Prawo i Sprawiedliwość przegnało co prawda konkurentów politycznych mącących wodę, ale ani na moment nie chce nam oddać wędki. To nasz staw i nasza wędka – twierdzi obóz Dobrej Zmiany.
Jan A. Kowalski
Kolejna piątka Prawa i Sprawiedliwości
czyli strategia rozwoju Polski w oparciu o nieprzerwany wzrost gospodarczy i same sukcesy
Najpierw się wytłumaczę: przed czterema laty byłem zwolennikiem 500+. Z dwóch powodów. Po pierwsze Prawo i Sprawiedliwość, partia opozycyjna do ówczesnego PO-PSL obozu władzy, po raz pierwszy od roku ’89 odwołała się do wyborców poprzez kontrakt „jak nas wybierzecie, to wam damy”.
Po drugie, takie bezpośrednie coś za coś (obniżenie wieku emerytalnego również) było jedynym sposobem na zwycięstwo polityczne, zatem na wyeliminowanie Patologii Politycznej, która po roku 2007 opanowała wszelkie sfery życia w Polsce. Te pozapolityczne zwłaszcza.
Wtedy, cztery lata temu, inna, bardziej subtelna oferta programowa nie przebiłaby się do świadomości Polaków i obecny obóz Dobrej Zmiany pozostałby na wieki obozem Wiecznej Przegranej. Jednak cztery lata mijają i okazuje się, że Prawo i Sprawiedliwość, mając swój rząd, większość w Sejmie, 3 programy telewizyjne, kilka radiowych i dodatkowo parę mediów prywatnych sprzyjających reformie państwa, nie ma żadnej nowej oferty programowej na czas kolejnej kadencji. Nie ma rzeczywistej propozycji reformy państwa. I serwuje nam wszystkim odgrzewany kotlet. Po to, żeby kolejny raz wygrać.
Było rzeczą zdumiewającą pół roku temu, jak łatwo i bezceremonialnie można było utrącić ideę dyskusji programowej nad kształtem państwa, jaka niewątpliwie nastąpiłaby przy okazji prezydenckiego referendum konstytucyjnego. Czyżby obóz Dobrej Zmiany uznał, że cała zmiana państwa na dobre już się dokonała, bo to on chwilowo rządzi?
Zawsze podejrzewam zwykłych ludzi i polityków o to, że ukrywają swoją mądrość i dobre zamiary. Po to, żeby odkryć je w odpowiednim czasie i nie popełnić falstartu. Ale mija właśnie pierwsza kadencja rządowa PiS, pełne cztery lata, a propozycji reformy państwa jak nie było, tak nie ma.
Ogłoszono za to uroczyście piątkę + (wolność). Na gdańskiej konwencji PiS w dniu 30.03 prezes Kaczyński ogłosił się gwarantem tego dodatkowego plusa. Zatem jeżeli chcemy wdrożenia ACTA 2 w formie najmniej dokuczliwej dla naszej internetowej wolności osobistej, musimy głosować na Prawo i Sprawiedliwość. Umiejętne wdrożenie europejskich dyrektyw pomoże nam zachować wolność, a wręcz pozostać wyspą wolności w zniewolonej Europie. No dobrze, a Trybunał w Strasburgu?, zapytam bez złośliwości.
Gruszki na wierzbie niech sobie spokojnie rosną, zajmijmy się teraz kolejną piątką Prawa i Sprawiedliwości, bez żadnego plusa. Oznacza ona jedno: kolejne 40 miliardów złotych sztywnych wydatków państwa w skali roku. Po dodaniu 20 miliardów z dotychczasowego programu 500+, otrzymujemy łącznie 60 miliardów dodatkowych kosztów funkcjonowania państwa. 15% rocznego budżetu, który od kilkudziesięciu lat bilansuje się tylko i wyłącznie dzięki rosnącemu zadłużeniu. Od 40 miliardów przez ostatnie kilka lat do jedynie 10 miliardów, kolejne 10 miliardów długu za ostatni rok.
Każdy przedsiębiorca – wielki, średni i najmniejszy – za głowę by się złapał, słysząc o takim planie rozwoju własnej firmy. A jeżeli by się nie złapał i pod kolejne pożyczki zaplanował rozwój firmy, to w krótkim czasie by zbankrutował. Ja sam, Jan Kowalski, Polak i przedsiębiorca, który 3-krotnie w swojej karierze zawodowej doświadczał kompletnej plajty, również złapałem się za głowę. Zaraz po ogłoszeniu tej kolejnej socjalnej piątki. I wściekłem się nie na żarty.
Okazało się bowiem, że program zmiany państwa, jaki postanowił wdrożyć obóz Dobrej Zmiany, to trwała, systemowa budowa państwa socjalnego. Zarządzanego centralnie przez nową grupę sprawującą władzę. I opierającą ją na bezpośrednim zabieraniu Polakom wszystkich środków, i uznaniowym rozdzielaniu ich dla grup najliczniejszych w głosy wyborcze.
Prawo i Sprawiedliwość przegnało co prawda konkurentów politycznych mącących wodę, ale ani na moment nie chce nam oddać wędki. To nasz staw i nasza wędka – twierdzi obóz Dobrej Zmiany. Poza tym tylko my potrafimy łowić, a wy czekajcie w kolejce na swoją rybę. Do tego sprowadza się ich jedynie słuszny pomysł na państwo: sprawiedliwie obdzielić rybą, ale nie oddawać wędki.
Jest to pomysł bardzo ryzykowny. Jak napisałem w tytule, zakłada stałe obfite połowy, z których nie będzie problemu dzielić. A jeśli przyjdzie susza albo ławica odpłynie, albo jakiś problem ze statkiem? Wtedy biedny jest los rybaka, ale to rybka! Bo prawdziwie biedny to będzie los zjadaczy ryb, którzy sami nie potrafią łowić. A nie nauczyli się, bo nie mieli potrzeby i nikt im na to nie pozwolił. Nie dziwcie się zatem nie tylko mnie, biednemu przedsiębiorcy, ale nieszczęsnej minister finansów, Teresie Czerwińskiej, również. Prawdopodobnie jest lepszą finansistką, niż wielu z nas przypuszcza. I na pewno dopadła ją wieczorem prognoza przyszłego załamania finansów państwa.
Nie myślcie, że jestem bezwzględnym draniem, który nie chce ludziom dać, a prezes Kaczyński nie tylko chce, ale i daje. Też chcę wszystkim dać, ale nie rybę, a wędkę. Co w sposób jasny i klarowny przedstawiłem na portalu wnet.fm w cyklu Długi marsz w kierunku V Rzeczypospolitej. Opisałem w nim podstawowy polski problem demograficzny, swoistą patologię, jaka wynikła ze złego obiegu pieniądza w państwie polskim.
30% Polaków w wieku produkcyjnym (5,5 mln) nie pracuje na rozwój narodu i państwa. A uniemożliwia im to fiskalny system redystrybucji pieniądza i stary, bolszewicki kształt budżetu państwa. Wysoki haracz dla zakładających firmy i zatrudniających (się) pracowników.
Do zbierania go i kontrolowania wszystkich i wszystkiego, obligatoryjnych praw do świadczeń również, służy rozbudowany, skomplikowany i przede wszystkim bardzo drogi w obsłudze system biurokratyczny. To on musi nam najpierw bardzo dużo zabrać, bo 90 miliardów złotych musi przeznaczyć na utrzymanie własne, żeby potem mógł nam 20, 40 albo 60 miliardów rozdać. Utrwalanie go przez obóz Dobrej Zmiany, zamiast jego usunięcia, może zakończyć się jedynie klęską dla nas wszystkich. Chyba, że czeka nas czas wiecznej prosperity. Sceptykom proponuję przemyślenie kilku punktów.
Władze państwowe nie utrzymują swoich obywateli. To obywatele utrzymują swoje państwo.
Państwo, które jest biedne, a chce się rozwinąć, musi zaproponować swoim obywatelom lepsze warunki rozwoju niż rozwinięte państwa sąsiednie. W ten sposób rozwinęła się w najbogatsze państwo świata I Rzeczpospolita. Dzięki indywidualnej wolności osobistej, w tym wolności gospodarczej. A ta indywidualna wolność była możliwa dzięki nielicznej warstwie urzędniczej przy królu, bo biurokracji w Polsce nie było, i obywatelskiemu społeczeństwu.
Jedyną przewagą na globalnym rynku, jaką dysponujemy, jest indywidualna przedsiębiorczość Polaków. To ona w powiązaniu z pracowitością i skłonnością do ryzyka jest naszym największym bogactwem narodowym.
Duże firmy biorą swój początek w małych. Każdy polski obywatel musi mieć komfort prowadzenia biznesu, który może mu się nie udać. Dzisiejsza sytuacja, w której na przedsiębiorcę, któremu się nie uda, zwala się ZUS i urząd skarbowy, jest amoralna i naganna społecznie. Angielska naturalna zasada, że bez zysku nie ma opłat, powinna być wdrożona w pierwszej kolejności. Państwo (= my wszyscy) przecież nie ponosi kosztów rozpoczynania działalności Jana Kowalskiego. Czeka jedynie, aż wypracuje on dochód – proponuję 40 000 złotych – i dopiero wtedy przedsiębiorca Jan Kowalski zaczyna płacić ubezpieczenie społeczne i podatek. Jeżeli mu się uda, to super, jako państwo i naród mamy dochód. Jeżeli mu się nie uda, trudno, niczego nie tracimy, ale też nie nakładamy swojemu obywatelowi pętli zadłużenia, z której urwać się może jedynie uciekając do Anglii lub w sferę społecznego wykluczenia.
Ale lojalnie ostrzegam: akceptacja czterech powyższych punktów to zgoda na zupełnie inną Polskę niż ta, którą nam proponuje Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki. To zgoda na Polskę wolną i zamożną. Niezależnie od tego, jak nazywać się będzie partia akurat rządząca.
Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Kolejna piątka PiS” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Jana A. Kowalskiego pt. „Kolejna piątka PiS” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
Guayaquil zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii.
Piotr Bobołowicz
Perła Pacyfiku – Guayaquil
Za biurkiem w rogu sali muzealnej siedzi mężczyzna. Na tle okien na obu ścianach widać tylko jego sylwetkę. W prawej dłoni trzyma pędzel, a przed nim na biurku leży płótno. Maluje twarz dziewczyny ze zdjęcia. Ledwie podnosi wzrok, gdy ktoś wchodzi do budynku.
Galeria przy ulicy Numy Pompilio Llony w Guayaquil należy do Stowarzyszenia Kulturalnego Artystów Las Peñas. Ulica ta, jak i cała dzielnica, przesiąknięte są artystyczną atmosferą. Sam patron ulicy był jednym z najsłynniejszych guayaquileńskich poetów. Dzielnicę zamieszkiwali i zamieszkują do dziś malarze, pisarze i muzycy. Ich dzieła można nabyć w sklepikach z dziełami sztuki i pamiątkami albo obejrzeć w galeriach. Kolorowe drewniane domy w stylu kolonialnym pochodzą z początków XX wieku, kiedy to po kolejnym pożarze bogaci handlarze kakao na fali boomu na ten towar pobudowali nowe rezydencje. W tym czasie miasto rozrosło się już poza wzgórze Świętej Anny, które zajmowało pierwotnie. Na tym wzniesieniu nad uchodzącą do Pacyfiku rzeką Guayas w ostatnich latach XVI wieku wybudowano siedziby instytucji miejskich, po tym jak pierwotne osiedle najpierw spłonęło, a potem zostało zdziesiątkowane epidemią ospy.
