarze, poeci, krytycy, ekonomiści, astronom… Czy Pan, pisząc Źródła, wyznaczył jakieś kryteria dla tej grupy, o której jest książka?

Sam fakt, że rozmawiamy o filozofii, oparty jest na ukrytym założeniu, że obydwaj wiemy, co to jest filozofia – inaczej by ta rozmowa nie zaistniała. Natomiast jeśli chodzi o szczegółowo opisywaną filozofię polską, to zdefiniować ją można tylko cytując bądź streszczając – była bardzo bogata. Do istoty filozofii raczej nie należą odpowiedzi, bo te odpowiedzi są cały czas bezradne, tylko pytania. To są te pytania, które zadawali filozofowie spacerujący po ateńskim forum, ale to są także pytania, które namalował Gauguin – skąd idziemy, kim jesteśmy, dokąd zdążamy…

O rzeczy dla człowieka fundamentalne można pytać w różnych formach. Myślę, że definicja filozofii, w tym także filozofii polskiej, jest w tym, jak Polacy odpowiadali na te najważniejsze pytania. Najpierw to były pytania o tożsamość kultury.

Pod pewnym względem jesteśmy podobni do Amerykanów – stąd też nasze sympatie. Każdy skądś tu przyszedł i próbowaliśmy budować państwo-przedmurze chrześcijaństwa, bo za murami już było zagospodarowane.

Musieliśmy stworzyć jakiś model współżycia, jakiś sposób porozumiewania się – jak w przypadku każdej wykonywanej wspólnie pracy. Myślę, że i kulturę polską i – bardziej szczegółowo ujmując – filozofię, można także zdefiniować jako rodzaj pracy historycznej wykonywanej przez pewne grupy tą pracą połączone. Stąd wniosek, że trochę inaczej trzeba traktować tych, którzy dzieło naszej pracy chcą zniszczyć czy po prostu korzystają z jej owoców, nie niszczą, ale przez konsumpcyjny styl życia ją umniejszają. W ten sposób łatwiej jest zrozumieć, dlaczego filozofia polska najpierw była filozofią wspólnoty ludzkiej, która pojawia się na przedmurzu chrześcijaństwa i tworzy pierwsze polskie państwo, potem łączy się z innymi podobnymi wspólnotami i przybiera inny kształt polityczny. Wtedy powstaje filozofia sarmatyzmu w Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a nawet przemyśliwa się o Trojgu Narodach. Trochę inny będzie miała kształt w okresie zaborów. Wtedy w hierarchii wartości będzie się musiało pojawić to, czego wcześniej nie było, troska o Niepodległość.

Inaczej mówiąc, historia filozofii jest zarazem najlepszą jej definicją, bo ujmuje jej zmienność i oryginalność na tle innych filozofii.

Każdy wykonywał swoją pracę. Niemcy wykonywali inną pracę, Rosjanie inną, Francuzi na zapleczu tego muru i Niemiec też inną… My byliśmy jako państwo przedmurza narażeni na ciągłe walki. Musieliśmy się bronić, próbowaliśmy prowadzić robotę misyjną, apostolską.

Stąd potem ta wielka zmiana, której dokonujemy w sposobie myślenia, mianowicie zmiana modelu chrześcijaństwa – z modelu krucjat, podboju z powrotem na model apostolatu, nawracania raczej słowem niż pałką. To jest wielki wyczyn polskiej filozofii na soborze w Konstancji. Potem mamy zwrot, który też należy odczytywać filozoficznie – Konfederację Warszawską. Następnie są kolejne zwroty, które daje się odnaleźć w nieoczekiwanych miejscach, np. w Mazurku Dąbrowskiego – to jest pewien program , tam mówi się o niepodległości Polski i o prawach człowieka, w jednej z mniej znanych strof. Pojawiają się próby definiowania filozofii – w okresie Księstwa Warszawskiego czy początków Królestwa Kongresowego.

Żeby już przejść do czasów bliższych – odzyskujemy niepodległość i wtedy spada z nas ten obowiązek preferowania wartości politycznych, troski o niepodległość; mało tego – naginania różnych filozofii, żeby nadały się do polskiej walki. To robimy z heglizmem, potem z marksizmem. Po 1918 te obowiązki spadają i filozofowie wreszcie mogą zrzucić zbroję i zacząć fruwać, bo cały czas mieli skrzydła pod zbrojami. Stąd fantastyczne pomysły filozoficzne począwszy od Malinowskiego – nie mam na myśli Życia seksualnego dzikich, tylko całą otoczkę filozoficzną jego badań etnograficznych. Ale także Witkacy ze swoimi pomysłami, Koneczny ze swoją teorią cywilizacji – to jest pierwsza tego typu teoria, teraz odkrywamy ją w kontekście teorii konfliktu cywilizacji, najazdu muzułmanów na Europę. Także pewna próba odnowienia filozofii katolickiej, mam na myśli przede wszystkim Karola Wojtyłę. On włącza w obręb filozofii nowe obszary – filozofię miłości, filozofię zawodu artystycznego i sztuki. Myślę, że jego nauka społeczna, zwłaszcza inspirowanie do solidarności międzyludzkiej, wprowadzanie zasady pomocniczości to jest bardzo ważny przewrót. Oczywiście to było już obecne w XIX wieku, ale chodzi o pewną zasadę regulującą życie także i dziś, bo wciąż są konflikty typu jednostka-grupa, grupa-państwo, a ta zasada pozwala je bezkonfliktowo rozwiązywać w myśl dyrektywy, że dopiero jak sobie ta niższa organizacja, np. gmina, nie daje rady, to wtedy państwo pomaga. Natomiast jeżeli gmina sobie daje radę, to państwo nie powinno się wtrącać i przeszkadzać.

Porozmawiajmy o genezie książki. Te cztery tomy Źródeł pisał Pan przez wiele lat. A zaczęło się od wykładu docenta-majora Zygmunta Baumana…

Inspiracje negatywne są czasem mocniejsze od pozytywnych. Jak coś człowieka zezłości i chce udowodnić, że to on ma rację, to dostaje większego napędu do pracy. W przypadku tego incydentu z Baumanem; zresztą incydent, jak to wśród ludzi kulturalnych – Bauman już wyrósł wtedy ze strzelania i bicia – polegał na wymianie słów i na tym, że miałem przygotować referat i udowodnić, że jednak ja miałem rację i istniała polska filozofia narodowa, a on nie miał, kiedy zaprzeczał i mówił, że to taki sam absurd, jak mówienie o np. polskiej matematyce, a w ogóle to mamy marksizm, który nam odpowiada na wszystkie pytania i po cholerę sobie zawracamy głowę. To był początek, potem pisałem artykuły o poszczególnych filozofach. Wreszcie ukazała się książka na temat najpiękniejszego i najbardziej lotnego okresu naszej filozofii, jakim był romantyzm. Potem książka o niepokornych marksistach.

Jak wspominałem, Polakom najbardziej zależało na niepodległości, inne kraje nie miały tego problemu, romantyzm francuski czy niemiecki polegał zupełnie na czym innym. Natomiast arcydziełem – można chyba użyć tego ostrego słowa – manipulacji historyczno-filozoficznej był zbiorowy wysiłek polskich socjalistów. Wzięli do obróbki, jako punkt wyjścia, marksizm. A marksizm w wersji ortodoksyjnej był filozofią naturalistyczną, deterministyczną. Jedna z jego interpretacji, w pewnym momencie obowiązująca, wyszła spod pióra Róży Luksemburg. A ona mówiła, że wszystko jest zdeterminowane, że walka o nadejście komunizmu ma taki sens, jak walka o zaćmienie słońca, które po prostu musi nadejść. Polscy socjaliści poszli raczej za wskazówką Piłsudskiego, czy też złośliwą uwagą – jest to zresztą zdanie przypisywane wielu polskim socjalistom – że serbscy świnopasi jakoś się dogadali z historią.

Serbia, zgodnie z teoriami Róży Luksemburg, w ogóle nie powinna była powstać, a powstała. Polska według niej też nie powinna była powstać, bo nad wszystkim dominuje ekonomia, a obszar dawnej Rzeczypospolitej został wchłonięty przez trzy wielkie gospodarki państw zaborczych.

A ponieważ procesy ekonomiczne są nieodwracalne, bo wszystkie prowadzą ku świetlanej przyszłości, to skoro nasz obszar został podzielony – dla dobra ludzkości – to już się go nie da scalić. Natomiast polscy socjaliści uważali, że trzeba o tę niepodległość walczyć. Od samego początku.

Limanowski, który był jednym z założycieli Polskiej Partii Socjalistycznej; Krzywicki, który ma opinię marksisty, wierzył, że baza wytwarza także idee, że jest coś takiego jak wpływ bazy na nadbudowę, ale znalazł pewien wykręt filozoficzny, mianowicie wymyślił wędrówkę idei. Otóż okazuje się, że idee, co prawda, przez jakąś bazę zostały wytworzone, ale mogą się spóźniać, mogą wędrować, żyć takim życiem, jak dusze nieboszczyków. Rzeczpospolitą myślącą o niepodległości można potraktować jako tych zacnych nieboszczyków, którzy nie do końca umarli. Ich dusze i idee się włóczą i co jakiś czas inspirują do walki o niepodległość. Ja trochę trywializuję, ale tak mi się to wszystko kojarzy. Poza tym mamy Abramowskiego, który też mówi, że człowiek ulega różnym bodźcom, ale człowiek jest transformatorem, nie przyjmuje ich biernie, to jest ta siła jednostki. A skoro jednostki mają wolną wolę, to zbiorowość też.

Polscy socjaliści – pomijam Różę Luksemburg, nie dlatego, żebym był antyfeministą, tylko jej koncepcja mi się nie podoba – znaleźli sposób na ucieczkę do przodu. Jest marksizm jako filozofia bazowa, a oni się od niej oddalają. Tak go, w narodowym interesie, udoskonalają, że właściwie to już nie jest ten dawny marksizm. Coś podobnego zrobili polscy hegliści z Heglem. To była maniera powszechnie stosowana i w końcu przyniosła rezultaty. Ostatecznie to, co mówił Brzozowski o filozofii pracy, co mówił Piłsudski o filozofii czynu – to wszystko są kolejne warianty filozofii Cieszkowskiego – a on mówił, że najważniejszy jest czyn, wychodząc od Hegla. I uważał, że filozofia oderwana od życia jest niewarta funta kłaków. Filozofia czynu polega na przewidywaniu przyszłości przez jej planowanie, przez jej „robienie”. To jest coś, co potem zastosował Piłsudski. Jego powiedzenie, że ten człowiek tylko wart jest nazwy człowieka, który ma mocne przekonania i potrafi wyznawać je czynem, to brzmi jak parafraza Cieszkowskiego. Do tego dochodzi Libelt z cudowną filozofią wyobraźni.

Tego jeszcze w Europie nie było. Zrobienie z wyobraźni regulatora życia codziennego, postulat, że należy idealizować, czyli w myśl własnych marzeń zmieniać rzeczy w coraz bardziej idealne – zarówno życie jednostki, jak i życie społeczne, jak wreszcie nawet krajobraz.

Przecież zarówno parki, jak i ładne miasta – nie mówię tu o osiedlu za oknem – to jest idealizowanie rzeczywistości, żeby była bardziej zbliżona do ludzkich marzeń. Mamy Trentowskiego, który uważał, że można dzięki filozofii, dzięki pedagogice narodowej – on używał słowa „chowanna” – można wychowywać ludzi coraz bliższych ideałowi.

Rozumiem, że polska filozofia ukształtowała się w taki sposób, bo brakowało Polski i to był najważniejszy problem. A gdyby Polska przetrwała, to jakimi drogami poszłaby polska myśl?

Polski romantyzm to było już któreś wcielenie polskiej filozofii. Przedtem mamy sarmatyzm. Trochę inaczej wygląda filozofia Królestwa Polskiego, z której rodzi się wspaniała szkoła polskiej filozofii prawa w Krakowie, trochę inaczej filozofia triumfującego sarmatyzmu, ze wspaniałym etosem rycerskim, bo jako kraj przedmurza musieliśmy nie tylko wojować, ale też żyć według pewnej etyki. Trochę inaczej wyglądają reformy oświecenia w Polsce.

Myślę, że tutaj jedna rzecz nam paradoksalnie spadła z nieba. Myśmy się na wszystko pospóźniali. Polska kultura, kultura polskiego chrześcijaństwa, także początki polskiej filozofii, spóźniła się na wielkie spory, np. o uniwersalia, na walkę zwolenników św. Augustyna i św. Tomasza, czy też wcześniej Platona i Arystotelesa, bo to była odsłona tamtej walki. I dzięki temu miała tę przeszłość podaną na tacy. My możemy ją wybierać.

Przychodzi geniusz, Kopernik. Ale jego nauczycielami są m.in. Michał z Wrocławia, Jan z Głogowa. Dlaczego akurat o nich wspominam; tam było jeszcze paru innych, z Wojciechem z Brudzewa na czele? Bo ci dwaj są też filozofami. Jeden był zwolennikiem skotyzmu, drugi albertyzmu. Kopernik w związku z tym znał oba te światopoglądy, znał oczywiście jeszcze parę innych przez to, że dużo czytał, studiował, wyjeżdżał za granicę.

Więc Polacy mogli zrezygnować z konieczności bycia ortodoksyjnymi, bo nie bardzo wiedzieli, wedle czego trzeba być ortodoksyjnym. I któreś wcielenie platonizmu, i któreś wcielenie arystotelizmu są ortodoksyjne. Kościół jedno i drugie w swojej tolerancji i wyrozumiałości dla grzeszników uprawiających filozofię dopuszcza. A Kopernik jest takim człowiekiem-syntezą.

Właśnie dzięki temu opóźnieniu my dokonujemy wspaniałych syntez. Synteza ma to do siebie, że pozwala stosować przeniesienie pomysłów z jednej dziedziny do drugiej. Tworzy całe szkoły, których zwolennicy nie chwalą mistrza, tylko się kłócą. W najgorszym wypadku kłócą się, jak go interpretować. To opóźnienie i ta syntetyczność daje nam wgląd z wyższego poziomu, od razu z poziomu metafilozofii, gdy wszyscy uprawiają filozofię. Nasi filozofowie prawie od samego początku, a na pewno od szkoły krakowskiej, są metafilozofami. Zauważył to w pewnym momencie i wprowadził jako program Bronisław Trentewski. Wprowadził taką opowiastkę nawiązującą do lirycznych opowiastek z XVIII wieku. Jest pasterz i jest pasterka. Pasterz, żeby zyskać przychylność pasterki, przynosi jej wianek z polnych kwiatów. Ona patrzy i trochę wybrzydza, że te wszystkie kwiaty już były na łące, jest ich tu pełno i to Pan Bóg je stworzył, natura wydała. Na to pasterz odpowiada: tak, Pan Bóg stworzył, natura wydała, ale ja je wybrałem. To jest właśnie to, co robi polska filozofia. Ona wybiera to, co uważa za najcenniejsze i najważniejsze z punktu widzenia zbiorowości, jaką jest polski naród.

W pewnym momencie – zapewne w ramach lekceważenia ortodoksji – pojawiła się w Polsce śmiała, choć straszliwa myśl, że nie ma Trójcy Świętej. Czy arianie, z których w PRL robiono niemal poprzedników komunizmu, to było coś znaczącego, czy tylko ekscentryczny epizod?

W modelu Polski tolerancyjnej mieściła się także tolerancja dla innowierców, także dla prawosławia – próbowaliśmy nawet zbudować unię obu Kościołów. Również dla arian, dopóki nie dopuścili się zdrady na rzecz Szwedów, bo to już były kryteria polityczne, nie filozoficzne. Ale jeśli chodzi o ten okres, w którym zajmowali się myśleniem, organizowaniem swojej wspólnoty, to mogli ją organizować według swoich reguł, tak jak w sąsiednim miasteczku organizowali się Żydzi, a w jeszcze innym Ormianie. Wspomniał Pan, że widziano w tym prekursorstwo socjalizmu – byłby to pewien model socjalizmu. Modelem socjalizmu był też przecież hitleryzm, także stalinizm. Natomiast ich model był bardzo pokojowy, odwołujący się do początków chrześcijaństwa, unikający wojen; stąd symboliczne, drewniane mieczyki. I byli bardzo postępowi, bo np. przyznawali pewne prawa kobietom.

Oczywiście problemy z religią mieli wszyscy, mnie nie wyłączając. Wydaje mi się, że koncepcja Trójcy jest jednocześnie trafna i jest do dyskusji. Pewne nasze przypuszczenia na temat metafizyki, tej sfery, która przekracza naszą fizyczność, gdzie nie obowiązują prawa fizyki, mogą być tylko hipotezami. Jeżeli mówimy np. o koncepcji światła, teorii korpuskularnej, falowej, to teorię Trójcy można traktować jako komplementarną. Boga można traktować jako Stwórcę, jako Ojca wszystkiego. Można traktować Go jako Ducha Wszechobecnego, który wszystko wprawia w ruch, obdarza życiem, dążeniem do przodu, jako arystotelesowską entelechię – inteligentny plan, jak to teraz mówią Amerykanie, wstydząc się przyznać, że wierzą w opatrzność. Albo jako istotę, która osiąga boską doskonałość.

Oczywiście arianie nie traktowali tego w tych kategoriach, oni swój światopogląd budowali częściowo na przekorze. Tak jak luteranizm był w rzeczywistości ogromnym aktem historycznej przekory wobec Kościoła: powrót do Biblii, a więc atak z prawej, nie z lewej strony. Myślę, że arianie też próbowali wrócić do tego, jak oni rozumieli świat w oparciu o Biblię. Ponieważ nie znaleźli Trójcy Świętej w Starym Testamencie, uznali ją za wymysł późniejszych teologów. Pewne rzeczy zaczęły się mścić, bo oni negowali niektóre wartości i nie zdołali wprowadzić w ich miejsce niczego więcej. Więc ich filozofia zaczęła się spłaszczać, była filozofią społeczeństwa, filozofią organizacji społecznej opartej na wspólnocie, na stosunkach dobrosąsiedzkich, na szacunku dla każdej formy życia – byli niemal zgodni ze św. Franciszkiem. Ale gdy wkraczamy w tę ogromną sferę ludzkiej nadziei, co powinno być kiedyś, co nas czeka gdzie indziej – tutaj arianie byli bezradni. Mówię o sferze organizacji społecznej, socjologii, bo ich pomysły polityczne były bardzo niedobre, łącznie z projektem rozbioru Polski. I za to właściwie zostali ukarani.

Ale nawet to zostało zrobione bardzo po polsku, bo dano im wybór: albo przestaniecie rozrabiać i przejdziecie na katolicyzm, albo fora ze dwora. Część wyjechała, większość została i wtopiła się w katolicką polskość, może odnalazła głębszą metafizykę.

Natomiast ich pisma są nadal interesujące. Na pewno coś tam przydatnego na dzisiaj się znajdzie, tylko trzeba dobrze szukać. Bo wszędzie są odpowiedzi, tylko pytania się zmieniają.

U progu XX wieku, wśród tych wysoko latających romantycznych duchów, o których Pan pisze, pojawia się nagle szkoła lwowsko-warszawska  – przyziemna, akademicka i analityczna. Czy to był dalszy ciąg polskiej myśli, czy import dokonany siłą woli jednego człowieka, Kazimierza Twardowskiego?

W myśl zasady syntetyzmu jedno drugiego nie wyklucza. Profesor Twardowski, który na naszym gruncie ten nurt zapoczątkował, wyszedł z dobrej wiedeńskiej szkoły, ale przyjechał, żeby polskiej filozofii pomóc, nauczyć ją logiki rozumowań, uzyskiwania zdań wyższego rzędu. Stworzył całą szkołę, której najwybitniejszym uczniem był profesor Tadeusz Kotarbiński, twórca prakseologii. Łączność jest oczywista, bo Kotarbiński traktował ją jako ukonkretnienie filozofii czynu Brzozowskiego, o którym też kiedyś pisał, co jest bardzo znamienne. Filozofia szkoły lwowsko-warszawskiej była takim Dedalowskim dodaniem ołowiu do skrzydeł Ikara. Jeżeli brak tego ołowiu, można zacząć za bardzo fantazjować i popełniać zwykłe błędy. To z jednej strony owocowało świetną logiką – Łukasiewicz, Tarski, to są nazwiska europejskie, a z drugiej strony prakseologią, która dziś dopiero zaczyna się rozwijać na świecie.

W całej tej pięknej historii od czarownika Witelona po papieża Wojtyłę, gdzie Pan widzi siebie jako filozofa?

Ja jestem tym pasterzem, który wybiera, szuka pasterki. Myślę, że w pewnym momencie potrzebny jest ktoś, kto dokona audytu. To, co zrobiłem, to jest audyt – na tyle, na ile było mnie stać i na ile mi czas pozwolił – dla tych, którzy się od tego odbiją i stworzą coś większego. Myślę, że kierunek jest w metafilozofii. Praca nad materiałem już zorganizowanym daje szansę na mocniejsze odbicie. Silniejszy jestem, cięższą podajcie mi zbroję – to jest zresztą romantyczna zasada.

To bardzo dobra odpowiedź na niezadane już pytanie o następców. Bardzo dziękuję za rozmowę.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z Bohdanem Urbankowskim, pt. „Przedmurze, metafilozofia i synteza”, znajduje się na s. 8 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Antoniego Opalińskiego z Bohdanem Urbankowskim, pt. „Przedmurze, metafilozofia i synteza” na s. 8 marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Telegraf „Kuriera WNET”: polscy politycy zabiegają o wyniki w tegorocznych wyborach, a polskie bociany wracają do kraju

Prezydent Warszawy ogłosił kartę LGTB+, a wiceprezydent – wzorem polityki NSDAP wobec żydowskich przedsiębiorców – wezwał do bojkotu punktów sprzedaży gdańskiego piekarza Grzegorza Pellowskiego.

Maciej Drzazga

  • „Aby odbudować mocną pozycję Polski w UE”, liderzy Platformy Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego, Nowoczesnej, Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Zielonych powołali do życia Koalicję Europejską, potocznie zwaną egzotyczną.
  • „Partia, której hymnem jest Rota, ma pójść do wyborów razem z aborcjonistami i zwolennikami związków jednopłciowych. Coś tu jest nie tak” – oświadczył w reakcji działacz PSL i gwiazda disco polo Sławomir Świerzyński, opuszczając szeregi partii.
  • W ramach wyborczych obietnic, które zostaną zrealizowane jeszcze przed wyborami, Jarosław Kaczyński zapowiedział rozszerzenie programu 500 plus, wprowadzenie instytucji 13. emerytury, zwolnienie pracowników do 26 roku życia z podatku dochodowego oraz reaktywację PeKaEs.

IPN zapowiedział gotowość do przeprowadzenia ekshumacji w Jedwabnem, gdzie według dostępnych dotąd danych z 562 zamieszkałych tam Żydów 1600 zostało zamordowanych przez Polaków, a pozostali przy życiu w liczbie ponad stu uwięziono następnie w getcie.

  • „Zabobon osiągnął niewiarygodne rozmiary. Ocenia się, że na początku XXI wieku pracowało we Włoszech około 350 tysięcy wróżbiarzy, a więc wielokrotnie więcej niż księży katolickich. W Wielkiej Brytanii specjalistów od »medycyny alternatywnej« jest więcej niż lekarzy rodzinnych” – odnotował w swojej najnowszej książce Roztrzaskane lustro. Upadek cywilizacji zachodniej Wojciech Roszkowski.
  • Napis: „Bóg, Honor, Ojczyzna” w nowym wzorze paszportu bardzo nie spodobał się rzecznikowi praw obywatelskich.
  • Do Polski wróciły pierwsze boćki.

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” Macieja Drzazgi na s. 2 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

„Telegraf” Macieja Drzazgi na s. 2 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Wolność (słowa) kocham i rozumiem”. Dwudniowa debata w SDP w Warszawie przy pełnej sali i międzynarodowej obsadzie

Temat debaty tym, którzy zawsze (lub prawie zawsze) mieli u siebie wolność słowa (albo im się tak wydawało), mógł się wydawać niezupełnie atrakcyjny, ale dla nas był atrakcyjny niezwykle!

Jan Bogatko

Sprawa jest poważniejsza, niż wygląda na pobieżny rzut oka. Widać ją, lecz na razie jej nie nazwano, nie opisano, nie zdefiniowano. Ale wiadomo, że jest i na to czeka! Inaczej nie mówilibyśmy przecież – jak pierwszego dnia debaty, o destrukcji języka, manipulacji i dezinformacji czy tematach tabu (nieco inny charakter miał temat Status mediów w krajach inicjatywy Trójmorza, aczkolwiek i tu wskazano na tak zwane rankingi wolności na użytek władzy). Drugiego dnia paneliści wzięli na tapetę modną mowę nienawiści i postawili pytanie: Dlaczego ludzie nie ufają mediom? Oraz: O czym dziennikarze mówić powinni. A zatem, o jaką poważniejszą iż na to wygląda sprawę tu chodzi? Destrukcja języka nie wzięła się z niczego. Nie jest to żadna autodestrukcja, lecz świadomy zabieg, mający uniemożliwić komunikację między ludźmi. Z tym, że język MA służyć komunikacji, zgadzają się wszyscy. Jeśli jest on zniekształcony, komunikacja po prostu nie dochodzi do skutku. Można dodać – w najkorzystniejszym przypadku. A jeśli język ulega celowej destrukcji, to skutki okazują się opłakane DLA PRZECIWNIKA. Kiedy zdamy sobie z tego sprawę, dostrzeżemy, że uczestniczymy w wojnie. Niewypowiedzianej przez agresora!

Nie istnieje bowiem żadna konwencja genewska, która regulowałaby zasady jej prowadzenia. Zwycięzca nie bierze w tej wojnie jeńców. Nie oszczędza nikogo (nawet i siebie, jeśli tylko sam uwierzy we własny przekaz!).

To destrukcja języka umożliwiła dopiero manipulację i prowadzenie medialnej dezinformacji (fake news) na skalę przemysłową. Jednym z gatunków broni, używanej w tej niewypowiedzianej wojnie, a raczej napaści tzw. marksizmu kulturowego (co za eufemizm!) na demokrację (bezprzymiotnikową, czyli jedyną w istocie formę demokracji – wszystkie inne to fałszywe marki), jest tak zwana ‘mowa nienawiści’. Te głowice nuklearne wystrzeliwuje liberalna demokracja, czytaj: antydemokracja, czytaj demokracja socjalistyczna, czytaj neostalinizm – w kierunku wroga, nie uznającego ich wartości liberalnych, czytaj antywartości, czytaj destrukcji cywilizacji, mając nadzieję na zwycięstwo przez zaskoczenie, jak swego czasu Hitler i Stalin, że wymienię najważniejszych dowódców w walce o pokój na starym kontynencie.

Czy demokracji uda się obrona przed agresorem? Na to pytanie odpowiem wymijająco stwierdzeniem, że wierzę w to, że neomarksowski przeciwnik poniesie sromotną klęskę, mimo wznoszenia mu pomników w nieprzeoranej praktyką wynikającą z jego teorii zachodniej, czyli liberalnej, czytaj: zniewolonej przez mniejszości – części Europy (notabene pomnik Marksa w Trewirze wzniosły narodowokomunistyczne Chiny, niedawno jeszcze piętnowane za niehumanitarny reżim). Lecz te czasy należą do przeszłości, a liberalni demokraci zapomnieli już przestrogę, że kapitaliści będą sprzedawać komunistom nawet stryczki do wieszania kapitalistów (to powiedział chyba Lenin, zupełnie niekrytykowany założyciel Gułag Industry). (…)

Zatrzymam się na chwilę przy ulubionym terminie stalinowców ‘mowa nienawiści’. Przestrzegam przed wprowadzaniem tego pojęcia do własnego słownictwa! To pułapka na myszy!

Stalinowcy, czyli liberalni demokraci, wymyślili je po tym, jak wywołali schamienie i skarlenie języka debaty w celu wprowadzenia tylnymi drzwiami cenzury jako kagańca na politycznych przeciwników. Dużo w toku warszawskiej międzynarodowej debaty dziennikarzy mówiono na ten temat. Uważam nawet, że za wiele – to znaczy, że przeciwnikom wolności słowa ten zabiegł się w pełni udał. My musimy (O czym dziennikarze mówić powinni) posługiwać się komunikacyjnym językiem w relacjach z tymi, do których chcemy się zwrócić. Ośmieszajmy ich, proszę, ale nie dajmy się sprowadzić do narzucanego przez nich, podłego stylu debaty.

Cały felieton Jana Bogatki pt. „W Warszawie, czyli na Zachodzie” – jak co miesiąc, na stronie 3 „Wolna Europa” „Kuriera WNET”, nr marcowy 57/2019, gumroad.com.

 


Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia  na gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Felieton Jana Bogatki pt. „W Warszawie, czyli na Zachodzie” na s. 4 „Wolna Europa” marcowego „Kuriera WNET”, nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niezrozumiałe pojęcia jak pijane ptaki fruwają po salonach europejskich / Krzysztof Skowroński, „Kurier WNET” nr 57/2019

Absurd jest śmieszny, dopóki nie prowadzi do więzienia. Absurd wynikający z poprawności politycznej wyrzuca z pracy, z mediów, teatru, uniwersytetów. Masz myśleć tak jak my, bo inaczej cię nie ma.

Krzysztof Skowroński

Na seminarium z filozofii dr. Jerzy Niecikowski powiedział, że aby zrozumieć dzieło, trzeba przełożyć je na język wewnętrzny, czyli z naukowego, abstrakcyjnego na swojski. Wtedy można stwierdzić, czy słowa filozofa zgadzają się naszym myśleniem, czy zmieniają coś w naszym rozumieniu świata. Sprzeciwiało się to mechanicznemu przyswajaniu pojęć. Takie niezrozumiałe pojęcia jak pijane ptaki fruwają po salonach europejskich, szczególnie tam, gdzie się mówi o wolności, tolerancji, prawach człowieka. Idąc tropem wyznaczonym przez dr. Niecikowskiego, pozwoliłem sobie na drobną parafraza fragmentu listu prezydenta Macrona do Obywateli Europy:

Towarzysze!
Pozwalam sobie zwrócić się do Was bezpośrednio, bo Kraj Rad nigdy nie był tak zagrożony. Wydarzenia węgierskie są symbolem tego, do czego może doprowadzić kłamstwo i brak odpowiedzialności. Czy ktoś powiedział Węgrom prawdę o ich przyszłości, gdy opuszczą RWPG? Nacjonalistyczne zamknięcie nie proponuje niczego. Ta pułapka nacjonalizmu zagraża całej naszej wspólnocie. Są wśród nas manipulatorzy potrafiący tylko obiecywać. Nie możemy na to pozwolić! Musimy dać im odpór i powołać Agencję Ochrony Demokracji…

Wyobraźmy sobie tych agentów, którzy podczas Marszu Niepodległości robią zdjęcia i wyłapują prowodyrów nacjonalistycznej myśli albo pukają do domu wicemistrzyni olimpijskiej pani Zofii Klepackiej i prowadzą ją do aresztu za wpis na Fb. W części dotyczącej wolności słowa to jest wizja prezydenta Francji.

Może przerysowana. Ale wyobraźmy sobie Rosjan komentujących w 1918 r, w domach kolejne absurdalne przepisy wprowadzane przez bolszewików. Absurd jest śmieszny, dopóki nie prowadzi do więzienia. Dzisiaj jeszcze nie posyła do więzień niepoprawnie myślących, ale tam, gdzie zdobył dominację – wyklucza. Absurd wynikający z poprawności politycznej wyrzuca z pracy, z mediów, teatru, uniwersytetów. Masz myśleć tak jak my, bo inaczej cię nie ma. W Polsce w środowisku prawników, naukowców, aktorów, muzyków wystarczy mieć prawicowe poglądy.

Protestowi przeciwko takiemu przekazowi poświęcona była zorganizowana w Warszawie przez SDP konferencja „Wolność (słowa) kocham i rozumiem”. Dziennikarze z kilkunastu państw mówili o tym, co zakłóca wolny przepływ informacji. Wymieniali jako zagrożenia poprawność polityczną i regulacje prawne dotyczące mowy nienawiści. Red. Paweł Lisicki w swoim wystąpieniu zacytował słowa przewodniczącego parlamentu brytyjskiego, że jeśli ma wybierać między prawami homoseksualistów a wolnością słowa, wybierze to pierwsze. Brak reakcji środowiska dziennikarskiego na te słowa red. Lisicki uznał za oburzający przykład zniewolenia umysłu.

Między zniewolonym umysłem, który przyznaje sobie rolę arbitra we wszelkich sporach, a umysłem, który takiej ewolucji nie przeszedł, toczy się spór o przyszłość Europy.

Wygramy tę bitwę pod warunkiem, że posypywanie głowy popiołem w środę popielcową nie jest pustym gestem.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 marcowego „Kuriera WNET” nr 57/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wieniec zgody, drzewa stołowe… Drzewa też mogą świadczyć o zwyczajach i przekazywać historię o naszych przodkach

Historia Rzeczypospolitej to nie jedno pasmo wojen, procesów sądowych, zajazdów i hulanek. Nic bardziej mylnego. Kraj nasz w świadomości dawnych mieszkańców był krajem miłości, dobrobytu i zgody.

Marcin Niewalda

Wieniec zgody w Ostoi Dworskiej | Fot. M. Niewalda

To fakt, procesy sądowe „o gruszę na miedzy” trwały nieraz i ponad 100 lat. We Włoszech słynny proces sądowy o kilka hektarów trwa nieustannie od 1816 roku, ale i w Polsce można znaleźć podobne przykłady. Potomkowie Pułaskiego walczą o rekompensatę za ziemie nad Potomakiem już ponad 100 lat. Dominikanie pod Wiślicą powoływali się na akty procesowe sprzed 200 lat. Przy takich procesach nienawiść rosła i utrwalała się. Ale kiedy spór się zakończył, gdy doszło do pojednania, nie tylko urządzano ucztę, nie tylko dawano na Mszę św.

Bardzo ciekawym zwyczajem był ten, którego pozostałości widać do dzisiaj w Kobylance koło Szczecina. W średniowieczu statki ze Stargardu przepływały pod oknami szczecinian. Nie płacąc żadnego myta doprowadzały mieszkańców do wrzenia. Skończyło się to zawieszeniem wielkich łańcuchów w poprzek koryta Iny. Łańcuchy nie powisiały długo, bo zerwane stały się trofeum, jeszcze bardziej denerwując mieszkańców Szczecina. Kto wie, czy całość nie skończyłaby się wojną domową, gdyby nie cesarz Otton III, który w 1460 roku doprowadził do ugody, a na jej znak w połowie drogi, w Kobylance posadzono lipę. Dla przypieczętowania tej zgody kolejne lipy sadzono co 100 lat, tworząc w ten sposób wzór w kształcie koła.

Taka forma wieńca nie jest wyjątkiem w polskiej historii – choć zwyczaj uległ zapomnieniu tak bardzo, że widząc krąg starych pni, nie kojarzymy go z możliwymi przyczynami.

Najbardziej chyba spektakularny taki wieniec można dziś zobaczyć w miejscowości Leśnica niedaleko Kielc. Na terenie dawnego majątku i parku Cieśle została utworzona tam „Ostoja Dworska” – będąca pokazowym ożywionym skansenem dawnej zagrody gospodarskiej. Opiekun miejsca – Grzegorz Szymański, zapalony rekonstruktor oddziałów powstania styczniowego – chętnie prowadzi do drzewnej altany i opowiada o historii zwaśnionych i pogodzonych rodów. Potężne stare pnie wyginają się niemal wbrew prawu ciążenia, a liście szumią o przeszłości, dając w gorące lato przyjemny cień. W zimie zaś konary chronią przed wiatrem.

