Celem jest osiągnięcie zastępowalności pokoleń, czyli powyżej 2,1 dziecka na kobietę. Strasznie trudne zadanie! Żadne państwo europejskie nie osiąga takich parametrów bez pomocy imigrantów.
Andrzej Jarczewski
Demokracja nie zapewnia państwom wiecznej szczęśliwości. Przeciwnie. Narażona jest na różne choroby i w historii niejednokrotnie padała pod ciosami bardziej zdyscyplinowanej dyktatury. Demokraci pragną więc demokrację wzmacniać i nieustannie naprawiać nieuniknione jej wady, a oligarchowie po prostu chcą rządzić jako mniejszość nad większością i chętnie służą zewnętrznym mocodawcom. Warto odnotować, że Platon – Ateńczyk – gardził demokracją i gotów być służyć Sparcie przeciw… Ateńczykom.
Obydwie strony mają mocne argumenty. Historia przyznawała rację raz jednym, raz drugim. Nierzadko decydowały względy estetyczne: herbertowska „sprawa smaku”. Jedni brzydzą się kolaboracją z obcymi, inni się brzydzą własnym narodem. Najnowszy wyborczy sukces polskich komunistów dowodzi, że nie ma znaczenia, komu oni służą: Wschodowi czy Zachodowi, komuniście czy kapitaliście. Ważne jest tylko, żeby to był ktoś obcy, mocny i bogaty. I obca musi być idea, której niewolniczo służą.
Co zrobić, by konglomerat drobnych, ale krzykliwych mniejszości nie rządził większością? Najprostsza – na krótką metę – odpowiedź kazałaby zabiegać o kolejne procenty elektoratu i pełniejsze zapanowanie nad sytuacją w kraju. Kierunek trudniejszy – to wzmacnianie takiej większości, jaka jest, czyli złożonej z mnóstwa różnorodnych, ale równorzędnych mniejszości, bez preferencji dla żadnej z nich. Chodzi o wzmacnianie ekonomiczne (co jest dziś doskonale realizowane) i wzmacnianie kulturowe (co idzie jak po grudzie, jeśli nie wstecz). (…)
Prawdopodobnie wyczerpują się możliwości bodźcowania ekonomicznego. Tą drogą już osiągnięto wiele. Przede wszystkim – odwrócono wyglądającą na nienaprawialną tendencję do obniżania dzietności Polek. Przed „500+” było 1,3 dziecka na kobietę, teraz jest 1,45.
W roku 2020 może wzrośnie jeszcze do 1,5–1,6. Więcej bym się nie spodziewał. A to wciąż za mało. Celem jest osiągnięcie zastępowalności pokoleń, czyli powyżej 2,1 dziecka na kobietę. Strasznie trudne zadanie! Żadne państwo europejskie nie osiąga takich parametrów bez pomocy imigrantów. Czy Polska da radę?
Moim zdaniem – jest to możliwe w dłuższym terminie, ale pod warunkiem, że do obecnych i przyszłych zachęt finansowych dołączymy pakiet zmian cywilizacyjnych. Czekać z tym nie możemy, bo opóźnianie macierzyństwa i dłuższe panowanie niskiej dzietności prowadzi do takich zmian w rodzinach, w społecznej mentalności i w infrastrukturze wychowawczej, że wyjście z tego korkociągu staje się coraz mniej prawdopodobne. Dziś jeszcze szanse istnieją.
Nie da się istotnie zmienić mentalności młodych kobiet, kształtowanej od trzydziestu lat przez ideologię „róbta, co chceta”. Telewizje komercyjne i niemieckie kolorówki dla dziewcząt kompletnie przeorientowały myślenie młodego pokolenia, czego wciąż nie mogą zrozumieć moraliści i utopiści. W ostatnich latach doszły smartfony, bez których młodzież nie wiedziałaby chyba, co robić.
Zamiast walczyć z tą nową cywilizacją, zamiast na nią narzekać i obrzucać brzydkimi rzeczownikami – powinniśmy obserwować rozwój technologiczny, uczestniczyć w nim i nadawać mu wektor ku dobru. Obszernie wyjaśniam to w książce Czasownikowa teoria dobra (2018), a tu tylko przypominam z fizyki, że każda zmiana, każdy ruch odbywa się w jakimś kierunku. Nie da się zatrzymać wszelkiego ruchu, ale można mu nadać kierunek, zwrot i odpowiednią wartość.
W rozpatrywanej dziś tematyce chodziłoby o nadanie całej kulturze kierunku i zwrotu: ku większej dzietności. Konkretnie oznacza to całkowite zaprzestanie propagandy antyrodzinnej i finansowanie takich działań w kulturze, które promują dzietność.
To nie może odbywać się w atmosferze wojny ideologicznej np. w sprawie aborcji, bo będzie przeciwskuteczne. Tu argumenty moralne nie zadziałają, co widzimy na przykładzie Irlandii, Malty, Kanady i wielu innych krajów. Tylko nieodpowiedzialni fantaści mogą dążyć do jakichkolwiek rozwiązań referendalnych. Sprawę przegrają, ale będą cieszyć się opinią moralnie niezłomnych, porównywalną ze sławą wodzów, którym łatwiej poświęcić całą armię w jednej widowiskowej klęsce, niż wziąć się do ciężkiej i niewdzięcznej pracy, obliczonej na lata i pokolenia. Taką postawę nazywam „sawonarolką”.
Wiedza o aktualnych trendach demograficznych i o ograniczeniach ekonomicznych skłania mnie do przypomnienia idei powołania multimedialnego organu polityki pronatalistycznej o roboczej nazwie „Matka Polka”. Wezwanie kieruję do rządu, ale nie spodziewam się entuzjastycznego odzewu, bo już kilka razy wysyłałem tam programy i uzasadnienia. Rząd preferuje pierwszy, wspomniany tu na wstępie, wariant: zdobywanie wyborców.
Może więc w prywatnym biznesie znajdzie się ktoś, kto zauważy, że „Matka Polka” może być interesem… dochodowym! Tak. Flagowym produktem powinien być miesięcznik parentingowy, który by konkurował z zalewającym kioski (i Pocztę Polską!) chłamem. Ale do młodzieży dotrzemy dziś tylko za pomocą aplikacji mobilnych. I tam należałoby skierować główne zainteresowanie, by stopniowo ewoluować w kierunku „starej” telewizji i takich nowych wynalazków, o których jeszcze nic nie wiadomo poza jednym: one za chwilę będą!
Cel jest ważny: polskość w Polsce. Środki muszą być godne, a praca rzetelna.
W konfrontacji demokratów z oligarchami zachodzi zmiana nieznana historii: oligarchowie przestali się reprodukować. Oni pierwsi uwierzyli, że dzieci to zbędne obciążenie w ich karierze.
Chcieli tą wiarą zakazić cały naród. I to się może udać, jeżeli naród nie wyda z siebie mocniejszej wiary i szlachetniejszej idei. Nie wiem, kto zwycięży. Wiem tylko, że – w ostatecznym rachunku – zwycięży demografia!
W poprzednim numerze „Kuriera WNET” (60/2019) przez niedopatrzenie przy artykule Pana Andrzeja Jaczewskiego pojawił się niewłaściwy podtytuł, pochodzący z innego tekstu, a w nim nieużywane w odniesieniu do Polski ani przez Autora, ani w naszej gazecie sformułowanie „ten kraj”. Najmocniej przepraszamy Autora za tę pomyłkę.
Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Zwyciężymy demografią!” znajduje się na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Zwyciężymy demografią!” na s. 6 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
Francuska scena polityczna znajduje się w stanie głębokiej dekonstrukcji i nieprędko się to zmieni. Rozwiązanie konfliktów powstałych na tle społeczno-gospodarczym staje się więc coraz trudniejsze.
Zbigniew Stefanik
Najwyższa frekwencja nad Sekwaną w eurowyborach od 25 lat. Najwięcej komitetów wyborczych (34) w całej historii V Republiki w eurowyborczym wyścigu. Obóz polityczny Emmanuela Macrona przegrywa z politycznym ugrupowaniem Marine Le Pen. Tradycyjna francuska centroprawica zalicza największą w swojej historii porażkę. Partia Zielonych (ELV) osiąga wysoki, choć nie najwyższy w jej historii eurowyborów wynik. Podzielona lewica w odwrocie. Rządząca dwa lata temu Francją Partia Socjalistyczna Françoise Hollande’a i skrajnie lewicowa partia La France Insoumise z trudem przekraczają pięcioprocentowy próg wyborczy.
Ostatnio frekwencja wyborcza przekroczyła nad Sekwaną 50% podczas eurowyborów w 1994 roku, czyli krótko po przyjęciu traktatu z Maastricht, który przekształcał Wspólnotę Europejską w Unię Europejską, zapowiadał przyjęcie wspólnej waluty i wprowadzał istotne zmiany do wspólnej przestrzeni gospodarczej i rynku wspólnotowego. Dlaczego Francuzi postanowili masowo zagłosować w tegorocznych eurowyborach? (…) Decyzje podejmowane przez unijne instytucje mają czasem decydujący wpływ na życie Francuzów, ale skutki tych decyzji coraz częściej budzą nad Sekwaną kontrowersje i niezadowolenie…
Kolejna przyczyna wyższej niż zwykle frekwencji w eurowyborach we Francji to trwający od ponad pół roku kryzys społeczny. Wybory stały się więc okazją do wyrażenia opinii o dwuletniej prezydenturze Emmanuela Macrona i rządach premiera Edouarda Philippe’a.
Prezydent Francji zresztą spotęgował to zjawisko, biorąc osobiście udział w kampanii wyborczej poprzedzającej eurowybory 2019, co przerodziło się w dużym stopniu w plebiscyt dla samego Emmanuela Macrona i jego prezydentury – który zresztą przegrał.
Po ogłoszeniu jeszcze wówczas sondażowych wyników eurowyborów premier Philippe, zwracając się do działaczy La République en Marche podczas wieczoru wyborczego stwierdził, że „trudno mówić o zwycięstwie, kiedy zajęło się drugie miejsce”. Ugrupowanie Emmanuela Macrona uplasowało się bowiem na drugim miejscu za partią Marine Le Pen. (…)
Pomimo zwycięstwa ugrupowania Marine Le Pen, trudno mówić o znaczącym sukcesie frontystów. Wynik wyborczy potwierdził, że poparcie dla tej partii sytuuje się na poziomie ponad 20%, podobnie jak w pierwszej turze francuskich wyborów prezydenckich dwa lata temu, jak w wyborach regionalnych z grudnia 2015, wyborach samorządowych czy eurowyborach z roku 2014. Frontyści nadal nie są w stanie przekroczyć we Francji pułapu 30% poparcia społecznego, co źle rokuje dla nich w nadchodzących wyborach samorządowych w roku 2020 i wyborach prezydenckich i parlamentarnych w roku 2022. Co więcej, analizy powyborcze sporządzone po tegorocznych eurowyborach pokazują, że Zrzeszenie Narodowe nie jest partią pierwszego wyboru dla przeciwników Emmanuela Macrona, spośród których większość głosuje na inne niż RN ugrupowania.
Marine Le Pen i jej obóz polityczny nie jest więc uznawany przez większość Francuzów za alternatywę wobec obecnie rządzących Francją.
Dla tradycyjnej francuskiej centroprawicy eurowybory 2019 zakończyły się największą klęską polityczną w historii tej formacji. Nigdy w historii V Republiki centroprawica nie uzyskała wyniku jednocyfrowego. Tym razem Partia Republikanie Laurenta Wauquieza oraz lista kandydatów tej partii pod przywództwem Françoise-Xaviera Bellamy’ego uzyskała wynik zaledwie ośmioprocentowy. (…) Krajowy lider listy kandydatów do europarlamentu w tegorocznych eurowyborach, François-Xavier Bellamy, jest politykiem kojarzonym z konserwatywną prawicą. (…)
Zdaniem wyborców Bellamy dyskredytuje się jako lider z powodu swojego zaangażowania w debaty natury religijno-światopoglądowej, co zaprzecza neutralności państwa w kwestiach religijnych.
(…) Uznając klęskę swojego przywództwa i kierunku, jaki nadał ugrupowaniu republikanów, 2 czerwca br. wieczorem Laurent Wauquiez podał się do dymisji. (…)
Wyniki eurowyborów 2019 potwierdzają stan francuskiej lewicy, która – od dwóch lat głęboko podzielona – znajduje się w odwrocie i zmierza ku politycznemu upadkowi. Zarówno Partia Socjalistyczna (jeszcze dwa lata temu partia władzy nad Sekwaną), jak i La France Insoumise (ugrupowanie, którego Jean-Luc Mélenchon był jednym z czterech liderów politycznych pretendujących do drugiej tury wyborów prezydenckich w 2017), uzyskały wynik sześcioprocentowy i ledwie przekroczyły próg wyborczy. (…) Można wręcz postawić pytanie, czy tworzące ją ugrupowania nie należą po prostu do przeszłości? (…)
Ruchowi żółtych kamizelek nie udało się przekształcić działalności demonstracyjno-protestacyjnej w polityczną. W styczniu 2019 roku wszystkie sondaże nad Sekwaną zapowiadały, że jeśli eurowybory odbyłyby się w styczniu, potencjalna lista żółtych kamizelek mogłaby liczyć na co najmniej 13% poparcia. Jednak od stycznia tego roku ruch żółtych kamizelek tracił popularność.
Żadna lista kandydatów, która występowała w wyborach 2019 pod szyldem żółtych kamizelek, nie uzyskała nawet jednego procentu głosów.
Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Krajobraz po bitwie. Francuska scena polityczna po wyborach” znajduje się na s. 16 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Krajobraz po bitwie. Francuska scena polityczna po wyborach” na s. 16 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
Biorąc zapisy rosyjskiej konstytucji na poważnie, Putin winien przekazać władzę w 2024 roku politykowi, który wygra wybory. Obecnie w Rosji mało kto wierzy, że zdecyduje się on na taki krok.
Marek Budzisz
Rok 2024, czyli pytanie o perspektywy odejścia Putina
W rosyjskiej polityce rok 2024 jest datą kluczową, a stać się może nawet, używając terminologii Sołżenicyna, węzłem historii, kiedy wypadki ulegają przyspieszeniu, a konsekwencje podejmowanych decyzji mogą przesądzić o losie kraju, a przynajmniej następnego pokolenia.
Zgodnie z obowiązującą w Rosji konstytucją, ale także znacznie bardziej bezlitosnymi prawami natury, ma to być ostatni rok drugiej i z legalnego punktu widzenia ostatniej kadencji Władimira Putina. Będzie on miał wówczas 72 lata, co oczywiście nie przesądza o jego odejściu, ale też zdaniem wielu Rosjan przybliża czas transferu władzy. Redakcja popularnego w środowiskach rosyjskiej inteligencji moskiewskiego tygodnika i portalu internetowego „Nowoje wriemia” rozpoczęła w związku z problemem roku 2024 dyskusję o tym, jak obóz władzy zamierza przeprowadzić zmianę (o ile w ogóle) na stanowisku rosyjskiego prezydenta. Dyskusja jest warta obserwacji. Z dwóch przynajmniej powodów. Sam problem ewolucji rosyjskiego systemu jest niezmiernie ciekawy, a z polskiej perspektywy istotny. Ale również warto wiedzieć, co na ten temat myślą uczestniczący w debacie zwolennicy rosyjskiej opozycji, intelektualiści i eksperci, bo to daje wgląd w to, jak wygląda dziś istotna część rosyjskiej opozycji antyputinowskiej, w jaki sposób diagnozuje sytuację w Rosji i czego spodziewa się w najbliższych latach.
Tatiana Stanovaya,
wybitna rosyjska politolog i niezwykle przenikliwy obserwator rosyjskiego obozu władzy jest zdania, iż zasadniczym problemem i wyzwaniem, przed którym dziś i w perspektywie najbliższych kilku lat stoi Władimir Putin, jest brak w rosyjskim systemie władzy mechanizmów, które umożliwiłyby zagwarantowanie bezpieczeństwa emerytowanemu prezydentowi i zapewnienie kontynuowania linii politycznej ukształtowanej w ostatnich latach. Z formalnego punktu widzenia, tzn. biorąc zapisy rosyjskiej konstytucji na poważnie, Putin winien przekazać władzę w 2024 roku politykowi, który wygra wybory. Obecnie w Rosji mało kto wierzy, że zdecyduje się on na taki krok. Ale niezależnie od tego, jaka będzie jego ostateczna decyzja, zdaniem rosyjskiej politolog trzeba poważnie traktować deklaracje prezydenta o odejściu. Pytanie tylko, czy wewnętrzne mechanizmy systemu putinowskiego umożliwią przekazanie władzy, a nie wymuszą jego trwanie na stanowisku do samego końca, to znaczy do czasu, kiedy natura rozwiąże problem zmiany rosyjskiego przywództwa.
Dylemat, przed jakim dziś stoi Putin, jest natury fundamentalnej – co trzeba będzie zdemontować – państwo czy fundamenty zbudowanego przez siebie systemu? Przyjęcie jakiejkolwiek formuły przedłużenia władzy Putina, czy to w trybie zmiany konstytucji, czy jakichkolwiek rozwiązań pośrednich, oznacza zdaniem Stanovej demontaż ustrojowy państwa, a przynajmniej rozpoczęcie procesu fundamentalnej przebudowy instytucji państwowych, który nie wiadomo do czego doprowadzi. Druga strona tej alternatywy oznacza nie tylko brak gwarancji bezpieczeństwa dla byłego prezydenta i jego najbliższych współpracowników, bo niezależnie od deklaracji i uzgodnień, wraz z przyjściem następców trzeba będzie się liczyć z ukształtowaniem nowej elity władzy i nowego podziału stref wpływów oraz nowego rozkładu interesów, ale również możliwość zakwestionowania obecnej linii politycznej zarówno w sprawach wewnętrznych, jak i zagranicznych. Zarówno dążenie do zagwarantowania swojego bezpieczeństwa, jak i kontynuowania obecnej linii politycznej państwa, będą, zdaniem Stanovej, prowadziły do koncentrowania się Kremla w najbliższych latach na dwóch kwestiach – wyboru następcy oraz wpisania do rosyjskiego ustroju i szerzej instytucji prawno-państwowych mechanizmów mogących zagwarantować stabilizację systemu i bezpieczeństwo „byłych” z putinowskiego otoczenia po roku 2024.
Za tym, że reżim rzeczywiście będzie szukał następcy, jej zdaniem przemawia biologia. Co paradoksalnie nie musi oznaczać odejścia Putina, ale może też równać się przedefiniowaniu jego roli w państwie rosyjskim.
Biorąc pod uwagę wypowiedzi samego Putina, jak również ewolucję jego zainteresowania sprawami publicznymi oraz zmianę systemu, najbardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz odejścia rosyjskiego prezydenta, ale nie z polityki, tylko rezygnacja z obowiązku interesowania się sprawami Rosji, a skoncentrowanie uwagi na rozgrywkach międzynarodowych, które już dziś zajmują najwięcej czasu lokatorowi Kremla. W takiej konstrukcji przyszły rosyjski prezydent będzie technokratą, zajmującym się przede wszystkim gospodarką i sprawami społecznymi, a dla Putina zostanie zbudowane nowe stanowisko, które pozwoli mu skoncentrować uwagę na sprawach rozgrywek globalnych.
Andriej Kolesnikow,
jeden z najpopularniejszych rosyjskich dziennikarzy politycznych i współpracownik moskiewskiego Centrum Carnegie jest zdania, że Putinowi nie pozwoli odejść wewnętrzna logika zbudowanego przezeń systemu. W największym skrócie sprowadza się ona do równoważenia dwóch rodzajów grup interesów, klanów czy sitw, które dziś kontrolują Rosję. Z jednej strony mamy do czynienia z „księstwami” rozbudowanych i konkurujących ze sobą resortów i formacji siłowych. Ich rywalizacja o wpływy, pozycję, zasoby była i jest nadal równoważona przez putinowskich oligarchów – bogate rodziny, które uwłaszczyły się na publicznym majątku lub bogacą się na kontraktach rządowych. Zwornikiem chwiejnej równowagi jest sam Putin. Jego sytuacja jest trudniejsza niż jeszcze kilka lat temu, np. w roku 2007, bo brak jest obecnie perspektyw przyspieszenia w rosyjskiej gospodarce czy powtórzenia naftowego boomu z czasów pierwszej jego kadencji. A zatem klany i grupy interesów rywalizują o kontrolę nad kurczącymi się zasobami. Mało tego, muszą więcej uwagi i energii poświęcać na stabilizowanie całego systemu, bo nastroje ludzi są dziś zdecydowanie mniej przychylne władzy niźli przed końcem drugiej putinowskiej kadencji. W takiej sytuacji perspektywa zmian systemowych musi oznaczać wzrost niepewności jutra dla części obecnych elit władzy.
Zdaniem Kolesnikowa to poczucie zagrożenia będzie powodowało wzrastającą presję na Putina – zwornika systemu – aby pozostał na swoim stanowisku. Aż do momentu, kiedy wzorem Breżniewa, biologia rozwiąże kwestię następcy na Kremlu.
Zdaniem Aleksandra Morozowa,
rosyjskiego socjologa związanego z opozycją, dziś na emigracji w Pradze, z trzech możliwych scenariuszy – pierwszy: Putin odchodzi, drugi: Putin zostaje i trzeci: Putin nagle umiera, dla opozycji jakiekolwiek znaczenie może mieć tylko ten ostatni. I do niego trzeba się przygotowywać i nań czekać. Dlaczego to takie ważne? Bo wówczas, zgodnie z rosyjską konstytucją, w terminie 90 dni trzeba będzie zorganizować i przeprowadzić następne wybory, a w razie niespodziewanej śmierci dzisiejszego lokatora Kremla obóz władzy nie będzie do nich przygotowany. Te wybory będą tym ważniejsze, że w ich trakcie rozstrzygnie się przyszłość kraju na następne 20, a może 30 lat i opozycja nie może stracić swej szansy. Dziś ani społeczeństwo, ani obóz władzy o roku 2024, jego zdaniem, nie myślą, a przygotowania zaczną się rok przed tą datą.
Ale co będzie, jeśli Putin nie odejdzie przedwcześnie? Zdaniem Morozowa nic się nie stanie. Przede wszystkim dlatego, że problemem nie jest transmisja władzy w inne ręce ani ostateczna forma ustrojowa państwa, ale to, czy system Putinowski, system relacji władza – społeczeństwo jest na tyle stabilny, że zmiana władzy będzie przebiegać bez większych wstrząsów. Rok 2024 jest w tym sensie datą umowną; ta próba może nastąpić zarówno wówczas, jak i np. w roku 2030, kiedy Putin będzie miał już 78 lat i ponownie, po chwilowym interregnum, będzie chciał wrócić do pełni władzy. Zdaniem Morozowa nazwisko tego, kto w 2024 roku zmieni Putina (może na jedną kadencję, może na dłużej), jest już Rosjanom znane. Zważywszy na politykę personalną reżimu, która charakteryzuje się zadziwiająca trwałością, przynajmniej na najwyższych szczeblach władzy, następcą obecnego prezydenta Rosji będzie doświadczony urzędnik, który zarządzał już albo wielką korporacją, albo dużym regionem, albo sprawdzał się w rządzie. Musi być oficerem, nie tylko dlatego, że siłowicy odgrywają w rosyjskiej polityce kluczową rolę, ale również z tego powodu, że będzie on głównodowodzącym rosyjską armią. Musi też być człowiekiem doświadczonym w sprawach międzynarodowych, zdrowym i uporządkowanym.
A teraz nazwiska, bo lista nie jest długa. Mogą to być, zdaniem Morozowa, Czemiezow (szef Rostechu – broń i uzbrojenie, kolega Putina z czasów wspólnej służby w Dreźnie), Kudrin (były minister finansów, obecnie szef rosyjskiego odpowiednika NIK), Kirijenko (szef administracji Prezydenta, wcześniej prezes Rosatomu), Kozak (wicepremier nadzorujący sektor paliwowy), Miedwiediew oraz Sobianin (mer Moskwy, wcześniej następca Miedwiediewa w funkcji szefa administracji Putina i wicepremier, kiedy Putin objął funkcję premiera). Może to też być, zdaniem Morozowa, któryś z „młodych wilków” rosyjskiego obozu władzy.
Ale dziś nie ma sensu bawić się w tę giełdę nazwisk, bo brak jest jakichkolwiek sygnałów świadczących o tym, że Putin rzeczywiście szuka następcy. I czy taki moment w ogóle nastąpi, będzie zależeć od szeregu czynników. Spośród nich chyba najistotniejszym jest sytuacja międzynarodowa.
Jeśli Putinowi uda się w ciągu najbliższych 3 lat zmniejszyć stopień międzynarodowej izolacji Rosji i osłabić znaczenie sankcji oraz spoistość kolektywnego Zachodu, to problem roku 2024 w ogóle nie wystąpi. Będzie wówczas realizowany scenariusz Nazarbajewa, to znaczy Putin, niezależnie od prawnego opakowania, będzie rządził, a formalne funkcję będzie sprawował „prezydent techniczny”.
Jeśli napięcie wokół Rosji nie opadnie, problem następstwa zejdzie na plan drugi, bo najważniejsze będzie to, czy system i liczący z grubsza 20 mln ludzi szeroko rozumiany rosyjski obóz władzy przez najbliższe 20 lat będzie w stanie tak się skonsolidować, aby z tym naporem walczyć i mu się przeciwstawiać. Zdaniem Morozowa taki jest polityczny horyzont działań Putina – najbliższe 20 lat, kiedy chce on doprowadzić do nowego pozycjonowania Rosji w systemie światowym. Chyba, że przypomni o sobie biologia.
Fiodor Kraszeninnikow,
rosyjski dziennikarz i politolog pracujący w Deutsche Welle, jest zdania, że w rosyjskich realiach w ogóle nie ma „problemu roku 2024”. Według niego do Rosji należałoby zastosować analogię do Uzbekistanu, kiedy po wyborach, w których zwyciężył tamtejszy dyktator Islam Karimow, okazało się, że gdyby poważnie traktować obowiązującą wówczas w kraju konstytucję, nie tylko nie miał on prawa wygrać wyborów, ale nie powinien nawet w nich uczestniczyć. I co z tego – przecież nikt nie protestował i Karimow sprawował swą funkcję aż do przedwczesnej i dość niespodziewanej śmierci. W tym sensie zapisy konstytucji nie stanowią, zdaniem Kraszeninnikowa, problemu dla rosyjskiego obozu władzy. W gruncie rzeczy zdrowie Władimira Władimirowicza przy obecnym stanie medycyny też nie jest wielką przeszkodą, zwłaszcza że nie ma informacji, prócz plotek, o tym, aby znany ze swego zdrowego trybu życia i niechęci do alkoholu Putin na coś chorował. A nawet jeśli, to Rosja zna przypadki rządów ciężko chorych przywódców, i to przez długie lata.
Co innego jest, a raczej może być problemem: rankingi popularności. Bo w jego opinii, reżim Putina jest ciekawym i rzadko spotykanym połączeniem archaicznego zamordyzmu i współczesnych, bardzo zaawansowanych technologii socjotechnicznych. Badania opinii publicznej prowadzone są dla władzy w Rosji na bieżąco i bardzo dokładnie. Są potrzebne, aby wiedzieć, na jakich siłach społecznych opiera się władza, kto ją popiera, na kogo może liczyć. Ostateczny kształt uprawianej przez Kreml polityki związany jest z dążeniem do utrzymania wysokiego poparcia u części rosyjskiego społeczeństwa. Jest to potrzebne po to, aby z jednej strony niwelować niekorzystne efekty błędów i chybionych posunięć, a z drugiej – nie dopuścić do powstania antyputinowskiej alternatywy. Zarówno wśród opozycji, jak i, a może przede wszystkim, w obozie władzy.
Prognoza, jaką formułuje Kraszeninnikow, jest następująca: jeśli ranking popularności Putina spadnie na tyle, że będzie on w zasięgu innych pretendentów albo tak się obniży, że w niektórych głowach powstanie myśl, iż jego odsunięcie wywoła większy entuzjazm społeczny niźli sprzeciw, wówczas dni Władimira Władimirowicza będą policzone.
Osobną sprawą jest, czy system putinowski przetrwa bez samego Putina. Na to Kraszeninnikow nie daje odpowiedzi.
I jeszcze jedna kwestia. Czy protesty, demonstracje mogą spowodować zmianę władzy w Rosji? Otóż, jego zdaniem, nie mogą. Władza nie odejdzie, nie rozpocznie zmian pod wpływem ulicy. Ale protesty mogą być katalizatorem przyspieszającym z jednej strony spadek popularności Putina, a z drugiej – myślenie części przedstawicieli obecnego obozu władzy, czy czasem zmiana na stanowisku prezydenta nie wyjdzie temu obozowi na korzyść. I to może być początek zmian.
Grigorij Gołosow,
niezależny publicysta i profesor petersburskiego Uniwersytetu Europejskiego jest przekonany, że jedynym czynnikiem, który może spowodować oddanie przez Putina władzy, może być szybko pogarszający się stan jego zdrowia.
A zatem w umownym 2024 roku będziemy mieli do czynienia – dowodzi – z osobistą decyzją rosyjskiego prezydenta. A to w praktyce oznacza przeprowadzenie operacji, którą Gołosow określa mianem manipulacji instytucjonalnych. Mają one polegać na takich zmianach systemu prawno-instytucjonalnego Rosji, które pozwolą przedłużyć kadencję obecnego prezydenta, nie narażając go na krytykę łamania obowiązującej konstytucji. Z tego przede wszystkim powodu nierealistyczny jest kreślony przez niektórych publicystów scenariusz wchłonięcia Białorusi przez powołanie nowego państwa związkowego, na czele którego stanąłby Putin. Nie byłby on już prezydentem Federacji Rosyjskiej, ale w hierarchii władzy znacząco by awansował, robiąc też pierwszy, istotny krok w kierunku odbudowy Imperium Rosyjskiego. Opcja ta jest zdaniem Gołosowa nierealna nie tylko dlatego, że elity Białorusi tego nie chcą. Z rosyjskiej perspektywy związane z tego rodzaju przedsięwzięciem ryzyka są nie mniejsze. Połykanie Białorusi, jeśliby odejść od figur publicystycznych, w praktyce musiałoby polegać na gruntownej przebudowie ładu prawnego i instytucjonalnego Federacji Rosyjskiej, co w pewnym uproszczeniu można by nazwać budowaniem nowego państwa. I ten proces, zdaniem petersburskiego publicysty, jest dziś ponad siły putinowskiego reżimu. Przede wszystkim dlatego, że sam fakt przebudowy uruchamia procesy politycznej rywalizacji związane z pozycjonowaniem się lokalnych i ponadlokalnych grup interesów, a to z kolei zwiększa, a nie redukuje ryzyko podziału elit i politycznej rywalizacji. A zatem przedsięwzięcie, którego celem miałoby być stabilizowanie systemu putinowskiego przez zapewnienie personalnej kontynuacji władzy, przeistoczyłoby się w działanie sprzyjające jego dekompozycji.
Leonid Gozman,
jeden z byłych liderów Sojuszu Sił Prawicowych, a wcześniej doradca Jegora Gajdara i Anatolija Czubajsa jest przekonany, że problemem dla Rosji nie jest cezura roku 2024. Jeśli Putin podejmie decyzję, że chce pozostać u władzy, to ma do dyspozycji co najmniej kilka wariantów, zarówno prawnych, jak i politycznych, które mogą mu ułatwić osiągnięcie celu. Ważne jest co innego.
Otóż zdaniem Gozmana przedłużenie panowania obecnego prezydenta Rosji nie rozwiąże problemu, który określa on mianem „próżni egzystencjalnej władzy”, czyli grubsza rzecz biorąc, polegającego na braku racjonalnego uzasadnienia, po co się rządzi.
Kiedy czas rozwieje ostatnie złudzenia, okaże się, że rosyjska władza opiera się na „gołej sile”. Zdaniem Gozmana rosyjska elita ucieknie się do jednego, ostatniego argumentu, jakim dysponuje – obrony kraju przed spodziewaną agresją wrogich sił. Tylko że ta ideologia oblężonej twierdzy, która już dziś zaczyna dominować w rosyjskim dyskursie publicznym, prędzej czy później przekształci się w teorię „obronnego uderzenia wyprzedzającego”, czyli nazywając rzeczy po imieniu, rozpoczęcia przez Federację Rosyjską wojny. I to jest zasadniczy problem umownego roku 2024.
Georgij Satarow,
politolog i publicysta, w przeszłości doradca Borysa Jelcyna, a obecnie członek władz opozycyjnej partii Parnas, jest właściwie jedynym – co wydaje się symptomatyczne – uczestnikiem tej debaty, który dostrzega możliwość odegrania przez opozycję jakiejkolwiek roli w czekającej Rosję transmisji władzy. Nie ulega wątpliwości, że wewnętrzna równowaga systemu zostanie wówczas osłabiona, a dodatkowo zjawisko to wzmacniać mogą protesty społeczne, nasilające się w związku z pogarszającą się sytuacją gospodarczą kraju.
Ani protesty, ani opozycja nie są, jego zdaniem, w stanie odegrać samodzielnej roli czy choćby czynnika przyspieszającego upadek systemu.
„Jesteśmy tylko ziarnkami piasku pod butami Gwardii Narodowej Zołotowa”, pisze pesymistycznie. Ale nie znaczy to, że przed opozycją brak jest jakiejkolwiek perspektywy. Otóż jego zdaniem transmisja władzy zawsze, a w Rosji szczególnie, zwiększa poczucie niepewności elity. Jeśli temu towarzyszyć będą protesty, a opozycja – i to jest warunek konieczny jej politycznego sukcesu – dokona dzieła zjednoczenia, to wówczas bardziej realny staje się dziś nieprawdopodobny scenariusz. Jaki? Część obecnej elity władzy, obawiająca się dekompozycji systemu i chaotycznego, niekontrolowanego jego rozpadu, może dojść do wniosku, że jedynym ratunkiem jest porozumienie ze zjednoczoną opozycją, choćby po to, aby uspokoić ulicę. I to jest ta szansa, której nie można przeoczyć, uważa Satarow. Wówczas można będzie rozpocząć proces demontażu putinizmu.
Dyskusja rosyjskich intelektualistów, przedstawicieli ruchów wolnościowych i liderów opozycji nie kończy się. Umowny rok 2024 w istocie jest pytaniem o trwałość istniejącego w Rosji reżimu i spoistość obozu władzy. Uderzające jest w tych diagnozach to, że zwolennicy opozycji właściwie nie widzą możliwości demontażu systemu, o ile władza nie popełni fundamentalnych błędów i nie nasilą się jej wewnętrzne podziały. Rola społeczeństwa w tym procesie, a opozycji demokratycznej w szczególności, w oczach samych jej sympatyków jest dość pasywna. A jeśli sami zwolennicy opozycji w ten sposób oceniają własne możliwości, warto postawić nie pytanie, czy zmiana rosyjskiego systemu nastąpi, ale czy – jeśli nastąpi – zmieni się jego istota i jego polityka? A zatem, czy kreślone przez opozycję scenariusze odejścia Putina w razie ich realizacji nie oznaczają paradoksalnie wzmocnienie systemu, który Putin zbudował?
Marek Budzisz – historyk i menedżer, dziennikarz. W latach 1997-2001 doradca ministra Szefa Kancelarii URM i ministra finansów. Obecnie pracuje w prywatnym biznesie.
Artykuł Marka Budzisza pt. „Rok 2024” znajduje się na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Marka Budzisza pt. „Rok 2024” na s. 17 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
To, że nie udało się uzyskać wszystkiego na zachodzie, częściowo wynika z zaangażowania odbudowującej się Polski na wschodzie. A tu też się nie udało z wielu przyczyn – każdej innego gatunku.
Piotr Sutowicz
100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju
Główny traktat pokojowy z Niemcami po zakończeniu I wojny światowej został podpisany 100 lat temu, 28 czerwca 1919 roku. Nie był on jedynym tego typu dokumentem, który ustalał granice i zasady pokoju w powojennej Europie. Z naszego, polskiego punku widzenia był on jednak zasadniczy, a dla Europy symboliczny, przy czym bardzo szybko jego symbolika zaczęła przybierać cechy negatywne. Dziś właściwie bywa łatwo zapominany, choćby dlatego, że jego postanowienia bardzo szybko przekreśliła historia, a właściwie ci, którzy się z jego zapisami ex definitione nie godzili. Dla nas, Polaków, powinien być więc przede wszystkim lekcją tego, że o swoim miejscu na mapie trzeba myśleć z naprawdę dużym wyprzedzeniem, a zagrożenia likwidować, zanim przybiorą realne kształty.
Dzieło Romana Dmowskiego
Pisałem o tym kilka miesięcy temu w „Kurierze WNET” (Panie Dmowski, ma pan głos!, KW 54/2018), więc niektórych rzeczy nie będę powtarzać. Bez wątpienia polskie elementy zapisów traktatowych, jakkolwiek mogły wzbudzać niezadowolenie, były ogromną zasługą umiejętności dyplomatycznych Romana Dmowskiego i całego sztabu ludzi, którzy dostarczali na obrady dowodów na etniczną polskość danych ziem tudzież na ich niezbędność dla żywotnych interesów przyszłego państwa polskiego. Do tego należy dodać fundamentalną rolę Ignacego Paderewskiego, który te działania podbudowywał swoim autorytetem. Wreszcie nie można zapomnieć, że niepodległa Polska była celem wojennym prezydenta Stanów Zjednoczonych Wilsona, który mógł ulegać różnym podszeptom w kwestii jej granic, ale nie pozwoliłby na to, by ten postulat wzięto w nawias.
Oczywiście to, co dla jednego słuszne, drugiemu wydaje się krzywdą. Pokonanym Niemcom odbierano znaczne obszary na wschodzie, co w żaden sposób nie mogło budzić w tamtych sferach politycznych, a i pewnie wśród tzw. opinii publicznej, pozytywnych uczuć. Na razie Niemcy były pokonane, ale wiadomo było, że doznane poczucie krzywdy i dążenia do panowania w Europie każą im sięgnąć po utracone obszary przy najbliższej okazji, która, biorąc pod uwagę, że państwo to nie zostało rozczłonkowane, jak ich słabszy, naddunajski sojusznik, musiała nadejść prędzej niż później. Jeśli chodzi o drugiego zaborcę, czyli monarchię Habsburgów, to problem w zasadzie przestał istnieć. Bałkańsko-środkowoeuropejskie imperium upadło, a jego państwa sukcesyjne nie były chyba zainteresowane obszarami Małopolski, które stawały się integralną częścią Polski.
Problem był z sąsiadem wschodnim, gdzie po roku 1917 sytuacja mocno się skomplikowała. Rewolucja bolszewicka ufundowana Rosji przez Niemcy początkowo znakomicie zmieniła tu układ sił. Zawarty przez Lenina jeszcze z II Rzeszą układ pokojowy w Brześciu cofał terytorialnie państwo bolszewickie daleko od aspiracji Dmowskiego, ale chyba też od jakichkolwiek rozsądnych, choćby tylko w stopniu niewielkim, roszczeń terytorialnych polskich środowisk niepodległościowych. Oczywiście bolszewicy nie byli jedynym czynnikiem państwowotwórczym na tym obszarze. Jednak lokalne rządy sprawowane przez tzw. białych nie miały uznania międzynarodowego, zdawały się też być odległe od wzajemnego dogadania się. Ich deklaracje o jednej i niepodzielnej Rosji w roku 1919 nie mogły być więc traktowane całkowicie poważnie, co nie znaczy, że w przyszłości, która ostatecznie się nie wydarzyła, gdzie zwycięstwo byłoby po ich stronie, z takim postulatem trzeba by było się zmierzyć i jakoś się do niego odnieść. Trzeba przyznać, że środowiska te nie były przeciwne państwu polskiemu, natomiast ich opinia w kwestii tego, na jakich ziemiach owa Polska winna się znajdować, nie mogły u nas budzić uznania. Koniec końców, w kwestii polskiej granicy wschodniej Dmowski mógł postulować cokolwiek, jego oponenci na paryskiej konferencji nie istnieli, a o realnych granicach państwa i tak zdecydowała mieszanka wojenno-polityczna w ideologią z tle.
Fakt jest faktem – Dmowski zrobił wszystko, co mógł, a przyszłość należała nie tylko do niego.
Konflikty
Na zachodzie postulowane przez Dmowskiego granice trzeba było i tak wyrąbać zbrojnie. Na pierwszym miejscu należy wymienić powstanie wielkopolskie z końca roku 1919, którego wynikiem było przesunięcie polskiego obszaru posiadania na terenie byłej II Rzeszy, oraz cały szereg powstań śląskich, zakończonych częściowym sukcesem. Faktem jest, że Polakom nie udało się oderwać od Niemiec Prus Wschodnich, doprowadzić do inkorporacji Litwy (Kowieńskiej) i zająć całego obszaru Śląska, na którym mówiono po polsku. Nie powiodło się nawet wcielenie w granice II RP Gdańska, którego dziwaczny status okazał się ostatecznie skrajnie konfliktogenny i zgubny. Nie brak dziś głosów publicystycznych mówiących, że Dmowski, zgłaszając polskie postulaty graniczne od początku blefował, żądał dużo, tak naprawdę chcąc mniej. Gdyby tak było, to źle by o panu Romanie świadczyło, ale zdaje się, nic nie przemawia za czymś podobnym. Dmowski pewnie miał swoje wady, ale czytać z mapy potrafił i widział, co może wyniknąć z Polski ściśniętej pomiędzy dwoma wrogimi państwami. To, że nie udało się uzyskać wszystkiego na zachodzie, częściowo wynika z zaangażowania odbudowującej się Polski na wschodzie. A tu też się nie udało z wielu przyczyn – każdej innego gatunku.
Po pierwsze, od końca roku 1918 Polska wpadła w nieuchronny konflikt z bolszewikami. Bardzo zresztą specyficzny, gdyż nie była to ani wojna, ani pokój. Po prostu polski stan posiadania na wschodzie pod wpływem lokalnych działań samoobronnych i nacierania odbudowującej się szybko armii polskiej przesuwał się ku wschodowi. Faktem jest, że bolszewicy w najmniejszym stopniu nie zamierzali poprzestać na terytoriach wynikających z traktatu brzeskiego, próbując przemieścić się na zachód. Wynikało to oczywiście nie z chęci odbudowy przez nich imperium rosyjskiego, lecz przede wszystkim z wrodzonej ideologii komunistycznej, potrzeby eksportu rewolucji, której Polska stanęła na drodze, tak jak siły zbrojne Białej Rosji. Najpilniejszym celem bolszewików było przerzucenie jej do Niemiec, gdzie koniec roku 1918 kazał spodziewać się przewrotu komunistycznego, który co prawda został zduszony, niemniej rewolucyjne Niemcy były naturalnym partnerem dla Lenina i jego ekipy.
Rosja bowiem – wbrew pewnemu stereotypowi, któremu ulegamy – nie była nośnikiem, a ofiarą nowego systemu.
Rozważania na temat, jak bardzo bolszewizm upodobnił się do cywilizacji, którą w Rosji zastał, są ważne i należy je czynić, ale wykraczają one znacznie w tamtym czasie poza realia myślenia Trockiego, Lenina, Marchlewskiego czy Dzierżyńskiego.
Faktem pierwszym jest, że bolszewizm, od początku wrogi państwu polskiemu jako przeszkodzie w światowej rewolucji, chciał jego zniszczenia. Drugim natomiast jest to, że chwilowo nie miał sił, by swe zamierzenia przeprowadzić. Stąd front polski przesuwał się przez cały rok 1919 z zachodu na wschód, a nie na odwrót.
Na pewno jednak Sowieci od początku nie traktowali Polaków podmiotowo. Dość długo liczyli na to, że robotnicy polscy pod wodzą miejscowych komunistów przyłączą się do rewolucji, tak jak częściowo stało się to w roku 1905. Nie spodziewali się i nie akceptowali tego, że naród coraz mocniej stawał po stronie niepodległości i nawet fakt radykalizacji nastrojów społecznych, wywołanych częściowo przez propagandę bolszewicką, nie był czynnikiem wystarczającym do rezygnacji z postulatu niepodległości. Traktat wersalski okazał się dla Polaków kropką nad „i”, dając im poczucie bycia częścią wolnych narodów i kształtowania swych granic w oparciu o wszechpolskie, a nie klasowe interesy. W ten sposób stawało się jasne, że światowa rewolucja może się rozszerzać dopiero po zanegowaniu zapisów traktatowych, w tym przede wszystkim tego o niepodległej Polsce.
Kluczowy 1919 rok
Sowieci przez cały rok 1919 walczyli o przetrwanie. Już to z Kołczakiem, Judeniczem czy Denikinem – przywódcami poszczególnych frontów antysowieckiej krucjaty w Rosji. W tym czasie niepodległość uzyskała Finlandia, w wyniku powikłanych perypetii suwerenne stały się kraje bałtyckie: Litwa, Łotwa i Estonia. Polska natomiast jesienią tego roku ustanowiła linię frontu na wschód od Mińska Białoruskiego, mniej więcej na linii Dmowskiego. W tej sytuacji logiczne wyjścia były dwa, no może dwa i pół, choć Naczelnik Państwa Józef Piłsudski zdecydował się na wybór trzeciego. I tak można było przyjąć propozycję pokoju, jaką składał Lenin i skierować całą aktywność państwa na zachód, gdzie przed nami były plebiscyty na Śląsku, Warmii i Mazurach. Przed polskimi czynnikami jawiła się konieczność blokowania czeskich aspiracji do Zaolzia czy też możliwa zbrojna odpowiedź na prowokacje niemieckie na obszarach plebiscytowych.
W tej kwestii dochodzimy do dość wyświechtanej dyskusji na temat tego, czy bolszewicy by pokoju dotrzymali, czy nie. Zwolennicy odrzucenia propozycji Lenina stawiają tezę, że władze radzieckie chciały jedynie zyskać na czasie i po pokonaniu śmiertelnego zagrożenia w postaci prącego na Moskwę Denikina skierowałyby się przeciwko Polsce. W tej sytuacji odrzucenie warunków pokojowych było ze strony Piłsudskiego dalekowzrocznością. Nie wiadomo, czy to prawda. Wydaje się, że wręcz przeciwnie – pokój dałby oddech Polsce. Poza tym w rękach Polaków byłby argument o osiągnięciu linii wersalskiej, i tyle.
Skoro jednak propozycje sowieckie zostały odrzucone, to można było wybrać drugie wyjście – uznać Lenina za bandytę, z którym się nie pertraktuje. Konsekwencją tego byłaby odmowa jakiejkolwiek legitymizacji władzy radzieckiej i dalszy marsz na wschód, a konkretnie do Smoleńska, gdzie Polacy mogliby na przykład ustanowić własny marionetkowy rząd rosyjski, z którym podpisaliby stosowny pokój, jaki uznaliby za słuszny. Takiej koncepcji nie wysunął nikt wówczas, a i dzisiaj nie słyszałem, by ktoś do takiej możliwości sięgnął, analizując rzeczone kwestie. Józef Piłsudski miał na uwadze coś takiego w roku 1920, ale na pewno swych rosyjskich sojuszników nie traktował poważnie, a szkoda.
Przez cały okres wojny polsko-bolszewickiej byli poddani cara nie będący Polakami napływali do polskiej służby dość licznie, brali udział w poszczególnych etapach walk, ich jakość moralna była różna, ale zdrada tych ludzi, jakiej dokonaliśmy po roku 1920, chluby nam nie przynosi.
Była jeszcze droga bardziej klasyczna, czyli walka z bolszewizmem w sojuszu z Denikinem. Ta opcja miała dobre i złe strony. Dobre, bo bolszewizm był złem, które należało zniszczyć, złym – bo Denikin nie oferował Polakom korzystnych granic. Z drugiej strony, w razie wspólnego zwycięstwa, w sytuacji, gdy Polacy siedzieliby w Witebsku, Smoleńsku i gdzie tam jeszcze by doszli (może np. Moskwę zajęliby pierwsi), jego pozycja negocjacyjna nie byłaby specjalnie mocna, a władza białych w Rosji tak słaba, że na pewno nie mogliby zwycięskiej armii polskiej mówić, gdzie ma sobie stawiać granice.
Zamiast tych możliwości wykorzystano trzecią. Piłsudski rozpoczął negocjacje z bolszewikami, śmiertelnymi wrogami ładu wersalskiego, którego celem był cichy rozejm pozwalający im na zniszczenie Denikina, co też rychło nastąpiło.
Rok 1920 – kolejne pęknięcia
Jak pokazały wydarzenia roku 1920, Piłsudskiemu nie chodziło o budowę wielkiej Polski, lecz o sposób zorganizowania Europy Środkowej w oparciu o system niepodległych państw. Być może Polska miała tu do odegrania rolę zasadniczą, ale i tak była to koncepcja całkowicie odmienna od tej wersalskiej. Z niej wynikło wiosenne uderzenie wojsk polskich na Ukrainę, zdobycie Kijowa i proklamowanie państwowości ukraińskiej, która wszakże w żaden sposób nie mogła się przerodzić w trwały konstrukt. Wynikło to chyba stąd, że Piłsudski wymyślił sobie byt polityczny, którego nikt nie chciał ani nikt swą wolą nie był w stanie go zrealizować. Akcja omal nie zakończyła się tragedią na wschodzie, a na pewno jej skutkiem były straty na zachodzie. W najgorszych dla Polski chwilach Czesi zajęli zbrojnie Zaolzie w stylu, którego powinni się wstydzić do dziś. Niepowodzeniem zakończyła się polska próba pokojowego odzyskania południowej części Prus Wschodnich. Nie najlepiej wyglądała też sytuacja na Górnym Śląsku. Rok 1920 był tym, w którym wydawało się, że ład wersalski w odniesieniu do Polski całkowicie się załamie.
Stało się inaczej. Polacy, przy wszystkich słabych stronach swojej organizacji i penetracji przez bolszewików środowisk robotniczych, nie okazali się zainteresowani rewolucją. Inwazja Sowietów w lecie 1920 roku była napaścią czynników zewnętrznych i tak była przez większość społeczeństwa postrzegana, co nie zmienia faktu, że bolszewicy dysponowali oddziałami rewolucyjnymi złożonymi z ludności polskojęzycznej, w tym także z polskich komunistów. Polska kontrofensywa i odzyskanie większości utraconych ziem ponownie odmieniła losy wojny. Tym razem, podobnie jak przed rokiem, zwycięstwo nie zostało użyte do próby zniszczenia władzy bolszewików, których koncepcje międzynarodowej ekspansji po trupie Polski zdaje się lekceważono, zaś dobrej woli Piotra Wrangla, ostatniego wodza Białej Rosji, nie brano na poważnie.
Pokój ryski, w którym Polska oddawała na pastwę nieludzkiego systemu znacznie więcej niż musiała, był wynikiem naszych wewnętrznych sporów i błędów, które zemściły się bardzo szybko.
Rapallo – kleszcze, które się zwarły
Polska sięgająca sto pięćdziesiąt kilometrów dalej na wschód niż granica „ryska”, panująca nad Litwą, sporym pasem wybrzeża Bałtyku i nad całym górnośląskim węglem jest obrazem, który może działać na wyobraźnię. Z drugiej jednak strony, można go łatwo zaburzyć pytaniami, jak takie państwo poradziłoby sobie z mniejszościami narodowymi, w jaki sposób budowałoby swoją tożsamość itp. Rządy polskie w dwudziestoleciu międzywojennym nie dają w tym względzie dobrego przykładu, ale w kwestii wielkiej, bezpiecznej Polski nie daliśmy sobie szansy. Tymczasem czas działał na naszą niekorzyść. O ile Polacy w roku 1921 mogli się cieszyć – może nieco przez łzy, na zasadzie lepsze coś niż nic – z granicy wschodniej i niejakich sukcesów na zachodzie, to bardzo szybko okazało się, że państwo nasze posadowione zostało między dwoma rosnącymi w siłę śmiertelnymi wrogami, przy skonfliktowaniu z niemal wszystkimi pozostałymi sąsiadami. Traktat dał nam państwo, ale system, w jakim się ono znalazło, był skonstruowany na fundamencie z tykającej bomby. Symbolem upadku sytemu wersalskiego jest dla nas układ Ribbentrop-Mołotow z 1939 roku, a w jeszcze tragiczniejszym wymiarze słowa tego drugiego polityka o końcu Polski jako „pokracznym bękarcie traktatu wersalskiego”.
Powstanie sowiecko-niemieckiej granicy było jednak jedynie uwieńczeniem długiej współpracy obu krajów, których znakiem okazał się traktat w Rapallo z roku 1922, w ramach którego Rosja bolszewicka, po ostatecznym pokonaniu tej dawnej i zlikwidowaniu większości separatyzmów, dokonała kroku, który wyrwał ją z międzynarodowej izolacji. Co ważniejsze, nawiązała ona, przy milczącej zgodzie Ligi Narodów i wszystkich tych czynników, które mogły wiedzieć, czym to się skończy, bezpośrednią polityczną i militarną współpracę z Niemcami.
Oczywiście w Polsce zdawano sobie sprawę ze skali niebezpieczeństwa. Sam Józef Piłsudski w pełni widział zagrożenie, nazywając traktat „faktem nie do odrobienia”.
Zdaje się, że tu miał całkowitą rację, niemniej naród, który cieszył się pierwszym rokiem pokoju, nie był chyba zainteresowany w rozbudzaniu w sobie strachu. Z drugiej strony nasze elity nie umiały znaleźć sposobu, jak ów system z Rapallo, który zastąpił ład wersalski, unieszkodliwić. Sprzeczności międzynarodowe taką akcję skutecznie blokowały. Jedynym wyjściem byłaby w miarę szybka wojna Zachodu z Niemcami, do której Polska mogłaby się przyłączyć lub włączyć się w jedną z dwu rysujących się stref wpływu. Pierwsze wyjście było z gatunku science fiction. Drugie dokonało się bez naszej woli, rzutując na historię reszty XX wieku, a być może i dłużej. Wraz z Rapallo Polska zaczęła przegrywać swoją niepodległość, mimo że politycznie istniała i zdolna była do wewnętrznych osiągnięć wielkiej wagi. Jest to tym smutniejsze, że chwilę wcześniej kleszcze, które miały nas zniszczyć, najprawdopodobniej można było unieszkodliwić na dłużej, a może nawet raz na zawsze. Nie wiem, czy na pewno historia się powtarza, ale przykład powyższy pokazuje, że na pewno za błędy się mści.
Dziś
Przykład ładu wersalskiego zdaje się być dziś dobry, by na nowo myśleć o bezpieczeństwie Polski, a na mapę Europy patrzeć bez uprzedzeń opartych na przekonaniu o istnieniu takich czy owakich sojuszy.
Suwerenność kosztuje. Przede wszystkim trzeba się zdobyć na odwagę, by ją utrzymać. Po drugie, trzeba mieć wolę do tego. A po trzecie, interes narodowy musi stać na pierwszym miejscu nawet wtedy, gdy z pozycji zagranicznej opinii publicznej czy polityki innych mocarstw jego realizacja „wygląda nieładnie”. Dziś na pewno nie można pozwolić sobie na kleszcze drugiego Rapallo ani innych układów, które organizują naszą część Europy naszym kosztem. To chyba najważniejsza nauka, jaka płynie z 100. rocznicy traktatu, który miał nam, jak i całej Europie, przynieść długi pokój, a stał się traktatem rozejmowym na niecałe 20 lat.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju” znajduje się na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „100 rocznica traktatu wersalskiego. Od sukcesu dyplomatycznego do przegranego pokoju” na s. 14 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
Na ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary.
Piotr Mateusz Bobołowicz
Bernardyni u bram El Dorado
Autobus przejechał przez El Dorado. Właściwie można by je przegapić. Ot, pięć domów, błotnisty placyk, boisko, buda i pies. A właściwie to pewna przesada, bo psa nie było.
Ścian ociekających złotem, tak pożądanych przez konkwistadorów, nie było widać. Może to inne El Dorado, a może już je zdążyli obrabować.
Do ledwie pięciotysięcznego miasteczka Guayzimi, stolicy kantonu Nangaritza, wiedzie tylko jedna droga. Choć od Zamory, stolicy prowincji, oddalone jest ono niespełna trzydzieści kilometrów w linii prostej, nie ma bezpośredniego dojazdu i pokonać trzeba aż siedemdziesiąt kilometrów, które przekłada się na ponad półtorej godziny autobusem. Ostatnie dwadzieścia kilometrów to droga gruntowa. Na wjeździe stoi posterunek wojska. Pilnują nie tego, kto wjeżdża i co wwozi, a raczej tego, co można by wywieźć, bo wokół drogi ulokowane są kopalnie złota. Wcześniej działało ich więcej, niektóre nielegalne, ale rząd skutecznie ograniczył ich liczbę. Do pewnego stopnia, bo na złotonośnych ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Koparka rozgarnia koryto rzeki, ziemię z dna rzuca się na wielkie sita i pozwala wodzie wypłukać muł, zostawiając tylko drobiny cennego kruszcu. Niektórzy szukają złota na własną rękę, niczym w westernach – stojąc w wodzie po pas i płucząc ręcznie piasek z dna. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary, włącznie z więzieniem.
W centrum Guayzimi stoi kościół pw. Serca Pana Jezusa. Parafia prowadzona jest przez dwóch ojców bernardynów z Polski.
Przyjechali na prośbę biskupa Zamory. Jeden z nich stwierdził: „Nikt nie chciał tam jechać, więc pojechaliśmy my”. Ojcowie Tymon i Augustyn sprawują posługę w jednej z najtrudniejszych parafii w Ekwadorze.
Należy do niej oprócz Guayzimi aż czterdzieści wiosek położonych w dżungli. W całej parafii jest tylko siedem kilometrów drogi asfaltowej, więc samochód terenowy to podstawowe narzędzie pracy misjonarza. W niektóre jednak miejsca nie da się dojechać. Do kilku wiosek prowadzi tylko ścieżka, którą przebyć można jedynie pieszo albo drogą wodną. Ojcowie starają się je odwiedzać raz w miesiącu, niosąc Słowo Boże i sakramenty. Nie zawsze jest to możliwe – czasem rzeka zaleje drogę albo przez ulewne deszcze stanie się ona nie do przebycia, czasem pochoruje się jedyny człowiek, który potrafi przeprowadzić łódź po krętej rzece tak, by nie zahaczyć o konary porastających brzegi drzew, dryfujące pnie ani mielizny, i jej nie wywrócić, a czasem nadmiar obowiązków, odpusty w innych miejscowościach albo inne losowe okoliczności nie pozwolą im poświęcić całego dnia na dotarcie i powrót do serca dżungli gdzieś pod peruwiańską granicą.
„Heroes de Paquisha” – „Bohaterowie Paquishy”. To hasło słyszał chyba każdy Ekwadorczyk. Na wjeździe do Paquishy, ostatniej miejscowości przed Guayzimi, stoi betonowa brama, z której zdają się wychodzić brzydko wykonane podobizny żołnierzy w bojowych pozach z karabinami w rękach. Przerażająca płaskorzeźba, przywodząca na myśl pomniki znane raczej z obszaru postsowieckiego, nawiązuje do któregoś z kolei konfliktu zbrojnego, wpisującego się w trudną historię ekwadorsko-peruwiańskich sporów granicznych. Ich początki sięgają jeszcze osiemnastego wieku i czasów sprzed niepodległości, kiedy to wicekrólestwa Peru i Nowej Hiszpanii ścierały się o interpretację królewskich dekretów. Konflikt nie wygasł wraz z zerwaniem zależności od korony hiszpańskiej, a wręcz przeciwnie, wybuchł z nową siłą. Jednym z momentów intensyfikacji było kilka styczniowych dni 1981 roku, zwanych konfliktem o Paquishę. Ostatnia jednak odsłona, czyli wojna o Cenepę w 1995 roku miała realny wymiar zbrojny. Po stronie peruwiańskiej zginęło wtedy sześćdziesiąt osób, po ekwadorskiej około trzydziestu trzech lub czterech (chociaż Peruwiańczycy utrzymują, że zabili ponad trzystu pięćdziesięciu żołnierzy wroga). Konflikt dotyczył demarkacji. Dlaczego jednak kilka kilometrów gęstej dżungli miało takie znaczenie? Właśnie ze względu na złoto. W 1998 roku udało się zawrzeć ostateczny pokój i ratyfikować protokół z Río de Janeiro, co zakończyło spory demarkacyjne. W ciagu kilku lat wymiana handlowa między obydwoma państwami wzrosła pięcio-sześciokrotnie, a dziś oba narody współpracują, skupiając się raczej na wspólnym dziedzictwie kulturowym niż różnicach politycznych.
Ojciec Tymon opowiada o parafianach. Są ich trzy grupy. Indianie kichwa, głównie Saraguro, przybyli tu w drugiej połowie XX wieku z gór, po tym, gdy straszliwe susze zmusiły ich do znalezienia nowych pastwisk dla bydła. Kupili oni wtedy ziemię od Shuarów (zwanych po polsku Jiwaro czy Sziwaro – określenie to istnieje także w języku hiszpańskim, jednak jest uznawane przez samych zainteresowanych za pogardliwe, stąd przyjęta przeze mnie nomenklatura ekwadorska), rdzennych mieszkańców tej części Amazonii.
Indianie Shuar to lud niezwykle ciekawy, mogący wzbudzać nieco lęku. Jeszcze do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku praktykowali oni tsantsa, czyli zmniejszanie głów zmarłych. Wierzyli, że posiadanie spreparowanej głowy zabitego wroga lub zmarłej osoby bliskiej czy wodza albo szamana pozwala posiąść jego siłę i mądrość.
Po odcięciu oddzielano czaszkę od skóry, wypełniano ją kamieniami, zaszywano usta i oczy i gotowano w wywarze z roślin. Tak spreparowana głowa ma rozmiar mniej więcej dużej pomarańczy. Do dzisiaj podobno zwyczaj ten podtrzymywany jest przez niektórych Shuarów – preparują oni jednak już tylko głowy zwierząt. W końcu są chrześcijanami. Trzecia grupa wiernych to Metysi, potomkowie Indian i białych kolonizatorów, nie identyfikujący się z żadną rdzenną grupą etniczną.
Z religijnością Shuarów bywa jednak różnie. Według słów ojca Tymona ciężko jest podtrzymać religijność ludzi, którzy księdza widzą raz w miesiącu albo rzadziej. Dodatkowo problemem jest mentalność samych Shuarów – pracują u nich głównie kobiety, mężczyźni zaś spędzają czas głównie na rozrywkach, a czasami polując. Nie stronią raczej od alkoholu i mają dość swobodne podejście do kwestii seksualnych. Polscy misjonarze nie ustają jednak w trudach szerzenia Słowa Bożego i czasami trafia ono na podatny grunt.
Chrystianizacja w tej części Amazonii napotyka także jeszcze inne problemy, bardziej techniczne. Ojcowie mają to szczęście, że ich misja finansowana jest przez zakon franciszkanów. Księża diecezjalni w Ekwadorze zdani są na łaskę wiernych i datki z tacy. Opłacić muszą zarówno swoje przeżycie, utrzymanie i remonty kościoła i plebanii, jak i chociażby niemałe koszty posiadania samochodu, bez którego jednak nie da się normalnie prowadzić posługi ani funkcjonować w życiu codziennym. Datki w Guayzimi nie są wysokie, a w mniejszych wioskach nie ma ich wcale.
Najbardziej oddalone jest Chumpianz, położone tuż przy granicy z Peru. Żeby tam dotrzeć i wrócić tego samego dnia, ojcowie Augustyn i Tymon wyjeżdżają samochodem o wpół do szóstej, jeszcze przed świtem. Po półtorej godziny dojeżdżają do Shaime, skąd czeka ich około dwunastu kilometrów marszu, co zajmuje trzy godziny przy dobrych warunkach. Dalej jest już prościej, bo kolejne czterdzieści minut trwa rejs łodzią po rzece Nangaritza. Potem msza, obiad, chwila na rozmowy i powrót. Łącznie dwadzieścia cztery kilometry marszu przez dżunglę – w habitach, z plecakami, koniecznie w wysokich kaloszach, czyli obowiązkowym obuwiu w tym klimacie.
Pojawienie się Polaka na ulicach Guayzimi wzbudza ciekawość. W mieście są niby trzy hotele, ale o turystów ciężko. Bardziej służą one miejscowym szukającym intymności. Wszyscy wiedzą, że jak biały, to pewnie gość Bernardynów. I wszyscy są przyjaźnie nastawieni. Ekwadorczycy lubią przybyszów i nie przepuszczą okazji do rozmowy.
We wtorek kończy się czterodniowa fiesta z okazji trzydziestej drugiej rocznicy utworzenia kantonu. We środę oczywiście dzień wolny, na odpoczynek. Bernardyni też idą na plac, poobserwować koncert, a nawet potańczyć trochę z wiernymi. Być blisko ludzi.
Po wieczornej mszy zmieniają habity na krótkie spodenki i podkoszulki i idą grać w piłkę z miejscowymi. Wszyscy w Ekwadorze grają. Ludzie akceptują w pełni polskich misjonarzy. Przynoszą im często podarunki – jajka, banany, mięso i chętnie włączają się w życie parafii.
Próbuję zrobić zdjęcie dwóch mężczyzn płuczących złoto w rzece. Trzciny zasłaniają mi dobry widok, a trochę obawiam się, że mogą nie chcieć być obserwowani – a na pewno nie fotografowani. Nie mam jak podejść bliżej, nie zwracając ich uwagi. Przez wysoką trawę fotografuję co mogę i odchodzę, nim mnie zauważą.
Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” znajduje się na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
Uzurpacja władzy, krzywoprzysięstwo w Senacie, nielegalne kontakty z obcymi wywiadami, fałszywe dokumenty, dymisje wysokich funkcjonariuszy, dziennikarze prześladowani za dociekanie prawdy…
Piotr Witt
Przed rokiem użytkownicy sieci mogli obejrzeć film nakręcony 1 maja, z ukrycia w paryskim ogrodzie botanicznym: dwaj mężczyźni z opaską „Policja” na rękawie powalili na ziemię jakiegoś człowieka. Wszczęto śledztwo, dość ślamazarnie, jak zwykle, gdy chodzi o afery polityczne. Sprawa nabrała rumieńców, gdy pewna dziennikarka odkryła niedługo później, że dwaj mężczyźni należą do ochrony osobistej prezydenta Macrona. W wyniku dalszych dochodzeń i zaciekłej pracy dziennikarzy w ciągu roku banalny incydent poturbowania manifestanta przekształcił się w gigantyczna aferę państwową z udziałem fałszywych policjantów, prawdziwych agentów francuskiego kontrwywiadu, agentów Mossadu, miliarderów rosyjskich powiązanych z mafią, handlarzy broni i Bóg wie kogo jeszcze. (…)
Kiedy okazało się, że Benalla nie miał statusu policjanta, który sobie oszukańczo przypisał, i że prokuratura wszczęła przeciwko niemu śledztwo z oskarżenia o pobicie, Pałac Elizejski mógł zareagować tylko w jeden sposób: były ochroniarz został formalnie zwolniony. (…)
Wszystko to zbladło wobec rewelacji, które wkrótce nadeszły. Alexander Benalla posiada trzy paszporty dyplomatyczne (agencja prasowa Mediapart ujawniła później, że ma i czwarty). Przygotowują dla niego w budynku nad Sekwaną, należącym do Prezydencji, 200-metrowe mieszkanie. W tym pałacowym gmachu mieszkała niegdyś nieślubna żona François Mitterranda z córeczką Mazarine.
Wobec tych wszystkich rewelacji nasuwa się pytanie: jakie związki, o jakim charakterze muszą łączyć goryla z prezydentem, żeby ten pierwszy zasłużył na podobne fawory?
W lutym, podczas gdy minister spraw wewnętrznych bagatelizował aferę Benalli jako niedowarzonego narwańca, agencja prasowa Mediapart ujawniła nowe elementy łamigłówki. Bohater skandalu uprzednio pośredniczył w negocjowaniu kontraktu z dwoma oligarchami rosyjskimi na ochronę ich posiadłości w Paryżu i w Monaco. Wysokość kontraktu wynosiła 2,2 miliona euro. (…) Jest może tylko kwestią przypadku, że muzułmanin Machmudow zwrócił się o opiekę do muzułmanina Aleksandra Benalli, którego prawdziwe imię brzmi Maruan. (…) Zanim 23 lipca został oficjalnie zwolniony z Pałacu Elizejskiego, Benalla zdążył podpisać pierwszy kontrakt. Do końca roku, już po zwolnieniu, podpisał również drugi, na łączną sumę ponad dwóch milionów euro. (…)
Rzeczy skomplikowały się jeszcze bardziej, kiedy wyszło na jaw, że Benalla nie jest muzułmaninem, uzbeccy bogacze nie zwracali się zatem do współwyznawcy. Z pochodzenia jest Marokańczykiem, a mówiąc ściśle – marokańskim Żydem. Wywiad marokański jest uważany za najlepszy w Europie, jeżeli nie najlepszy na świecie, gdyż stanowi przybudówkę Mossadu. W świetle tej rewelacji pojawiło się pytanie o cztery paszporty – dwa dyplomatyczne i dwa służbowe, których przecież zwyczajny, a nawet nadzwyczajny agent ochrony nie potrzebuje. (…)
Od czasu kampanii europejskiej o Benalli jak gdyby zapomniano.
Afera ma swój dalszy ciąg przed trybunałami, ale informacji na jej temat nie upowszechnia się. „Wyciszajcie, towarzysze, wyciszajcie!” – mawiał przy takich okazjach sekretarz Gierek.
(…) W Benallagate zogniskowały się wątki najwyższej wagi. Można się było zatem spodziewać jeżeli nie jej rozwiązania, to przynajmniej kontynuacji. Nic takiego nie nastąpiło.
Cały artykuł „Benallagate” Piotra Witta, stałego felietonisty „Kuriera WNET”, obserwującego i komentującego bieżące wydarzenia z Paryża, można przeczytać w całości w czerwcowym „Kurierze WNET” nr 60/2019, s. 3 – „Wolna Europa”, gumroad.com.
Piotr Witt komentuje rzeczywistość w każdą środę w Poranku WNET na wnet.fm.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Felieton Piotra Witta pt. „Benallagate” na s. 3 „Wolna Europa” czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com
Bank nigdy nie powie: zabrakło nam pieniędzy. Człowiek czy przedsiębiorstwo zawsze otrzyma w banku kredyt, jeżeli posiada zdolność kredytową. Przyczynia się to do wielu problemów społecznych.
Adam Domaradzki
Zmiany 1989 roku i system neoliberalny
Polska nie była jedynym krajem, w którym ograbiono obywateli z oszczędności. Stało się to również w krajach Ameryki Łacińskiej (Argentyna…).
System pieniądza dłużnego, ustanowiony w 1913 roku w Stanach Zjednoczonych (założenie FED), umiędzynarodowiony częściowo po II wojnie światowej, a całkowicie po 1971 roku, domaga ciągłej spłaty odsetek lub zaciągania kolejnych kredytów (nie z własnej woli) przez państwo, przedsiębiorstwa czy gospodarstwa domowe. Potrzebuje on, aby się ocalić, od czasu do czasu dokonać grabieży całych społeczeństw.
Tym właśnie była denominacja złotówki w latach 90., kradzież OFE za rządów Donalda Tuska, kredyty tzw. frankowe, a może nawet afera Amber Gold. System ten stworzyli ekonomiści i politycy skupieni wokół tzw. szkoły chicagowskiej (Jeffrey Sachs), którzy wyznają zasadę monetaryzmu (Milton Friedman i kolejni szefowie FED). W tym systemie, który służy przede wszystkim międzynarodowym korporacjom, oferowane jest finansowanie bez limitu, a na owoce pracy poszczególnych społeczeństw nakładane są ciężary (podatki dochodowe na spłatę międzynarodowych odsetek, podatki od pracy, etc.). System ten w żadnej mierze nie służy gospodarce narodowej i lokalnym społeczeństwom. Charakteryzuje się raczej drapieżnym przepływem kapitału międzynarodowego i tzw. prywatyzacją, co fachowo określa się jako fuzje i przejęcia (M&A), wprowadzając niestabilność lokalnych społeczności.
W Polsce tzw. transformacja ustrojowa doprowadziła do zainstalowania ustroju gospodarki neoliberalnej w 1997 roku (uchwalenie nowej konstytucji oraz ustawy Prawo bankowe, ustawy o NBP i ustaw o sądach i komornikach). W ten sposób międzynarodowy system finansowy został wkomponowany w polską rzeczywistość społeczno-gospodarczą i działa już przeszło 20 lat. Od tego czasu obowiązuje zasada „wzrost PKB”, a w mediach nie wymawia się drugiego członu tej zasady – „w oparciu o wzrost zadłużenia”. Tak jest skonstruowany ten system.
Solidarność i solidaryzm
Jako Polacy uwięzieni w „więzieniu informacyjnym” PRL i posiadający na przełomie lat 80. i 90. w sobie coś, co nazywam „mentalnością peweksowską”, łatwo daliśmy się uwieść kolorowemu Zachodowi z pełnymi półkami, które i do nas zawitały. Podobnie dają się uwodzić (przekupić?) osoby rządzące w państwach rozwijających się. Za dolara czy euro można przecież zaspokoić konkretne potrzeby osobiste czy rodzinne. (…)
Ustrój pieniądza dłużnego, w którym się znaleźliśmy, całkowicie przeczy zasadom solidaryzmu społecznego. Wyklucza on większość społeczeństwa z udziału w owocach pracy. Pożyteczna praca często nie jest w nim odpowiednio wynagradzana (zawody służby społecznej, np. nauczyciele, lekarze, kolejarze, rolnicy), a
zawody w sektorach będących blisko bankowości, które nie przyczyniają się często do rozwoju społeczeństwa, a czasem wręcz je okradają, są najlepiej wynagradzane w gospodarce.
Warto zdać sobie sprawę, że system jest skonstruowany tak, że wraz z każdym zakupem towaru w sklepie część naszych pieniędzy jest odprowadzana do właścicieli sektora finansowego, gdyż każdy produkt zawiera w sobie koszty kredytu. A nikt nas nie pytał o zdanie na ten temat! (…)
Jak przyznają oficjalnie coraz liczniejsi ekonomiści, a nawet sam Bank Anglii, obecnie pieniądze tworzone są przez banki prywatne z niczego (ex nihilo). Takie pieniądze nazywamy również fiat money (niech się staną). Krótko mówiąc, nie ma takiej możliwości, aby człowiek czy przedsiębiorstwo nie otrzymało w banku kredytu, jeżeli posiada zdolność kredytową. Bank nigdy nie powie: zabrakło nam pieniędzy. Przyczynia się to do wielu problemów społecznych i nadmiernej władzy środowiska bankierskiego, zwanego też banksterami. Strumienie pieniędzy są bardzo często kierowane nie na projekty, które przyczyniają się do rozwoju społeczeństwa, ale na te, które generują największe zyski dla sektora finansowego. Ekonomia solidaryzmu społecznego przyznaje bankom rolę pośrednika finansowego między Bankiem Narodowym a społeczeństwem. Obecnie jedynie ok. 8–12% pieniędzy to pieniądz emitowany przez NBP. Reszta jest pieniądzem stworzonym z niczego przez prywatny sektor finansowy, głównie z kapitałem międzynarodowym. Naczelną zasadą w takiej gospodarce – co przekłada się na funkcjonowanie społeczeństwa – jest zysk oraz wzrastające ceny, za którymi starają się nadążyć płace (praktycznie jedyne źródło dochodu), często poprzez podsycane konflikty społeczne. Przypomina to walki klasowe zupełnie niepotrzebne, jeśli byśmy dotknęli źródła problemu. (…)
Warto przytoczyć słowa z encykliki Centesimus annus z 1991 roku („100 lat po” [Rerum novarum[): „Inną jeszcze praktyczną formę odpowiedzi na komunizm stanowi społeczeństwo dobrobytu albo społeczeństwo konsumpcyjne. Dąży ono do zadania klęski marksizmowi na terenie czystego materializmu, poprzez ukazanie, że społeczeństwo wolnorynkowe może dojść do pełniejszego aniżeli komunizm zaspokojenia materialnych potrzeb człowieka, pomijając przy tym wartości duchowe. Jeżeli w rzeczywistości prawdą jest, że ten model społeczny uwydatnia niepowodzenie marksizmu w swoich zamiarach zbudowania nowego i lepszego społeczeństwa, to równocześnie, na tyle, na ile odmawia moralności, prawu, kulturze i religii autonomicznego istnienia i wartości, spotyka się z marksizmem w dążeniu do całkowitego sprowadzenia człowieka do dziedziny ekonomicznej i zaspokojenia potrzeb materialnych”.
Jak wołał nasz wielki rodak: „Nie chciejmy takiej wolności, która nic nie kosztuje!”. Warto podjąć zbiorowy wysiłek i zrealizować nasz polski sen.
Cały artykuł Adama Domaradzkiego „Wolność 2.0. Amerykański dług czy polski sen?” znajduje się na s. 5 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Adama Domaradzkiego „Wolność 2.0. Amerykański dług czy polski sen?” na s. 18 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
Polska Wielki Projekt sprzeciwia się skazaniu nas na życie w dryfie. Kongres jest z ducha konserwatywny. Nie jest jednak głuchy i zamknięty na głosy myślących inaczej – wszak projekt trwa.
Katarzyna Zybertowicz
Od lat w środowiskach konserwatywnych panuje zatroskanie o to, jak wydobyć Polskę z pułapki średniego rozwoju. Ciągle nie umiemy sobie z tym poradzić, chociaż warto dziś podkreślić, że obecne spowolnienie gospodarcze w Niemczech u nas nie pociągnęło za sobą reakcji obniżającej wzrost gospodarki, jak się obawiano. (…)
Chrześcijańska Europa nie przetrwa bez Polski – nie trzeba wielkiej przenikliwości, by taką diagnozę postawić. Ale gdy spytamy: jak nasz potencjał kulturowy wpleść w unijne instytucje i procedury, to widać, jak mało spraw nadal mamy przemyślanych.
Wśród wielu ważnych motywów tegorocznego kongresu jest „Rodzina, państwo, demografia. Jak przełamać niekorzystne trendy w Polsce i Europie?”. Nie da się jednak kompleksowo odpowiedzieć na takie pytanie bez podjęcia wysiłku konfrontacji z dyskursem lewicowo-liberalnym. Pewnie dlatego zaplanowano takie sesje jak „Nowa wiosna ludów? Demokracja kontra liberalizm” oraz „Lingua Democratiae Liberalis jako narzędzie inżynierii społecznej”. Ale czy znajdziemy klucz komunikacyjny do środowisk, które uważają się za progresywne?
„Polska Wielki Projekt” – ta nazwa Kongresu od lat działa na wyobraźnię (zapominam teraz tych, których razi swoją megalomanią), ale przecież ta metafora mieści w sobie o wiele więcej. Nie wyczerpuje tego nawet szeroka działalność fundacji o tej samej nazwie, sprawującej pieczę nad inicjatywami społeczno-kulturalnymi promującymi nasz kraj i polskie osiągnięcia. Polska Wielki Projekt to jest złożony kompleks wieloletnich przedsięwzięć i codziennej pracy wielu ludzi, to próba swoistej materializacji tych pomysłów, które rodziły się i rodzą podczas setek rozmów w przyjacielskich gronach i podczas mniej lub bardziej formalnych spotkań. Słowo „projekt” jest tu nieprzypadkowe, bo Polska to nie jest prosty i jednoznaczny koncept. To ciągłe wyzwania gospodarcze i polityczne, ale też coraz częściej kulturowe, by nie rzec – tożsamościowe. Ale Polska (w cudzysłowie i bez) to także nasze zagubienia.
Polska to bez wątpienia projekt wielki i nie o manię wielkości tu chodzi. Idzie o doniosłość wyzwań i skalę wymagań, które polskie dziedzictwo po prostu nam stawia.
Gdy w 2011 r. miała miejsce pierwsza edycja kongresu, szczególnie w środowiskach konserwatywnych panowało poczucie, że Polska coraz bardziej wpada w niedobry dryf. Dziś można mieć wrażenie, że w dryfie i egzystencjalnym, i strukturalnym jest nasza Europejska Wspólnota.
(…) Dawno temu polityk, który obecnie wzbudza skrajne emocje Polaków, użył sformułowania, że „polskość to nienormalność”. Fraza trafiła na listę wikicytatów i do dziś w pewnych środowiskach wywołuje głosy troski, że nie wolno tej wypowiedzi wyrywać z kontekstu, że tam jest jakaś prawda ukryta i że coś bardzo ważnego to sformułowanie wyraża.
Jeśli polskość to trud i zobowiązanie, to faktycznie postawa taka, nie będzie „normalna” w świecie radośnie pląsających parad równości, wolności, radości i zabawy.
Dryfowanie Europy, rozmywanie tożsamości jej krajów członkowskich nie sprzyja zachowaniu ostrości odróżniania normalności od wykoślawień. Nie można bezkarnie deformować pojęcia narodu, tylko dlatego, że wielorako wyzwolonym kojarzy się z opresją. Lansowanie oryginalności jako normy, nawet jeśli ma to miejsce „tylko” w sferze obyczajowej, nie przyniesie społeczeństwu niczego dobrego. Społeczeństwo, jeśli ma przetrwać jako wspólnota, potrzebuje stabilnych ram. Potrzebuje też silnych korzeni dla tworzenia nowych form tożsamości. W przeciwnym wypadku czeka nas tylko egzystencjalny chaos.
Cały artykuł Katarzyny Zybertowicz „Projekt przeciw dryfowi” znajduje się na s. 5 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Katarzyny Zybertowicz „Projekt przeciw dryfowi” na s. 5 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
W którym kraju to spłacanie ma się zacząć, a w którym skończyć? Czy Polacy będą najpierw czekać na spłatę odszkodowań przez Niemców i Rosjan, aby uzyskać środki na wypłacenie odszkodowań np. Żydom?
Mirosław Matyja
Dyplomatyczna bańka mydlana
W Polsce mamy do czynienia z dyplomatyczną bańką mydlaną, której powodem jest uchwalenie ustawy Just Act 447 w USA. Od miesięcy czytamy w prasie i w internecie hasła tego typu: „zagrożenie dla dobra Polski”, „cios w polska suwerenność”, „okradanie Polski”, „Żydzi chcą od nas 300 mld dolarów”. Organizowane są liczne protesty i marsze, komentarze i konstrukcja czarnych scenariuszy nie ustają. Żydzi i Izrael oskarżają w odwecie Polaków o antysemityzm. W tych warunkach rodzi się nawet anty-antysemityzm. Krótko mówiąc, „mleko się wylało” – ale czy ta panika jest uzasadniona?
Spłata już była
Bezspornym faktem jest, ze Żydzi utracili znaczna część mienia w Polsce w wyniku tragicznych wydarzeń w czasie ostatniej wojny światowej. Dlatego w lipcu 1960 r. rząd Polski podpisał ze Stanami Zjednoczonymi umowę, zgodnie z którą zobowiązał się zapłacić 40 mln ówczesnych dolarów amerykańskich za całkowite uregulowanie i zaspokojenie wszystkich roszczeń obywateli USA (żydowskiego pochodzenia), zarówno osób fizycznych, jak i prawnych, z tytułu nacjonalizacji i innego rodzaju przejęcia przez Polskę mienia tychże obywateli, które nastąpiło w Polsce przed dniem podpisania i wejścia tej umowy w życie. Spłata tego zobowiązania przez Polskę następowała regularnie w rocznych ratach i została w całości zakończona w styczniu 1981 r. Po prawie 40 latach roszczenia USA pojawiają się ponownie, tym razem w postaci ustawy JUST Act 447, co powoduje zrozumiale oburzenie. To oburzenie jest tym większe, że aktualne roszczenia są nieuzasadnione i przede wszystkim skonstruowane w ramach wewnętrznego prawa amerykańskiego. Tu rodzi się pytanie: czy „era Holocaustu” obejmuje też okres po roku 1960?! Nie jest jednak tajemnicą, że żydowski lobbing w Kongresie Stanów Zjednoczonych jest mocny – a tam, gdzie grupy interesów mają coś do powiedzenia, można również wykreować odpowiednią ustawę.
JUST Act 447
Dlaczego jedna ustawa wzbudza tyle emocji? W tym akcie prawnym chodzi o wypłacenie odszkodowań dla ofiar Holocaustu i ich rodzin, które nie otrzymały dotąd odszkodowania za straty wojenne i powojenne. Ustawa jest bardzo nieścisła, bo nie definiuje dokładnie i jasno ani podmiotu, ani czasu – czyli podstawowych elementów, do których się odnosi. Generalnie termin ‘Holokaust’ należy rozumieć w odniesieniu do ludobójstwa prześladowanych grup etnicznych, narodowych i społecznych oraz więźniów politycznych w obozach koncentracyjnych.
Powszechnie pojęcie to związane jest jedynie albo przede wszystkim z ludobójstwem Żydów w czasie II wojny światowej – i to jest pojęcie zawężone. Holocaust oznacza albo powinien oznaczać zagładę ludności jakiejkolwiek narodowości, nie tylko żydowskiej.
Ustawa odnosi się czasowo do „ery Holocaustu”. Jaka to konkretnie „era”? Czy to lata 1933–45 czy też „tylko” lata 1939–1945? Czy „era Holocaustu” to również tzw. lata stalinowskie, a więc powojenne? Tych konkretów brakuje w ustawie JUST. W każdym razie ten akt prawny odnosi się do osób, które przeżyły Holocaust oraz innych ofiar nazistowskich prześladowań – a więc nie tylko Żydów. Być może Żydzi uważają się za naród wybrany, ale który naród nie ma takiego zdania o sobie?
Jesteśmy więc przy kwestii interpretacji ustawy. Dlaczego interpretuje się ten amerykański wewnętrzny akt prawny tylko w kategoriach odszkodowania dla Żydów? Przyjmijmy teoretycznie, ze „era Holokaustu” to okres II wojny światowej, choć ta czasowa definicja prowokuje dyskusje. Tu należałoby się zastanowić, ile narodowości ucierpiało w okresie wojennego Holocaustu i komu należy się odszkodowanie. Przy czym kwestia odszkodowania dotyczy nie tylko kierunku od Polski na zachód, ale również, a może przede wszystkim, od Polski na wschód. W tym kontekście ustawa wychodzi Polsce naprzeciw, bowiem także Rosja powinna uregulować kwestie odszkodowań wobec Polski. O roszczeniach Polski wobec Niemiec już nie wspominam, bowiem wiadomo, że jakikolwiek rachunek władze w Warszawie winny najpierw przesłać do Berlina, a potem – albo równolegle – do Moskwy.
Ustawa jest oczywiście tendencyjna, ale również niejasno sformułowana, więc każde państwo może praktycznie interpretować ją na swoją korzyść. Dlatego nie ma tu żadnych podstaw do jakiejkolwiek paniki.
Co ustawa JUST oznacza w praktyce prawa międzynarodowego?
Ustawa zobowiązuje sekretarza stanu USA do złożenia sprawozdania dotyczącego sytuacji prawnej i systemowej w 46 krajach, w tym w Polsce, które podpisały w 2009 roku tzw. deklarację terezińską w Czechach. Właśnie ta deklaracja jest podstawą prawno-międzynarodową do wykonania raportu, obejmującego procedury administracyjne, sądowe, w szczególności dotyczące zwrotu mienia tam, gdzie jest to możliwe, wypłaty słusznego odszkodowania tam, gdzie zwrot jest niemożliwy i wreszcie przeznaczania mienia, które nie ma spadkobierców, na cele edukacyjne i społeczne, w szczególności na pomoc ofiarom Holocaustu. Wychodzę z założenia, że chodzi tu w pierwszej linii o informacje o stanie zaspokajania roszczeń obywateli Stanów Zjednoczonych, bowiem ustawa JUST wchodzi w zakres wewnętrznego prawa amerykańskiego. Krótko mówiąc, Izrael nie powinien mieć żadnych podstaw roszczeniowych w stosunku do Polski.
Warto zaznaczyć, że w ustawie nie ma, bo nie może być, jakiegokolwiek przymusu zwracania mienia czy wypłaty odszkodowań przez obywateli 46 państw. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Ustawa, jak już wcześniej wspomniałem, jest elementem wewnętrznego prawa USA, a państwo to jest suwerenne i może uchwalać dowolne ustawy. Ale USA nie mają prawnego dyktatu nad światem ani nie uchwalają prawa uniwersalnego/globalnego, choć często odnosimy takie wrażenie. Więc pytam po raz kolejny: po co ta cała panika? Otóż media wyolbrzymiają zagrożenie dla Polski ze strony USA i Izraela (co ma Izrael do „konfliktu” polsko-amerykańskiego?). Donoszą o możliwych represjach: od nieoficjalnych nacisków przez oficjalny lobbing aż po sankcje, np. bojkot polskich produktów, cła zaporowe, odmowy udzielenia kredytu itp. Stosunkowo nowym hitem medialnym jest możliwość szantażowania Polski przez USA w sprawie instalacji tarczy antyrakietowej i całej rozbudowy potencjału obrony przeciwrakietowej na terenie naszego kraju. A że koszt tej inwestycji będzie wynosić prawdopodobnie ok. 300 mld dolarów (sic), więc media wykreowały wizję, że roszczenia żydowskie opiewają na taka sumę. Oczywiście ani w pierwszym, ani w drugim przypadku kwota ta nie ma najmniejszej racji bytu. Tak więc Polacy sami kreują nieprawdopodobne liczby, które organizacje żydowskie mogą tylko z wdzięcznością przejąć i pobłogosławić. W międzyczasie zapomniano o tarczy przeciwrakietowej i pisze się o żądaniach Izraela wobec Polski właśnie w wysokości 300 mld. Jeszcze „lepsze” jest straszenie społeczeństwa koniecznością wyprzedaży majątku narodowego, aby uzyskać środki na spłatę roszczeń. Wytworzyła się wiec paranoidalna sytuacja, do której wciągnięte zostało zupełnie niepotrzebnie państwo Izrael.
Tymczasem nie wolno obecnie spekulować na temat wielkości odszkodowań, które Polska miałaby zapłacić osobom obcych narodowości za „erę Holokaustu”, bo jakakolwiek podana kwota nie ma w tej fazie racji bytu. Faktem jest, że nie ma tak naprawdę żadnych poważnych wyliczeń. W ustawie zaś napisano, że odszkodowania mają być wypłacone zgodnie ze światowymi standardami w przypadku odszkodowań wojennych i podobnych. Chodzi tu więc o sprawiedliwe, a nie pełne odszkodowania, które zwykle są niemożliwe. Poza tym nie wiadomo jeszcze tak naprawdę, kto i komu ma płacić.
Polskie protesty powinny być skierowane raczej przeciwko deklaracji z Terezina (którą polski rząd dobrowolnie podpisał), bowiem ta deklaracja wchodzi w zakres prawa międzynarodowego. Ale jak wiadomo, żadna deklaracja nie ma charakteru wiążącego dla państwa-sygnatariusza. Natomiast na mocy ustawy JUST Act 447 żadne sankcje nie znajdują umocowania.
Suwerenność
Warunkiem koniecznym każdego państwa do jakiegokolwiek działania we własnym interesie jest jego suwerenność. Dlatego cieszmy się, że od 30 lat Polska jest ponownie suwerenna i strzeżmy tej suwerenności jak oka w głowie. Oczywiście ciągle słyszy się nie do końca przemyślane pomysły, aby w Konstytucji RP dokonać zapisu związanego z przynależnością Polski do Unii Europejskiej i do NATO i nadrzędnością prawa tych instytucji nad prawem polskim. To są jednak na pewno tylko niestosowne żarty wybranych polityków. Bo jeśli nie żarty, to co? Myślę jednak, że nikt tych „żartów” nie bierze poważnie, bowiem oznaczałoby to ograniczenie polskiej suwerenności, a tym samym oddanie części prerogatyw władczych organom ponadnarodowym, albo jeszcze lepiej – państwom, które mają ostatni głos w UE i NATO. A to byłby definitywny powrót do sytuacji z czasów PRL. Dlatego uważam spekulacje niektórych polskich polityków, igrających z ograniczeniem polskiej suwerenności na rzecz instytucji ponadnarodowych, za bardzo niebezpieczne i niesmaczne. Aktualna „wojna dyplomatyczna”, bo jak to inaczej nazwać, jest przykładem na to, jak ważna jest niezależność i niezawisłość, a wiec suwerenność Polski. Dodam tutaj, że decyzja podjęta przez Naród przy urnie wzmocniłaby i potwierdziłaby jeszcze bardziej suwerenny charakter państwa – zgodnie z art. 4 Konstytucji RP.
Rola polskiego rządu i dyplomacji
Co robi polski rząd w tej w sumie paradoksalnej sprawie? Niestety, nie wiemy, co robi i czy cokolwiek robi. Naród jest wzburzony, wytworzyła się tzw. dynamika własna w kraju i wśród Polonii. W tej sytuacji premier polskiego rządu powinien uspokoić wzburzone społeczeństwo, osobiście albo za pośrednictwem swojego rzecznika. Wypowiedzieć się na temat interesów Narodu Polskiego i raison d’être Polski. Powinien informować i przede wszystkim uspokajać społeczeństwo na bieżąco. Ważna rola przypada tutaj dyplomacji polskiej, która powinna prowadzić półoficjalne negocjacje pozakulisowe, aby bez wzburzania opinii publicznej doprowadzić ten niewypał dyplomatyczny do szczęśliwego końca. Czy polska dyplomacja potrafi prowadzić takie nieformalne rozmowy? Chodzi tu bowiem o ingerowanie w wewnętrzne sprawy USA, gdyż ustawa JUST Act 447 jest wewnętrznym prawem amerykańskim. To delikatna sprawa, ale dyplomaci są po to, aby zajmować się takimi właśnie delikatnymi kwestiami. Dyplomata, np. ambasador, to również lobbysta szukający ustawicznie kontaktów ze ośrodkami władczymi innych państw i powinien być biegły w prowadzeniu nieformalnych negocjacji.
Dyplomacja to nie zabawa dla grzecznych dzieci ani nie tylko odwiedzanie środowisk polonijnych, lecz ciężka i odpowiedzialna praca.
Pocieszam się jednak, że działania polskiego rządu i polskiej dyplomacji „idą pełną parą” zakulisowo i wkrótce doczekamy się pozytywnych efektów tych działań (?).
Czy ustawa JUST jest przemyślana?
Wróćmy jednak do ustawy JUST Act 447. Nie wymaga komentarza fakt, że ta ustawa nie jest do końca przemyślana. W grę wchodzi 46 państw mających spłacać odszkodowania ofiarom ludobójstwa (Holokaustu). W którym kraju to spłacanie ma się zacząć, a w którym skończyć? Czy Polacy będą najpierw czekać na spłatę odszkodowań przez Niemców i Rosjan, aby uzyskać środki na wypłacenie odszkodowań np. Żydom? Piszę Żydom, a nie Izraelowi, bowiem państwo izraelskie w okresie żydowskiego Holokaustu nie istniało. Ustawa jest wewnętrznym uregulowaniem prawnym w USA – jest więc moralna sugestia uregulowania tzw. „kwestii roszczeniowych” i dotyczy, jak już wspomniałem, „ery Holocaustu”. Egzekwowanie tych uregulowań leży jednak całkowicie w gestii i zależy od dobrej woli suwerennych państw.
Uchwalając ustawę JUST Act 447 Kongres USA skompromitował się. Żadne państwo nie powinno, bezpośrednio czy pośrednio, w ramach swojego wewnętrznego prawa, ingerować w sprawy innych państw. Od tego jest prawo międzynarodowe i jego instytucje – w tym wypadku ONZ. Potęga i dominacja USA w polityce światowej nie upoważniają władz amerykańskich do jakiegokolwiek sugerowania innym podmiotom międzynarodowym, jak powinny postępować. Dlatego śmieszy mnie wręcz wypowiedź ministra spraw zagranicznych USA Mike’a Pompeo, który ingeruje w wewnętrzne sprawy polskie i wzywa polskie władze, aby poczyniły postępy w zakresie kompleksowego ustawodawstwa dotyczącego restytucji mienia prywatnego dla osób, które utraciły nieruchomości w dobie Holocaustu.
Ciekawe, czy amerykański dyplomata będzie tez nawoływał władze np. Rosji i Ukrainy do podobnych „postępów”? Ustawa JUST nie jest ani spójna, ani logiczna, ale przede wszystkim nie jest „przekładalna” w praktyce międzynarodowej.
Oczywiście nikt nie neguje potrzeby prowadzenia polityki zadośćuczynienia za ludobójstwa – jednak powinno się to dziać na arenie międzynarodowej i z udziałem wszystkich zainteresowanych, i przede wszystkim dla wszystkich poszkodowanych. Nie zapominajmy, ze Polska jest dużym demokratycznym krajem, położonym w centrum Europy, niezawisłym, dumnym i przede wszystkim suwerennym. I ta świadomość powinna wystarczyć, aby Polki i Polacy mogli bez obaw i optymistycznie spoglądać w przyszłość. Rząd Polski podpisał suwerennie deklarację z Terezina i powinien ją również suwerennie intepretować i informować polskie społeczeństwo na bieżąco. Zaś dramaturgia związana z ustawą JUST Act 447 to dyplomatyczna i medialna bańka mydlana.
Mirosław Matyja – politolog, ekonomista i historyk, jest profesorem Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO) w Londynie, gdzie pełni funkcję dyrektora Zakładu Kultury Politycznej i Badań nad Demokracją.
Artykuł Mirosława Matyi „Dyplomatyczna bańka mydlana” znajduje się na s. 9 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Mirosława Matyi „Dyplomatyczna bańka mydlana” na s. 9 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com
Ta druga Ukraina jest mało znana. Nigdy nie była niemym tłumem – ma swoich wspaniałych analityków, naukowców, dziennikarzy, ale przegrywa z rozbudowaną machiną propagandową stworzoną przez Poroszenkę.
Swietłana Fiłonowa
Za Poroszenki powstały dwie Ukrainy. Ukraina pierwsza przeprowadzała reformy demokratyczne i walczyła z korupcją. Powoli, nie tak szybko, jak byśmy chcieli, ale przeprowadzała i walczyła. W Ukrainie drugiej można było mówić jedynie o imitacjach reform, które żadnych problemów nie rozwiązywały, raczej stwarzały nowe i potęgowały stare. Pierwsza nie chciała w tym życiu nic oprócz armii, mowy, wiary (przedwyborcze hasło Poroszenki). Druga takoż była na to wrażliwa, ale dodawała „i dla wszystkich coś choćby trochę do jedzenia” (żart Kwartału 95). Nękała ją plaga ubóstwa. Co rok około 15 milionów Ukraińców wyjeżdżało do pracy (do różnych krajów, w tym do Polski), żeby przetrwać.
W Ukrainie pierwszej ciągle mówią o pogorszeniu stosunków polsko-ukraińskich. Ukrainę drugą zamieszkują ludzie, którzy, o dziwo, o wsparciu i pomocy płynącej z Polski teraz pamiętają lepiej niż o krzywdach, których doznali przodkowie części ich rodaków w okresie dwudziestolecia międzywojennego, czyli 80–100 lat temu. Uparcie twierdzą, i to wynikało z sondażów, że ze wszystkich obcokrajowców najbardziej sympatyzują z Polakami.
Ta pierwsza przy szosie do Europy wybrała jako drogowskaz dla wszystkich (bo bohaterowie narodowi są po to, żeby być drogowskazami) ideologię nielicznej grupy. Ci, którzy byli tym zbulwersowani, zostali nazwani zdrajcami ojczyzny, separatystami i agentami Kremla. Zresztą nazywano tak wszystkich, którym cokolwiek nie podobało się w kraju – nawet podwyżka czynszu.
Ta druga Ukraina jest mało znana. Oczywiście nigdy nie była niemym tłumem – ma swoich wspaniałych analityków, naukowców, dziennikarzy, ale przegrywa z rozbudowaną machiną propagandową stworzoną przez Poroszenkę, która – według ukraińskiego filozofa Sergeja Dacuka – była nawet mocniejsza od putinowskiej. W każdym razie tej drugiej Ukrainy nie było widać na zewnątrz.
Proszę zwrócić uwagę na wyniki wyborów poza granicami kraju. Im bliżej Ukrainy, czyli więcej możliwości bezpośredniej obserwacji, tym większe poparcie miał Zełenski. W Gruzji uzyskał on w drogiej turze 50,37 proc. głosów, na Węgrzech 50,56 proc., w Armenii 67, 64 proc., na Litwie 52, 83 proc., na Łotwie 61, 54 proc., w Polsce 50,65 proc., w Estonii aż 72,29 proc. Natomiast Poroszenko miał najwyższe poparcie wśród Ukraińców w Australii, Irlandii, Holandii, Kanadzie, USA i Szwajcarii, czyli tam, gdzie na decyzję wyborców w znacznym stopniu wpływają nie doświadczenia osobiste, lecz informacja medialna.
Ale europejska, w tym polska prasa patrzy na Ukrainę i na Zełenskiego oczami zwolenników Poroszenki.
Nawiasem mówiąc, czy nikogo nie dziwi ten fakt, że zarówno „Gazeta Wyborcza”, jak i „Rzeczpospolita” zazwyczaj odwołują się do tych samych źródeł, do tych samych ludzi? Jaskrawy przykład – iście wszechobecny Witalij Portnikow: politolog pierwszej klasy, świetny publicysta, złote pióro, diament w koronie Poroszenki; temu nie sposób zaprzeczyć.
Lecz i dojść do prawdy, omijając zasadę „niechaj druga strona też zostanie wysłuchana”, bardzo trudno.
Ta jednomyślność już trochę nudzi. Na temat Zełenskiego napisano mnóstwo analiz, prognoz i komentarzy, ale rzadko można wyczytać coś, co odbiega od spotów wyborczych Poroszenki, czasami dziwacznych, bardzo rzadko zaopatrzonych w logiczne argumenty. Do tej chwili Zełenski nie zrobił i nie powiedział nic takiego, co mogłoby zwiastować zbliżenie z Rosją i rezygnację z kursu zachodniego. Wprost przeciwnie. To skąd te ciągle powtarzane obawy? (…)
Wielu dało się przekonać, że pomylono fikcję z rzeczywistością – ukraińscy wyborcy nie potrafili odróżnić komika od postaci granej przez niego w serialu „Sługa narodu” i tak naprawdę głosowali na Gołoborodkę, a nie na Zełenskiego.
W rzeczywistości serial „Sługa narodu” nie miałby nie tylko żadnego wpływu na wyborców, ale i żadnych szans na aż taką popularność, gdyby w jego obsadzie nie znaleźli się wszyscy aktorzy „Kwartału 95” – kultowego kabaretu ukraińskiego, który przez wiele lat specjalizował się w satyrze politycznej.
Nie zauważyć różnicy to jest trochę tak, jakby ktoś powiedział, że wszystko jedno, czy koń stoi przed wozem, czy wóz przed koniem. Wiadomo, że zawsze i wszędzie zaufanie do władzy jest odwrotnie proporcjonalne do miłości do komików. Nie chodzi tylko o źródło pozytywnych emocji, choć i to jest ważne, lecz istotą rzeczy jest to, że nieustanne ośmieszanie kogoś jest sposobem podważania jego powagi, a w efekcie moralnej i społecznej delegitymizacji. A więc co tydzień aktor Zełenski razem ze swoim zespołem stawał przed wypełnioną po brzegi widownią i zaczynał rozmowę o tym, o czym z Ukrainą nikt nie rozmawiał (każdy występ transmitował kanał 1+1). Każdy aktor wyczuwa co do drobniejszych szczegółów nastrój widowni, więc doskonale wie, co ludzi boli i o co im chodzi.
Jasne, że państwo to nie widownia. Ale Zełenski usiłuje utrzymać ten bezpośredni kontakt w nowym formacie. Sprytnie korzysta z nowych mediów. Program wyborczy Zełenskiego pod hasłem „Ukraina moich marzeń” był również tworzony online, uzupełniany przez wszystkich chętnych.
Cały artykuł Swietłany Fiłonowej „Przeciętny Kowalenko vs dwóch Poroszenków” znajduje się na s. 4 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Swietłany Fiłonowej „Przeciętny Kowalenko vs dwóch Poroszenków” na s. 4 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com