Guayaquil zresztą w ogóle nie miało łatwych początków. Zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii. Ale powoli rosło. Okolice porośnięte gęstymi lasami zaopatrywały kwitnący port w drewno, a z głębi kontynentu nadciągali bezrobotni. W mieście założono stocznię, która z czasem miała stać się jedną z największych i najważniejszych w obu Amerykach.
Rosnące bogactwo zaczęło jednak przyciągać niepożądane spojrzenia i już w 1587 r. doszło do pierwszego – na szczęście odpartego – ataku angielskiego pirata Cavendisha. W 1624 roku kolejnego najazdu dokonali korsarze holenderscy. Dzięki zaciętemu oporowi mieszkańców atak został odparty, jednak spłonęła znaczna część miasta.
Pod szczytem wzgórza Santa Ana znajduje się fort, zbudowany w celu ochrony miasta. Stoi tam pół drewnianego galeonu i armaty. Stamtąd po kilkuset stopniach można dotrzeć na sam szczyt, gdzie w 1997 roku zbudowano dla turystów wieżę widokową w formie latarni morskiej. Stała się ona szybko jednym z symboli miasta. Dojrzeć można stamtąd ciągnącą się u stóp wzgórza ulicę Numy Pompilio Llony. Ciekawie wyglądają nabrzeżne domy od strony wody. Z pokładu łódki wycieczkowej widać drewniane konstrukcje wsparte na palach. Niegdysiejsze peñas, czyli skały, które dały nazwę temu miejscu, zostały całkowicie zastąpione zabudową miejską. Łódź płynie w górę rzeki, aż do portu Świętej Anny, nowoczesnej dzielnicy biznesowej, z najwyższym budynkiem w Ekwadorze – Torre The Point, zwanym przez miejscowych tornillo, czyli „śruba”, ze względu na specyficzny, skręcony kształt.
Guayas to bardzo krótka rzeka. Zaczyna się w Guayaquil u zbiegu rzek Daule i Babahoyo i kończy zaledwie pięćdziesiąt kilometrów na południe, w wodach Pacyfiku. Z prądem Guayas spływają zielone kępy namorzyn uwolnionych od drzewa-matki i puszczonych w rejs, który zakończą gdzieś na płyciźnie, gdzie zapuszczą korzenie. Do pokonania mają jednak jeszcze jedną przeszkodę. Cztery razy dziennie prąd zmienia swój bieg – z przypływem rzeka przeistacza się w zatokę i przybierająca morska woda powoduje cofanie się jej biegu.
Na obrazach w galerii przedstawione są głównie scenki rodzajowe i pejzaże miasta. Różni artyści – w większości lokalni, ale także z innych części Ekwadoru, a nawet zagraniczni – przelali na płótno urok starej części miasta i twarze dawno już nieżyjących mieszkańców. Do tego sceny marynistyczne, martwe natury, trochę sztuki abstrakcyjnej, usianej motywami pochodzącymi z tradycji ludów prekolumbijskich. Guayaquil jako miasto nie ma historii przedkolonialnej. Tereny te były zamieszkane przez wiele ludów, z których ostatnim był Huancavilca. W 1544 roku zawarli oni pokój z Hiszpanami i pozwolili im na osadnictwo w miejscu zwanym Huayllakile. Dzisiaj po rdzennych mieszkańcach nie ma śladu, a miasto zamieszkują potomkowie rdzennych ludów indiańskich, białych osadników i czarnych niewolników. Jedynie na targu rzemieślniczym spotkać można czystej krwi Indian, głównie z Otavalo, którzy przywożą z rodzinnego miasta tkaniny i inne wyroby na handel.
Guayaquil jest również ważnym portem wojskowym. Z lokalną wojskowością związana jest pewna ciekawa historia. W 1864 roku, podczas wojny domowej, w mieście Santa Rosa doszło do bitwy. Został w niej śmiertelnie ranny były prezydent generał Juan José Flores. Przewieziono go na pokład statku u wybrzeży miasta Machala, gdzie kilka dni później zmarł. Ciało przetransportowano drogą morską do Guayaquil. Żeby nie uległo rozkładowi w tropikalnym klimacie, zakonserwowano je w beczce ze spirytusem. W Guayaquil rodzina w żałobie odebrała ciało generała i złożyła je w trumnie, by pochować go z honorami w Quito. Beczkę z alkoholem porzucono. Sytuację wykorzystali przedsiębiorczy marynarze.
Kilkadziesiąt litrów alkoholu, w którym macerowały się przez kilka dni zwłoki ekwadorskiego bohatera narodowego, trafiło do portowej tawerny, gdzie obrotny karczmarz sprzedawał trunek po okazyjnych cenach, skrzętnie skrywając jego pochodzenie.
Skończyłem oglądać obrazy wydobywające z pamięci różne epizody z historii Guayaquil, o których czytałem, i podszedłem do malarza. Przywitałem się, przedstawiłem i zaczęliśmy rozmawiać. Pedro Marcelo Camacho, posługujący się na co dzień drugim imieniem, dzieli to pierwsze wraz z nazwiskiem z bohaterem książki Peruwiańczyka-noblisty Mario Vargasa Llosy. Powieściowy Pedro Camacho był pisarzem. Marcelo prowadzi zajęcia z malarstwa. O sztuce, swojej pasji, mówi poetycko, ale, jak przyznaje, nie lubi czytać. Opowiada jednak o pewnej książce; której tytułu nie pamięta – urzekła go plastycznością opisów. Przyznaję się, że mnie też zdarza się pisać, a on proponuje, że wystawi moją książkę w galerii, gdy tylko jakąś opublikuję.
Za oknem płynie leniwie rzeka Guayas. Podmokły brzeg pokryty jest śmieciami, głównie styropianem, ale też fragmentami desek i powalonych drzew. Wygląda to jak bulgocząca zupa. Na tych „tratwach” wygrzewają się legwany, emblematyczne zwierzę miasta. Ich największą kolonię można znaleźć w parku Seminario, nazwanym tak od nazwiska fundatora, ale bardziej znanym jako Parque de las Iguanas, czyli Park Legwanów. Poniżej Las Peñas znajduje się bulwar, a na nim największy diabelski młyn w Ameryce Południowej – La Perla, Perła Guayaquil – Perły Pacyfiku, która oprócz kolorowych domów i zielonych parków ma także drugą stronę – przestępczość i prostytucję. Jak każde duże, portowe miasto.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
Jeżeli państwo ujmie w swe ręce wielki przemysł, automatycznie dojdzie do likwidacji mniejszego przemysłu. Prywatny przemysł nie może się rozwijać obok wszechwładnego przemysłu państwowego.
Mariusz Patey
Gospodarka państwowa rujnuje prywatną
6 marca 1942 r. Niemcy w obozie koncentracyjnym Auschwitz-Birkenau zamordowali prof. Romana Rybarskiego. Zamiast wspomnienia chciałbym odnieść się do jego spostrzeżeń na temat negatywnej roli państwa jako właściciela podmiotów gospodarczych i rekomendacji niosących jakże aktualną przestrogę dla rządzących Polską.
Profesor Roman Rybarski kilkadziesiąt lat temu opublikował w „Myśli Narodowej” artykuł, w którym napisał: „Nie wydaje się możliwe, by zatrzymać socjalizację w określonym punkcie i nie pozwolić jej się rozszerzać. (…) Jeżeli państwo ujmie w swe ręce wielki przemysł, automatycznie dojdzie do likwidacji mniejszego przemysłu. (…) Prywatny przemysł nie może się rozwijać obok wszechwładnego, monopolistycznego przemysłu państwowego, nie wytrzyma on jego konkurencji. (…) [Państwo], by wykazać rentowność swej przedsiębiorczości, usunie współzawodnictwo prywatnej produkcji”.
Ten zapomniany dziś polski ekonomista przestrzegał przed kapitalizmem państwowym, trwałym angażowaniu się państwa w podmioty gospodarcze. Argumentował, że nieefektywne zarządzanie będzie ukrywane, jego koszty przerzucane na podatnika bądź konsumenta. Poszkodowane stają się także podmioty prywatne wypierane z rynku przez państwowe firmy korzystające ze wsparcia czynnika politycznego.
Roman Rybarski twierdził już w latach trzydziestych XX w., na podstawie poczynionych obserwacji, że przedsiębiorstwa państwowe były zarządzane nieefektywnie.
Pisał: „Gospodarstwo publiczne ma zasadniczo wyższe koszty produkcji aniżeli prywatna gospodarka. (…) Gospodarka w przedsiębiorstwie państwowym musi mieć charakter biurokratyczny. (…) Gospodarstwo musi odznaczać się ociężałością i brakiem inicjatywy”.
Z kolei w jego książce z 1939 roku Idee przewodnie gospodarstwa Polski można znaleźć także takie stwierdzenia: „Wiadomo dobrze, że prowadzenie folwarku przez urzędników państwowych (…) jest nonsensem. (…) Państwo czy samorząd są kiepskimi kupcami”. „Wielki handel, np. handel eksportowy, wymaga dużej swobody ruchów, szybkiej decyzji, śmiałości i ryzyka, do którego nie jest zdolne upaństwowione gospodarstwo”.
I dalej: „Przedsiębiorstwa państwowe współzawodniczą nieraz z prywatnym gospodarstwem. O ile państwo korzysta ze swoich praw zwierzchnich, by ułatwić sobie współzawodnictwo, rujnuje gospodarkę prywatną”.
Te uwagi dotyczyły polityki rządów sanacji. Dziś odnajdujemy modelowy przykład skutków kapitalizmu państwowego. Właśnie poznaliśmy zwycięzcę przetargu na warte 800 mln zł drony dla wojska w ramach projektu „Orlik”. Zwyciężyła Polska Grupa Zbrojeniowa dopiero nabywająca kompetencje w tym obszarze produktów.
Polski producent bezzałogowców WB Electronics jest bezsprzecznie podmiotem bardziej doświadczonym, sprzedaje drony na wielu rynkach świata, m.in. prowadzącej obronne działania zbrojne przeciw hybrydowym wojskom rosyjskim Ukrainie. Według informacji podanej w prasie MON wykluczył WB Electronics z przetargu ze względu na „przesłanki podmiotowe”. Urzędnikom polskiego ministerstwa obrony nie spodobał się polski prywatny podmiot.
Tak to po prywatnym koncernie wydobywczym Bogdanka, przejętym przez państwowego wytwórcę energii elektrycznej, PESIE i innych pomysłach gospodarczych realizowanych na koszt polskiego podatnika, a uderzających w dobrze działające prywatne firmy, mamy kolejny przykład kontrowersyjnej ingerencji państwa w rozwijający się rynek bezzałogowców w Polsce. Polski podatnik zapłaci za ambicje urzędników, polityków i menedżerów z politycznego nadania, podstawiających przy okazji nogę polskiej firmie prywatnej.
I jak tu nie namawiać do poznawania historii polskiej myśli ekonomicznej międzywojnia? Szkoda, że sprawdzają się słowa z V Pieśni Jana Kochanowskiego: „Polak przed szkodą i po szkodzie głupi”.
Artykuł Mariusza Pateya pt. „Gospodarka państwowa rujnuje prywatną” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Mariusza Pateya pt. „Gospodarka państwowa rujnuje prywatną” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
Dorobek Gramsciego łatwiej obserwować nie przez bezpośrednie odniesienie do jego nauki, ale przez cywilizacyjne skutki spustoszenia społecznego, politycznego, obyczajowego i religijnego.
Zbigniew Berent
Doktryna hegemonii kulturowej Gramsciego
Rodzime siły lewactwa i destrukcji, licząc na wywołanie zamętu i histerii w społeczeństwie, postanowiły sięgnąć do doktryny hegemonii kulturowej Antonia Gramsciego, miazmatów wychowawczych „szkoły frankfurckiej” i politycznej poprawności jako ideowej pandemii obecnej na Zachodzie od lat co najmniej pięćdziesięciu. Skierowały najcięższe działa na dziedzinę obyczajowości. Nie oddajmy im tego pola i nie pozwólmy, aby przejęły na własność umysły naszych dzieci, o które toczy się walka na śmierć i życie! W Polsce od niedawna, a na świecie od prawie 100 lat.
Twórcą dominującej dziś w naszej cywilizacji lewackiej doktryny hegemonii kulturowej był Antonio Gramsci. Urodził się 23 I 1891 r. w Ales na Sardynii, zmarł 27 IV 1937 r. w Rzymie. Był włoskim działaczem komunistycznym, filozofem i publicystą, teoretykiem i popularyzatorem marksizmu. W 1924 r. został wybrany do parlamentu włoskiego. W 1926 r. aresztowany przez faszystów, w 1928 r. został skazany na 20 lat więzienia i spędził resztę życia w odosobnieniu. W więzieniu powstały jego podstawowe prace (32 tzw. Zeszyty więzienne), wydane dopiero w latach 1947–60 w 10 tomach pt. Opere di Antonio Gramsci. Zawierają zarys filozofii marksistowskiej.
Przyszłość ruchu marksistowskiego Gramsci widział w masowej wierze, której podstawą byłaby nowa, rewolucyjna moralność. Jej zwycięstwo było według niego istotą rewolucji, oznaczało „moralną i intelektualną reformę” oraz „stworzenie nowej, zintegrowanej kultury”.
Podstawy doktryny hegemonii kulturowej trafnie zobrazował Krzysztof Wyszkowski w krótkim eseju zamieszczonym w internecie. Otóż na początku XX wieku klasa robotnicza nie spełniła nadziei, jakie pokładali w niej przywódcy światowego ruchu komunistycznego. Wbrew sowieckiej propagandzie rosyjscy robotnicy nie wsparli masowo rewolucji bolszewickiej. Bolszewicy musieli utrzymywać władzę, stosując terror. Polscy robotnicy nie przyłączyli się do Armii Czerwonej, bronili swej kapitalistycznej ojczyzny przed sowieckimi komunistami. Podobnie robotnicy francuscy, angielscy czy niemieccy byli mało zainteresowani rewolucją socjalistyczną.
Gramsci zadał więc trafne pytanie: Dlaczego masy pracujące nie poparły partii, która miała im przynieść wyzwolenie z ucisku? I odpowiedział sobie: ponieważ miały fałszywą świadomość – burżuazyjną. Przyczyny tej świadomości stały się źródłem jego dociekań. Zdaniem Gramsciego robotnicy nie mogli rozpoznać swojego prawdziwego interesu klasowego, ponieważ ich dusze były przesiąknięte ideami chrześcijaństwa. Na Zachodzie, odwrotnie jak w Rosji, państwo nie było wszechmocne, gdyż istniała „mocna struktura społeczeństwa obywatelskiego”. Dlatego w społeczeństwach zachodnich należało – zdaniem tego ideologa – wybrać inną strategię: nastawić się na „długi marsz przez instytucje”, czyli przejmowanie i przekształcanie szkół, uczelni, czasopism, gazet, teatrów, kin, sztuki. Konieczne było opanowanie ośrodków opiniotwórczych (owych „nowożytnych areopagów”, używając określenia Jana Pawła II), aby zmienić dominującą kulturę, a przede wszystkim wyrugować z niej wpływy chrześcijaństwa. Uformowany przez nową kulturę człowiek przyszłości, wyzwolony od fetyszy religii, miał dobrowolnie, bez przymusu państwa przyjąć komunistyczne postulaty jako swoje. Pierwszoplanowym zadaniem lewicy nie jest zatem zdobycie władzy i zmiana ustroju. Przy panującej na Zachodzie mentalności i strukturze społecznej nie ma ona szans dłużej się utrzymać. Głównym celem była i jest zmiana świadomości zbiorowej w ten sposób, aby władza sama dostała się w ręce lewicy.
Projekt Gramsciego był oczywiście długofalowy, rozpisany na dziesiątki lat. Stanowił także odwrócenie strategii Lenina, który – używając żargonu marksistowskiego – twierdził, że najpierw trzeba zdobyć „bazę” (czyli środki produkcji), a potem dokonywać zmian w „nadbudowie” (czyli w kulturze).
Pierwsza wojna światowa wzmogła proces uprzemysłowienia Włoch – masowo zatrudniano nowych pracowników. Turyński gigant FIAT zatrudniał w 1914 r. 4300 robotników, a w 1918 – już ponad 40 tysięcy. Na wsi miały miejsce demonstracje przeciwko poborowi do wojska, rekwirowaniu żywności i brakom w zaopatrzeniu. Żołnierze w listach z frontu często zachęcali do protestów. Ludzkie koszty wojny były ogromne. Włochy zmobilizowały 5 milionów 250 tys. żołnierzy. Co najmniej 615 tys. zginęło. Po wojnie Włochy ogarnęła fala strajków i okupacji fabryk, nazwana „biennio rosso” (czerwonym dwuleciem). Strajki ogarniały nie tylko centra przemysłowe – na wsi strajkowało ponad milion chłopów. Gramsci w 1911 roku przybył do Turynu i wstąpił do Włoskiej Partii Socjalistycznej (PSI). PSI – jedyna zachodnioeuropejska partia socjaldemokratyczna, która przeciwstawiła się pierwszej wojnie światowej – wzrosła wówczas liczebnie niemal dziesięciokrotnie (od 23 tys. członków w 1918 r. to 200 tys. w 1920), a największy związek zawodowy CGL – z 250 tys. do dwóch milionów członków. W kwietniu 1919 r. Gramsci i jego towarzysze partyjni założyli gazetę „L’Ordine Nuovo” (Nowy Porządek), która nadawała polityczny kierunek walce robotników. Gazeta zajmowała się głównie tworzeniem we Włoszech rad robotniczych.
Najważniejszy okres aktywności Gramsciego przypada na początek lat 20., kiedy to liczono jeszcze na zwycięski pochód rewolucji. W 1920 roku Gramsci współorganizował i opracował teoretycznie tzw. turyńskie rady fabryczne, które miały stać się zaczynem bolszewickiej rewolucji: „Dzisiaj komitety te ograniczają się do władzy kapitalisty w fabryce i pełnią funkcje arbitrażowe i dyscyplinarne. Rozszerzone i wzbogacone, staną się jutro organami władzy proletariackiej i zastąpią kapitalistę we wszystkich jego użytecznych funkcjach kierowania i zarządzania przedsiębiorstwem”. Walka o hegemonię miała dwojaki cel: wyzwolenie pracowników od idei łączących ich z istniejącym systemem oraz jednoczenie innych klas niższych (np. chłopów, niższej klasy średniej) z pracownikami. Gramsci podzielał leninowski cel polityczny – budowę „robotniczego raju”. Miał jednak własny, oryginalny pomysł na jego realizację.
Dobrze zaznajomiony ze specyfiką włoskiej obyczajowości i kultury uważał, że chrześcijaństwo jest siłą wiążąca społeczeństwo: chłopów, robotników, arystokrację, duchowieństwo w jednorodną całość. Na tej podstawie polemizował z leninowską tezą, że masy mogą powstać i obalić rządzącą nadbudowę. Nie pozwoli im na to ich chrześcijańska wiara.
Klasa rządząca dąży do ustanowienia moralnego i ideologicznego przywództwa, hegemonii nad społeczeństwem poprzez zakorzenienie w nim własnych wartości. Wypływa stąd, zdaniem Gramsciego, wniosek, że ruch rewolucyjny nie może się ograniczać wyłącznie do obalenia państwa, musi odnieść zwycięstwo także w dziedzinie wartości, łamiąc intelektualną i kulturalną dominację klasy rządzącej. Ruch rewolucyjny musi stworzyć kontrhegemonię. Dokonanie podziału wspólnych wartości na stare, kapitalistyczne, i nowe, z nowymi celami, miało pomóc ruchowi socjalistycznemu w stworzeniu nowych, trwałych instytucji. W odróżnieniu od „wojny manewrowej” (która udała się w Rosji ze względu na słabość caratu), w sytuacji, gdy klasa rządząca ma mocną pozycję, należy wszcząć „wojnę pozycyjną” o społeczeństwo.
Marksizm dla Gramsciego był teorią klasy pracowniczej, której walka może doprowadzić do zjednoczenia i wyzwolenia ludzkości. Jego poglądy są przeciwieństwem przekonań tych marksistów, którzy uważają, że trzeba odgórnie „uświadamiać” pracowników. Według niego w klasie pracowniczej już istnieją elementy nowej koncepcji świata, które powinny być wyłuskane z wielu sprzecznych pojęć. Elementy świadomego kierownictwa istnieją w każdej spontanicznej walce. Muszą się one połączyć. Dla Gramsciego dowodem słuszności teorii była praktyka. Twierdził, że „wyzwolenie się od częściowych i błędnych ideologii” jest „tożsame z walką o kulturowe zjednoczenie ludzkiej rasy”. Walka o ideologiczną hegemonię jest także walką o tworzenie rewolucyjnej partii. Co ciekawe, nazwał tę partię „nowoczesnym księciem” (aluzja do Księcia XVI-wiecznego filozofa politycznego Machiavellego).
Z tych założeń Gramsci wywiódł wskazania dla każdego ruchu kulturalnego, który chciałby zastąpić ogólnie przyjęte poglądy [światopogląd chrześcijański] i dawne koncepcje świata:
1. Niezmordowanie powtarzać własne argumenty. „Powtarzanie jest bowiem środkiem dydaktycznym, działającym najskuteczniej na umysłowość ludu.
Nasza doktryna nie jest doktryną zbuntowanych niewolników, jest to doktryna władców, którzy w codziennym trudzie przygotowują broń, by zapanować nad światem”.
2. O zakresie wpływów nie decyduje wyłącznie władza polityczna, ale także, a nawet bardziej, instytucje społeczne, kulturalne, religijne. Zwycięstwo w tych obszarach zapewnia również władzę polityczną. Potrzebny jest „długi marsz przez instytucje”. Ale samo przejęcie instytucji nie zapewni hegemonii. Potrzebne jest zniszczenie fundamentów obyczajowych, religijnych, moralnych, na których opiera się stare społeczeństwo: szacunku dla władzy, poszanowania religii, przywiązania do instytucji rodziny.
3. Współczesna rodzina burżuazyjna opiera się na kapitale, na dorobku prywatnym. Całkowicie rozwinięta istnieje tylko dla burżuazji; jej uzupełnieniem jest przymusowy brak rodziny u proletariuszy oraz prostytucja publiczna. Rodzina burżuazyjna zaniknie naturalnie wraz z zanikiem tego swego uzupełnienia. Komuniści nie mają potrzeby wprowadzać wspólności żon, istniała ona niemal zawsze. Nie tylko brat i siostra byli niegdyś mężem i żoną – u wielu ludów dziś jeszcze dozwolone są stosunki płciowe pomiędzy rodzicami i dziećmi.
„Nowy typ człowieka, jakiego wymaga racjonalizacja produkcji i pracy, nie może się rozwinąć, dopóki życie płciowe nie zostanie odpowiednio uregulowane, dopóki i to także nie będzie zracjonalizowane”.
4. Zasada bezpośredniego i pośredniego przymusu w dziedzinie organizacji produkcji i pracy wymaga modyfikacji.
Środki zastosowane w Rosji Sowieckiej – zmilitaryzowanie pracowników – były niewłaściwe. O wiele lepsze rezultaty osiągano w amerykańskich przedsiębiorstwach Forda, „który stanowi największy po dziś dzień zbiorowy wysiłek zmierzający do wytworzenia – w niesłychanym tempie i z nigdy dotychczas niespotykaną świadomością celu – nowego typu pracownika i człowieka”.
Gramsci był zafascynowany metodami kontroli pracowników w zakładach FORDA w USA. Podejmowano tam próby wglądania, za pomocą kadry inspektorów, w życie prywatne podwładnych i kontrolowanie, na co wydają zarobki i jak żyją. Badano np. moralność robotników, spożycie alkoholu, ich życie rodzinne i seksualne i wpływ tych czynników na wydajność robotników. Włoski ideolog z uznaniem stwierdzał, że „walka z alkoholizmem, tym najgroźniejszym czynnikiem destrukcji sił robotniczych, staje się funkcją państwa”. To samo dotyczyło życia płciowego, bo „nadużywanie i nieregularność funkcji płciowych jest najgroźniejszym po alkoholizmie wrogiem energii nerwowej”. W systemie amerykańskim Gramsci upatrywał pozytywnych pionierskich tendencji. Miał nadzieję na przekształcenie tych metod w ideologię państwową w nowym państwie komunistycznym.
5. Wychowanie i kształcenie nowych pokoleń musi stać się z prywatnej funkcją publiczną. „Równolegle ze szkołą jednolitą będzie się przypuszczalnie rozwijać sieć przedszkoli i innych pokrewnych instytucji, w których jeszcze przed osiągnięciem wieku szkolnego dzieci będą wdrażane do pewnej dyscypliny (…) Szkoła jednolita (…) winna kultywować życie zbiorowe w dzień i w nocy”.
W procesie budowy społeczeństwa nowego typu instytucja rodziny z jej funkcją wychowawczą miała ulec destrukcji. Nowy ład miał być oparty na przymusie, a ten wykluczał podmiotowość człowieka i rodziny. Wraz z przejściem środków produkcji na własność społeczną pojedyncza rodzina przestaje być gospodarczą jednostką społeczeństwa. Prywatne gospodarstwo domowe przekształca się w część organizacji społecznej. Opieka nad dziećmi i ich wychowanie stanie się także sprawą społeczną: państwo będzie się opiekować wszystkimi dziećmi jednakowo…
6. Małżeństwo monogamiczne jest wyrazem ujarzmienia jednej płci przez drugą, proklamowaniem wrogości płci. Pierwszy ucisk klasowy w historii to ucisk żeńskiej płci przez męską w małżeństwie monogamicznym.
Tezy Gramsciego przyjęli za własne w sposób najbardziej widoczny liberalni działacze na rzecz konwergencji kultur w USA. Doktryna „marszu przez instytucje” pojawiła się na amerykańskim rynku politycznym na przełomie lat 50. i 60. XX w. za sprawą amerykańskiego Instytutu Studiów Politycznych. Oto wypowiedź dra Scotta Powella, dyrektora Instytutu Myśli Katolickiej w Kolorado, obserwatora poczynań Instytutu Studiów Politycznych, z 1988 roku:
„Inspiracja i kierunek działalności IPS pochodzi od Antonia Gramsciego, włoskiego komunisty-teoretyka, który postawił Marksa na głowie, argumentując, że kulturalna nadbudowa determinuje polityczną i ekonomiczną bazę. Podobnie jak Gramsci, członkowie IPS przyjęli imperatyw »długiego marszu przez instytucje« – media, uniwersytety, instytucje publiczne, religijne i kulturalne, w wyniku czego wartości kulturalne zostaną zmienione, a moralność osłabiona, przygotowując warunki do przejścia władzy politycznej i ekonomicznej w ręce radykalnej lewicy. Publikacje IPS-u, filmy i inne prace odnoszą się do wartości humanistycznych, ale umieszczają te wartości w krzywym zwierciadle rzeczywistości. Fakt, że IPS jest zazwyczaj określany jako organizacja liberalna wskazuje, że Instytut z powodzeniem maskuje swój radykalny charakter przed tradycyjnymi liberałami lub że znaczenie słowa ‘liberalizm’ zostało radykalnie zmienione”.
Doktryna Gramsciego ma do tej pory ogromny wpływ na lewicowe kręgi amerykańskie.
W przeciwieństwie do innych wielkich doktrynerów komunistycznego świata: Marksa, Lenina, Mao, Trockiego, Che Guevary, uznanie dla jego nazwiska nie wiąże się z otwartym, powszechnym kultem. Jego twarz nie pojawia się na transparentach i plakatach. Nauki Gramsciego są tylko dla wybranych.
Ideowy dorobek Gramsciego łatwiej obserwować nie przez bezpośrednie odniesienie do jego nauki, ale poprzez cywilizacyjne skutki spustoszenia społecznego, politycznego, obyczajowego i religijnego, jakie na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat dokonało się w Stanach Zjednoczonych.
W 2016 roku, gdy wybory prezydenckie wygrał Donald Trump, przeciążeniu uległa kanadyjska strona z informacjami na temat imigracji do tego kraju. Także polscy lewacy grozili, że jeśli naród się pomyli w ostatnich wyborach i nie wybierze ich protegowanych, będą masowo emigrować. Adam Michnik obiecywał wyjazd do Izraela, a córka ówczesnej pani premier Ewy Kopacz zamierzała podobno uciec do Kanady. Niestety nie dotrzymali słowa i zostali, podobnie jak ich amerykańscy odpowiednicy. Fala zapowiedzi emigracji z powodu obrażenia się na wyniki demokratycznych wyborów nawiedziła też, po referendum w sprawie Brexitu, Wielką Brytanię. Ostrzegano wtedy, że Anglicy będą masowo uciekać do Francji. Nic takiego nie nastąpiło; nadal przenoszą się głównie do Hiszpanii, i to nie z powodów politycznych, tylko cieplejszej pogody.
Współczesny podział, którego osią jest polaryzacja na liberalną lewicę i nurt konserwatywny, wynika z wizji świata, jaką próbuje nam narzucić lewica. W tej wizji nie ma miejsca na państwa narodowe (zgodnie z tezami Spinellego i jego dwóch towarzyszy z Manifestu z 1941 roku), wspólnoty, dobro i piękno. Jedyną właściwą wizją przyszłości jest świat liberalny z człowiekiem w roli Boga w centrum – jak u Marksa. Barbara Stanisławczyk, autorka książki: Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce zauważa, że świat współczesny – wedle wzorca liberalnej lewicy – ma być tak zwanym rojowiskiem, pełnym pojedynczych, zagubionych ludzi. To, co w totalitaryzmach – takich jak hitleryzm czy bolszewizm – było zwartym szeregiem ludzi kierowanych przez wodzów, w dzisiejszym świecie liberalnej demokracji przeradza się w „rój”, „rojowisko”, które też jest formą zniewolenia.
Człowiek, któremu liberalna lewica podarowała absolutną wolność, jest dzisiaj tak naprawdę niewolnikiem jedynego dobra, jakie mu dano, mianowicie nadmiaru ofert. Może sobie kupić wszystko, może wszystko zdobyć, jak mu powiedziano, tylko że z tym „wszystkim” nie umie sobie poradzić.
Gramsci pisał do końca swego życia, a wierni wyznawcy i ideowi spadkobiercy zadbali, żeby jego hasło „marszu poprzez instytucje” i „kontrhegemonii” zostały wcielone w życie. Owocem twórczości Gramsciego jest nie tylko eurokomunizm. Jego poglądy realizował Mao w Chinach. Dokonaniami włoskiego myśliciela interesowali się radzieccy stratedzy przygotowujący pierestrojkę w Związku Sowieckim. Żarliwymi wyznawcami doktryny Gramsciego były i są wszelkie grupy i lewackie lobby na całym świecie, rzadko wskazując wprost na swoje pochodzenie. Metody ich działania są ciągle ulepszane dzięki możliwościom, jakie daje współczesna technologia, a sposobem realizacji doktryny: wojny informacyjne, promocja mowy nienawiści i agresji, medialna indoktrynacja w obszarze stylu życia, pandemia politycznej poprawności, ataki trolli internetowych, wojny hybrydowe, itd.
(Cytaty niepodpisane pochodzą z pism A. Gramsciego – przyp. red.)
Zbigniew Berent, ur. w Brodnicy w 1959 r., absolwent prawa na UMK, do niedawna przedsiębiorca, trener biznesu, dyrektor Instytutu Doskonalenia Kadr „SENEKA”, publicysta, autor książek. Publikacja opracowana na podstawie książki autora: Kulturkampf XXI wieku. Walka cywilizacji o człowieka.
Artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Doktryna hegemonii kulturowej Gramsciego” znajduje się na s. 10 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Doktryna hegemonii kulturowej Gramsciego” na s. 10 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
W Ałmaty, byłej stolicy Kazachstanu, spotkali na ulicy bezdomnego, który wyrecytował z pamięci Inwokację z Pana Tadeusza. Na pytanie, skąd zna ten fragment, odpowiedział „Nie pamiętam; z dzieciństwa”.
Łukasz Burzyński
Dnia 25 marca 2019 r. w siedzibie wrocławskiego oddziału Katolickiego Stowarzyszenia Civitas Christiana przy ul. Kuźniczej, odbyło się spotkanie z prof. dr. hab. inż. Henrykiem Kasprzakiem. (…) Podczas pobytu w Brisbane w Australii, gdzie prowadził prace naukowe na uniwersytecie, chodząc do katolickiego kościoła, poznał się z grupą Polaków. Jak się później okazało, znaleźli się w Nowej Zelandii dlatego, że przybyli z transportem wysiedleńców z polskich ziem wschodnich. Profesor chętnie słuchał o tym, jak się tam znaleźli, a później postanowił zagłębić się w temat. Zapoznawał się z zasobami dokumentalnymi, by w końcu odkryć w sobie potrzebę podróży szlakiem wysiedlonych polskich dzieci. (…)
Siedem lat temu prof. Kasprzak wraz z żoną postanowili pojechać do Bijska, aby znaleźć ślady Polaków, o których usłyszał od nowozelandzkich znajomych. (…) Tam też poznali polskiego księdza, który prowadził kronikę, do której relacje z podróży do tego miejsca wpisywali przyjeżdżający tam ludzie. Szczególnie utkwił w pamięci prof. Kasprzakowi wpis 83-letniego wówczas mężczyzny:
„Dla mnie ten obecny kilkudniowy pobyt (…) po tylu latach ma charakter wspomnieniowy, wzruszający, o potrzebie sentymentalnej, jako powrót do miejsca, gdzie wzrastałem jako dziecko w warunkach biedy i głodu, obdarty i pogryziony przez psy”. Dalej człowiek ten pisał, że jego największym marzeniem było najeść się do syta chleba na Syberii i spełnił to marzenie dzięki synowi, który go w te miejsca po wielu latach przywiózł. (…)
Po Syberii następnym celem profesora był Turkmenistan. (…) W Krasnowodsku nie ma żadnego cmentarza katolickiego. Jest natomiast cmentarz japoński. Okazało się, że właśnie tam zachował się ślad polski – tablica z podpisem „Świętej pamięci Brunon Krzyżowski”, co według mówcy jest najprawdopodobniej pozostałością po kimś, kto przyjechał i wiedząc, że tam umarła jego rodzina, zostawił takową „polską wizytówkę”. Poza tym jednym elementem, jak powiedział, nie pozostał żaden ślad po Polakach, choć przebywało ich tam w sumie 115 tysięcy.
W następnej podróży profesor wraz z kolegą pojechał do Kazachstanu. W Ałmaty, byłej stolicy Kazachstanu, spotkali na ulicy bezdomnego, który dowiedziawszy się, że są z Polski, stanął przed nimi na baczność i wyrecytował z pamięci Inwokację z Pana Tadeusza. Na pytanie zdumionych panów, skąd zna ten fragment, odpowiedział „Nie pamiętam; z dzieciństwa”. Zdaniem prof. Kasprzaka może to znaczyć, iż napotkany mężczyzna był jedną z licznych zagubionych, przemieszczanych przez Azję centralną sierot. (…)
Następnym po Pahlawi ważnym miejscem podróży był Teheran. Jak powiedział profesor, ludzie tam byli na tyle gościnni, że na prawie trzy tygodnie pobytu, jedynie cztery noce spali z żoną w hotelu, resztę czasu spędzając u mieszkańców Teheranu.
W Teheranie odwiedzili cmentarz Doulab, gdzie pochowano Polaków w 1960 grobach. Wielu naszych rodaków znajduje na nim groby swoich krewnych – ojców, wujków, dziadków. W księdze pamiątkowej na cmentarzu w Doulab można znaleźć liczne emocjonalne i wzruszające wpisy polskich turystów i osób, które przybyły do Iranu, by zapoznać się ze szlakiem tułaczki naszych wywiezionych przodków. Okazuje się, że jeśli ktoś ma krewnych, którzy zmarli w Iranie, może sprawdzić na stronie internetowej cmentarza: doulabcemetery.com/pl/default.asp, czy znajdują się tam ich groby. (…)
Na koniec prof. Kasprzak wygłosił pewnego rodzaju apel. Powiedział, że będąc w Iranie, poznał irańskiego reżysera Khosrowa Sinaia, który jest bardzo dobrym i szanowanym tam reżyserem, jak określił: „takim irańskim Wajdą”.
Marzeniem jego jest nakręcić polsko-irański film o polskich dzieciach w Iranie podczas wielkiej akcji humanitarnej. Próbował porozumieć się z reżyserami w Polsce, ale nikt nie chce podjąć się tego tematu. Profesor zasugerował, że jeśli ktoś chciałby nakręcić taki film, ów irański reżyser jest gotów wziąć na siebie połowę kosztów jego realizacji.
Cały artykuł Łukasza Burzyńskiego pt. „Podróż do Ziemi Obiecanej śladami dzieci-wygnańców” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Łukasza Burzyńskiego pt. „Podróż do ziemi obiecanej śladami dzieci-wygnańców” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
Ktoś napisał, że na koncercie w Marquee Club zerwałem trzy struny i skończyłem z jedną. Prawdą jest, że miałem silne palce i czasami trzeba było szarpać mocniej, ale wtedy zerwałem tylko dwie – D i G.
Sławek Orwat
Alex Dmochowski
Alex Zygmunt Stanisław „Erroneous” Dmochowski jest synem żołnierza armii gen. Andersa. Alex zaczął być niezwykle poważany w Wielkiej Brytanii od czasów jego gry dla Aynsley Dunbar Retaliation. Byli absolutnie kultowym zespołem bluesowym, a wydane przez nich albumy, które bardzo szybko stały się hitami, do dziś sprzedają się za duże sumy w renomowanych sklepach muzycznych. Cena niektórych z nich dochodzi nawet do 60 funtów! W konsekwencji tej popularności Alex został zaproszony do John Mayall Bluesbrakers, z którym grywał w Anglii, na kontynencie europejskim i w USA. W pewnym momencie Alex dołączył do zespołu Franka Zappy, gdzie grał, nagrywał i tworzył pod pseudonimem Erroneous. Kultowe albumy Franka Zappy jak Waka Jawaka, Hot Rats, Grand Wazoo, Quaudiophiliac i Apostrophe są także produktami geniuszu Alexa Dmochowskiego. Jego praca jest obecna również na albumach The Lost Episodes 1972, 1974, 1996, 2004. Aleks Dmochowski grał także z takimi legendami rocka jak brytyjscy pionierzy bluesa – Long John Baldry i Graham Bond, a także stworzył własny zespół, do którego min. należał sam Peter Green (ex. Fleetwood Mac), a także wziął udział w nagraniu albumu Petera Grrena The End of the Game. Wielkość Alexa Dmochowskiego można dodatkowo podkreślić faktem, że jego numer Warning został nagrany przez legendarny zespół Black Sabbath na jego debiutanckiej płycie! Z Alexem Dmochowskim rozmawiałem w Londynie nieopodal Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego.
Jesteś synem polskiego żołnierza armii gen. Andersa. Twoja mama też była Polką. Co wiesz o przeszłości swojej rodziny?
O ojcu nie wiem za dużo. Rodzice się rozwiedli, a tata potem umarł. Generalnie ci, którzy przeżyli wojnę, nie rozmawiali między sobą zbyt wiele o tym, co się działo. Co wiem o Polskiej historii? To, że Polacy zostali fucked over przez Rosjan i zdradzeni przez Anglię. Takie jest moje myślenie o tym, co się stało. Poza tym… jak może jeden aliant okupować drugiego?! Moja mama, ojciec i siostra (sporo starsza) byli zesłani na Syberię do niewolniczej pracy. Mówili żartem – zostaliśmy „wyzwoleni”. Po dwóch latach wyszli przez Persję. Z tego, co mi mówili, była to zasługa Sikorskiego, który wywierał presję na Anglię i w końcu się udało. Mama opowiadała (mieli gospodarstwo), że z samego rana ruskie wojsko wywaliło drzwi z okrzykiem: „wstawać i wynocha!”. Pozwolili wziąć tylko trochę rzeczy, które można było nieść w rękach i… na Sybir! Zabili psa i wszystkich, których spotkali po drodze do naszego gospodarstwa.
Czujesz się Polakiem?
Jestem Polakiem wtopionym w brytyjską kulturę. (…)
W jakich okolicznościach dołączyłeś do zespołu Franka Zappy i jak wspominasz postać tego genialnego artysty?
Graliśmy kiedyś w Belgii z The Aynsley Dunbar Retaliation, a on akurat tam zapowiadał. W pewnym momencie poprosił o jam z nami i to wtedy zdecydował, że chce z nami współpracować. Frank najpierw zabrał Aynsleya Dunbara. Ja potem byłem w Nowym Jorku i szukałem lepszego układu. Rozmawiałem o tym z Aynsleyem i ten zapytał Franka o mnie. Zappa powiedział, że jak będę w Los Angeles w styczniu, to chętnie ze mnie skorzysta. Planował tylko nagranie jednego numeru, który nosił roboczy tytuł Think it over („Przemyśl to sobie”) i który na płycie nazywa się Grand Wazoo. Pierwotnie miała to być piosenka, ale w trakcie pracy zdecydowaliśmy, że będzie to utwór instrumentalny. Byłem w LA w styczniu, a Frank był wtedy w gipsie po tym, jak spadł ze sceny, co dla mnie było nawet korzystne, bo nagle z krótkiego pobytu zrobiło się aż sześć miesięcy!
Muzyka Franka Zappy nie jest łatwa i wymaga od instrumentalistów dużych umiejętności technicznych. Łatwo było Ci przejść od bluesa do karkołomnej progresji?
Zaczęło się od przesłuchania. Album zakładał udział 12 muzyków, a Frank planował grać wszystko z nut. Ja nie czytam zbyt szybko, więc dokładnie mnie przesłuchał, aby dowiedzieć się, jak szybko łapię to, co trzeba. Trwało to cały dzień! Pamiętam, że pierwszy numer był na 7/8. Potem przejechał się po mnie na wszystkich riffach. Było ¾, ½ – bardzo szybko i nie pozwolił powtarzać. Potem dodał coś na ⅝, a potem… kazał grać mi to wszystko razem bez żadnego wgrania się. Zagrałem wszystko (śmiech)! Zespół, który się temu wtedy przyglądał, powiedział potem, że byłem w zupełnym transie. Na koniec Frank spytał: „Chcesz to grać? Próby raz w tygodniu – stawki związkowe”. To był też jedyny moment, kiedy Frank powiedział mi komplement, co nie było jego bajką. Wychodząc, jeszcze o kulach, mruknął: „szybko łapiesz”. (…)
Zostałeś też zaproszony do John Mayall Bluesbreakers, z którym grałeś w Anglii, na kontynencie europejskim i w USA. Jak wspominasz postać Johna Mayalla, którego nie tak dawno miałem okazję podziwiać na koncercie w St. Albans, a nawet zrobić z nim krótki wywiad?
Mayall dwa razy oferował mi członkostwo w czasie Retaliation, ale odmówiłem mu mówiąc, że to honor dla mnie, ale muszę dotrzymać zobowiązań. Dla basisty najważniejszą sprawą jest też dobry pałker, a Aynsley był najlepszy. U Johna był Keith Hartley – niezbyt dobry.
A jednak później występowałeś z nim.
Tak. Zadzwonił kiedyś do mnie nagle jego menedżer z prośbą, aby następnego dnia zrobić z nimi gig w Niemczech w Nürnbergu, bo ich basista złamał palec. Jakoś doleciałem. Zdążyliśmy dojechać na 10 minut przed wejściem na scenę! Nie znałem nawet materiału, ale wszystko poszło jak należy. Dali mi nawet zagrać solo, a John powiedział: „You motherf…er I didn’t know you could play like that!!!” Potem kontynuowałem z nimi trasę Niemcy, Francja i jeszcze gdzieś tam. Kilka lat później grałem z nimi też w LA. Żadnych prób. To była dobra szkoła jazdy, bo sam musiałem się połapać, jak się gra, bez YouTube i bez szkół muzyki popularnej. Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje.
Współudział i tłumaczenie: Mark „Bestia” Olbrich
Cały wywiad Sławka Orwata z Alexem Dmochowskim pt. „Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje” znajduje się na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Wywiad Sławka Orwata z Alexem Dmochowskim pt. „Kiedyś było widać, kto naprawdę jest dobry, a kto kopiuje” na s. 18 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
Czy już naprawdę nic się nie liczy, tylko własny interes? Żadne zasady: ani wiara w Boga przekazywana przez wieki kolejnym pokoleniom, Dekalog, ani nawet poczucie piękna, honoru czy zwykłego wstydu?
Alina Czerniakowska
Gdy patrzę na publiczne zachowania coraz większej grupy ludzi w XXI wieku, nasuwa się podstawowe pytanie – jak im nie wstyd, czy zupełnie zatracili poczucie i świadomość, że robią źle, że to jest często odrażające, niegodne człowieka, który przecież jest stworzony na podobieństwo Boga? Z niesmakiem i zażenowaniem patrzy się na twarze starszych kobiet i mężczyzn trzymających nad głowami kolorowe tabliczki z napisem LGBT (lesbian, gay, bisexual, transgender) na ulicach Warszawy czy ostatnio na posiedzeniu Rady Miasta, jakby nie rozumieli, co mają tam wypisane, że jest to – krótko mówiąc – deprawacja dzieci i młodzieży. Wystawiają swoje twarze na widok publiczny, opowiadając się po stronie, która budzi sprzeciw i odrazę u ludzi wychowujących swoje dzieci w normalnych rodzinach, opartych na miłości do Boga i Ojczyzny. A przecież taka była Polska od wieków. „Światłości młodych polskich sumień, przyjdź! Przyjdź i umocnij w nich tę miłość, z której się kiedyś poczęła pierwsza polska pieśń Bogurodzica; orędzie wiary i godności człowieka na naszej ziemi! Polskiej, słowiańskiej ziemi!
Pozostańcie wierni temu dziedzictwu! Uczyńcie je podstawą swojego wychowania! Uczyńcie je przedmiotem szlachetnej dumy! Przechowajcie to dziedzictwo! Pomnóżcie to dziedzictwo! Przekażcie je następnym pokoleniom!” (Jan Paweł II, Gniezno 1979). (…)
Gdy dzisiaj oglądamy w mediach wystąpienia przewodniczącego ZNP Sławomira Broniarza, agitującego nauczycieli do strajku, manipulującego uczniami, grożącego zerwaniem wszelkich egzaminów, nawet maturalnych, widać wyraźnie, że wypełnia zlecone zadanie, wrogie Polsce, przeciw obecnemu prawicowemu rządowi. Tego nie potrafi ukryć jego twarz przed kamerami telewizyjnymi. Czego uczą nauczyciele dzieci i młodzież w ten sposób? Pokazują jedno: że liczy się tylko pieniądz, własny interes, a wszystkie ideały, powołanie, służba, wielka, prawdziwa wiedza, patriotyzm (bo takie cechy od stuleci wiążą się z zawodem nauczyciela) nie mają żadnego znaczenia.
Cały artykuł Aliny Czerniakowskiej pt. „Pozostańcie wierni temu dziedzictwu!” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Aliny Czerniakowskiej pt. „Pozostańcie wierni temu dziedzictwu!” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
„Z kim przestajesz, takim się stajesz”. Polska, po przetrwaniu brutalnych rządów komunistycznych, zdecydowanie nie potrzebuje partnerstwa reżimu komunistycznego, a z pewnością nie jako przyjaciela.
Peter Zhang
Tym, którzy dziś odwiedzają Europę Wschodnią, nietrudno jest zauważyć, że zarówno wśród tamtejszych elit, jak i mas przeważają dwa błędne przekonania na temat Chin. Pierwsze, że Chiny przekształcają się z państwa komunistycznego w kapitalistyczne, i drugie, że gospodarka Chin jest tak silna, iż mając mnóstwo gotówki, może pozwolić sobie na rozdawanie jej w Europie. Takie błędne wyobrażenia skłoniły każde ze wschodnioeuropejskich państw do ustawienia się w kolejce do tzw. platformy „16+1”, gdyż obawiały się, że w przeciwnym razie nie będą mieć możliwości skorzystania z chińskiej gotówki. Istnieją prawdopodobnie dwie przyczyny tych ewidentnie błędnych wyobrażeń: 1. Udana infiltracja rządów, mediów i społeczności akademickich w Europie Wschodniej przez Pekin; 2. Niewystarczająca liczba dyskusji i doniesień medialnych o tym, jak naprawdę wygląda rzeczywistość w Chinach.
Jest takie polskie powiedzenie: „Z kim przestajesz, takim się stajesz”. Polska, po przetrwaniu brutalnych rządów komunistycznych, zdecydowanie nie potrzebuje partnerstwa reżimu komunistycznego, a z pewnością nie jako przyjaciela.
Gdyby poświęcić odpowiednią ilość czasu na przyjrzenie się społeczeństwu i systemowi politycznemu Chin, można by szybko dojść do wniosku, że Chiny są komunistycznym państwem policyjnym, takim, jakie opisano w słynnej książce George’a Orwella Rok 1984. Pod wieloma względami Komunistyczna Partia Chin (KPCh) udoskonaliła orwellowską formę społeczeństwa, korzystając ze współczesnej technologii, tj. urządzeń do rozpoznawania twarzy i systemu przyznawania punktów społecznych.
Jedną z głównych cech społeczeństwa kapitalistycznego jest gospodarka rynkowa, jednakże w Chinach wszystkie główne sektory, tj. media, bankowość, energetyka, telekomunikacja, transport, są zarządzane przez państwo.
Starożytna chińska cywilizacja znajduje się obecnie pod kontrolą reżimu komunistycznego, który utworzono na wzór reżimu z byłego Związku Radzieckiego.
Internet w Chinach to w rzeczywistości intranet (net wewnętrzny – przyp. red.), który jest odłączony od reszty świata. 700 mln chińskich netizen (w Stanach Zjednoczonych pojęciem ‘netizen’ określa się obywateli netu, ludzi aktywnych w tworzeniu internetu i budowaniu społecznego intelektualnego źródła, natomiast ‘netizen’ w Chinach to tylko użytkownik netu – przyp. red.) nie ma dostępu do zagranicznych stron internetowych, tj. Google’a, YouTube’a, Twittera, Facebooka, BBC, Gmaila; a to zaledwie kilka spośród wielu takich stron. Według badania przeprowadzonego na Harvardzie, Pekin, chcąc wywierać wpływ na opinię publiczną w internecie, zatrudnia około 2 mln ludzi, którzy pod fałszywymi nazwiskami publikują każdego roku około 448 mln spreparowanych postów w mediach społecznościowych.
Katolicy i chrześcijanie z kościołów podziemnych stoją w obliczu podobnych prześladowań w ateistycznych, komunistycznych Chinach. Chiny są jedynym krajem na ziemi, który wydaje więcej pieniędzy na bezpieczeństwo wewnętrzne (prawie 1,4 bln juanów) niż na obronę narodową (1,2 bln juanów). Najwyraźniej KPCh postrzega własne, liczące 1,3 mld społeczeństwo jako największe zagrożenie dla swojej władzy.
Na łamach „The Atlantic” zamieszczono informację, że każdego dnia w Chinach odbywa się około 500 protestów.
Zgodnie z treścią niedawnego raportu „The New York Times”, KPCh jest w tym roku szczególnie przewrażliwiona i czuje się bezradna, w związku z czym w styczniu 2019 roku zorganizowała nadzwyczajne spotkanie w celu wzmożenia czujności przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem politycznym. (…)
KPCh aktywnie stara się wpływać na kraje europejskie, nie tylko gospodarczo, lecz także politycznie i kulturowo. Pekin ma nadzieję założyć 1000 Instytutów Konfucjusza na całym świecie, aby na zagranicznych kampusach uniwersyteckich szerzyć swoją komunistyczną propagandę.
Wiele polskich uniwersytetów jest obecnie opłacanych przez Pekin w zamian za udzielanie gościny Instytutom Konfucjusza, które pełnią rolę miękkiej siły KPCh. Prawa człowieka, demokracja, wolność wyznania, krytykowanie KPCh – z pewnością nie są częścią programu nauczania tych instytutów.
7 marca 2019 roku członkowie Parlamentu Europejskiego zorganizowali w Brukseli konferencję mającą na celu potępienie ingerencji Pekinu w działalność europejskich teatrów goszczących Shen Yun Performing Arts (https://pl.shenyunperformingarts.org) – amerykański zespół taneczny, którego celem jest prezentowanie tradycyjnego tańca chińskiego i muzyki. KPCh wywiera naciski na rządy krajów europejskich oraz teatry, aby nie zezwalały temu podziwianemu zespołowi na występy w Europie. W wyniku takich działań madrycki Teatro Real odwołał przedstawienia Shen Yun zaplanowane na przełomie stycznia i lutego 2019 roku, mimo że wiele biletów zostało już sprzedanych. Eurodeputowana Helga Trüpel powiedziała: „Dla mnie jest to coś całkowicie niedopuszczalnego. To do europejskich teatrów należy decyzja, co pokażą one swoim widzom. […] Myślę, że nie powinniśmy ulegać presji ze strony KPCh, ponieważ do nas należy decyzja w kwestii tego, co pokazujemy gościom teatrów w całej Unii Europejskiej”.
Cały artykuł Petera Zhanga pt. „Zrozumieć Chiny” znajduje się na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Petera Zhanga pt. „Zrozumieć Chiny” na s. 7 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
Na okoliczność Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych przedstawiciele elit akademickich opluwają żołnierzy podziemia niepodległościowego stosownie do swego poziomu intelektualnego i moralnego.
Józef Wieczorek
Niezawodna w tej materii jest prof. (…) Profesor ma swój profil na Twitterze, gdzie zaćwierkała 1 marca tego roku: „Wyklęci to nie żołnierze, a bandy wyrzutków społecznych, nierobów i frustratów czekających na III WŚ. Zamordowali 5 tys. cywilów, w tym 187 dzieci, grabili, gwałcili, torturowali, zastraszali Polaków odbudowujących kraj. Ich święto to jawna kpina z obywateli RP. Będzie zniesione”. Nie podaje jednak źródła swoich czy innych badań w tej materii.
„Fronda” w tekście Haniebne słowa o Żołnierzach Wyklętych! „Mordowali Żydów” przytacza wypowiedź znanego profesora socjologii Ireneusza Krzemińskiego: „Ci tak zwani Żołnierze Wyklęci to bardzo często były też oddziały Narodowych Sił Zbrojnych, które walcząc z Niemcami, jednocześnie mordowały np. Żydów albo też nasze mniejszości narodowe”.
(…) Jan Hartman (…) chyba się nie wypowiadał w sprawie żołnierzy wyklętych, ale przed 2–3 laty napluł niemało na swoim blogu w Polityce: „Jak świat długi i szeroki, faszystowska hołota panoszy się na ulicach, siejąc strach i wstręt. Panoszy się i u nas. Wyłażą ze swych nor, bo wiedzą, że ten rząd patrzy na nich łaskawie. Mają z nim wspólny kod. Rozumieją się bez słów.
Hasło »żołnierze wyklęci« zapewnia nietykalność (…) Na terenach, gdzie rozbrzmiewa jeszcze krzyk mordowanych w etnicznych i religijnych waśniach, nienawiść snuje się przez wiele dziesięcioleci. A od czasu do czasu wybucha. Odrażające marsze taki wybuch mogą zapowiadać. Dziś marsz, za rok marsz, a za dwa może już pogrom. Na razie faszyści, poprzebierani za katolików i kibiców, testują wytrzymałość niańczących ich władz”.
(…) Niedawno byłem w szkole podstawowej integracyjnej przy ulicy Topolowej 22 w Krakowie na uroczystości w 66 rocznicę śmierci gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila”, gdzie dzieciaki wykazywały się zupełnie inną wiedzą o wyklętych i mordowanych przez komunistów bohaterach.
Przygotowałem z tej uroczystości materiał edukacyjny (strona Niezłomnym ku Niepodległości) do wykorzystania w szkołach wszystkich poziomów, dedykując dokumentację wszystkim Jasiom (a także Joasiom), którzy zbyt dobrze się nauczyli fałszywej historii i jako Janowie (Joanny) nie zdołali się jej oduczyć. Przytoczone wyżej przykłady profesorów (Jana i Joanny) pokazują klęskę polskiego systemu edukacji.
Uważam, że skierowanie takich „profesorów” po naukę do szkoły podstawowej, najlepiej integracyjnej, aby się zintegrowali z uczniami, jest jak najbardziej społecznie pożądane.
Cały artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” znajduje się na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Józefa Wieczorka pt. „Uniwersytet a Wyklęci” na s. 17 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com
Warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych.
Piotr Sutowicz
Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech
Ubiegłoroczna 100. rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę była świetną okazją do przypomnienia tych postaci, które poprzez swój wysiłek wniosły pozytywny wkład w budowanie Państwa. Było to, a przynajmniej powinno być świętem sukcesu. Siłą rzeczy nie skupiano się na tych wszystkich, którzy chcieliby żyć w niepodległej Polsce, ale się na nią „nie załapali”.
A było przecież sporo żywiołu narodowego, który kształtowaniu niepodległości mógł się przypatrywać tylko zza granicy. Tak było z Polakami na Łotwie, Litwie, na przyznanym Czechom Zaolziu, Polakom w Gdańsku czy wreszcie w Republice Weimarskiej, a potem w III Rzeszy. Dzieje tego szczepu narodu polskiego w dwudziestoleciu międzywojennym zasługują na uwagę z w wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno ponadczasowy dokument proklamowany w Berlinie 6 marca 1938 r., którego aktualność w dzisiejszej rzeczywistości warto podkreślać.
Droga
Bez wątpienia przyjęcie „Pięciu Prawd” Polacy w Niemczech zawdzięczają w dużym stopniu osobie swego długoletniego, charyzmatycznego przywódcy, księdza Bolesława Domańskiego, proboszcza z wioski Zakrzewo na Złotowszczyźnie. Był on ostatni z długiego pocztu wielkopolskich księży społeczników, na którego czele stał ks. Piotr Wawrzyniak, „polski niekoronowany król” w czasach bismarckowskiego kulturkampfu. Z jednej strony aktywność zakrzewskiego proboszcza wzięła się wprost z głębokiej niesprawiedliwości, jaka spotkała jego parafię w ramach ustalania granicy polsko-niemieckiej po I wojnie światowej, z drugiej jednak jego upór, poczucie patriotyzmu oraz przekonanie o tym, że nic nie dzieje się bez woli Bożej sprawiły, że społeczność polska w Niemczech uzyskała jedną z najbardziej charakterystycznych, niezłomnych, wręcz pomnikowych postaci, którym należy się obecność w panteonie narodowych bohaterów.
Przyszły wódz Polaków w Niemczech urodził się w kaszubskiej wiosce Przytarnia 21 stycznia 1872 roku, w wielodzietnej rodzinie o tradycjach patriotycznych. Kształcił się w Pelplinie oraz Chełmnie. W pierwszej z wymienionych miejscowości wstąpił do seminarium duchownego, a święcenia przyjął w 1895 roku. Studia doktoranckie zwieńczone pracą naukową odbył w Moguncji, w mieście, gdzie nieco wcześniej biskupem był Wilhelm Emmanuel von Kettler, jeden z prekursorów katolickiej nauki społecznej, wróg pruskich rządów i kulturkampfu. Być może miasto i uniwersytet jakoś pamiętały o swoim biskupie i tradycje jego wolnościowej myśli wpływały na młodego księdza ze wschodnich rubieży Cesarstwa Niemieckiego.
O tym, że w ośrodku tym takie niepokorne dla nacjonalizmu i imperializmu niemieckiego myśli mogły krążyć, świadczyć może fakt, że wywodził się z niego również Anton Hilckmann, niemiecki popularyzator i uczeń Feliksa Konecznego, wielki przyjaciel Polski, w czasach III Rzeszy wróg i więzień reżimu hitlerowskiego, dziś w Niemczech postać zapomniana – być może celowo.
Po powrocie do rodzinnej diecezji ks. Domański posługiwał najpierw jako wikary w Lubawie, potem krótko związał się z seminarium w Pelplinie, epizodycznie duszpasterzował w Złotowie, by od 1904 roku objąć parafię we wspomnianym Zakrzewie, z którą pozostał związany do śmierci.
Już wówczas, jako młody ksiądz znany był ze swych antygermanizacyjnych poglądów, co utrudniało mu karierę kościelną. Mała wiejska parafia zdawała się być dobrym miejscem, gdzie przynajmniej przez jakiś czas mógł pozostać niezauważony, prowadząc duszpasterstwo wśród Polaków. Wielka szansa dla parafii księdza doktora Domańskiego i okolicznych wiosek pojawiła się po I wojnie światowej. Cały ten obszar krainy, zamieszkiwany przez ludność polską, etnicznie nie budził wątpliwości, więc początkowo miał być przyznany Polsce. Tak to widział Roman Dmowski, postulując w Paryżu zachodnią granicę kraju. Rzeczy nabrały innego wymiaru, kiedy do gry włączyły się interesy nawet nie narodowe, a dynastyczne. Otóż Hohenzollernowie, rodzina panująca w Niemczech do końca I wojny światowej, blisko spokrewniona z brytyjskim Domem Hanowerskim, od niedawna noszącym miano Windsorów, była posiadaczami znacznych połaci ziemi i lasów na rzeczonym obszarze. Okazało się, że pokrewieństwo wymienionych dynastii oraz ich interes odegrał tu znaczącą rolę i wioski pograniczne pozostawiono po stronie niemieckiej.
Polacy w Niemczech
W przedwojennych Niemczech pozostało ponad milion Polaków.
Największym skupiskiem mniejszości pozostawał Śląsk Górny i Opolski, gdzie miało ich zamieszkiwać około pół miliona. Poza tym polska ludność autochtoniczna zamieszkiwała na pozostawionych przy Republice Weimarskiej skrawkach Wielkopolski oraz w Krainie i na Kaszubach. Po polsku mówili i pisali Mazurzy, jednak ich proces identyfikacji narodowej, głównie z powodu ich odmienności religijnej, przebiegał bardziej skomplikowanymi drogami i w zasadzie przez okres dwudziestolecia międzywojennego pozostawali oni poza głównym nurtem działalności Związku Polaków w Niemczech. Za to skupiona wokół Olsztyna grupa polskojęzycznych Warmiaków-katolików nie stanowiła w tym względzie problemu. Do tego należy dodać kilkusettysięczną rzeszę Polaków w głębi Niemiec, a szczególnie w uprzemysłowionych rejonach Nadrenii.
Wraz z powstaniem niepodległej polski wśród Polaków pozostających w Niemczech pojawił się silny dylemat – pozostać czy wyjechać? Z jednej strony działała silna propaganda nawołująca do powrotu do Polski, z drugiej jednak wiele przemawiało za pozostaniem. Po pierwsze, jeśli chodzi o ludność, która na swoich obszarach zamieszkiwania była autochtoniczna, wyjazd byłby nie powrotem do ojczyzny, a ucieczką z niej, swoistą zdradą. Co do tej grupy, która żyła w głębi Niemiec, można uzasadnić jej decyzję tym, że tu przecież mieli swoje rodziny, domy, nieraz żyli tu od więcej niż jednego pokolenia. Im więc też decyzja łatwo nie przychodziła.
Ksiądz Bolesław Domański stał się symbolem stanowiska nawołującego za pozostaniem w Niemczech. Odrzucając propozycję przeniesienia go na eksponowane kościelne stanowisko na terenie Polski, powiedział wyraźnie, iż „zdradę narodową popełnia ten, kto opuszcza ojcowiznę”. Niemal profetycznie brzmią dziś jego słowa: „Nas tu Pan Bóg bez przyczyny nie zostawia! Jesteśmy Polakami i jako Polacy mamy wobec Boga do wypełnienia swe obowiązki”.
Zapewne wśród Polaków żyjących tak blisko granicy, a jednak poza ojczyzną, powstał żal, że pozostawiono ich samymi sobie, ale przecież, co warto podkreślić, mniejszość polska żyła w Niemczech od wielu pokoleń i jakby we krwi miała walkę o zachowanie odrębności narodowej.
Stąd od razu rozpoczęła się praca organizacyjna nad skupieniem wszystkich sił społecznych tkwiących w narodzie i kontynuowaniem przedwojennej tradycji pracy organicznej – zarówno na gruncie ekonomicznym, kulturalnym, jak i politycznym. Z jednej strony niepodległa Polska mogła tu służyć niejaką pomocą jako siedziba narodowa Polaków, gdzie można było drukować literaturę, kształcić nauczycieli polskich czy nawet wspomagać organizacje Polaków w Niemczech finansowo. Z drugiej strony to sami zainteresowani musieli swoją własną pracą wytworzyć autentyczne życie społeczne i potrzebowali kogoś, kto skupi wszystkie wysiłki, stając na czele tej pracy. Ksiądz Domański z pewnością okazał się znakomitym kandydatem na takiego przywódcę.
Ksiądz Patron
Tytułu Księdza Patrona, nawiązujący do czasów sprzed I wojny światowej, ksiądz Domański zaczął używać, czy też może używano go względem niego, w roku 1929, kiedy to wybrano go Prezesem Rady Nadzorczej Związku Spółdzielni Polskich w Niemczech. Fakt ten jest symbolem, a jednocześnie pokazuje pewien kierunek działań, dziś tak słabo obecny w myśleniu o aktywności społecznej. Otóż zarówno ksiądz Domański, jak i pozostali liderzy Polaków w Niemczech doskonale zdawali sobie sprawę ze specyfiki nowych czasów. Pielęgnowanie odrębności narodowej w takim kraju jak Niemcy mogło być niezmiernie trudne, a wręcz niemożliwe bez stworzenia polskiej społeczności solidnych podstaw ekonomicznych. Trzeba więc było zorganizować spółdzielnie rolnicze, a równolegle z nimi banki. To ostatnie dzieło przybrało kształt ostateczny w początku lat trzydziestych, kiedy to Ksiądz Patron został prezesem spółki akcyjnej Bank Słowiański w Berlinie. Wcześniej kapłan doprowadził do uchwalenia ordynacji szkolnej dla polskich szkół w Prusach. Centralnym organem, który miałby koordynować wszystkie te formy aktywności, był Związek Polaków w Niemczech, powstały w 1923 roku. Owocem tych działań miało być skierowanie mniejszości w stronę stworzenia autonomicznych form organizacyjnych, które nie pozwoliłyby czynnikom zewnętrznym wymuszać zrywania poszczególnych Polaków ze wspólnotą narodową.
Ogromnym sukcesem tego środowiska było stworzenie całego szeregu organizacji społecznych zarówno dla młodzieży, jak i dorosłych, w tym także takich, które mogłyby skupiać poszczególne osoby wokół ich zainteresowań hobbystycznych. Poszczególne ośrodki polskie zajmowały się organizowaniem czasu wolnego, również zabaw. Młodzieży starano się proponować wakacyjne, choć nie tylko, wyjazdy do Polski.
Jednym słowem, Polacy w Niemczech stawali się pod każdym względem poważną siłą społeczną i mimo dużego rozproszenia ich aktywność nie była niezauważalna. Autorytet Księdza Patrona doprowadził do tego, że był on liderem także dla innych mniejszości zamieszkujących Republikę Weimarską, a potem III Rzeszę.
W tym kontekście warto wspomnieć o współpracy Polaków z mniejszością łużycką. Na przypomnienie zasługuje tu postać górnołużyckiego pisarza, dziennikarza i aktywisty Jana Skali, który nawiązał ze Związkiem Polaków, a szczególnie z księdzem Domańskim żywe kontakty. Ich wynikiem była bliska współpraca obu mniejszości, a jednym z wymiernych efektów powstanie czasopisma „Kulturwehr” (obrona kultury), które stało się platformą naukowej informacji o mniejszościach narodowych w Niemczech w ogóle; w tamtym czasie byli to Polacy, Łużyczanie, Duńczycy, Fryzowie i Litwini. Ponoć czasopismo to było prenumerowane przez wszystkie biblioteki uniwersyteckie na świecie. Współpraca między wszystkimi mniejszościami w Niemczech z pewnością znacznie poszerzyła pole pracy Polakom, niemniej czasy, które nadchodziły, zdawały się nieść olbrzymie zagrożenie dla ich wysiłków i rzeczywiście takimi się okazały.
Kongres Polaków w Rzeszy
Wraz w nazyfikacją państwa i narodu niemieckiego pojawiły się kolejne wyzwania dla polskiej mniejszości. Jest oczywiste, że ideologia nazistowska w dłuższej perspektywie nie widziała miejsca dla mniejszości narodowych w granicach Rzeszy. W pierwszych latach po dojściu Hitlera do władzy działania antypolskie i antymniejszościowe przybrały charakter ekonomiczny. Dla przykładu, rodzic oddający dziecko do polskiej szkoły nie mógł liczyć na łatwe znalezienie pracy. Z drugiej strony oficjalne organizacje państwowe ze swej natury przeznaczone były dla Niemców, jak chociażby Niemiecki Front Pracy; stąd pole działania Polaków w Niemczech było coraz bardziej ograniczane.
W pierwszych latach III Rzeszy stosunki między Polską a III Rzeszą bywały poprawne, co w jakimś stopniu mogło spowalniać naciski niemieckie, jednak z czasem ujawniało się, że w działaniach Rzeszy kryje się więcej pozoranctwa niż rzeczywistej dobrej woli.
Owe niesprzyjające okoliczności wymusiły więc na Centrali Związku Polaków i Księdzu Patronie wypracowanie nowych odpowiedzi na politykę państwową Niemiec. Nie sposób więc nie ulec wrażeniu, że zewnętrzne formy organizacyjne nieco przypominały te znane z obserwacji NSDAP. Symbolika Związku ze znakiem Rodła stworzonym przez Janinę Kłopocką do dziś nasuwa takie skojarzenia, mimo oficjalnych interpretacji, że w sposób schematyczny wyraża on bieg Wisły z zaznaczonym Krakowem. Współpracownicy księdza Domańskiego doszli do słusznego przekonania, że skoro Niemcy w Niemczech mają swojego Führera, to czemu Polacy w tym kraju nie mogą uważać Księdza Patrona za swego wodza? Dziś, w czasach, gdy wszystko musi być koniecznie rozmyte, a autorytety słabo akceptowalne, coś takiego jawi się jako mało demokratyczny wzorzec, a jednak w tamtych trudnych czasach taki sposób funkcjonowania działał. Społeczność polska zespalała się, a poczucie jedności i wrażenie posiadania przywódcy, który umie kierować całą wspólnotą, na pewno dodawało otuchy.
Ukoronowaniem życia Księdza Patrona był I Kongres Polaków w Niemczech, wydarzenie z dzisiejszej perspektywy niezwykłe. W marcu 1938 roku w stolicy nazistowskiej Rzeszy – można powiedzieć, że niemal w sąsiedztwie siedziby jej wodza, w berlińskim Theater des Volkes – Polacy zorganizowali pokaz swej narodowej siły i dumy.
Uczestniczyło w nim kilka tysięcy delegatów przybyłych z całej Rzeszy. Na sali wykonano unikalny hymn organizacyjny, podczas którego cała zgromadzona masa ludzka śpiewała Pieśń Rodła z jej wymownymi słowami: „Jesteśmy Polakami. I tego żadna moc nie zmieni”. O tym, czym był dla Polaków Kongres, niech świadczy fakt, że na największej berlińskiej sali teatralnej nie mogli pomieścić się wszyscy zainteresowani, w związku z czym ludzie dzielili się uczestnictwem. Kiedy jedni siedzieli wewnątrz, drudzy czekali, by móc nacieszyć się przeżyciem wspólnoty choćby na chwilę. Ksiądz Patron również przemówił na obradach. Jeszcze raz dał do zrozumienia, że Polakiem jest się „z postanowienia Bożego”. Przedstawił wspomniane na początku „Pięć Prawd Polaków w Niemczech”. Ich treść stanowiła ważne credo w nadchodzących latach wojny, w czasie, kiedy tego typu narodowe katechizmy w sposób prosty nakreślać miały drogi postępowania. Współcześni na pewno rozumieli jego proste przesłania, że zdrada polskości jest zdradą Pana Boga. W swej masie dochowali wierności, choć przyszło im za to zapłacić cenę najwyższą.
W pamięci pokoleń
Ksiądz Patron wypełnił swą misję najlepiej jak potrafił. Rok po kongresie trafił do berlińskiego szpitala, gdzie czekała go operacja. Jej wadliwe przeprowadzenie pogorszyło jego stan zdrowia, w wyniku czego zmarł 21 kwietnia 1939 roku, a więc 80 lat temu. Jego pogrzeb był dla Polaków w Niemczech ostatnią możliwością publicznej manifestacji ich tożsamości. Ksiądz Domański został pochowany w swym ukochanym Zakrzewie, w miejscu, gdzie pamięć o nim kultywuje się po dziś dzień.
Można powiedzieć, że Bóg wezwał go do siebie w samą porę. Wraz w wybuchem wojny działaczy ZPwN czekały obozy koncentracyjne i śmierć.
Niektórzy wszakże przetrwali, a przez Polskę „ludową” potraktowani byli różnie: Janina Kłopocka latami cierpiała w komunistycznych kazamatach, Edmund Osmańczyk wpisał się w powojenną rzeczywistość, a przy okazji coś tam zrobił dla zachowania pamięci o działalności Księdza Patrona i dorobku intelektualnym ZPwN. Choć na jego aktywność pewnie można patrzeć z różnych stron, na pewno dziwne jest, że w najgorszych latach nie pomógł Kłopockiej, chyba że wszystkiego nie wiemy. Arka Bożek, przyjaciel księdza Domańskiego, któremu nazistowskie władze zabroniły wzięcia udziału w jego pogrzebie, niezłomny Ślązak uwieczniony przez Zofię Kossak w zbiorze opowiadań „Nieznany Kraj”, krótko po wojnie był przez władze wykorzystany politycznie, potem odsunięty, a dziś ponoć próbuje się go dekomunizować, co zakrawa na kpinę z historii… niestety.
Dekrety Goeringa, honorowane przez władze niemieckie, a także i polskie po dziś dzień, zabrały Polakom w Niemczech status mniejszości.
Majątek polskich organizacji został znacjonalizowany i jeżeli komuś przynosi jakieś korzyści, to Niemcom właśnie. Symbolika Związku Polaków w Niemczech jest w Polsce pamiętana: mamy place Rodła czy ulice Księdza Domańskiego. Przy wrocławskim kościele św. Marcina istnieje piękna tablica z wyrytymi Pięcioma Prawdami, Katolickie Stowarzyszenie „Civitas Christiana” przyznaje Nagrodę imienia Księdza Domańskiego, w Zakrzewie jest izba jemu poświęcona i grób otoczony szacunkiem. Można powiedzieć, że Polacy pamiętają o Księdzu Patronie i Polakach w Niemczech, na pewno jednak pamięć ta nie podoba się wszystkim tym, którzy chcieliby polskie dzieje Śląska, Kaszub, Warmii, Połabia czy Nadrenii wymazać z historii jako… zabytki nacjonalizmu.
Poza wszystkim, warto uczyć się od Polaków w Niemczech, że społeczeństwo musi budować się na różnych obszarach aktywności: kulturze, oświacie, polityce i gospodarce, musi samo troszczyć się o swój byt, by w jak najmniejszym stopniu być zależnym od obcych, którzy realizują własny interes.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” znajduje się na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Bolesław Domański – Ksiądz Patron Polaków w Niemczech” na s. 12 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com