Kolisty układ drzew można też spotkać w innych rejonach Rzeczypospolitej. Zwany był czasem „drzewami zegarowymi” z racji dosadzania po kolei nowych drzew w odstępach czasu – tak jak to się działo w Kobylance. W XIX wieku szczególnie na Podkarpaciu rozwinął się też styl ogrodów naturalnych, gdzie umieszczano koliste struktury po prostu w formie altany. Takie niezwykłe miejsce w zarośniętym dawnym parku dworskim można znaleźć w miejscowości Jureczkowa pod Krosnem lub też w parku w Słocinie na przedmieściach Rzeszowa.

Z kolei w Oleszewiczach – między Grodnem a Lidą – w parku istniała aleja lipowa rozszerzająca się w 4 miejscach, tworząc z pni koliste altany. Miejsca takie zwane też były „drzewami stołowymi” – z racji na zasiadanie w nich do podwieczorków.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wieniec zgody” znajduje się na s. 19 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wieniec zgody” na s. 19 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trzęsienie ziemi w Ekwadorze. Mimo że w kataklizmie wiele osób straciło życie, ludzie wrócą, domy zostaną odbudowane

Ekwador, a szczególnie jego wybrzeże, leży w tzw. Pacyficznym Pierścieniu Ognia, o dużej aktywności sejsmicznej i wulkanicznej. Co roku na terenie całego kraju dochodzi do kilkudziesięciu wstrząsów.

Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz

Trzęsienie ziemi

Prawie trzy lata po kataklizmie mosty i drogi zostały już odbudowane, a wiele osób wróciło do domów. Ulice miasta są rozkopane, a robotnicy kładą instalacje. Miasto próbuje żyć, mimo ewidentnych śladów katastrofy.

Jedenaście minut po silnym wstrząsie nadszedł kolejny, dużo silniejszy. 16 kwietnia 2016 roku o godzinie 18.58 na ekwadorskim wybrzeżu nastąpiło trzęsienie ziemi, które zmieniło życie wielu osób – a prawie siedmiuset go pozbawiło. Epicentrum wstrząsu o magnitudzie 7,8 znajdowało się jedynie 20 km pod powierzchnią ziemi, tam, gdzie płyta pacyficzna wchodzi pod południowoamerykańską. Najbardziej ucierpiały miasta Bahía de Caraquez i Portoviejo – oba popularne wśród turystów, oba z bezcenną historyczną zabudową.

Ekwador, a w szczególności jego wybrzeże, leży w tzw. Pacyficznym Pierścieniu Ognia, nazwanym tak ze względu na dużą aktywność sejsmiczną i wulkaniczną. Każdego roku na terenie całego kraju dochodzi do kilkudziesięciu wstrząsów. Większość z nich jednak nie jest specjalnie niebezpieczna i oprócz okazyjnych pęknięć na ścianach budynków i regularnych ewakuacji centrów handlowych i obiektów użyteczności publicznej nie wywiera specjalnego wpływu na życie mieszkańców. W tym tygodniu w Ekwadorze ziemia zadrżała już trzykrotnie, jednak tylko jeden wstrząs mógł mieć potencjalnie niszczycielskie skutki, a to i tak na niewielką skalę. Raz na jakiś czas dochodzi jednak do kataklizmu. Największe trzęsienie ziemi w historii, o magnitudzie 9,5, miało miejsce właśnie na Pacyficznym Pierścieniu Ognia – w Chile w 1960 roku. Zniszczenia były niewyobrażalne.

Nie trzeba jednak aż takiej siły, by spowodować tragedię. Od początku XX wieku część Ekwadoru, która ucierpiała najbardziej w 2016 roku, była siedmiokrotnie nawiedzana przez niszczycielskie trzęsienia ziemi, z których największe w 1906 roku spowodowało tsunami i zostawiło za sobą setki ofiar śmiertelnych.

Beatriz pracuje w urzędzie miasta, a właściwie w zaadoptowanym na tę funkcję piętrze targu miejskiego. Targ, potężna betonowa konstrukcja, nie ucierpiał szczególnie, w przeciwieństwie do budynku urzędu. Do tej pory w samym centrum Bahía de Caráquez straszą popękane ściany pełne dziur po rozbitych oknach. Przez trzy lata nie zaczęto nawet remontu budynku. Przez salę przebiega drewnopodobna ścianka, oddzielająca przestrzeń zajmowaną przez urzędników od tej dla petentów. Biurka stoją na otwartej przestrzeni hali targowej. Piętro niżej na straganach sprzedawane są owoce i warzywa.

Na wybrzeżu na północy miasta stoją wysokie bloki. Niegdyś nowoczesne budynki, drogie apartamentowce, w których oprócz bogatych Ekwadorczyków chętnie osiedlali się emeryci ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, dziś puste ruiny. Na niektórych wiszą informacje o sprzedaży. Odbudowano jedynie niektóre z nich, gdyż ze względu na strukturę własnościową, proces uzyskania odszkodowań z ubezpieczenia wciąż trwa. Przy samej plaży wznosi się La Piedra, elegancki i drogi hotel, jeden z zaledwie kilku, które obecnie można tu znaleźć. Ruch turystyczny powoli odżywa, ale mogą minąć lata, nim wróci do dawnej świetności.

Hostal Xanadu prowadzony jest przez Diega Silvę. Rysy twarzy zdradzają indiańskie pochodzenie. Wychował się w mieście Riobamba w górach, ale od kilku lat mieszka na wybrzeżu. Hostel mieści się w starym domu, mającym z pewnością ponad sto lat. To właśnie takie domy przetrwały najlepiej. Tradycyjna konstrukcja z drewna i bambusa, pokryta gliną zmieszaną ze słomą i trzciną oparła się lepiej niszczycielskiemu żywiołowi niż żelbetowe słupy. Oczywiście konieczny był generalny remont – ale konstrukcja przetrwała. Diego zdecydował się na zmniejszenie liczby pokoi, likwidując wszystkie z drugiego piętra, by odciążyć konstrukcję. I tak w hostelu nie ma zbyt wielu gości. Zabytkowy budynek znajduje się na liście dziedzictwa narodowego, podobnie jak sąsiednie, jednak nie wszystkim jest to na rękę. Dla niektórych trzęsienie ziemi stało się pretekstem, by wyburzyć zabytkowe konstrukcje i zastąpić je betonem. Państwo nie pomaga w utrzymaniu, a jednocześnie ogranicza możliwości przebudowy.

Zabytkowe centrum Portoviejo zostało doszczętnie zrujnowane. Dziś, prawie trzy lata po kataklizmie, trwa druga faza projektu odbudowy, która według opinii mieszkańców nie zdaje się postępować zbyt szybko. Podobnego zdania są władze, które nałożyły już karę na jednego z wykonawców. Trzecia faza jest dopiero w planach. Rekonstrukcja jest okazją, by przywrócić miastu bardziej ludzki charakter, który zatracił się przez lata w szumie samochodów i natłoku ruchu. Tworzone są nowe deptaki, ścieżki rowerowe, a przy chodnikach ustawiane są ławki. Do jedenastu odbudowanych kwartałów centrum historycznego powróciło około pięćdziesięciu restauratorów. Historycyzm tego miejsca wynika jednak raczej z lokalizacji w oryginalnym miejscu fundacji z 1535 roku niż z architektury – do dziś przetrwały jedynie cztery domy z czasów kolonialnych. Reszta to późniejsze konstrukcje.

Nad miastem Bahía de Caráquez góruje potężny betonowy krzyż. Konstrukcja służy także jako punkt widokowy. Można tam dojechać motocyklem z centrum miasta. Popękana droga prowadzi przez ubogą dzielnicę na stoku wzgórza. Kiedyś u stóp krzyża znajdował się punkt gastronomiczny. Dziś betonowy, na wpół zawalony budynek zaściełają śmieci. Metalowe przerdzewiałe schody na szczyt nie budzą zaufania. Tabliczka ostrzega: „wchodzić pojedynczo”. Z góry nie widać obrazu zniszczenia, bo gruzy w mieście zostały uprzątnięte. Alonso, właściciel motocykla pokazuje wzgórze, na którym stał jego dom. Z prawie trzydziestu tysięcy osób, które zostały ewakuowane, tylko część wróciła do domów. Alonso chciałby wrócić, ale nie ma do czego. Mieszka teraz w Leonidas Plaza, miasteczku wchodzącym w skład tej samej aglomeracji, które przeżyło gwałtowny rozwój po trzęsieniu ziemi w 2016 roku. Niektórzy wracają, ale miasto jest puste. Nieliczne restauracje praktycznie nie mają klientów. Oprócz młodych ludzi, którzy na plaży bawią się przy kakofonii muzyki puszczanej z wielu samochodów naraz, wieczorem ciężko kogoś spotkać na ulicach.

Zbliżają się w Ekwadorze wybory samorządowe. Hasła wyborcze w prowincji Manabí, tej najbardziej poszkodowanej, nawiązują do tematu zniszczeń. Mówi się o ponownych narodzinach, odbudowie, rewitalizacji, jednak miną jeszcze długie lata, nim sytuacja wróci do normy.

W Ekwadorze trzęsienia ziemi nie są jedynym zagrożeniem naturalnym. Przed tygodniem przeprowadzano we wszystkich prowincjach wybrzeża ćwiczenia na wypadek tsunami. W miastach ustawione są znaki, pokazujące drogi ewakuacyjne i bezpieczne punkty. W górach, szczególnie w prowincji Tungurahua, odnotowuje się znaczną aktywność wulkaniczną. W jednym z najbardziej turystycznych miast Ekwadoru – Baños de Agua Santa – drogi ewakuacyjne oznaczone są tabliczkami z rysunkiem człowieka uciekającego przed strumieniami lawy. Wulkan Tungurahua znajduje się w stanie erupcji od 1992 roku. W tym czasie wielokrotnie wyrzucał z siebie słupy dymu i języki ognia. Jego nazwa nie jest przypadkowa – tunqur w języku kichwa to gardło, a rawra – ogień. Nie jest to jednak jedyny aktywny wulkan. Quito regularnie pokrywane jest popiołem. Jest w końcu jedyną stolicą na świecie, zbudowaną na stokach aktywnego wulkanu. Nie potrzeba jednak trzęsienia ziemi ani erupcji lawy, by nieść zniszczenie. Co roku w porze deszczowej w Ekwadorze dochodzi do powodzi, a górskie drogi przykrywane są lawinami błota albo zapadają się razem z osuwającą się ziemią. W porze suchej pożary dewastują górskie lasy i łąki.

Historia Ekwadoru zna wiele przypadków miast, które zostały praktycznie zrównane z ziemią przez kataklizm. Niektóre z nich przeniesiono, niektóre odbudowano w tym samym miejscu. Portoviejo i Bahía de Caráquez też nie po raz pierwszy ucierpiały. Ludzie jednak wrócą, domy zostaną odbudowane. Mimo pewnej pustki w mieście i nostalgii jego mieszkańców, nie panuje tam smutna atmosfera. Nie ma poczucia przygnębienia – jest raczej determinacja i ulga, że kataklizm odebrał tylko dom, a nie życie.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Trzęsienie ziemi” znajduje się na s. 19 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Trzęsienie ziemi” na s. 19 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Aborcja – znamię Kainowe. Jak doznać uleczenia, nie uciekając od prawdy i odpowiedzialności za własne złe czyny?

Aborcja to działanie, którego destrukcyjną siłę w matkach, ojcach, lekarzach i w każdym, kto współuczestniczył w procesie decyzji o aborcji, przysłaniają liczne mechanizmy zakłamywania rzeczywistości.

Agata Rusak

Nie sposób zaprzeczyć, że ten, kto zabił, ukradł, cudzołożył czy skłamał, zrobił to sam. Ponosi lub powinien ponieść karę, jest bowiem obarczony winą. Idziemy do spowiedzi, nie tłumacząc się z tysiąca towarzyszących okoliczności, które sprawiły, że oto „musiałem” zgrzeszyć i nie dało się inaczej. Przyznajemy się do własnego działania niezależnie od tego, co się wydarzyło wcześniej i kto nam „pomagał”. Taka postawa nas uwalnia, ale też pomaga dojrzale dźwigać odpowiedzialność. (…)

Każdy człowiek wychodzi z domu rodzinnego z kilkoma walizkami wyposażenia na życie. Są to z jednej strony wskazówki rodziców lub wyuczone umiejętności radzenia sobie czy szkolone talenty, z drugiej zaś jest to ogromny zestaw postaw albo poglądów wchłoniętych mimowolnie przez lata dzieciństwa i dorastania. W tym niematerialnym posagu mieszczą się również wzorce postaw dotyczących budowania miłości odpowiedzialnej, przyjmowania dzieci, a także przechodzenia przez kryzysy lub umiejętności szukania pomocy u mądrych osób.

Jeśli w rodzinie z pokolenia na pokolenie powtarzają się rozwody czy odejścia mężczyzn, to dziewczyna dorasta z przekonaniem, że nie można się oprzeć na mężczyźnie, że z problemami zostaje się samej, że ludziom nie należy ufać. Tam, gdzie wchodząca w dorosłe życie kobieta otrzymała dobry model małżeństwa, rodziny, rodzicielstwa, nie będzie zasadniczo narażona, że w obliczu zaskoczenia ciążą straci grunt pod nogami, da się pokonać lękowi i będzie przeżywała i działała w samotności.

Ogromna większość kobiet po aborcji, które poznałam, nie miała zaplecza rodzinnego, które by ją nauczyło wartości przychodzącego życia oraz oparcia się wówczas na pomocnych osobach.

Przeciwnie, wiele z nich, dowiadując się o poczętym dziecku, bało się ujawnić swoją tajemnicę i pogrążało się w lęku przed tak dużą zmianą życiową, opinią innych, problemami finansowymi, przed utratą szkoły czy pracy itp. Tak dzieje się często w bardzo „porządnych” domach, w których niewyobrażalnie piętnowane jest wykraczanie poza przyjęte normy. (…)

Żeby zdecydować się na aborcję, trzeba najpierw zamiast pojęć: „dziecko” czy „życie poczęte” używać choćby terminów medycznych, biologicznych typu: „zarodek”, „embrion” czy „płód”. Takie odczłowieczenie dziecka ułatwia wejście na drogę aborcji, ale również powoduje, że potem, często przez wiele lat, można utrzymywać swój stan psychiczny bez konfrontacji, że oto „przyczyniłam się do śmierci mojego dziecka”. Cała maszyneria aborcyjna oparta jest na kłamstwie pojęciowym wspieranym przez szereg znieczulających mechanizmów obronnych. Wiele osób wypiera z pamięci lub bagatelizuje ten fakt swojego życia, ale potrafi on wracać niespodzianie pod wpływem nagłych skojarzeń, obrazów, dźwięków, patrzenia na niemowlaki czy przypomnienia sobie rocznicowej daty. Czasem bywa to impuls do otworzenia się na prawdę, częściej jednak po chwili człowiek znów wraca do ratującej komfortowe status quo niepamięci. Bywa jednak i tak, że niektóre kobiety całymi latami nie mogą pozbyć się kainowego znaku na duszy. (…)

Kobiety po aborcji zmagają się statystycznie częściej z dolegliwościami psychosomatycznymi różnych organów; głównie dotyczy to narządów rodnych i piersi, częstsza jest tu zapadalność na nowotwory. W dalszej kolejności są zaburzenia lękowe przejawiające się często w postaci zaburzeń snu, koszmarach nocnych, stałym napięciu, a potem często ratowaniu się lekami nasennymi lub uspokajającymi i uzależnianiu się od nich. Wiele osób przeżywa przygniatające poczucie winy, wstydu i niegodności związane z niemocą wyjścia ku nadziei. Księża znają to choćby z powtarzających się spowiedzi mimo uzyskanego rozgrzeszenia. To tak, jakby kobieta nie mogła zmyć plamy krwi z siebie i ciągle szorowała ręce. Jest w tym rodzaj skupienia się na sobie, swojej winie, niemoc wyjścia poza ten egocentryczny sposób katowania się. Psychologowie kliniczni czy psychiatrzy wielokrotnie widzą powiązania aborcji z obniżeniem poczucia własnej wartości, ze stanami depresyjnymi, myśleniem samobójczym, znieczulaniem się poprzez używki, hazard, nieopanowany seks czy permanentne poirytowanie. (…)

Żaden grzech i żadna trauma nie są w stanie zmienić tożsamości człowieka w jego pełnym godności dziecięctwie Bożym, choć oszpecają go w widzeniu siebie.

Te wydarzenia oblepiają człowieka brudem jakby z zewnątrz tak, że widząc siebie, można się sobą brzydzić czy gorszyć, poniżać siebie i nienawidzić, nie dawać więc sobie żadnych szans na dobre życie, żadnych nadziei na miłość. Jest to swego rodzaju przekonanie, że po aborcji staje się człowiekiem drugiej kategorii, niegodnym niczego dobrego. Tymczasem droga uzdrowienia jest dobrze pokazana w spotkaniu Jezusa z Samarytanką, tą, która chodziła po wodę o porze, w której nikogo przy studni nie było. Jezus stopniowo prowadzi tę kobietę ku uznaniu przez nią prawdy o jej życiu. Finałem jest odwaga kobiety, pójście do innych ludzi i głoszenie uzdrawiającego spotkania z Bogiem.

Każdy człowiek, który przeszedł prawdziwą drogę uwolnienia, jest zaproszony do tego, żeby być świadkiem dla innych. Przy rozeznawaniu tej perspektywy szczególnie pomocny może być spowiednik czy kierownik duchowy, który pomoże ocenić odpowiedni moment i rodzaj posługi innym. Należy być bowiem uważnym, by świadectwo czy zaangażowanie choćby na rzecz ruchu pro-life nie wyprzedzało własnej drogi zdrowienia. Byłoby to wówczas jedynie próbą niedobrej ekspiacji, parawanu aktywności, czy nawet nadaktywności. Spotykałam kobiety, które nawet przyjeżdżając na rekolekcje, zamiast wejść w głębię swojego przeżywania, zajmowały się bardzo intensywnie, choć płytko, agitowaniem na rzecz dzieła duchowej adopcji dziecka poczętego. Po rozmowie można się było zorientować, że akcja ta służyła oddaleniu emocjonalnego bólu związanego z niezałatwionym poczuciem winy. (…)

Droga proponowana osobom cierpiącym z powodu aborcji i jej konsekwencji jest, z pewną korektą, drogą każdego z nas, kto błądząc na różnych ścieżkach i ślepnąc przy tym duchowo oraz psychicznie, zmierza ku wyzwoleniu i coraz większej życiowej mądrości.

Cały artykuł Agaty Rusak pt. „Znamię Kainowe?” znajduje się na s. 18 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Agaty Rusak pt. „Znamię Kainowe?” na s. 18 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Agentura wpływu i sieć. Wiele stuleci ludzkiego komunikowania się skoncentrowanych w jednej technologii

Społeczności zwarte etnicznie, o ustabilizowanym porządku etycznym oraz jasnych i przestrzeganych normach moralnych mają niejako „wbudowany” odruchowy system samoobrony przed wrogim podszeptem.

Rafał Brzeski

Agentura wpływu i sieć

W dobie galopującego obiegu informacji i mediów o globalnym zasięgu z możliwością jednoczesnego oddziaływania na różne grupy językowe, walka o międzynarodową supremację nabiera nowego wymiaru. Naga fizyczna przemoc ustępuje coraz częściej miejsca zafałszowanej informacji i manipulacyjnej perswazji. Prawdziwą rewolucję w perswazyjnych możliwościach spowodowało pojawienie się sieci Internetu, a później mediów społecznościowych. Ich potencjał docierania do mas odbiorców jest gigantyczny. Tylko do Facebooka loguje się dziennie półtora miliarda użytkowników i wprowadzanych jest średnio 300 milionów zdjęć. Co minutę wpisywanych jest ponad pół miliona komentarzy.

W mediach społecznościowych potencjał rozpowszechniania informacji jest olbrzymi. Przeciętny użytkownik Facebooka ma około 150 przyjaciół, a każdy z nich ma swoich 150 przyjaciół. Każdy użytkownik mediów społecznościowych może być źródłem informacji. Jeśli będzie ona atrakcyjna, to można założyć, że większość przyjaciół prześle ją do swoich przyjaciół. Bardzo często bez zastanowienia, czy jest to informacja prawdziwa. Ot, klik-klik i poooszło!

Działa psychologiczny automat – informacja od przyjaciela, a więc wiarygodna. Rzadko kto pamięta, że przeszło 80 milionów aktywnych profili Facebooka jest fałszywych.

W działaniach wojny informacyjnej internet daje możliwość nie do przecenienia, czyli praktycznie bezpośredni dostęp nadawcy treści do odbiorcy: tekstowych, audio, video, czarno-białych lub w kolorze, a przy tym w czasie realnym lub w dowolnym (z zapisu). Wiele stuleci ludzkiego komunikowania się skoncentrowanych w jednej technologii.

Prawie sto lat temu sowiecki wirtuoz organizowania agentury wpływu Willi Münzenberg zalecał: „Musimy… mieć w ręku artystów i profesorów, wykorzystać teatry i kina, by szerzyć za granicą doktrynę, iż Rosja gotowa jest poświęcić wszystko, aby utrzymać pokój na świecie”. Dzisiaj nie musiałby wykorzystywać kosztownej i kłopotliwej infrastruktury teatrów i kin. Dzisiaj artyści i profesorowie, których miał w ręku, mogliby bezpośrednio sączyć jad kłamstwa w mózgi łatwowiernych odbiorców. Ich następcy to robią. Nietrudno znaleźć w sieci wygadanych znawców przedmiotu i youtuberów głoszących, czego Polska nie powinna robić, ale nie oferujących wiarygodnych propozycji, co powinna zrobić. Ci „eksperci” o miękkim języku to agentura aktywna. Sieciowa agentura pasywna to trolle. Ci ograniczają się do chamskich ataków, wulgarnych komentarzy, klikania „łapek”, tworzenia pozorowanego klimatu poparcia lub niewybrednego nękania i niszczenia wiarygodności ludzi wytypowanych przez mocodawcę. Technologia pozwala przy tym multiplikować działania trolli poprzez tak zwane boty, czyli automaty, a tylko patrzeć, kiedy w okłamywanie ludzi włączona zostanie sztuczna inteligencja. Techniczny potencjał sieci i mediów społecznościowych oraz niewyczerpany potencjał ludzkiego lenistwa wykorzystują planiści działań wojny informacyjnej, którzy werbują, kreują i wykorzystują realną i wirtualną agenturę wpływu.

Agent wpływu to wedle jednej z definicji osoba wykorzystywana do dyskretnego urabiania opinii polityków, dziennikarzy i grup nacisku w kierunku przychylnym zamiarom i celom obcego państwa.

Inna definicja za agenta wpływu uważa osobę, która subtelnie i zręcznie wykorzystuje swoje stanowisko, możliwości, władzę i wiarygodność do promowania interesów obcego mocarstwa w sposób uniemożliwiający zdemaskowanie tego mocarstwa.

Agentura wpływu należy do najskuteczniejszych i najtrudniejszych do wykrycia sposobów informacyjnego oddziaływania na przeciwnika. Agent wpływu postrzegany jest w swoim środowisku i społeczeństwie jako lojalny obywatel, który prywatnie i publicznie głosi swoje poglądy.

Fakt, że są one zbieżne z linią polityczną i zabiegami propagandowymi obcego mocarstwa, oceniany jest zazwyczaj wygodnie jako zbieg okoliczności niewart głębszej analizy, natomiast szkody wyrządzone przez agenta wpływu są potencjalnie ogromne, zwłaszcza jeśli jest on wysokim urzędnikiem państwowym, uznanym autorytetem lub znajduje się na stanowisku kontrolującym przepływ informacji.

Do zadań agentury wpływu należy sterowanie aparatem władzy i opinią publiczną atakowanego kraju, poprzez rozpowszechnianie odpowiednio dobranych informacji, dezinformacji, pojednawczych lub alarmistycznych opinii i argumentów oraz chwytliwych sloganów i słów-wytrychów zastępujących wiarygodną ocenę faktów. Agentura wpływu ma sterować opiniami środowiska, w którym się obraca. Zadanie to wypełnia, posługując się „technikami zarządzania postrzeganiem”, co w mniej politycznie poprawnych słowach można określić jako atrakcyjnie podane, ordynarne fałszowanie rzeczywistości. Podstawową różnicą między agenturą wywiadowczą a agenturą wpływu jest fakt, że pierwsza zbiera informacje, a druga rozpowszechnia.

Wprawdzie zazwyczaj obie prowadzone są przez tą samą służbę, to jednak agentura wywiadowcza informuje, co dzieje się wewnątrz obozu przeciwnika, natomiast agentura wpływu formuje postrzeganie przeciwnika i to już we wczesnej fazie planowania i podejmowania decyzji.

Pozwala sterować zestawem obrazów, opinii i odczuć tak, by odbiorcy kierowali się nie tyle rzeczywistością, co narracją podsuniętą przez agenturę i zgodną z intencjami jej mocodawcy. Z tych względów przyszłą agenturę wpływu typuje się pod kątem nie tyle jej możliwości wykradania tajnych dokumentów lub zbierania poufnych informacji, co rozpowszechniania odpowiednio spreparowanych wiadomości i opinii. Proces pozyskiwania agentów jest jednak zbliżony do werbowania agentury wywiadowczej. Agentów wpływu dobiera się spośród ludzi inteligentnych, ambitnych i pozbawionych skrupułów, gotowych za wszelką cenę piąć się po szczeblach kariery i łaknących poklasku.

W straszliwym okresie kolektywizacji rolnictwa w Związku Sowieckim, w latach „rozkułaczania” i wymuszonego głodu, kiedy na Ukrainie i Północnym Kaukazie notowano liczne przypadki ludożerstwa, rolę szczególnie haniebnej agentury wpływu odegrali czołowi zachodni intelektualiści, luminarze kultury i politycy. Irlandzki dramaturg i myśliciel George Bernard Shaw zapewniał, że „nie widział w Rosji ani jednej niedożywionej osoby”. Francuski polityk, dwukrotny premier Edouard Herriot kategorycznie zaprzeczał „kłamstwom burżuazyjnej prasy, że w Związku Sowieckim panuje głód”. Brytyjscy piewcy socjalizmu – Beatrice i Sidney Webbowie – strofowali ukraińskich chłopów za „podkradanie ziaren z kłosów”, co w ich opinii było „bezwstydną kradzieżą kolektywnej własności” (Christopher A., Gordijewski O., KGB, tłum. Rafał Brzeski, Bellona, Warszawa 1997, str. 121–122). Podobne zapierające dech kłamstwa i wygibasy intelektualne można obecnie usłyszeć codziennie od polskich ludzi kultury i polityków w stacji telewizyjnej znajdującej się pod protektoratem ambasador Stanów Zjednoczonych.

Z punktu widzenia oficera werbującego i prowadzącego najlepszym rozwiązaniem jest rozbuchane ego, usilnie szukające uznania i pełne niespełnionych ambicji, wsparte odpowiednim zastrzykiem finansowym.

Jeżeli werbowany ma do tego jakieś perwersyjne skłonności lub jakieś grzechy przeszłości do ukrycia, to sukces jest prawie pewny. Dobrym środowiskiem do werbunku jest społeczność homoseksualna. Należą bowiem do niej ludzie wpływowi i jest ona wyjątkowo dyskretna.

Przy werbowaniu agentury wpływu skutecznym wabikiem jest obok oferowanych profitów finansowych obietnica przyznania prestiżowych nagród i wprowadzenia do „międzynarodowych salonów”, co w przypadku osób pnących się po drabinie zawodowej lub w hierarchii państwowej pomaga w spełnieniu ambicji politycznych lub aspiracji osobistych. Na mechanizm ten już w 1938 roku zwracał uwagę Peter Gutzeit, szef nowojorskiej rezydentury NKWD, który w obszernym memorandum proponował „aktywnie spenetrować” życie polityczne Stanów Zjednoczonych, zwerbować kongresmenów, senatorów oraz dziennikarzy i z ich pomocą nie tyle zbierać informacje, co kształtować przychylny dla Związku Sowieckiego klimat wewnątrz administracji prezydenta Franklina Delano Roosevelta. Gutzeitowi nie dane było jednak zrealizować proponowanego programu, bowiem został odwołany do Moskwy i rozstrzelany w ramach „wielkiej czystki” końca lat trzydziestych ubiegłego wieku.

Skuteczność agentury wpływu zależy w dużej mierze od jej uplasowania i wiarygodności. Zarówno odpowiednie awansowanie i „przesuwanie” agenta w hierarchii, jak i budowanie jego autorytetu wymagają czasu. Dlatego też werbownicy najczęściej działają na uniwersytetach, które tradycyjnie są miejscem ścierania się idei i rewolucyjnych koncepcji urządzenia świata. Tym bardziej, że nawet skrajne poglądy głoszone w świecie akademickim nikogo nie rażą i stosunkowo łatwo przesączają się do szkół, środowisk naukowych, a nawet do kościołów.

Przy tworzeniu agentury wpływu w środowiskach politycznych, akademickich i studenckich, po wytypowaniu odpowiednich kandydatów do współpracy, obok tradycyjnych technik werbunkowych coraz częściej stosuje się metodę niejako „bezkontaktową”. Wytypowani są przykładowo zapraszani na prestiżowo zaaranżowaną konferencję naukową, na której prezentowana jest określona narracja faworyzująca stanowisko kraju budującego agenturę. Osoby, które w rozmowach kuluarowych odniosą się pozytywnie do tej narracji, są po jakimś czasie zaproszone na kolejną konferencję, potem proponuje im się napisanie artykułu naukowego, ich dorobek zostaje „zauważony”, otrzymują stypendium badawcze, są zaproszone na wykłady, otrzymują nagrody itp. Ich kariera naukowa lub zawodowa jest umiejętnie sterowana, a współpraca – w większym stopniu dorozumiana niż uzgodniona.

Wykrycie agentury wpływu jest bardzo trudne. Agenci wpływu należą do osób o najściślej strzeżonej tożsamości w ewidencji służby. Są bowiem najczęściej postaciami publicznymi, a ich skuteczność opiera się na totalnym utajnieniu. Raz zdemaskowany agent wpływu nieodwracalnie traci swą przydatność. Agenci wpływu, zwłaszcza uplasowani wysoko w hierarchii politycznej, prowadzeni są albo „bezkontaktowo”, albo werbalnie, drogą ustnych sugestii, bez zostawiania śladów w dokumentacji służby.

Wysoki stopień utajnienia tożsamości agentów wpływu sprawia, że udowodnienie im przed sądem działania na rzecz obcego państwa jest praktycznie niemożliwe. Podstawą demokracji jest bowiem prawo do głoszenia własnych poglądów.

Agent wpływu nie wykrada tajemnic z sejfów i prawie nie sposób przyłapać go na gorącym uczynku. Najczęściej nie kontaktuje się potajemnie z oficerem prowadzącym i nie otrzymuje od niego instrukcji, zadań lub wynagrodzenia. Nie odwiedza skrzynek kontaktowych, nie zostawia nigdzie mikrofilmów lub innych materiałów wywiadowczych. Agent wpływu wyjeżdża oficjalnie na jawne seminaria lub konferencje naukowe, pobiera stypendia naukowe lub wykłada na zagranicznym uniwersytecie, zagraniczni wydawcy publikują jego książki, otrzymuje nagrody twórcze, spotyka się z politykami, ludźmi ze świata gospodarki i nauki. Zebrane „wrażenia”, ubrane we „własne przemyślenia”, publikuje w mediach, rozpowszechnia w „politycznych salonach”, w sieci albo podczas spotkań z politykami i decydentami własnego kraju. Formalnie nie robi nic nielegalnego.

Ponadto agent wpływu najczęściej działa pośrednio (to nie on podejmuje decyzje, lecz polityk, któremu on doradza!). Dlatego jest trudny do zdemaskowania i zneutralizowania, natomiast jego mocodawcom stosunkowo łatwo jest zorganizować jego obronę drogą petycji, interpelacji parlamentarnych lub demonstracji poparcia ze strony znanych postaci lub medialnej akcji pod hasłem obrony przed dyskryminacją. Świeżym przykładem może być peregrynacja po europejskich instytucjach politycznych pewnej Ukrainki z rosyjskim paszportem, która została wydalona z Polski i otrzymała zakaz wjazdu na terytorium RP.

W obronie agenta można również zaaranżować medialną wrzawę, a jeśli nie przyniesie ona spodziewanych rezultatów, można zorganizować manifestację protestacyjną, której umiejętnie zainspirowani uczestnicy będą ochoczo wywrzaskiwać hasła podsunięte przez inną siatkę agentury wpływu. Liczba i struktura kombinacji zależy od wyobraźni służby prowadzącej agenta.

Dodatkowym utrudnieniem w eliminacji agentury wpływu jest konieczność poruszania się po delikatnym gruncie. Jej zignorowanie zachęca do dalszych działań. Zbyt gwałtowna reakcja naraża na zarzut skłonności do zamordyzmu i tłumienia swobody wypowiedzi.

W eliminacji skuteczniejsze są działania administracyjne, prowadzące do ucięcia możliwości oddziaływania, niż sądowe, prowadzące do ukarania.

Bardzo trudne jest bowiem sądowe udowodnienie, że ktoś głosi to, co głosi na zlecenie, a nie jest to prezentacja własnych opinii. W przypadku działalności agentury wpływu w internecie dochodzi do tego element geograficzny – nadawca treści może mieszkać w innym kraju, poza jurysdykcją sądową.

Skutecznym sposobem eliminacji agentury wpływu są dyskretnie kontrolowane „przecieki” do mediów. Brytyjski polityk, konserwatysta, Liam Fox miał przyjaciela i drużbę Adama Werritty’ego. Obaj należeli do grupy Konserwatywni Przyjaciele Izraela. Kiedy Fox został ministrem obrony, tak się jakoś przypadkowo składało, że jeśli wyjeżdżał służbowo, to Werritty mieszkał w tym samym hotelu. Od maja 2010 roku do października 2011 roku Werritty 22 razy odwiedził Foxa w ministerstwie obrony i towarzyszył mu w 18 podróżach zagranicznych, aż dziennik „The Times” dotarł do wyciągów bankowych założonej przez Adama Werritty’ego fundacji Pargav i okazało się, że jej głównym dobroczyńcą jest miliarder Chaim Zabludowicz, prezes pro-izraelskiego lobby BICOM. Kilka dni później gazeta niedzielna „Mail on Sunday” miała zadziwiająco dokładne informacje, kiedy i w jakiej sprawie Werritty telefonował do Foxa z Dubaju. Wreszcie dziennik „Daily Mail” zwrócił uwagę, że Werritty nie jest urzędnikiem państwowym, a zatem nie podlega weryfikacji przez Służbę Bezpieczeństwa MI5, oraz na możliwość „wykorzystania Foxa przez Mossad w charakterze pożytecznego idioty”. Dzień przed publikacją tego artykułu Liam Fox podał się do dymisji i Werritty stracił możliwość wpływu na szefa brytyjskiego resortu obrony.

Najskuteczniejszą obroną państwa przed działaniami agentury wpływu jest cierpliwe demaskowanie każdej wykrytej manipulacji i zapewnianie obywatelom stałego dostępu do rzetelnych informacji. Sterowanie świadomością całych grup społecznych przy użyciu agentury wpływu wymaga czasu, a to można i należy wykorzystać dla przeciwdziałania.

Odpowiedzią na sterowanie winna być „gra w otwarte karty”, czyli maksimum prawdy podanej w sposób wyważony, bez rzucania oskarżeń lub przypinania etykiet.

Rządzący winni przy tym pamiętać, że działalność agentury wpływu jest najskuteczniejsza w społecznościach niejednolitych, rozchwianych i zdemoralizowanych, gdyż społeczności zwarte etnicznie, o ustabilizowanym porządku etycznym oraz jasnych i przestrzeganych normach moralnych mają „wbudowany” w siebie odruchowy system samoobrony przed wrogim podszeptem.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Agentura wpływu i sieć” znajduje się na s. 5 lutowego „Kuriera WNET” nr 56/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Agentura wpływu i sieć” na s. 5 lutowego „Kuriera WNET”, nr 56/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego