„Rok 1984” George’a Orwella został od a do z zrealizowany w Chinach – twierdzi żyjący na wygnaniu chiński pisarz Ma Jian

Komunistyczna Partia Chin nie wstydzi się zamiaru zdominowania świata pod względem gospodarczym i wojskowym, a technologia skradziona Zachodowi jest niezbędnym środkiem do osiągnięcia jej celów.

Peter Zhang

Podczas gdy prasa międzynarodowa ekscytuje się pierwszą na świecie SI posiadającą świadomość – generowanym komputerowo prezenterem chińskiej państwowej agencji prasowej Xinhua – niewielu wie o niepokojącym programie rozwoju broni SI w Pekińskim Instytucie Technologii (PIT) – jednym z najlepszych ośrodków badań nad bronią w Chinach. Obecnie Komunistyczna Partia Chin (KPCh) nie wstydzi się zamiaru zdominowania świata zarówno pod względem gospodarczym, jak i wojskowym, a technologia skradziona głównie Zachodowi jest niezbędnym środkiem do osiągnięcia jej celów. (…)

Przez ostatnie trzy dekady zachodnie firmy miały nadzieję zdobyć zyskowne udziały w chińskim rynku, ale mogło to nastąpić jedynie poprzez poniesienie wysokich kosztów w formie transferu technologii dokonanego pod presją władz lokalnych.

Wymuszone transfery technologii z czasem skutecznie zmniejszyły przewagę konkurencyjną zachodnich firm. Według raportu Biura Przedstawiciela Handlowego USA z 2017 roku, Chiny rokrocznie kradły własność intelektualną amerykańskiego pochodzenia o wartości ok. 600 mld dolarów. (…)

Przekonanie, że technologia pomaga zliberalizować zamknięte społeczeństwa, nie musi sprawdzać się w każdym przypadku, szczególnie w Chinach. W artykule Dlaczego technologia sprzyja tyranii, opublikowanym w „The Atlantic”, Yuval Noah Harari przedstawił szczegółowy wywód na temat tego, że technologia niekoniecznie zaprzyjaźnia się z liberalnymi społeczeństwami, a ta najnowocześniejsza, gdy oddala się od mas, zamiast społeczeństwu sprzyja tyraniom.

Chociaż niektóre z podstawowych argumentów Harariego są przedmiotem debaty, poruszył on kilka krytycznych kwestii dotyczących sposobu, w jaki technologia i sztuczna inteligencja są w stanie wzmocnić dyktatury, a także zwiększyć niebezpieczeństwo przekazania władzy maszynom. Według tego autora słabe ogniwo reżimów autorytarnych w XX w., czyli chęć skoncentrowania wszystkich informacji i władzy w jednym miejscu, może dzięki nowej technologii, takiej jak SI, stać się ich mocną stroną i zadecydować o przewadze w XXI w. Wydaje się, że Harari ma rację, iż technologia wzmocniła obecnie kontrolę autorytarną w zamkniętych społeczeństwach. Dziesiątki milionów ludzi z „pokolenia Z” w Chinach, zwanego także „pokoleniem Wielkiego Firewalla”, dorasta w przyzwyczajeniu do innego układu cyberrzeczywistości niż ci, którzy mieszkają w pozostałej części świata.

Przebywający na wygnaniu pisarz Ma Jian powiedział niedawno, że Rok 1984 George’a Orwella został od a do z zrealizowany w Chinach.

Reportaż australijskiej telewizji ABC zatytułowany Nie znam Facebooka ani Twittera: Chińska generacja Z, Wielkiego Firewalla, odcięta od Zachodu przedstawia mrożącą krew w żyłach rzeczywistość: młodzi chińscy internauci osiągają dorosłość dzięki zestawowi światopoglądów, który znacząco różni się od światopoglądu ludzi żyjących w pozostałej części świata.

Wielki Firewall najwyraźniej stworzył dwa różne, równoległe światy na tej samej planecie Co gorsza, niektóre zachodnie firmy technologiczne są chętne pomóc KPCh dopracować narzędzia represji, niezależnie od wewnętrznego sprzeciwu.

Kiedy Pichai, dyrektor generalny Google, powiedział prasie: „Technologia nie rozwiązuje problemów ludzkości”, wydawał się sugerować, że jego Google może w sumie przysparzać ludzkości problemów w świetle kontrowersyjnego „Dragonfly Project”, którego celem jest pomoc KPCh w monitorowaniu internautów.

„Nie bądź zły” było przez lata mottem firmy Google – do roku 2000. Jednak ta dewiza została po cichu usunięta, a w roku 2015 Alphabet, firma macierzysta Google, przyjęła nowe motto: „rób to, co należy”, najwyraźniej próbując pozbyć się swojego odniesienia do zła. Ktoś mógłby zapytać: „Czy Google nie za mocno próbuje sprzedać swoją duszę, aby wejść na chiński rynek?”.

Cały artykuł Petera Zhanga pt. „Kiedy technologia łączy się z tyranią” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Petera Zhanga pt. „Kiedy technologia łączy się z tyranią” na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolejna gorąca jesień we Francji – spór między społeczeństwem a rządzącymi trwa. Podsumowanie aktualnej sytuacji

Tradycyjne struktury reprezentujące społeczeństwo cywilne, takie jak związki zawodowe, tracą poparcie na rzecz spontanicznych ruchów, które we Francji udowodniły swą skuteczność w zeszłym roku.

Zbigniew Stefanik

Od czerwca tego roku Francuzi występują coraz bardziej masowo przeciwko zapowiedzianym przez obóz polityczny Emmanuela Macrona reformom, potocznie nazywanym drugim aktem jego prezydencji. Na przełomie czerwca i lipca tego roku miał miejsce strajk nauczycieli, głównie zrzeszonych w powołanym spontanicznie na portalach społecznościowych kolektywie tzw. czerwonych długopisów, mniej lub bardziej popierany przez związki zawodowe. (…)

Niezadowolenie demonstrują pracownicy pionu edukacji narodowej, służby zdrowia, sektora energetycznego, kolejarze i pracownicy komunikacji miejskich (w tym paryskiej), adwokaci, policjanci, wreszcie – ruch żółtych kamizelek i przeróżne kolektywy, spontanicznie powołane na portalach społecznościowych.

Wszystkie te grupy łączy sprzeciw wobec polityki społeczno-gospodarczej Emmanuela Macrona i rządu Edouarda Philippe’a.

Z wrześniowych zapowiedzi prezydenta i rządu francuskiego wynika, że kraj czekają dwie poważne reformy. Pierwsza to reforma systemu emerytalnego. Została ona zapowiedziana przez Emmanuela Macrona już w jego kampanii wyborczej i na początku prezydentury. Francuski prezydent zmierza do likwidacji obowiązujących we Francji 42 tzw. specjalnych statusów emerytalnych, czyli do wygaszenia wszystkich przywilejów emerytalnych, z których od wielu lat korzystają liczne grupy zawodowe. Prezydent chce wprowadzić tylko jeden status emerytalny, oparty na systemie punktowym, w którym punkty pozyskane przez wszystkie grupy zawodowe będą warte tyle samo, a wysokość wypłacanych świadczeń emerytalnych ma zależeć wyłącznie od liczby uzyskanych punktów. Obóz prezydencki rozważa również podwyższenie wieku emerytalnego oraz wprowadzenie systemu motywacyjnego, zachęcającego do jak najdłuższej aktywności zawodowej. Jeśli nawet nie dojdzie do podwyższenia wieku emerytalnego, zgodnie z nowym systemem motywacyjnym ci, którzy zgodnie z obowiązującą dzisiaj zasadą przejdą na emeryturę w wieku 62 lat czy po przepracowaniu 42 lat, zostaną w pewnym sensie poszkodowani; otrzymają świadczenia niższe niż ci, którzy odchodzą na emeryturę zgodnie z dziś obowiązującymi przepisami. W nowym systemie emerytalnym bowiem wszystko ma zależeć od przepracowanego czasu oraz od uzyskanych punktów. Żadne inne kryteria, np. szkodliwe warunki pracy, nie będą brane pod uwagę.

Druga reforma dotyczy francuskiego systemu świadczeń socjalnych. Ten system również ma zostać uproszczony – znikną kategorie i podgrupy. W miejsce kilkudziesięciu istniejących obecnie statusów i zasiłków ma powstać jeden, obejmujący wszystkich pobierających świadczenia socjalne, od bezrobotnych do niepełnosprawnych. Plan prezydencki zakłada również system motywacyjny, warunkujący otrzymanie wypłaty świadczeń socjalnych przez osoby niepełnosprawne podjęciem przez nie pracy w podmiotach działających na rzecz dobra społecznego, w wymiarze uzależnionym od możliwości tych osób. (…)

Nad Sekwaną protestują również działacze organizacji ekologicznych – przeciwko „niespełnianiu przez Emmanuela Macrona jego zobowiązań na rzecz klimatu”. Podczas demonstracji ekologów również dochodzi coraz częściej do aktów wandalizmu i starć z siłami porządkowymi. Taka sytuacja miała miejsce 21 września w Paryżu. W starciach ucierpiało kilkudziesięciu nieagresywnych, pokojowo manifestujących demonstrantów.

Na październik i listopad protesty zapowiadają francuscy policjanci i przeciwnicy wprowadzenia refundowanej metody in vitro dla żeńskich par jednopłciowych. Na 5 grudnia tego roku bezterminowy strajk przeciwko reformie emerytalnej ogłosili pracownicy paryskiej komunikacji zbiorowej RATP, jeśli do tego czasu rządzący nie zrezygnują z likwidacji emerytalnych statusów specjalnych. (…)

Główną słabością tegorocznych protestów jest ich wielowymiarowa różnorodność, sprzeczności interesów, brak możliwości porozumienia i wspólnego zabiegania o spełnienie postulatów przez protestujące grupy.

Można zaryzykować stwierdzenie, iż z tego powodu obecne protesty nie stanowią dla Emmanuela Macrona i jego obozu politycznego większego zagrożenia, ponieważ to rządzący mogą mieć w negocjacjach z delegacjami protestujących niemal całkowity wpływ na przebieg wydarzeń, zwłaszcza póki protesty są kierowane i organizowane przez organizacje i centrale związkowe, których metody negocjacji są całkowicie przewidywalne.

Cały artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Nowa fala protestów nad Sekwaną. Kto ma przewagę?” znajduje się na s. 17 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Stefanika pt. „Nowa fala protestów nad Sekwaną. Kto ma przewagę?” na s. 17 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wisła, Wschód, Zachód, Wiosna, Przypływ – część historyków uważa, że plany tych akcji powstały w Moskwie w lutym 1947 r.

Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi.

Wojciech Pokora

Śmierć Karola Świerczewskiego stała się pretekstem do przeprowadzenia zaplanowanej dużo wcześniej akcji przesiedleńczej. Fakt, że już kilkanaście godzin po śmierci generała podjęto decyzję o deportacji ludności ukraińskiej i rusińskiej – Łemków i Bojków – współgra z tezą o celowym zabójstwie, ale też jej nie przesądza. Część historyków uważa, że decyzja o Akcji Wisła zapadła w Moskwie już w połowie lutego (czyli przez śmiercią „Waltera”). Plan operacji miał przygotować gen. Siergiej Sawczenko, a zaaprobował ją Ławrentij Beria. Nosiła ona wówczas kryptonim „Operacja Wschód”. (…)

Akcja rozpisana była na dwa etapy. Pierwszy, rozpoczynający się 20 kwietnia i trwający do końca maja 1947 r., polegał na rozbiciu kureni Petra Mykołenki „Bajdy” i Wasyla Mizerny „Rena” oraz na wysiedleniu ludności ukraińskiej i rodzin mieszanych z powiatów: Brzozów, Sanok, Przemyśl, Lesko i Lubaczów. Drugi etap, na którym planowano skończyć akcję, trwał do końca czerwca. Prowadzono wówczas działania zmierzające do likwidacji kureni Wołodymyra Soroczaka „Berkuta” i Iwana Szpontaka „Zalizniaka”. Wysiedlono ludność ukraińską z powiatów Jarosław, pozostałą z pierwszego etapu ludność powiatu Lubaczów i Tomaszów Lubelski. Jednocześnie trwały działania w powiatach Gorlice, Nowy Sącz i Nowy Targ, skąd wysiedlano ludność łemkowską. Akcja nie zakończyła się jednak na zaplanowanym etapie i w lipcu 1947 r. rozpoczęto etap trzeci, polegający na prowadzeniu działań przeciwko pozostałościom sotni „Rena” i „Bajdy” oraz wysiedlano te osoby, którym udało się schować bądź wróciły do miejsc zamieszkania po przeprowadzonych wcześniej akcjach. Przesiedlenia w ramach Akcji Wisła objęły ok. 140 tysięcy osób.

Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi. Duża część aresztowanych trafiła do dawnej filii KL Auschwitz w Jaworznie, gdzie w kwietniu 1945 r. utworzono Centralny Obóz Pracy. W ramach COP działał podobóz ukraińsko-łemkowski, do którego trafiło w sumie 3873 więźniów. (…)

Wydarzeniem, które każe traktować Akcję Wisła jako część szerszego planu, którego wytyczne zarysowano w Moskwie, jest akcja deportacyjna przeprowadzona w zachodnich obwodach sowieckiej Ukrainy.

Prof. Grzegorz Motyka wskazuje, że akcje faktycznie mogły być powiązane, ale impulsem do deportacji na Wołyniu i w Galicji Wschodniej była akcja przeprowadzona w Polsce. Być może impuls poszedł z Polski, ale nie był nim sam fakt deportacji, plan przygotowań do wysiedleń we wszystkich obwodach zachodniej USRR powstał bowiem już na początku 1947 r., mniej więcej wtedy, gdy przygotowano plan Operacji Wschód, której nazwę zmieniono następnie na Operacja/Akcja Wisła. (…)

Rada Ministrów ZSRR 10 września przyjęła uchwałę „O zesłaniu z zachodnich obwodów USRR do obwodów: karagandyjskiego, archangielskiego, wołogodzkiego, kemierowskiego, kirowskiego, mołotowskiego, swierdłowskiego, tiumemeńskiego, czelabińskiego, czytyjskiego członków rodzin OUN-owców i aktywnych bandytów aresztowanych i zabitych w starciach”. Plan operacji zatwierdzono 10 października 1947 r. Zaplanowano wysiedlenie 75 tys. osób. Operacja Zachód rozpoczęła się 21 października o 2.00 w nocy we Lwowie. (…)

Powszechnie zaczęto się obawiać, że deportacje będą systematycznie powtarzane, aż do czasu wywiezienia miejscowej ludności, w miejsce której zostaną sprowadzeni kołchoźnicy. Zaczęto zatem gorliwie oddawać zaległe kontyngenty, masowo stawiano się do prac społecznych. Władza to zauważyła i już wiosną 1948 r. rozpoczęła podobną akcję na Litwie. 22 maja o 4 rano rozpoczęły się wysiedlenia miejscowej ludności. Akcja objęła prawie 50 tys. osób i nosiła kryptonim „Wiosna”.

W 1949 r. podobne działania podjęto na Łotwie i w Estonii. Tam operację nazwano „Przypływ”. Te ostatnie akcje podają w wątpliwość tezę, że operacje deportacyjne z lat 1947–1949 miały na celu osłabienie ruchu oporu. Niewątpliwie też, ale przede wszystkim chodziło w nich o to, by podporządkować ludność reżimowi.

Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” znajduje się na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” na s. 12 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W okolicach września następuje wysyp fotelowych ekspertów od polityki II RP/ Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 64/2019

Łatwo oceniają: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi.

Zbigniew Kopczyński

W październiku o Wrześniu

Siedząc wygodnie w fotelu, popijając piwko, oglądamy mecz i widzimy dokładnie, jakie błędy popełniają grający. Co za ślepiec, nie widział wychodzącego na pozycję! Przecież dokładnie widać, że trzeba było podawać w lewo, a nie prawo. Widać wyraźnie w zwolnionym tempie i ujęciu z innej kamery. Fotelowemu ekspertowi, który od lat nie dotknął piłki, nie przychodzi do głowy, że tenże ślepiec mógł nie widzieć partnera, a na podjęcie decyzji miał ułamek sekundy, bez korzystania ze zwolnionych powtórek.

Podobnie w okolicach września następuje wysyp fotelowych ekspertów oceniających politykę Polski międzywojennej, a raczej potępiających jej przywódców. Mądrzejsi o osiemdziesiąt lat historii, uzbrojeni w wiedzę z kolorowych czasopism, łatwo szafują ocenami: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi, ich doświadczeń, dostępnej wiedzy, sposobu myślenia, a także postaw i dążeń przywódców innych państw naszego kontynentu. Na tym tle polscy przywódcy, choć można im wiele zarzucić, szczególnie w polityce wewnętrznej, wydają się być bardzo trzeźwo stąpającymi po ziemi. Zdawali sobie sprawę z rosnących niebezpieczeństw i podejmowali działania najlepsze z będących w zasięgu ich możliwości. A że nie znaleźli sposobu na uniknięcie katastrofy? Takiego sposobu najprawdopodobniej wtedy nie było.

Od kiedy pamiętam, a pamiętam już dużo, sanacyjnym rządom zarzucano, że wiążąc się sojuszem z Francją, zapomniały o mądrej sentencji „Szukajcie przyjaciół blisko, a wrogów daleko”. Pozorna mądrość tej sentencji przywoływana jest przez fotelowych ekspertów od dziesięcioleci, choć znający historię wiedzą, że sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi, znacznie częściej wrogami.

Tymczasem oczywiste jest, że przyjaciół należy szukać ani daleko, ani blisko, lecz tam, gdzie są, przy czym w polityce, oprócz przyjaźni, ważna, a może i ważniejsza jest wspólnota interesów. Wrogów natomiast nie trzeba szukać, sami się znajdują.

Jakich przyjaciół wśród sąsiadów powinna szukać wówczas Polska? Spójrzmy na mapę. Wśród siedmiu ówczesnych sąsiadów II RP przyjazne relacje łączyły nas jedynie z Rumunią i małą Łotwą. Rumunia była naszym formalnym sojusznikiem na wypadek agresji sowieckiej. Relacje z pozostałymi sąsiadami były różne: złe albo bardzo złe. I to raczej nie z polskiej winy, chyba że winą było samo jej istnienie. Obaj nasi najwięksi sąsiedzi od początku istnienia państwa polskiego zgodnie dążyli do jego likwidacji. Ci, którzy mówią o konieczności dogadania się z jednym lub drugim z nich, zapominają o traktacie w Rapallo, dzięki któremu rozkwitła współpraca Sowietów i Niemców w rozwijaniu ich potencjałów militarnych, omijająca postanowienia traktatu wersalskiego.

Można, jak czynią to twórcy historii alternatywnej, snuć wizje wspólnego z Niemcami pochodu na Moskwę, zachowania niezależności wobec sojusznika, a później gładkiego przejścia na stronę aliantów i skorzystania jeszcze z pobicia przez nich Niemiec. I wszystko to pięknie, jak to w historii alternatywnej, gdy bierze się pod uwagę jedynie korzystne wersje wydarzeń.

A ja zadam trochę pytań: Co byłoby, gdybyśmy wtedy nie pobili Sowietów? Skąd wiemy, że byłaby jakaś wojna na Zachodzie i alianci, do których moglibyśmy dołączyć? Przecież Francja i Anglia weszły do wojny w obronie Polski. W przypadku sojuszu polsko-niemieckiego powodu do wojny by nie było i Polska znalazłaby się w potrzasku. Sojusz z Hitlerem nie uchroniłby również – jak chcą fotelowi eksperci – polskich Żydów, tak jak sojusz z Niemcami Węgier, Słowacji czy Rumunii nie uchronił mieszkających tam Żydów od bliskiego poznania imponującego wytworu niemieckiej techniki zlokalizowanego między Katowicami a Krakowem. Ogólnie niezależność sojuszników Niemiec była dość umiarkowana, o czym świadczy choćby przykład Węgier, sprowadzonych nagle ze statusu sojusznika do kraju okupowanego.

W czasach mojej młodości oficjalni historycy twierdzili, że sojusz z Sowietami umożliwiłby Związkowi Radzieckiemu obronienie nas przed Niemcami. Fakt, że Armia Czerwona posiadała wtedy więcej czołgów i samolotów niż pozostałe armie świata razem wzięte. Jednak wartość bojową tych mas sołdatów i pozostającego w ich dyspozycji złomu mogliśmy poznać już we wrześniu ’39, gdy nieliczne polskie oddziały skutecznie powstrzymywały, a czasem i rozbijały przeważające siły krasnoarmiejców, i później, podczas wojny zimowej, gdy potężna Armia Czerwona nie potrafiła poradzić sobie z małą Finlandią; wreszcie – podczas niemieckiego Blitzkriegu. Fotelowi sowietofile nie zauważają doświadczeń historycznych. Z sowieckiej ochrony skorzystali Bałtowie i w jej efekcie ich państwa zniknęły z map na pół wieku. Trudno przypuszczać, by z Polską było inaczej.

No to może sojusz z Czechosłowacją? Z dzisiejszego punktu widzenia oczywistość. Dziś wszystkie państwa Międzymorza gotowe są do większej współpracy, ale w dwudziestoleciu międzywojennym tak nie było. Elity powstałych wtedy państw uważały, że ich niepodległość dana im jest na zawsze, przynajmniej na bardzo długo, a najbardziej pasjonowały się konfliktami sąsiedzkimi. Te konflikty wynikały wprost z postanowień traktatu wersalskiego i tego z Trianon. W efekcie przywódcy Czechosłowacji największe – i jedyne – zagrożenie widzieli ze strony Węgier i Polski, budując umocnienia na granicach z nimi.

Czesi obawiali się polskiego rewanżu za ich agresję na Śląsk Cieszyński w czasie, gdy Polska zaangażowana była w wojnę na wschodzie. Było to dwadzieścia lat przed Wrześniem. Czy dzisiaj moglibyśmy z pełnym zaufaniem zawierać sojusz z państwem, które napadło na nas w roku 1999, zaanektowało kawał polskiej ziemi i od tego czasu odnosiło się do nas, powiedzmy, mało przyjaźnie?

Czesi rywalizowali z Polską o miano lidera tej części Europy i bycie najlepszym sojusznikiem Francji. Ta właśnie krańcowa lojalność wobec Francji kazała im pozwolić rozebrać swój kraj, gdy francuski sojusznik sobie tego zażyczył. Poza tym Czechosłowacja opierała swoje bezpieczeństwo na sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Trudno o bardziej księżycową politykę. Gwoli prawdy należy tutaj odnotować, że w momencie nieuchronnego już upadku państwa czechosłowacki prezydent zwrócił się oficjalnie prezydenta RP z propozycją negocjacji na temat korekty granic, w domyśle zwrotu spornych terenów, co miało umożliwić nawiązanie współpracy militarnej. Jednak na jakiekolwiek rozmowy było już wtedy za późno.

Podobnie postawa rządzących Litwą wykluczała sojusz z Polską, z którą Litwini pozostawali – według nich – w stanie wojny. Polsko-litewską granicę uznawali jedynie za linię demarkacyjną. Spowodowane to było przede wszystkim kwestią przynależności państwowej Wilna, które Litwini uważali za swoją stolicę.

Rządzący Litwą naprawdę wierzyli, że po upadku Polski Litwa będzie istnieć między Niemcami i Sowietami jako suwerenne państwo i powiększy swoje terytorium. Stąd wielka radość z wyniku wojny w ’39 r. i przekazania im Wilna przez Sowietów. Życie w ułudzie trwało zaledwie kilka miesięcy, po których ani Wilno, ani Kowno nie były już litewskie.

Stanisław Cat-Mackiewicz, krytykując władze sanacyjne, zdefiniował pojęcie sojuszu naturalnego i egzotycznego. Tym drugim był według niego polski sojusz z Anglią i Francją. Sojusz naturalny, jego zdaniem, to sojusz takich państw, gdzie upadek jednego z nich powoduje zagrożenie dla niepodległości drugiego, na przykład Polski i Litwy. Egzotyczny natomiast to taki, gdy upadek jednego z sojuszników nie zagraża egzystencji drugiego, na przykład Polski i Francji. Cat nie zauważył, ze upadek Polski spowodował zagrożenie, a w konsekwencji utratę niepodległości Francji, więc sojusz tych dwóch państw był jak najbardziej naturalny. Dramat polegał na tym, że nie rozumieli tego, oprócz Cata, również francuscy przywódcy. Francja nie była też sojusznikiem odległym. Sąsiednia Rumunia była z Polską związana sojuszem obronnym przeciw agresji sowieckiej. I to było naturalne. W razie wojny Rumunia znalazłaby się na linii frontu, tak jak i my. Natomiast w wypadku wojny z Niemcami wojsko rumuńskie musiałoby przebyć kilkaset kilometrów, by przyjść nam z pomocą. Francuzi zaś mieli Niemców w zasięgu strzału. Musieli tylko chcieć strzelać.

Oceniając politykę władz II RP, nie możemy abstrahować od ich doświadczeń. Sanacja przejęła władzę w roku 1926, a więc zaledwie sześć lat po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej. Jak traktowalibyśmy dziś państwo, które napadłoby na nas w roku 2013 lub pomagało agresorowi? Mielibyśmy tyle zaufania do niego, by zawrzeć sojusz?

W latach 1919–1920 wszyscy nasi sąsiedzi z wyjątkiem Rumunii i Łotwy pomagali czynnie bolszewikom. Pomoc uzyskaliśmy jedynie z Węgier i Francji. Z Francji w postaci misji wojskowej, a z Węgier – transportu amunicji i wyposażenia. Transport z Węgier dotarł przez Rumunię, która, choć skonfliktowana z Węgrami, jako jedyna przepuściła pomoc dla Polski. Pomocy tej nie przepuściła Czechosłowacja. Nie przepuściła też węgierskiej kawalerii, mającej wspomóc Polaków, jak również pomocy materialnej z Francji. Wolne Miasto Gdańsk także zablokowało dostawy dla Polski, a Litwa przepuszczała oddziały bolszewickie i atakowała polskie. Niemcy z kolei przygotowywały atak na Polskę wiosną 1919 r., co w połączeniu z sytuacją na wschodzie mogło oznaczać koniec Rzeczypospolitej, tak jak stało się to w roku 1939. Nie doszło do tego dzięki zagrożeniu Niemcom interwencją przez Francję. Trudno więc dziwić się, że polscy przywódcy traktowali Francję jako sprawdzonego sojusznika. Dlaczego Francja nie zachowała się tak dwadzieścia lat później? Na to nie mam dobrej odpowiedzi. A czy rządzący Polską mogli przewidzieć tę zmianę postawy? Raczej nie. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby wtedy, że Francja, mając swego odwiecznego wroga – takimi byli wtedy dla siebie Niemcy i Francuzi – dosłownie na talerzu, nie kiwnie palcem. A wiele więcej robić nie musiała.

A więc Polska przegrała w ’39 z kretesem, a Niemcy triumfowały, tak? Pozornie tak, jednak w dłuższej perspektywie wygląda to trochę inaczej. Celem Blitzkriegu było zniszczenie przeciwnika w ciągu 3–4 dni lub zadanie mu takich strat, w sile żywej i terytorium, by sojusznicza pomoc nie miała już sensu. Tego celu Niemcy nie osiągnęły, Blitzkrieg się nie udał.

3 września trwała zacięta bitwa graniczna, a zdobycze terytorialne Niemców były dość mizerne. Ta sytuacja wpłynęła na decyzję Anglii i Francji o wypowiedzeniu im wojny. Tak więc już trzeciego dnia wojny Hitler znalazł się w sytuacji, której obawiał się najbardziej – wojny na dwa fronty. W tym momencie Niemcy wojnę przegrali.

Polscy przywódcy zdawali sobie sprawę z dysproporcji sił i wiedzieli, że samodzielnie prowadzenie wojny z Niemcami jest bardziej niż ryzykowne, więc celem ich było wciągnięcie do niej silnych sojuszników. Z kolei wojnę na dwa fronty uważali za niemożliwą i grożącą biologicznym unicestwieniem narodu, stąd późniejszy rozkaz Naczelnego Wodza, by nie walczyć z Sowietami. Polskim celem było uczynienie wojny polsko-niemieckiej wojną europejską, by po powszechnym pożarze mogła wyłonić się jego popiołów Niepodległa, tak jak stało się to dwadzieścia lat wcześniej. I ten cel Polska osiągnęła, wojna stała się europejską, a później światową. Militarnym celem Polaków było powstrzymanie niemieckiego uderzenia przy granicy do czasu wejścia do wojny aliantów, a następnie możliwie uporządkowany odwrót w kierunku przedmościa rumuńskiego, gdzie, korzystając z przewożonych przez Rumunię francuskich dostaw, zamierzali bronić się do czasu alianckiej ofensywy.

Wieczorem 16 września oficerowie polskiego Sztabu Generalnego mieli dobry powód do otwarcia szampana. Walki toczyły się sporej odległości od przedmościa rumuńskiego, prawie wszystkie duże jednostki zachowały zdolność operacyjną i w ciężkich walkach wiązały gros sił Niemców, którzy musieli pozostawić zachodnią granicę z symboliczna obroną. Impet Niemców słabł, pojawiały się problemy zaopatrzeniowe, a Polacy organizowali jednostki rezerwowe i kontruderzenie. Nazajutrz, zgodnie z umową, miała ruszyć francuska ofensywa, a to znaczyło, że wojna wkrótce skończy się klęską Niemiec.

Niestety zamiast Francuzów wkroczyli Sowieci.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” znajduje się na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” na s. 8 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dzieci, zrozumcie, najważniejsza jest Polska! / Wspomnienia o śp. Kornelu Morawieckim, „Kurier WNET” nr 64/2019

Nie oczekiwał splendorów. Lubił i chciał ciężko pracować dla dobra innych. Jego cieszył efekt pracy, kiedy widział, że może pomagać innym, że sprawia ludziom radość, że robi dla nich coś dobrego.

30 września zmarł w wieku 78 lat Kornel Morawiecki, działacz Solidarności, bojownik o wolność Rzeczypospolitej, założyciel i przywódca Solidarności Walczącej, Marszałek Senior Sejmu RP, kawaler Orderu Orła Białego, doktor fizyki, ojciec obecnego Premiera RP Mateusza Morawieckiego.

„Niesiemy Ciebie, Polsko, jak żagiew, jak płomienie. Gdzie Cię doniesiemy?

My, Polacy, jesteśmy wielkim, dumnym narodem. Mamy przeszłość wielką, jesteśmy narodem z pokoleń przed nami, w pokolenia, które przyjdą po nas. Jesteśmy cząstką dziejów. Rośliśmy z chrześcijańskiego, z europejskiego ducha, z naszej mowy i kultury, z umiłowania wolności, z pracy i walki o niepodległość, z fenomenu Solidarności.

Nam, posłom, przypadł zaszczyt reprezentowania obywateli, tych, którzy poparli obecne tu w Sejmie ugrupowania. Także tych, których głosy nie zostały uwzględnione, a także tych, którzy nie poszli do wyborów. Mamy obowiązek mówić wspólnym głosem, mamy obowiązek, spierając się, dochodzić do porozumienia i służyć Polsce, służyć wszystkim obywatelom. Taka jest nasza wielka odpowiedzialność i nasze wyzwanie. Czy prawo ustanowione przez obecny Sejm, przez Sejm obecnej kadencji pomoże Polsce, potrafi poprawić dolę mieszkańców naszego kraju? Czy biednych uda się wyrwać z biedy? Czy da perspektywę ambitnym, pracowitym i zdolnym? Czy przywróci cześć bohaterom Solidarności? Na co dzień widzimy bezprawie, draństwo i rozpacz – rządzą ci, co mają pieniądze i siłę. Ludziom potrzeba uczestnictwa, możliwości wypowiadania się, decydowania o sobie, o kraju. Takie są nasze cele, takie będą nasze czyny.

Tu, z tej trybuny, padło przed laty dramatyczne pytanie: „Czyja jest Polska?” Ale jest jeszcze bardziej doniosłe pytanie, bardziej ważne – Dla kogo jest Polska? Żyjemy nie tylko dla siebie – żyjemy i umieramy dla innych. Polska ma rosnąć, ma rozwijać się nie tylko dla Polaków. Jesteśmy potrzebni. Jesteśmy potrzebni sąsiadom, światu. Mamy łączyć zachód Europy z jej Wschodem.

My razem jesteśmy ważniejsi niż każdy z osobna. Ponad nami są wartości – dobro i prawda, wolność i sprawiedliwość. Nad nimi jest poczucie sensu, naszego indywidualnego życia i naszego narodowego trwania. Sensu tożsamego z niepojętym Bogiem. Polacy nieraz, przydając się sobie, przydawali się innym. Tak było w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku, tak było podczas II wojny światowej, podczas walki i męczeństwa, które nasz naród wycierpiał. Tak było w zrywie Solidarności. Przydaliśmy się Europie, przyczyniliśmy się do pokonania totalitaryzmu. Mieliśmy swój udział w kształtowaniu mapy Europy, ale po Okrągłym Stole zabrakło nam odwagi, wyobraźni i oryginalności.

Marzy mi się… Marzy mi się, żebyśmy w tym parlamencie, z udziałem całego społeczeństwa, zaproponowali Polsce i Europie nową, wielką konstytucję na miarę dwudziestego pierwszego wieku. Konstytucję nie tylko praw, obowiązków, nie tylko wolności. Konstytucję sensu”.

(Fragment wystąpienia Kornela Morawieckiego z 12 listopada 2015 roku, kiedy jako Marszałek Senior otwierał pierwsze posiedzenie Sejmu Rzeczpospolitej Polskiej ósmej kadencji)

„To nie rząd wprowadzi lepszy porządek, większy dobrobyt, podniesie poziom życia w Polsce i uczyni silnym nasze państwo. To musi zrobić każdy z nas. To jest wymóg obywatelski, obowiązek, do którego powinien poczuwać się każdy obywatel. Tymczasem bardzo duża część społeczeństwa polskiego wydaje się go lekceważyć. Parę tygodni temu miały miejsce strajki policji, jakby na wzór włoskich. To było oburzające. Słyszałem, że w sądach też dzieją się podobne rzeczy, że sądy są nieczynne, bo sędziowie czy urzędnicy chorują…

W wystąpieniu pana premiera zabrakło pewnych wymagań. Tak bym to powiedział: wymagań. Tego, co tak ostro, ale potrzebnie powiedział premier Anglii Churchill w czasie wojny: że czeka was pot, krew i łzy. Nie chodzi mi o to, żeby nas czekały teraz krew i łzy, ale o to, żebyśmy się poczuwali do wspólnej odpowiedzialności za naszą kondycję, za nasz kraj”.

(Fragment wywiadu Kornela Morawieckiego dla Radia WNET z grudnia 2018 roku)

Z przyjaciółmi, towarzyszami walki, współpracownikami, działaczami Solidarności i politykami o Kornelu Morawieckim rozmawiają Krzysztof Skowroński i Łukasz Jankowski.

Andrzej Kołodziej

Krzysztof Skowroński: Smutny to dzień dla przyjaciół Kornela Morawieckiego, dla wszystkich, którzy cenili tego wybitnego polityka, działacza i wspaniałego człowieka. Jakimi myślami mógłby Pan podzielić się w tym dniu?

Przychodzą mi na myśl wspaniałe chwile spędzone wspólnie z Kornelem. Przyjaźniliśmy się od ponad trzydziestu pięciu lat. To jest naprawdę cenny kawałek wspólnie spędzonego życia, wspólnych lat walki, więc jest o czym pamiętać.

Ale najbardziej żal, że odszedł wielki człowiek, który tak wiele zrobił dla naszej niepodległości. To także dzięki niemu dzisiaj możemy żyć w wolnej Polsce.

Kornel nie tylko dla tego naszego grona ludzi, których zdołał skupić wokół siebie, właściwie wokół zasad, które wyznawał – był wizjonerem bardziej niż politykiem. Bo kiedy on marzył o wolnej, niepodległej Polsce, to większości Polaków ona nawet się nie śniła.

A jednak zdołał wpoić nam wiarę w szansę pokonania totalitarnego systemu. I okazało się, że miał rację.

Kornel ciągle walczył ze złem, które nas otaczało, ale w ludziach widział samo dobro. Był niezwykle pozytywnie nastawiony do każdego człowieka.

Wszystkim wpajał to, że najważniejsze są zasady i nimi należy kierować się w życiu, bez względu na to, co nas otacza. Nie znosił politykierstwa i kunktatorstwa, obojętnie w jakim wydaniu. Był dla nas autorytetem, którego odejście tworzy pewną pustkę, bo trudno jest znaleźć kogoś równie zdeterminowanego i konsekwentnie realizującego swoje dążenia i wiernego własnym zasadom, które głosił przez całe lata. No i szczęśliwie doprowadził nas do radosnego celu.

Całe życie walczył i dzisiaj, niestety, tę ostatnią walkę o własne życie przegrał. Ale pamiętam, jak w latach osiemdziesiątych, kiedy walczyliśmy z komunizmem i często zastanawialiśmy się nad metodami walki, jej konsekwencjami, represjami, które być może na nas spadną, to Kornel zawsze mówił z uśmiechem: cóż, życie jest mniej ważne. Mówił: dzieci… tak często zwracał się do nas. Mówił: dzieci, zrozumcie, najważniejsza jest Polska!

Był zakochany w wolnej Polsce i nieustannie, konsekwentnie zmierzał do Polski, którą chciał widzieć idealnie sprawiedliwą. To trudno jest osiągnąć. Nie udało się do końca, ale udało mu się już osiągnąć cel najważniejszy: Polskę niepodległą, suwerenną. I mieliśmy wspólnie z Kornelem okazję kilka lat w takiej Polsce żyć, ale dla Kornela ciągle to było niedoskonałe. Do ostatnich dni mówił, że póki żyje, to ma jeszcze coś pozytywnego, coś dobrego do zrobienia.

Ale myślę, że jednocześnie miał poczucie zwycięstwa. Jego myśl, jego idee mimo wszystko odnoszą sukces. Jego syn, premier Mateusz – sam Kornel Morawiecki mówił o tym – buduje Polskę solidarną. Myślę, że miał poczucie, że wszystko, co robił, miało głęboki sens.

Oczywiście zgadzam się z tym. Niestety był bardzo niedoceniany w latach dziewięćdziesiątych i później. Dopiero teraz te zasady i te wartości, które głosił Kornel, znajdują realizację. Realizuje je w sporej części premier – syn Kornela, Mateusz, który się wychował na zasadach i ideach Solidarności Walczącej. Byłem bardzo blisko z Kornelem, więc wiem, że oczywiście sprawiało mu to ogromną przyjemność, że przynajmniej część jego marzeń jest wprowadzanych w życie.

Kawaler Orderu Orła Białego, Marszałek Sejmu, ojciec premiera… ale tak na dobrą sprawę dla Kornela Morawieckiego trudne czasy trwały. Najpierw było podziemie, Solidarność Walcząca; potem okres od lat dziewięćdziesiątych aż do dwa tysiące piętnastego roku. Kiedyś pojechaliśmy do Wrocławia i odwiedziliśmy go w redakcji „Gazety Obywatelskiej”. Mała, biedna redakcja. Dwóch panów, którzy składali z trudem gazetę, walcząc cały czas o prawdę, o taką opowieść, która nie byłaby skażona żadnym lobbingiem ani wpływami.

Jak już mówiłem i co zawsze nam wpajał – najważniejsze są zasady i należy ich bezwzględnie przestrzegać, konsekwentnie dążyć do osiągnięcia własnych celów. Kornel nigdy nie poszukiwał taniego blichtru, nie oczekiwał splendorów. Lubił i chciał ciężko pracować dla dobra innych. Jego cieszył efekt pracy, kiedy widział, że może pomagać innym, że sprawia ludziom radość, że robi dla nich coś dobrego. Zresztą widział w ludziach samo dobro, on nie widział złych ludzi.

Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z Kornelem Morawieckim?

O tak! Była to wiosna siedemdziesiątego czwartego roku, kiedy wstępowałem do Solidarności Walczącej – przysięgę odbierał ode mnie Kornel Morawiecki. Takie rzeczy się dobrze pamięta… A było to kilka miesięcy po moim powrocie z czeskiego więzienia, gdzie spędziłem prawie dwa lata. Takie były moje pierwsze kroki wspólne z Kornelem.

A ostatnie Wasze spotkanie?

W okresie, kiedy Kornel był posłem w Warszawie, widywaliśmy się często, ale ostatnio to już kontaktowaliśmy się telefonicznie… Niecałe dwa tygodnie temu próbowaliśmy się umówić, bo Kornel się czuł dobrze, przynajmniej tak mnie zapewniał. Umawialiśmy się na spotkanie w Łomży, w jego okręgu wyborczym, gdzie chciał jechać spotkać się z ludźmi i z nimi porozmawiać w ramach kampanii do senatu, bo nie ustawał w swoim działaniu i uważał, że nadal ma jeszcze coś dobrego do zrobienia. Już tam nie dojechał.

Adam Borowski

Łukasz Jankowski: W czasach PRL był Pan działaczem opozycyjnym, teraz jest Pan wydawcą i producentem filmowym, między innymi współproducentem filmu Legiony.

Byłem także zaprzysiężonym żołnierzem Solidarności Walczącej. Można powiedzieć, że Kornel był moim dowódcą. Przysięgę składałem zresztą dwukrotnie. Po raz pierwszy trochę przypadkowo, bo znalazłem się na tajnej uroczystości poświęcenia sztandaru Solidarności Walczącej. To było bodajże w osiemdziesiątym czwartym roku lub na początku osiemdziesiątego piątego, kiedy ten sztandar powstał. Zostałem zawieziony do podziemi jednego z kościołów Wrocławia, gdzie odbywała się uroczystość poświęcenia sztandaru i zaprzysiężenia na niego obecnych przy tym osób. I wtedy po raz pierwszy składałem przysięgę. Był Kornel i inni działacze.

Drugi raz odbyło się to w mieszkaniu mojej przyszłej żony, kiedy złożyłem deklarację wstąpienia do Solidarności Walczącej. Kornel przyjechał z Andrzejem Zarachem, członkiem Komitetu Wykonawczego SW, i odbierali ode mnie przysięgę. To są uroczystości nie do zapomnienia, jako młodemu chłopakowi zapadły mi bardzo mocno w pamięć. Kojarzyły mi się z przysięgami z powstania styczniowego, z drugiej wojny światowej…

A postać samego przywódcy? Jakie robiła wrażenie wtedy, w latach osiemdziesiątych?

Początkowo Kornel Morawiecki działał we Wrocławiu, ja w Warszawie i nasze drogi się nie krzyżowały. Ale oczywiście słyszałem o nim, odgrywał istotną rolę w środowisku wrocławskim. Był szefem „Biuletynu Dolnośląskiego”, który z Wrocławia przywozili do mnie, do Warszawy, jako do przewodniczącego komisji zakładowej. Będąc we Wrocławiu po prostu załatwiłem to, że dostawaliśmy „Biuletyn Dolnośląski”. A to była jedna z pierwszych gazet tego, nazwijmy to, niepodległościowego podziemia, bo jeszcze przedsierpniowego.

Kiedy czyta się kondolencje wysyłane przez polskich polityków wszystkich opcji, pobrzmiewa w nich jedno sformułowanie: Kornel Morawiecki był wielkim bohaterem walki o wolność Polski. Bohaterem, który potem przez prawie dwadzieścia pięć lat był zapomniany, zepchnięty na margines życia politycznego…

On nie godził się na porozumienie Okrągłego Stołu, nie godził się na ten pakt, który notabene nie został dotrzymany w swojej zasadniczej części, tej społecznej, natomiast został dotrzymany w tej części tajnej, ustnej, magdalenkowej, która zapewniała komunistom bezkarność, uwłaszczenie i to, co oni zrobili z polską gospodarką, prawda? Ta niepisana część umów została wypełniona. Natomiast tamta oficjalna nie. Kornel się na to nie godził.

Potem jakoś nie umiał się przebić do świadomości społecznej. Bo w podziemiu on był legendą, naprawdę legendą. Był jednym z najdłużej ukrywających się działaczy i wyjątkowo intensywnie ściganym. Do tego zrobił coś, czego inni nie zrobili, to znaczy on miał nasłuch. Cały Wrocław był obłożony aparatami nasłuchowymi i rzeczywiście wiele, wiele razy udało mu się umknąć przed aresztowaniem dzięki tej aparaturze. Stworzył zespół ludzi, który można śmiało nazwać kontrwywiadem.

Bo ta wrocławska komórka Solidarności Walczącej, w odróżnieniu od NSZZ Solidarność, wywodziła się z Politechniki, z wydziałów technicznych, a nie z wydziałów humanistycznych. Sam Kornel Morawiecki był doktorem fizyki.

Tak. Moja żona, która jest z Wrocławia i która też była członkiem Solidarności Walczącej, utrzymywała nasłuchy, żeby rozpoznać, czy czasem nie jest śledzona. Ja do tych nasłuchów miałem dostęp i dzięki analizie doszedłem do wniosku, kto w Warszawie jest kapusiem. W Warszawie – to znaczy, że te analizy, te nasłuchy miały wielopoziomowe zastosowanie, bardzo ułatwiały konspirację. I trzeba powiedzieć, że Kornel miał wielu bardzo, bardzo, bardzo oddanych ludzi, którzy wprost mówili nie o jakieś tam finlandyzacji, ale o niepodległości i że komunizm trzeba obalić.

Mieliśmy zasadę, że naszą główną bronią jest słowo, prawda i słowo. I myślę, że Solidarność Walcząca miała jedną z największych siatek drukarskich, wydawniczych. We Wrocławiu prawie każdy zakład miał swoją gazetkę; ta sieć wolnego słowa była nieprawdopodobnie rozbudowana.

W przemówieniu otwierającym obecną, upływającą już kadencję Sejmu, Kornel Morawiecki jako Marszałek Senior powiedział, że zabrakło nam odwagi i śmiałości, także tej intelektualnej śmiałości po Okrągłym Stole; że nie byliśmy na tyle odważni, żeby zbudować państwo zupełnie nowe.

Tak. Przyjęliśmy ten liberalny plan Balcerowicza, który wmówił nam, że po prostu innej drogi nie ma. Że pierwszy milion trzeba ukraść, a następne – czemu nie? To był plan dziki, dla mnie dziki zupełnie, pozbawiony międzyludzkiej solidarności; ta liberalna reforma spowodowała, że nie zbudowaliśmy sprawiedliwego państwa. Przyjęliśmy złe wzorce. Teraz na szczęście odeszliśmy od tego.

Jaki testament dla polskich polityków, dla nas wszystkich jako społeczeństwa, jako narodu zostawił Kornel Morawiecki?

W podziemiu został napisany program pod nazwą Solidarna Rzeczpospolita. Najogólniej rzecz biorąc polegał on na solidarności międzypokoleniowej, na wzajemnej pomocy. I myślę, że taki rodzaj solidarnej Rzeczpospolitej obecnie buduje Mateusz razem z Jarosławem. Mateusz jako młody chłopak był w Solidarności Walczącej. On niejako realizuje ten testament.

Oczywiście zmienia się otoczenie, zmienia się rzeczywistość, która jest dynamiczna i trzeba reagować, ale teraz jest realizowane to, co my nazywamy solidaryzmem: pomoc słabszemu, wyrównywanie szans. To jest ta Solidarna Rzeczpospolita i teraz ją budujemy.

Piotr Jegliński

Krzysztof Skowroński: Czy dobrze znał Pan Kornela Morawieckiego?

Myślę, że bardzo dobrze. Poznaliśmy się w dniu, kiedy Kornel razem z Andrzejem Kołodziejem zostali wyrzuceni, deportowani z PRL-u i znaleźli się na płycie lotniska Fiumicino w Rzymie. Ja już tam na niego czekałem i wtedy poznałem go osobiście. Wcześniej znaliśmy się już wiele lat, bowiem pomagałem Kornelowi. Wspierałem Solidarność Walczącą, od kiedy powstała, od samego początku. Wysyłaliśmy powielacze, skanery do nasłuchów bezpieki, milicji; organizowaliśmy również przerzuty literatury w języku rosyjskim, która szła do ówczesnych jednostek sowieckich. Trzeba powiedzieć, że Kornel Morawiecki miał głęboką wiarę w to, co robił. Był człowiekiem niezwykle ideowym, serdecznym i ciepłym.

Widziałem go ostatni raz ósmego września i śmiałem się z niego, że miał startować z północnej Polski, a jedzie robić kampanię do senatu z pierwszego miejsca na Podlasiu. I poradziłem mu: Kornel, jedź tam, to się od razu lepiej poczujesz! On też się śmiał, ale czułem, że coś się z nim dzieje niedobrego. Był po pierwszej fazie naświetlań, bo chorował na raka trzustki, jak sam powiedział. Miałem przy sobie książkę, którą żeśmy wydali, Alfreda Znamierowskiego Niezłomni, gdzie są wywiady właśnie z Morawieckim i Kołodziejem. I spontanicznie wyjąłem ją i chciałem powiedzieć: popatrz, tylu autorów wydałem, wszyscy zmarli, nie mam autografów. Ale po prostu ugryzłem się w język. Kornel złożył mi podpis z datą: ósmy września tego roku.

Potem miałem z nim kontakt już tylko telefoniczny. A dzisiaj zostałem zawiadomiony ze szpitala przez jego przyjaciół – był tam Andrzej Kołodziej i jeszcze paru kolegów, którzy akurat przyszli na ten straszny moment, kiedy serce Kornela się zatrzymało. Jest to ogromna strata dla wszystkich, dla całej Polski.

Odszedł człowiek niepokorny, człowiek zdecydowany, dla którego najważniejszą sprawą była niepodległość Rzeczypospolitej. On i jego grupa byli jedynymi, którzy w podziemiu, w tamtych okrutnych czasach walczyli o wolność naszą i waszą, on tak to rozumiał. Oni wydawali „Biuletyn Dolnośląski” i pisma Solidarności Walczącej także po rosyjsku, dla żołnierzy sowieckich.

Po wyrzuceniu z Polski, bodajże w osiemdziesiątym siódmym roku, Kornel Morawiecki objeżdżał cały świat, mobilizując różnych polityków zachodnich. Był w Stanach Zjednoczonych w Departamencie Stanu, spotykał się z bardzo różnymi ludźmi. Wrócił do Polski nielegalnie, tuż przed stanem wojennym.

Przede wszystkim nie uznawał Okrągłego Stołu, bo jak mówił, komuna po prostu sama się wywróci, nie pomagajmy jej się przekształcić. Uważał, że wcześniej czy później to wszystko padnie. Niestety tak się nie stało. I bardzo z tego powodu ubolewał. Niedawno rozmawialiśmy i pokazałem mu dokument, podpisany przez Wojewodę Mazowieckiego Sipierę, który przysłał do kogoś pismo o treści: „działając na podstawie artykułu takiego i takiego Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego…”. Czyli do dzisiaj władze działają na podstawie komunistycznych dekretów. I Kornel powiedział, że to jest najwyższy skandal III Rzeczypospolitej, że została zachowana ciągłość PRL-u, przede wszystkim w sprawach ideowych i konstytucyjnych. To jest niesłychane, że do dzisiejszego dnia utrzymuje się ważność jednego z podstawowych dokumentów, na których opierała się władza ludowa. Zresztą tak jak i dekret Bieruta w najjaśniejszej stolicy. To wszystko go bulwersowało.

On, jeżeli szedł do Sejmu, to nie dla zdobycia poklasku czy załatwienia sobie emerytury, tak jak to niestety się dzieje w wielu wypadkach. Do Sejmu bardzo często dostają się ludzie kompletnie bez ideologii. To był człowiek pewnego etosu, przypominał te pokolenia, które walczyły po powstaniu styczniowym, w kompletnej beznadziei. Będzie nam go bardzo, bardzo brakowało. Żegnaj Kornelu.

Małgorzata Wassermann

Krzysztof Skowroński: Kiedy Pani poznała Kornela Morawieckiego? Czy miała Pani okazję z nim rozmawiać?

Poznałam pana Kornela Morawieckiego dopiero w tej kadencji Sejmu. Oczywiście wcześniej słyszałam o tej postaci bardzo wiele, natomiast osobiście poznałam go w tym Sejmie. Miałam też przyjemność i zaszczyt kilkakrotnie z nim rozmawiać. Mówił mi o swoich projektach i pomysłach. Wspaniały człowiek; człowiek legenda. Ciepły, miły, konkretny, odważny.

Przede wszystkim był to człowiek niezwykle waleczny, a jednocześnie bił od niego ogromny spokój. On swoją osobowością nie bardzo pasował do niektórych zachowań, z jakimi mamy do czynienia w dzisiejszym Sejmie: te pokrzykiwania, czasem brzydkie gadżety… Kornel Morawiecki miał w sobie taki spokój, wielkość; wychodził na mównicę i prosił, apelował, abyśmy ze sobą rozmawiali, aby debata nie schodziła na tak niski poziom, jak to nieraz się zdarzało, bo przecież wszystkim chodzi o Polskę. Bo jemu chodziło o Polskę.

Małgorzata Gosiewska

Odszedł jeden z ostatnich żołnierzy wyklętych, wielki człowiek, legenda walki o Polskę. Tak wiele mu zawdzięczamy. Jego dorobek oczywiście powinien być powszechnie znany, ale nie jestem pewna, czy jest znany wystarczająco i wszędzie. Kornel Morawiecki jest taką osobą, której absolutnie nie da się kwestionować. A jednak niełatwe miał życie, bo nawet III RP nie zauważała jego dorobku. Na przestrzeni wielu, wielu lat pozostawał na zupełnym marginesie.

Ale nie czas w tej chwili na tego typu rozważania. W tej chwili wszystko inne przestaje być istotne. Myślę, że powinniśmy skupić się na modlitwie, być z panem premierem, z całą jego rodziną i wspierać ich, bo dzień rzeczywiście jest smutny.

Krzysztof Skowroński: Na pewno w pamięci wielu z nas zostanie ten symboliczny moment, kiedy czas obecnej kadencji Sejmu rozpoczynał swój bieg. W tym Sejmie nie było postkomunistów jako zwartej formacji politycznej, a pierwsze przemówienie wygłaszał Marszałek Senior Kornel Morawiecki. Zaczął od słów poety, że dostaliśmy Polskę jak żagiew i mamy ją nieść dalej. A jak przekazał mediom jego syn, premier Mateusz Morawiecki, jedne z ostatnich słów, jakie wypowiedział jego ojciec, były takie, żeby zawsze myśleć o Polsce i wypracowywać zgodę narodową. Tę myśl od dawna starał się promować.

On rzeczywiście zawsze niósł Polskę jak tę żagiew. Czerpmy z jego życia, jego postaw i oddajmy mu wszyscy cześć. Gdy przyjdzie moment jego ostatniej już drogi, bądźmy tam wszyscy.

Wspomnienia o śp. Kornelu Morawieckim, pt. „Dzieci, zrozumcie, najważniejsza jest Polska!”, znajdują się na ss. 10–11 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

 

Wspomnienia o śp. Kornelu Morawieckim, pt. „Dzieci, zrozumcie, najważniejsza jest Polska!”, na ss. 10–11 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy to zapowiedź zmiany pokoleniowej w Polskiej polityce? Wywiad Tomasza Wybranowskiego z radnym Wojciechem Zabłockim

Czy będzie możliwe reaktywowanie Narodowego Muzeum Przyrodnicze, którego liczące 8 mln egzemplarzy zbiory leżą od wojny w magazynach? Czy uda się utrzymać przychodnię dla weteranów i kombatantów?

Tomasz Wybranowski, Wojciech Zabłocki

Wojciech Zabłocki mimo młodego wieku był już burmistrzem warszawskiej Pragi-Północ, gdzie dał się poznać jako dobry gospodarz i obrońca mieszkańców tej dzielnicy wrzuconych w nieuczciwe machinacje fałszywych spadkobierców kamienic. Jego wielkim marzeniem jest reaktywowanie Narodowego Muzeum Przyrodniczego, które zostało utworzone w 1919 r. na mocy dekretu Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Placówka przestała jednak istnieć wraz z zakończeniem II wojny światowej, a władze Polskiej Republiki Ludowej nie były zainteresowane jej odbudową.

Jak to się zaczęło?

W 2016 r. rozmawiałem z naukowcami z Instytutu Zoologii Polskiej Akademii Nauk, który swoją siedzibę ma przy ulicy Wilczej 64. Budynek ten, będący w kiepskim stanie, został dodatkowo objęty roszczeniami rzekomych dawnych właścicieli. Wtedy byłem burmistrzem Pragi-Północ i usłyszawszy o tym, rozpocząłem walkę z różnymi nielegalnymi działaniami tego typu. Widząc moje zaangażowanie, ludzie nauki poprosili mnie o pomoc. Od słowa do słowa zaczęliśmy kreślić coraz bardziej śmiałe plany. Początkowo myśleliśmy o przeniesieniu instytutu, ale później wpadliśmy na pomysł, by reaktywować całe muzeum, które byłoby instytucją z prawdziwego zdarzenia. Później ten temat rozwijał się, dołączały bowiem do nas kolejne środowiska i grupy. W tej chwili myślimy już nie tylko o reaktywowaniu Muzeum Przyrodniczego, ale również o stworzeniu przy nim np. kilku instytutów naukowych, które badałyby geny, a także kwestie migracji gatunków czy zmian klimatu.

Plany zacne i szlachetne, podobnie jak wielkość tej przyrodniczej kolekcji.

Zgadza się (promienny uśmiech). 8 milionów egzemplarzy zaklętych w czasie najprzeróżniejszych zwierząt, dinozaurów, poprzez małe żyjątka i różne istoty morskie, gady, płazy, ptaki i owady. Posiadamy ogromne bogactwo przyrodnicze, w tym prawdopodobnie największą kolekcję kolibrów na świecie. (…)

Czym jest dla Pana historia? Nie tylko w ujęciu nauk przyrodniczych i Pana batalii o reaktywację Narodowego Muzeum Przyrodniczego. Wydaje się, że polska młodzież spragniona jest historii, którą po macoszemu wciąż się traktuje w szkołach.

Historia to moja miłość i pasja. Sam jestem absolwentem historii. Cieszę się, że odradza się ruch patriotyczny oparty na pamięci o powstaniu warszawskim, który jeszcze kilkanaście lat temu nie był taki silny.

Powstanie warszawskie to nasi waleczni kombatanci, którym po cichu, z dala od fleszy aparatów i szumu kamer telewizyjnych zamyka się ich Przychodnię Specjalistyczną przy ulicy Litewskiej 11/13 w Warszawie.

Ta sprawa bulwersuje mnie od początku, zwłaszcza że wszyscy nabierają wody w usta. Cieszę się, że Radio WNET i redakcja „Kuriera WNET” podjęły ten temat jeszcze w czerwcu. Ta przychodnia lekarska jest finansowana ze środków miasta stołecznego Warszawy w ramach Programu opieki zdrowotnej nad kombatantami. Decyzję w sprawie wydał piętnaście lat temu ówczesny prezydent miasta stołecznego Warszawy śp. prof. Lech Kaczyński. Gdzie leży problem, że przychodnia nie może dalej leczyć naszych bohaterów z czasów wojny? To co powiem, będzie bardziej niż dosadne. Niestety prezydent miasta Rafał Trzaskowski bardzo się interesuje paradami równości, ale jeśli chodzi o sprawy historii, tej najnowszej, także dotyczącej powstania warszawskiego – są one spychane na dalszy plan.

Cały wywiad Tomasza Wybranowskiego z Wojciechem Zabłockim, pt. „Przywróćmy w Warszawie hierarchię spraw”, znajduje się na s. 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Wojciechem Zabłockim, pt. „Przywróćmy w Warszawie hierarchię spraw”, na s. 9 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Poważnie, z przymrużeniem oka albo ironicznie, a zawsze zajmująco: Telegraf „Kuriera WNET”, jedyny taki w Polsce

Po trzyletnim procesie Komisja Europejska przegrała z Polską proces ws. konieczności otwarcia biegnącej przez RFN lądowej odnogi gazociągu Nord Stream (OPAL) na gaz innego pochodzenia niż rosyjski.

Maciej Drzazga

  • Dzięki zaangażowaniu rządu i wojska miliony ton ścieków przestały płynąć z Warszawy do Wisły i Bałtyku.
  • Sąd Okręgowy w Warszawie nie zgodził się zwolnić z tajemnicy służbowej generałowej Magdaleny Fitas-Dukaczewskiej, zaufanej tłumaczki z języka rosyjskiego premiera Donalda Tuska.
  • Krajowa Rada Sądownictwa poinformowała, że liczba skarg obywateli na pracę sędziów dalej rosła i wzrosła w ub.r. do poziomu ponad 8 tysięcy.
  • Pod hasłem: Czyń dobro – donoś Google rozpoczęło akcję reklamową aplikacji, która ułatwia utrwalanie i przesyłanie na policję wydarzeń o potencjalnie przestępczym charakterze.
  • 30 tysięcy ludzi podpisało list w obronie prof. Aleksandra Nalaskowskiego, który po swoim prasowym felietonie wymierzonym w ruch LGBT otrzymał 3-miesięczny zakaz wykonywania zawodu na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu.
  • Odeszli od nas: polski orzeł Kornel Morawiecki oraz Jan Kobuszewski, aktor.
  • 13 października zakończy się ponad 4-letnia permanentna kampania wyborcza w Polsce. Albo i nie.

Zapraszamy do przeczytania całego „Telegrafu” Macieja Drzazgi na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

„Telegraf” Macieja Drzazgi na s. 2 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Fakt, że w jakichś państwach rządzą politycy odwołujący się do tradycyjnych wartości, skazuje te państwa na wykluczenie

Żadne wyjaśnienia składane przez Beatę Szydło czy Mateusza Morawieckiego nie zostaną przyjęte, bo burzyłoby to system aksjomatyczny, na którym opiera się obowiązujący w Unii Europejskiej ład.

Krzysztof Skowroński

Niemieckie media podały informację, że Donald Tusk jest kandydatem i faworytem na lidera Partii Ludowej. Nie zaskoczyło to osób, które śledzą politykę europejską i rozwój kariery Donalda Tuska. Skoro został przewodniczącym Rady Europy dzięki poparciu Angeli Merkel, to i teraz z niemieckiego poręczenia może być szefem Partii Ludowej.

Przyzwyczailiśmy się, że w dyskusji europejskiej niektóre słowa odbiegają od tradycyjnego znaczenia. Tak też się stało z europejską Partią Ludową, która zgodnie ze swoją genezą, powinna reprezentować wartości chrześcijańsko-demokratyczne, a właściwie konserwatywne. Gdybyśmy żyli w normalnym świecie, liderem tej partii zostałby ktoś o poglądach zbliżonych do tych, jakie głosi prof. Ryszard Legutko. Chrześcijański demokrata to człowiek gotowy bronić tradycji, życia od poczęcia do naturalnej śmierci, rodziny; dla którego pojęcia wolnej woli, łaski, miłosierdzia, rozróżnienie dobra i zła są fundamentem ładu europejskiego.

Cynizm byłego premiera Polski pozwoliłby mu na objecie przywództwa dowolnej europejskiej partii politycznej. Nie jest on przywiązany do wartości, tylko do stanowiska, które może zajmować.

Zaproponowanie Tuskowi funkcji przewodniczącego Partii Ludowej możemy potraktować symbolicznie; uznajmy, że Tusk pełni rolę granicznego słupa europejskiej debaty.

Wszystko, co dzieje się między lewą stroną sceny politycznej a Donaldem Tuskiem, należy do europejskiego mainstreamu, gdzie obowiązuje zasada poprawności politycznej. Wszystko, co z prawej strony przekracza te granice, to dzikie pola, na których nie rosną żadne pożyteczne rośliny i na których nie można znaleźć żadnego dobrego owocu. Nieprzypadkowo te dzikie pola pokrywają się z dużą częścią chrześcijańskiej i katolickiej myśli politycznej i społecznej. Na dzikich polach koczownicy w swoich prymitywnych namiotach rozważają tak dziwne sprawy jak ochrona życia, małżeństwo, rodzina, a przecież wszystko zostało już na zachodnich uniwersytetach wyjaśnione. Taka jest ewolucja europejskiego mainstreamu.

Dlatego, gdy europoseł Andrzej Halicki zadaje przyszłemu komisarzowi europejskiemu pytanie o to, jaka będzie jego postawa wobec krajów łamiących zasady praworządności, sprawiedliwości, wolności – nikt nie próbuje się dowiedzieć, w których krajach te prawa są łamane i czy rzeczywiście tak jest.

Sam fakt, że w jakichś państwach rządzą politycy odwołujący się do tradycyjnych wartości, skazuje te państwa na wykluczenie. Dlatego żadne wyjaśnienia składane przez Beatę Szydło czy Mateusza Morawieckiego nie zostaną przyjęte, bo burzyłoby to system aksjomatyczny, na którym opiera się obowiązujący teraz w Unii Europejskiej ład.

Dlaczego piszę tutaj o Donaldzie Tusku, a nie o wyborach parlamentarnych w Polsce? Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że gdy piszę ten wstępniak, do wyborów pozostało jeszcze 10 dni, a „Kurier WNET” jest miesięcznikiem i nie chcę bawić się we wróżkę ani podsumowywać kampanii wyborczej, bo ona się jeszcze nie skończyła. Po drugie dlatego, że ruch wokół byłego premiera jest wstępem do następnej kampanii, równie ważnej jak wybory parlamentarne, czyli do wyborów prezydenckich.

Pozostaje mi tylko wyrazić nadzieję, że czytelnicy „Kuriera WNET” obudzą się 14 października w dobrych humorach. Tego Państwu i sobie życzę.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 1 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Henryk Sławik – zamilczany bohater, którego powinien znać cały świat / Zbigniew Kopczyński, „Kurier WNET” 63/2019

Antall z miejsca zatrudnił Sławika w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Współpraca zamieniła się w przyjaźń. Dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – uciekinier z obozu.

Zbigniew Kopczyński

Opowieść o Sławiku

Życie i ofiara Henryka Sławika pozostaje ciągle ogromnym, niewykorzystanym potencjałem. Jest on, wraz z wieloma innymi Sprawiedliwymi, naszym narodowym argumentem w wielu toczących się dziś sporach. Czas ten potencjał wykorzystać.

Życie i działalność Henryka Sławika to temat na dużą, wielowątkową powieść, wręcz cykl powieści, jako że los każdego jego podopiecznego to osobna historia. To opowieść o losach tysięcy ludzi w czasie II wojny światowej, o Polakach i Żydach tułających się po obcych krajach w poszukiwaniu możliwości przeżycia i walki, opowieść o mało znanych kartach ostatniej wojny. To opowieść o węgierskiej pomocy dla wielu Polaków, żołnierzy i cywilów, również dla polskich Żydów. To też opowieść o tym wielkim człowieku, a raczej dziesiątkach lat zapomnienia, a później trudnego przywracania pamięci o nim. To w końcu opowieść o polskiej niemożności, może niechęci do pokazania światu tej niezwykłej postaci.

To ostatnie jest najtrudniejsze do zrozumienia, bo dzieło Sławika to poważny argument w toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich w czasie ostatniej wojny, a jego życie stanowi ciąg pasjonujących wydarzeń godnych jak najszerszego rozpowszechniania. Dlaczego nikt nie nakręcił o nim hollywoodzkiego filmu, choć jego dzieje to gotowy scenariusz superprodukcji, a pewnie i serialu? Wiele wydarzeń z jego życia mogłoby się stać kultowymi scenami filmowymi. I niczego nie trzeba tam ubarwiać, jedynie pokazać to, co się naprawdę wydarzyło. Tak jest również z wieloma wydarzeniami z historii Polski. Kiedy pójdziemy w ślady Niemców, którzy wysupłali odpowiednie kwoty – prawda, że z bogatszego budżetu – by przekonać świat, że to właśnie oni ratowali Żydów (Lista Schindlera) i walczyli z Hitlerem (Walkiria)? A my nie musimy niczego poprawiać ani ubarwiać.

Henryk Sławik to typowy self-made man; tacy ludzie cenieni są szczególnie za oceanem. Urodzony w śląskiej wiosce, ukończył jedynie szkołę podstawową, a mimo to został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”, radnym Katowic, członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej i delegatem do Ligi Narodów.

Prosty chłopak robi taką karierę, a w czasie próby pomaga dziesiątkom tysięcy rodaków i ratuje co najmniej pięć tysięcy Żydów (to liczba udokumentowana), przypłacając swą działalność życiem. Nic, tylko brać go na sztandary ruchu ślązakowskiego. Rdzenny Ślązak, ratujący tysiące Żydów, w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy, jak to w Jedwabnem… itd.

Życiorys Sławika ma jednak dwie poważne rysy. Pierwsza to udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich, w których, jak inni powstańcy, bił się o Polskę, a nie jakąś autonomię, wprowadzoną wskutek politycznych targów. Poza tym Sławika zabili Niemcy, w obozie niekwestionowanie niemieckim, bo leżącym w Austrii. Gdyby dokończył żywota w którymś z komunistycznych obozów na powojennym Śląsku, zwanych przez ślązakowców „polskimi”, byłby wysławiany jako śląski męczennik, ofiara polskiego nacjonalizmu. A tak, trudno się dziwić, że rządząca do niedawna w województwie śląskim koalicja Platformy z Ruchem Autonomii Śląska niezbyt dynamicznie popularyzowała postać Henryka Sławika, tym bardziej że RAŚ w tej koalicji odpowiadał za edukację i kulturę. Podejmowano wprawdzie pewne działania, zabrakło jednak rozmachu i skali ponadlokalnej. Były wiceprezydent Katowic – Michał Luty zadeklarował swego czasu publicznie wypłatę nagrody pieniężnej temu, kto wskaże choć jeden artykuł Michała Smolorza czy Kazimierza Kutza, najpopularniejszych śląskich felietonistów otwarcie sympatyzujących z autonomistami, właśnie o Sławiku. Ryzyko uszczuplenia portfela Michała Lutego było zerowe, jako że w wieloletniej twórczości tych publicystów temat Sławika nie istnieje.

Mógłby Sławik zostać ikoną lewicy, bo był socjalistą i antyklerykałem. Zresztą krótko po wojnie towarzysze uhonorowali go, nazywając obecną ulicę Zabrską jego imieniem. Uhonorowanie trwało cztery dni, do momentu, gdy do towarzyszy dotarło, że Sławik nie z tych socjalistów, nie przyjechał na sowieckim czołgu. Co gorsza, reprezentował w Budapeszcie rząd londyński, więc wysługiwał się reakcyjnej sanacji. A że ówczesny rząd RP, a tym bardziej Sławik, z sanacją mało mieli wspólnego? Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od tych, dla których „nie matura, lecz chęć szczera”… Teraz, gdy i na Śląsku, i w całej Polsce rządzi opcja poważniej podchodząca do polityki historycznej, można mieć nadzieję na szerszą popularyzację tego bohatera. Niestety czas biegnie, a wszelkie inicjatywy mają charakter raczej lokalny i zwykle docierają do tych, którym postać Sławika jest już znana.

Ciągle czekamy na superprodukcję, o jaką aż prosi się jego życiorys. Autor scenariusza nie musi nic wymyślać, wystarczy pozbierać z istniejących opracowań autentyczne relacje, a same ułożą się w pasjonującą fabułę, pełną poruszających scen. Można zrealizować również serial rozwijający wiele ciekawych, choć mało znanych wątków.

Ot, choćby węgierska pomoc dla polskich uchodźców – ewenement na skalę światową. Niewielki kraj, sojusznik hitlerowskich Niemiec, przyjął, lekko licząc, sto tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów, udzielając im wszechstronnej pomocy i chroniąc przed swym sprzymierzeńcem. Jednym z tych uchodźców był Henryk Sławik.

I tutaj, w obozie internowanych polskich żołnierzy, miała miejsce filmowa scena. Do jeńców przyjeżdża József Antall – komisarz rządu Królestwa Węgier do spraw uchodźców, by zorientować się w ich sytuacji i potrzebach. Wtedy Sławik informuje go o pilnej konieczności zmiany sytuacji internowanych. Otóż okoliczni chłopi upijali ich i karmili jak indyki, co zaczynało być niebezpieczne dla tych młodych ludzi. Należałoby – zdaniem Sławika – zająć czymś żołnierską młodzież, najlepiej nauką. Antall z miejsca zaproponował Sławikowi pracę w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Intensywna i zgodna współpraca zamieniła się z czasem w przyjaźń. Później dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – Żyd z Krakowa, uciekinier z obozu w Płaszowie, którego postać zasługuje na osobną opowieść.

Sławik pełnił nieoficjalnie funkcję reprezentanta rządu Rzeczypospolitej przy urzędzie Antalla. I tu pojawia się ciekawy temat stosunków polsko-węgierskich w czasie ostatniej wojny. Oba państwa, będące w przeciwnych, śmiertelnie wrogich obozach, utrzymywały ze sobą mniej lub bardziej nieoficjalne kontakty, których charakter wymagał wysokiego stopnia zaufania. Antall i Sławik, oprócz opieki nad przebywającymi na Węgrzech obywatelami polskimi, co było ich głównym i oficjalnym zajęciem, ułatwiali Polakom wyjazd do krajów alianckich, przede wszystkim do polskiego wojska, a Żydom wyrabiali dokumenty aryjskie, czyli przepustki do życia. O skali ich działalności świadczy co najmniej pięć tysięcy uratowanych Żydów. Polaków, którym pomogli, było kilkakrotnie więcej.

W miasteczku Vác Sławik zorganizował sierociniec dla blisko setki żydowskich dzieci, oficjalnie nazwany Domem Sierot Polskich Oficerów. By uniknąć podejrzeń wynikających z niezbyt słowiańskiego wyglądu podopiecznych, dzieci uczone były katolickich modlitw, a co niedzielę ostentacyjnie prowadzone do miejscowego kościoła. Ale w zaciszu sierocińca uczyły się religii swojego narodu. Po wkroczeniu Niemców na Węgry zorganizowano wyjątkowo skuteczną ewakuację. Wszystkie dzieci przeżyły wojnę.

Dzięki pomocy Antalla udało się Sławikowi sprowadzić na Węgry przebywające w Warszawie żonę i córkę. Sposób, w jaki obie, na węgierskich papierach, lecz bez choćby elementarnej znajomości języka, przejechały przez kilka granic i punktów kontrolnych, to temat na osobny odcinek sensacyjnego serialu. Radość z bycia razem nie trwała długo, zaledwie pół roku. Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Węgier Henryk Sławik musiał się ukrywać, choć nie zaprzestał swej działalności. Miał paszport szwajcarski, mógł swobodnie wyjechać do Szwajcarii. Mógł również znaleźć schronienie w Rumunii, tak jak Henryk Zimmermann. I tu pojawia się mało znany temat rumuński.

Rumunię postrzegamy zwykle jako sojusznika, który nie do końca wywiązał się ze swoich zobowiązań. Internowanie polskich władz spowodowało zaburzenia w koordynowaniu działań walczących wojsk i umożliwiło przejęcie władzy przez gen. Sikorskiego. Z drugiej strony, Rumuni, choć przeszli na stronę Niemców, gdy przykład Polski pokazał, ile warte są angielskie gwarancje, do końca wojny chronili internowanych Polaków przed Niemcami, swoim sojusznikiem. Wiele tysięcy internowanych w Rumunii i na Węgrzech żołnierzy wymknęło się obozów i zasiliło Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Nie mogło się to stać bez co najmniej życzliwej neutralności władz obu tych krajów.

Sławik zdecydował się jednak zostać na Węgrzech, a żona nie chciała wyjeżdżać bez niego. W ukryciu udało mu się spotkać z córką. Było to ich ostatnie spotkanie. W jego trakcie mała Krysia zapytała: „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam to obiecywałeś?”. Tata Henryk odpowiedział, że nie mógł zostawić tych, których powierzono jego opiece… Rodzina Sławików zapłaciła wysoką cenę za tę decyzję. Żona Sławika przeżyła Ravensbrück, córce udało się uciec i tułała się po węgierskich rodzinach, aż po wojnie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, odnalazł ją Józef Antall i umożliwił powrót do matki.

Niemcy aresztowali zarówno Sławika, jak i Antalla, by ukarać ich za uratowanie tysięcy Żydów i pomoc dziesiątkom tysięcy polskich żołnierzy w przedostaniu się do polskiego wojska na Zachodzie.

O ile Sławik, jako Polak, był winnym niejako z definicji, o tyle wobec Węgra Niemcy stosowali elementarne zasady praworządności, a te wymagały udowodnienia winy. Doprowadzili więc do ich konfrontacji, by dowiedzieć się, czy Antall działał świadomie. Sławik całą winę wziął na siebie, zapewniając, że Antall o niczym nie wiedział. Zeznań nie zmienił pomimo długiego, prowadzonego gestapowską metodą przesłuchania.

W swej powojennej relacji József Antall wspominał, że, gdy wieziono ich razem z tego przesłuchania, ujął dłoń skatowanego Sławika i rzekł:
– Przyjacielu, dziękuję. Uratowałeś mi życie.
Sławik słabym głosem odpowiedział:
– Tak płaci Polska.
Scena godna hollywoodzkiej realizacji.

Antalla zwolniono, a Sławika wysłano do Mauthausen, austriackiego Katynia, gdzie mordowano polską inteligencję. Zamordowano tam też Sławika.

I na tym kończy się życie Henryka Sławika, a zaczyna historia pamięci o nim. Żona z córką zamieszkały w Katowicach, jednak realia stalinowskiej nocy spowodowały, że wolały nie ujawniać, kim był ich mąż i ojciec. Pamięć o Henryku Sławiku zgasła.

Kilkadziesiąt lat później, pod koniec lat osiemdziesiątych, przybył do Polski Henryk Zvi Zimmermann i ze zdumieniem stwierdził absolutny brak wiedzy o czynie Henryka Sławika. Stwierdził wtedy: „Ja nie rozumiem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Nikt nie umiał mu wskazać, gdzie szukać jego rodziny. Dotarł do niej dopiero dzięki ogłoszeniu w „Przekroju”.

Od tego czasu wiedza o tym wielkim człowieku, z trudem bo z trudem, znajduje sobie miejsce w świadomości społecznej. Przede wszystkim dzięki właśnie Henrykowi Zimmermannowi, który robił co mógł, by tę wiedzę upowszechniać. Dzięki niemu zaczęły pojawiać się publikacje, a nawet książki, później filmy. Jednak, gdy w roku 1990 Sławik otrzymał pośmiertnie tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, w polskich mediach zapanowała głucha cisza.

Promocja dokonań Sławika to cel założonego w roku 2008 w Katowicach Stowarzyszenia Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło. W ciągu minionych lat doprowadzono do wielu form upamiętnienia tej wielkiej postaci. Są one efektem zarówno bezpośrednich działań Stowarzyszenia, jak i osób i instytucji zainspirowanych tą działalnością. Największym, jak na razie, osiągnięciem Stowarzyszenia było doprowadzenie do pośmiertnego odznaczenia Sławika Orderem Orła Białego. Niespodziewanie to, zdawałoby się oczywiste uhonorowanie, nie było łatwe do przeprowadzenia. O ile prezydent Kaczyński nie miał problemów z podjęciem decyzji o odznaczeniu, o tyle wnioskodawcy długo musieli przebijać się do niego przez niezrozumiały mur obojętności, a czasem niechęci prezydenckich urzędników. Z ust pewnej wysoko postawionej w Kancelarii Prezydenta osoby usłyszeli nawet: „A może już dosyć tych polskich sprawiedliwych?”. Zaskoczonym wyjaśniono, że osoba ta ma wkrótce objąć ważne stanowisko w nowojorskiej placówce i obawia się, że udział w tym przedsięwzięciu zniechęci do niej wpływowe tam środowiska żydowskie.

Ta oportunistyczna nadgorliwość miała uzasadnienie jedynie w chorej wyobraźni, jako że w upamiętnienie Henryka Sławika to właśnie Żydzi wnieśli ogromny, wręcz fundamentalny wkład. Gdyby nie Żyd Zimmermann, nie wiedzielibyśmy dzisiaj nic o naszym bohaterze, nie byłoby ani Yad Vashem, ani Orła Białego, ani tego artykułu. Duży wkład wniósł również przewodniczący katowickiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, członek założyciel przywoływanego tutaj Stowarzyszenia. A i w samej Ameryce nie robiono żadnych problemów ze złożeniem w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu materiałów dokumentujących działalność i ofiarę Henryka Sławika.

Warto również obejrzeć krótki film dokumentujący reakcję izraelskiej widowni w Tel Avivie po obejrzeniu filmu Marka Maldisa „Henryk Sławik – polski Wallenberg”. Trudno o lepszy, bardziej autentyczny i emocjonalny wyraz wdzięczności wobec Henryka Sławika i polskiego narodu. Ten krótki film powinien być wyświetlany w polskich placówkach na całym świecie. A nie jest.

Ceremonia odznaczenia odbyła się 25 lutego 2010 roku, czyli półtora miesiąca przed Smoleńskiem. Do Katowic przybyli prezydenci Polski i Węgier, ambasador Izraela, konsul USA. Wydarzenie, jak na Katowice, niezwykłe. Wspaniałe przemówienia obu prezydentów, podziękowanie wnuczki Antalla, wygłoszone płynną polszczyzną. Nic, tylko transmitować i rozsyłać relacje na cały świat. Tymczasem transmisji nie było, relacji – tak samo. Główne polskie media solidarnie zamilczały to wydarzenie. Tylko w jednej z gazet znalazłem krótką informację, że Lech Kaczyński rozpoczął w Katowicach kampanię wyborczą. Znów pamięć o Sławiku padła ofiarą politycznych rozgrywek.

Wszystkie opisane działania mają ograniczony, zwykle lokalny zasięg. Potwierdzającymi regułę wyjątkami mogą być jedynie wspomniana wizyta w Muzeum Holokaustu, wystawa w Parlamencie Europejskim, pomnik Sławika w Budapeszcie czy składanie kwiatów w Mauthausen w rocznicę zamordowania Sławika. Działania osób prywatnych i stowarzyszeń takich, jak opisane w tym artykule, opierające się na pracy społecznej pasjonatów, mają swoje granice skali i skuteczności, wynikające ze skromności środków. Promocja Sławika w wymiarze, na jaki ta postać zasługuje, możliwa będzie jedynie przy odpowiednio dużym zaangażowaniu instytucji państwowych. Pierwsze jaskółki już się pojawiają. Jesienią w Konsulacie RP w Nowym Jorku zostanie otwarta wystawa o Henryku Sławiku. Pewne działania podejmuje też Instytut Polski w Düsseldorfie. Oby zapowiadały one wiosnę.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” znajduje się na s.7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Ma 17 lat i jest Ormianinem. Co jeszcze mówi o sobie tegoroczny laureat koncertu Debiuty w Opolu? Co sobą reprezentuje?

Czy Polacy mieszkający za granicą, czy ja jako Ormianin, czy ktokolwiek na świecie powinien zawsze pamiętać o swoich korzeniach. Ja gdziekolwiek jestem, zawsze z dumą mówię, że jestem Ormianinem.

Krzysztof Skowroński, Sargis Davtyan

Czujesz się trochę Polakiem, czy tylko Ormianinem? Bo urodziłeś się w Polsce, skoro rodzice są tutaj od dwudziestu lat; mówisz piękną polszczyzną.

Rodzice krótko przed ślubem mieszkali w Polsce, a kiedy się pobrali, pojechali do Armenii i ja tam się urodziłem. Trudno mi jest powiedzieć, kim się bardziej czuję. Nie wiem, czy to najlepsze określenie, ale jestem trochę kosmopolitą. Przy czym uważam, że niezależnie od tego, gdzie i jak długo się żyje, nie powinno się zapominać o swoich korzeniach, o swojej historii, bo tracąc tożsamość, tak naprawdę tracimy siebie i później stajemy się tak naprawdę nikim – bez własnych wartości, bez przynależności. Dlatego uważam, że czy Polacy mieszkający za granicą, czy ja jako Ormianin, czy ktokolwiek na świecie – nigdy nie powinien zapominać, skąd pochodzi. Nie powinien się tego wstydzić, tylko po prostu zawsze pamiętać o swoich korzeniach i o tym, kim jest. Ja tak robię. Gdziekolwiek jestem, zawsze z podniesioną głową i z dumą mówię, że jestem Ormianinem.

Charles Aznavour był Ormianinem.

Oczywiście. Jego pełne nazwisko to Szahnur Waghinak Aznawurian; à propos, też ‘ian’ na końcu nazwiska. Jest bardzo dużo Ormian na świecie, Cher na przykład, czy Serj Tankian z zespołu System of a Down, którzy zrobili wielkie kariery, bo swoją muzyką po prostu przyciągali do siebie wielką publiczność. Charles Aznavour jest dla mnie autorytetem, bardzo się nim interesuję, czuję z nim pewną bliskość, dlatego że też był Ormianinem mieszkającym za granicą. Zawsze o nim mówiono w moim domu i marzy mi się żeby kiedyś, kiedyś może powtórzyć to, czego on dokonał.

Był świadomym Ormianinem, który bardzo często mówił o ludobójstwie, jakiego Turcy dokonali na Ormianach.

Tak. Ludobójstwo to jest otwarta rana w sercu każdego Ormianina. To ludobójstwo miało miejsce w tysiąc dziewięćset piętnastym roku w Imperium Osmańskim, ale do dziś jest przez wszystkich Ormian odczuwane jako okropny ból, okropny. Problem polega na tym, że ktoś wchodzi do twojego domu, morduje twoją rodzinę, a potem śmieje ci się w twarz i nie chce się przyznać, że to on. Do dziś Turcy nie przyznają się do wymordowania półtora miliona Ormian. Ja jako Ormianin chętnie bym podał rękę na zgodę, ale nie jest to możliwe, bo brakuje przyznania się do winy, Turcy zrzucają z siebie odpowiedzialność. Twierdzą, że czegoś takiego nie było.

Tymczasem każdy Ormianin ma historię, która jest związana z ludobójstwem. Gdyby mój pradziadek nie uchronił się od ludobójstwa, to by mnie tutaj nie było. Z jego rodziny tylko on jeden przeżył. Przyjechał do Armenii, ożenił się. Wtedy w ludziach, którzy przeżyli, było pragnienie, żeby mieć jak najwięcej dzieci, oni starali się jakby załatać tę dziurę, która powstała w wyniku ludobójstwa. Moim zdaniem jest bardzo ważne, żeby o tym mówić; nie tylko dlatego, żeby było wiadome, że to wszystko się wydarzyło, ale żeby w przyszłości takich rzeczy nie było. Żeby ludzkość wiedziała, że takie rzeczy nie zostają bez konsekwencji. (…)

Jak wygląda Polska w oczach młodego Ormianina?

Myślę, że często Polacy nie doceniają tego, co mają. Często porównują się do państw, narodów takich jak Niemcy, Anglia, Francja. I mówią: u nas nic nie ma i tak dalej. No dobrze, ale dlaczego? Polska przez całą swoją historię była rozgrabiana, okradana, podbijana. To właśnie narody z Zachodu grabiły, bogaciły się, dlatego teraz mają wszystkiego pod dostatkiem. Myślę, że dajmy Polsce czas. Uważam, że będzie pięknie.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Sargisem Davtyanem pt. „Człowiek bez korzeni staje się nikim” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z Sargisem Davtyanem pt. „Człowiek bez korzeni staje się nikim” na s. 18 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego