Nie będę więc niczego wymyślał, a ograniczę się do przedstawienia kilku zdarzeń z ostatniego czasu. Zdarzeń, jakie jeszcze niedawno uznano by za niemożliwe a dziś to, niestety, rzeczywistość.
Zbigniew Kopczyński
Dla szukających w Polsce przejawów nazizmu dobra wiadomość: znalazł się w Polsce hitlerowiec. Gorszą wiadomością jest, że jest nim Niemiec, zapewne szukający w Polsce schronienia. Tak przynajmniej przedstawiał się nagrany przez panią Płażyńską jej szef, zapewniający jednocześnie o tym, że nie miałby jakiegokolwiek problemu z rozstrzelaniem polskich podludzi. Za tę wypowiedź został skazany na niezbyt wygórowaną grzywnę, co jest karą symboliczną w porównaniu z grożącą mu, gdyby sądzony był w swojej ojczyźnie. Za jego nagrywanie natomiast skazana została pani Płażyńska. Może to nieco dziwić, jednak prawdziwy odlot niezależny sąd wykonał, uzasadniając wyrok tym, że potajemnie nagrywając swojego szefa, pani Płażyńska uniemożliwiła stworzenie z nim wspólnoty. Sąd chciałby budować wspólnotę z hitlerowcami. Nieźle. (…)
W czasie epidemii wielu doznaje przemiany duchowej. W sieci krążą świadectwa tych, którzy, zetknąwszy się z piekłem na ziemi, odnaleźli Boga. Najbardziej zaskoczyły mnie słowa chińskiego prezydenta. Xi Jinping nazwał koronawirusa diabłem i zapowiedział zwycięstwo w walce z nim. Ani konfucjanizm, ani, tym bardziej, marksizm nie znają pojęcia diabła ani w ogóle osobowego zła. Czyżby więc wypowiedź chińskiego przywódcy była efektem postępującej chrystianizacji Chin, a może nawet jego osobistego nawrócenia? W każdym razie wybuch epidemii skłonił chińskich komunistów do uznania istnienia szatana. Zawsze coś.
Jedni nawracają się, a inni tracą wiarę. To najpewniej spotkało opiekunów sanktuarium w Lourdes, którzy zamknęli to miejsce dla pielgrzymów w obawie przed koronawirusem. To tak, jakby zamknąć szpital w obawie przed chorymi.
Źródło w Lourdes słynie z wielu uzdrowień, niewytłumaczalnych z medycznego punktu widzenia, co opisane jest w obszernej dokumentacji medycznej. Jeśli zarządzający nim utracili wiarę w jego cudowność, powinni sanktuarium zlikwidować, a sami poszukać sobie innego zajęcia. Raczej świeckiego. (…)
W Polsce pierwsza prezes Sądu Najwyższego zwołała zebranie tych sędziów tegoż sądu, których lubi, by podjęli uchwałę w sprawie tych, których nie zaprosiła i nie lubi. Zebrani uchwalili – co za niespodzianka! – że też pozostałych nie lubią, a w ogóle to nie są oni sędziami, choć Konstytucja wyraźnie mówi, że sędzią zostaje się wskutek mianowania przez prezydenta, a nie uchwały kolegów. Proszę – mówi pani prezes, wymachując uchwałą – miałam rację, nie zapraszając ich. Skąd jednak wiedziała wcześniej, kogo zaprosić, a kogo nie? Znała już wtedy treść uchwały? Coś to lekko nielogiczne.
Logika nie jest jednak tym, co zaprząta uwagę pierwszej prezes. Nie interesują jej również orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, bo uznała go za niekonstytucyjny, ustanawiając się tym samym jedynym i najwyższym interpretatorem Konstytucji. Ba, istnieją pewne przesłanki, by twierdzić, że ona sama jest Konstytucją. Więc już nie tylko prezes Gersdorf mówi to, co Konstytucja, lecz to Konstytucja mówi to, co prezes Gersdorf. (…)
Pewna niemiecka rodzina, mieszkająca głównie w Paryżu, postanowiła więc trudny czas przeczekać w swoim domu w Meklemburgii. Niestety, władze tego landu nakazały jej powrót do Paryża. I można by to zrozumieć, gdyby nie to, że podobnej prośby o powrót do domu nie skierowano do rzeszy imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Co więcej, ciągle przybywają nowe ich partie.
Cały artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „To nie jest prima aprilis” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.
Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „To nie jest prima aprilis” na s. 2 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl
Godzę się z tym, choć mam dużo wątpliwości i przekonanie, że to, co się dzieje, jest rodzajem eksperymentu, w którym za pomocą sztucznej inteligencji jest przejmowana kontrola nad człowiekiem.
Krzysztof Skowroński
Pisząc artykuł wstępny do marcowego „Kuriera WNET”, nie przypuszczałem, że już po miesiącu Korona Wirus nie tylko zabije 50 tysięcy osób, ale, że potrafi zniszczyć podstawę egzystencji dziesiątkom albo setkom milionów ludzi na całym świecie.
Miesiąc temu, nie podważając stwierdzenia, że wirus jest groźny, bardziej byłem skłonny do mówienia o manewrach, a dziś wiemy, że to nie są żadne manewry, że nie jest to jakiś prosty biznes, tylko prawdziwa wojna o przyszłość świata, który nagle nam się zmienił.
Zostaliśmy zmuszeni do tego, by żyć inaczej. Na chwilę wiele problemów ulotniło się, a wiele spraw przestało być istotnych. Jesteśmy zamknięci w domach. Robimy porządki w dokumentach, notatkach, zdjęciach. Przyglądamy się własnemu życiu i wiemy, że została zaatakowana nasza codzienność. Jesteśmy oddzieleni od innych i być może trwale skazani na zmianę sposobu naszego życia. Za chwilę może się okazać, że nasz świat stał się miejscem ludzi głodnych, pozbawionych pracy i pogrążonych w rozpaczy. Za chwilę my możemy stać się takimi ludźmi, a co więcej, możemy zostać zniewoleni, bo system, który właśnie pojawia się wraz z pandemią, uzurpuje sobie prawo do zarządzania nami, mówi nam, że jest od nas mądrzejszy i że wie, co jest dla nas właściwe.
Godzimy się na to, bo mamy przekonanie, że to jest dla nas dobre. Ale następnym razem już może nie być pytania o zgodę. I nie piszę tego przeciw zarządzeniom premiera Mateusza Morawieckiego i ministra Łukasza Szumowskiego. Postępują tak jak muszą. Piszę, bo po raz pierwszy od wprowadzenia stanu wojennego doświadczam zniewolenia. Godzę się z tym, choć mam dużo wątpliwości i przekonanie, że to, co się dzieje, jest rodzajem eksperymentu, w którym za pomocą sztucznej inteligencji jest przejmowana kontrola nad człowiekiem. W Chinach zdarzyło się to już kilka lat temu. My też od wielu lat mamy świadomość istnienia w naszym życiu Wielkiego Brata. Kupując iphona, godzimy się na to, że wszelkie dane dotyczące naszego życia wędrują do chmury i tam oczekują na naszego kontrolera.
Od dawna wiemy, że nasze nastroje, myśli i wybory są kreowane przez sztuczną inteligencję. Do tej pory była ona jednak narzędziem wstydliwie chowanym przez służby lub wykorzystywanym w marketingu, a teraz jako narzeczona Koronaksięcia wyszła na salony i każe siebie podziwiać, a kto nie padnie z zachwytu, tego w przyszłości czeka kwarantanna.
Ale to nie sztuczna inteligencja jest naszym wrogiem w tej wojnie. Są nimi ci, którzy zechcą jej użyć przeciw naszej wolności.
Dlatego potrzebna jest gruntowna zmiana prawa i zmiana systemu, a szczególnie sposobu, w jaki wybieramy władze. Ale to już inna historia.
***
Z obowiązkowej izolacji skorzystał też „Kurier WNET” i postanowił nie pójść do drukarni. Ten kwietniowy numer będzie dostępny tylko w internecie, co ma swoje zalety: mógł nabrać kolorów, zyskać nowy format i nie brudzi rąk. Ma też wady: nie będzie go można czytać w wannie. Mamy nadzieję, że kwarantanna nie potrwa zbyt długo i nasza Gazeta Niecodzienna z powrotem będzie mogła ubrać się w papierowe szaty; ale czy będą to te same szaty? Tego dziś nie wiemy. Poczekamy na Państwa reakcję. Pamiętamy, że nie szata zdobi człowieka. Gwarantujemy, że w tej czy innej szacie odnajdą Państwo w „Kurierze WNET” tych samych wspaniałych autorów i to samo bogactwo treści. Dobrej lektury!
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl.
Do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, „Kurier WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, BEZPŁATNIE, pod adresem gratis.kurierwnet.pl.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie Radia Wnet.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, na s. 1 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 70/2020, gratis.kurierwnet.pl
W każdym ugrupowaniu nasze projekty znajdą zwolenników, ale zapewne wśród szeregowych posłów, a nie wśród liderów, których stosunek do spraw moralnych nie różni się nadmiernie we wszystkich partiach.
Ryszard Skotniczny
Obywatelskie inicjatywy ustawodawcze podejmowane w kolejnych latach miały na celu przywrócenie debaty publicznej na tematy moralne. Okazały się na tyle skuteczne, że debata o ochronie życia powróciła. Niestety później inicjatywę przejęły środowiska, które ze zbierania podpisów, z marszów uczyniły cel sam w sobie, aż po budowanie swojej podmiotowości przeciw całej scenie politycznej (np. liderka, która wystąpiła w wyborach z ramienia radykalnego ugrupowania głoszącego postulat wyjścia z UE). W praktyce oznacza to najgorszą sytuację, gdy katolicy definiują się jako radykalna mniejszość, a nie głos moralnej większości.
Metoda projektów obywatelskich i marszów została wyczerpana – właśnie z powodu ich zastosowania do pozycjonowania się jako mniejszość w kontrze do wszystkich. Nowe rozwiązania powinny przede wszystkim zapewnić oddziaływanie na siły polityczne, a nie walkę z nimi lub próbę ustanowienia kolejnej. Nasze środowiska i organizacje powinny się zaangażować w przedsięwzięcie polegające na nakłanianiu liderów partii politycznych, by w ich ugrupowaniach w przyszłości nie obowiązywała dyscyplina partyjna co do głosowania i inicjatywy w sprawach moralnych. Taką próbę podjęliśmy przed 2011 rokiem (również przy pierwszym projekcie obywatelskim odnośnie do ochrony życia) – chcieliśmy uzyskać poparcie choćby kilku posłów w każdym klubie i nie pozwolić na używanie naszego projektu do walk największych partii między sobą poprzez wskazywanie, iż jedna jest systemowo za życiem, a druga przeciw. (…)
Trzeba budować poparcie dla utrzymania chrześcijańskich norm moralnych jako podstawowych wartości Europy. Nie należy traktować kwestii aborcji czy homozwiązków jako tematów odrębnych. Musimy wskazywać podstawy naszej chrześcijańskiej cywilizacji jako dorobek pokoleń, który nie może ustępować chwilowym modom czy fascynacjom niewielkich mniejszościowych grup.
Wszelkie próby podważania jakiejkolwiek z fundamentalnych zasad i wartości należy rozpatrywać jako negowanie całości norm. Liberalnym lewicowym grupom znacznie trudniej będzie namówić polityków do poparcia podważenia zbioru norm i wartości niż pojedynczych zasad. Nie można też pozwolić na ustawianie w debacie polskich katolików na pozycji przeciwników „nowoczesnej” Europy. (…)
Podczas ostatniej kadencji parlamentarnej kwestie moralne, w tym sprawa ochrony życia, były traktowane wyłącznie propagandowo. Deklaracje bardzo wielu polityków nie przełożyły się na przyjęcie stosownych ustaw. Pod byle pretekstem politycy zakwestionowali wartość merytoryczną projektu, który według uzgodnienia został przedstawiony jako obywatelski. Ostateczne zablokowanie sprawy nastąpiło w momencie deklaracji liderki strony społecznej o kandydowaniu w wyborach z listy ugrupowań partyjnych. (…)
Przyczynę tego stanu rzeczy upatrujemy w upartyjnieniu kwestii moralnych. Okazało się, iż żadna z partii nie traktuje ich serio. Widoczne jest głównie zainteresowanie manipulowaniem nimi dla wzniecania emocji politycznych. Postulaty moralne nie powinny być amunicją dla przeciwstawiania jednej partii drugiej. Należy powrócić do modelu poszukiwania poparcia u polityków we wszystkich partiach. W każdym ugrupowaniu nasze projekty znajdą zwolenników, ale zapewne wśród szeregowych posłów mających kontakt z wyborcami, a nie wśród liderów partyjnych, których stosunek do spraw moralnych nie różni się nadmiernie we wszystkich partiach.
Większość Polaków ma w sprawach moralnych inne poglądy niż elity polityczne, które są bardziej indyferentne moralnie.
Upartyjnianie kwestii moralnych prowadzi do tego, że ponadpartyjna moralna większość zostaje podzielona partyjnie. Polacy w wielu kwestiach moralnych są zgodni, ale tylko tak długo, jak sprawa nie zostanie połączona z poparciem dla tej czy innej partii politycznej. Nasza organizacja postuluje, by skoncentrować się na przekonaniu liderów partyjnych, by zagwarantowali, że w ich ugrupowaniach nie będzie obowiązywać dyscyplina partyjna w sprawach moralnych.
Ryszard Skotniczny jest prezesem Stowarzyszenia Europa Tradycja.
Cały artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Nowe otwarcie” znajduje się na s. 19 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Ryszarda Skotnicznego pt. „Nowe otwarcie” na s. 19 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
Hannibal ante portas! Jeśli chociaż jedna na trzy osoby z „przytomnych” przekona jedną na pięć z „chwiejnych” czy „nieuczestniczących”, to niezawodnie NASZA będzie PIERWSZA TURA. I HURRA!
Adam Gniewecki
Alea iacta est
Mamy wspaniałego prezydenta. Błyskotliwego, z refleksem, wysokim IQ, wykształconego, patriotę… Gdy go słucham, serce mi się raduje. Kiedy widzę parę prezydencką, duma mnie rozpiera. Mamy wybitnego premiera. Świetnego finansistę, rasowego polityka, twardego negocjatora i młodego weterana walki o suwerenność ojczyzny. Takiego tandemu jeszcze „za wolnej Polski” nie było.
Kości zostały rzucone
Za nieco ponad 3 „Kuriery” wybory prezydenckie, a właściwie referendum: za lub przeciw obozowi patriotycznemu reprezentowanemu przez Prezydenta Andrzeja Dudę. Według sondaży w I turze kandydat Andrzej Duda ma ogromną przewagę nad rozdrobnioną resztą. Ale w ewentualnej drugiej – siła złego na jednego i przewidywana przewaga, w zależności od sondażowni, topnieje. Teoretycznie są pewne szanse, że Andrzej Duda jednak przegra. Minimalną różnicą, ale wysokość różnicy nie ma znaczenia, bo w Pałacu Namiestnikowskim byłby nowy lokator, a raczej, zapewne, lokatorka. Albo on, albo ona. Tertium non datur. W przeczuciu KOlejnej POrażki następca POprzedniego wodza przezornie skrył się w szeregach szarych członków. Za budką ratownika i za plecami słabej, oj bardzo słabej kobiety. PiSowi PiSane jest zwycięstwo. Jeśli jednak zło by się stało, bastionem Koalicji Zjednoczonej Prawicy pozostałby już tylko sejm, a projekty nowych ustaw byłyby permanentnie blokowane.
Sprawmy, by po pierwszej turze było już po awanturze!
Sztab wyborczy Andrzeja Dudy i on sam zapewne zrobią wszystko co w ich mocy, ale bez naszej pomocy to może nie wystarczyć przeciwko skonsolidowanej, wspieranej z zagranicy sile złego na jednego. Jeśli utracimy Pałac Prezydencki, zacznie się staczanie w ramiona poprzednich, pożal się Boże, gospodarzy.
Do stracenia mamy bardzo wiele. Zdecydowanie za dużo, by ryzykować przegraną. Przypomnę, że m.in.: ▲przywrócony prawidłowy wiek emerytalny, ▲słusznie rozbudowane świadczenia socjalne, ▲wzrost naszych dochodów, ▲uzdrowione finanse państwa, ▲szybki rozwój gospodarczy, ▲realną przynależność do NATO, ▲stałe i konsekwentne wzmacnianie armii, ▲niewpuszczanie tzw. uchodźców, ▲podnoszenie Polski z kolan i znaczenia jej woli na arenie międzynarodowej, ▲utrzymywanie w ryzach ruchów LGBT i ich demoralizujących zapędów, ▲hamulec na nieuczciwą reprywatyzację…
Zresztą wiecie sami. Jeśli z wymienionych wektorów złożyć wypadkową, to jej kierunek i zwrot dla patrioty, a nawet tylko sympatyka naszego kraju, jest zdecydowanie pozytywny. Mamy bardzo korzystne dla silnego, ale zabójcze dla słabego położenie geograficzne na euroazjatyckim szlaku między zachodem i wschodem. Przed wyruszeniem na wojnę 1812 r., zwaną wówczas Wojną Polską, Napoleon Bonaparte powiedział: „Polska zwornikiem Europy”. Czyli bez istnienia silnej i niezależnej Polski europejska katedra będzie się walić, a historia potwierdza to kolejnymi sojuszami i wojnami. Ci z zachodu i wschodu o tym dobrze wiedzą.
Nasze niezależne istnienie jest kijem w szprychy współpracy złego z gorszym. Stąd naprzemienne i jednoczesne próby objęcia nas „protektoratem” przy większej lub mniejszej współpracy części krajowców.
Stąd wieczne, jawne albo ciche mieszanie w nasze sprawy wewnętrzne. Tumanienie i skłócanie Polaków. Oni do szkoły chyba chodzili, bo wyraźnie znają łacińskie divide et impera.
Najwyższy czas włączyć się aktywnie do gry
Stawka jest zbyt wysoka, by ryzykować powtórkę z Senatu. Jest nią przyszłość Polski! Niedocenianie przeciwnika zwykle kończy się źle. Mniejszość nie śpi. Działa od dawna. Totalnie. Uparcie rzuca kamieniami w dinozaura. Nieopatrzne i groteskowo nieporadne ujawnienie tej strategii uświadomiło mi, że to jest właśnie ten daremnie poszukiwany PrOgram Totalnej oPOzycji. Dinozaur powoli taci siły i krew. Vide Senat i proweniencja niektórych wybranych ostatnio europosłów oraz ich, a także przedstawicieli innych narodów oburzające, antypolskie hece na forum unijnym. Nawet najmniejszy kamyczek robi siniaczek, a suma dużych i małych ciosów to już poważna kontuzja. Spójrzmy na amunicję:
Zmasowany, z użyciem zagranicy atak na reformę wymiaru sprawiedliwości, który miał się przecież „sam oczyścić”. Owszem, oczyścił się, ale ze znacznej części resztek przyzwoitości.
Bardziej lub mniej otwarte popieranie oskarżania Polaków o Holokaust, a nawet o wywołanie II wojny światowej. Zgodnie z filmem Tadeusza Chmielewskiego Jak rozpętałem drugą wojnę światową.
Media tzw. komercyjne – w dużej przewadze ilościowej nad narodowymi. Polskojęzyczne, ale głównie zagraniczne. W metodach i stylu urban-istyczne.
Celebryci-makabryci. Zmyślni jak chysek litrusek albo mędrek powiatowy, ale głośni i zacięci.
Pożal się Boże politycy, którzy używają wolności słowa w roli kłamliwej swawoli. Swawola → swa wola → swoja własna wola zamiast zakrzykiwanej prawdy i wszystkim znanych faktów.
Wrzeszczące, obrażające głowę państwa i najwyższych przywódców, bezczeszczące uroczystości narodowe oraz wypinające publicznie półnagie sempiterny cyrki objazdowe. Ktoś powie: „nie mój cyrk, nie moje małpy”. Otóż małpy może nie nasze, ale cyrk tak, bo z naszego kraju go robią.
Antypolskie hece w Brukseli. O zgrozo, wśród ich organizatorów znajduje się nasz były minister spraw zagranicznych.
Tumanienie zagranicznej opinii publicznej przy pomocy fałszywych „faktów medialnych”. Itd., itp.
Czy chcielibyście ▼Likwidacji świadczeń społecznych (500+, 13. emerytura…),▼powrotu do wieku emerytalnego w wieku 67 lat, ▼najazdu muzułmańskich „imigrantów”, ▼redukcji armii do rozmiarów kompanii honorowej, ▼zakupu psujliwych i kosztownych caracali zamiast F-35,▼sojuszu obronnego z aliantami nr 39 zamiast baz amerykańsko-natowskich, ▼pokornego przyznania się do sprawstwa Holokaustu i rozpętania II wś. oraz uznania Żołnierzy Wyklętych za bandytów, ▼przywrócenia kominowych emerytur byłym esbekom, ▼rezygnacji z przekopu Mierzei Wiślanej, budowy CPK oraz modernizacji i rozbudowy sieci drogowej i kolejowej, ▼ponownego odpolszczenia banków, ▼reinauguracji odstępowania za złotówkę, ewentualnie likwidacji pereł przemysłu i spółek skarbu państwa – vide LOT – tzn. powrotu do koncepcji bursztynowozłotego paliwa lotniczego przy rozruchowej pomocy żółtych burłaków, ▼ponownego otworzenia śluzy wyciekowej VAT-u, ▼wznowienia propozycji zastąpienia schabowego szczawiem i mirabelkami, ▼cyrku ogólnokrajowego – zamiast objazdowego, ▼udanego najazdu LGBT-towców na Jasną Górę, ▼szargania świętości narodowych, demoralizacji dzieci i młodzieży już od przedszkola, ▼szerokiego zamknięcia oczu na Nord Stream 2 wraz z jego symboliką, ▼powrotu na berlińsko-paryski klęcznik unijny, ▼wprowadzenia euro, ▼odwrotu z drogi reformowania sądownictwa, ▼ z placu Jaruzelskiego kierować się w stronę Alei Bieruta, by na rogu Kiszczaka i Urbana spotkać się z kolegą na szklaneczkę Czaskowianki…▼???
Spójrzmy, na ilu frontach jednocześnie musi zmagać się koalicja rządząca i prezydent, a przecież pozostają jeszcze takie drobiazgi jak np. polityka zagraniczna czy przekształcanie bezbronności w obronność.
Chcecie znowu w polskiej polityce mistrza świata w gimnastyce? Tego co potrafi kłaniać się na zachód, jednocześnie nie wypinając się na wschód? Toż jeśli siła złego wygrałaby wybory prezydenckie, obecny szef EPL, były brukselski garderobiany, poczuje poważną szansę na objęcie miłościwego przywództwa. Zajedzie okrakiem na białym mercedesie, by przesiąść się na konika bujanego i powtarzać, tak już dobrze opanowane, bujdy i figury gimnastyczne oraz obietnice ciepłej wody w kranie. A! I jeszcze POharatać w gałę. Polska od pięciu lat rośnie, bogaci się, zasobnieje. Będzie na czym pohulać, a i czym protektorom się zrewanżować…
Hannibal ante portas!
Odeprzyjmy go, pokazując urbi et orbi oraz miłującej demokrację i praworządność Brukseli wolę większości narodu. Krzyknijmy razem: No pasarán! Wygrajmy dobrą przyszłość. Jesteśmy jej warci! Roześlijmy wici i dotrzyjmy z przesłaniem do rodaków. Tych, którzy odpuszczają sobie udział w wyborach, tych niezorientowanych i tych niezdecydowanych.
Nieprzemakalnie OTUA-ionych i mówiących językiem tefałenowskim możemy sobie teraz darować. Pochylmy się nad nimi w „bulu i nadzieji”, że kiedyś przejrzą na zamydlone oczy, ale chyba nie aż tak szybko.
Wici!!! Czytelniku „Kuriera”! WNET poleć, pożycz albo daj ten numer „chwiejnemu” albo „pasywnemu”. Niech przeczyta i zdecyduje, czy powinien się wahać. Czy warto pasować. Jeśli chociaż jedna na trzy osoby z „przytomnych” przekona jedną na pięć z „chwiejnych” czy „nieuczestniczących”, to niezawodnie NASZA będzie PIERWSZA TURA. I HURRA!!!
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Alea iacta est” znajduje się na s. 7 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Alea iacta est” na s. 7 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
Jak, kiedy i dlaczego Szwajcaria zrezygnowała z pokrycia swojej waluty w złocie, dającego jej niezależność i pozycję finansową umożliwiającą zarządzanie 30% inwestycji międzynarodowych?
Bernard Mégeais
Neutralnie i z dystansu
Triumf jedynie słusznej myśli totalitarnej
Z mediów zachodnich, przeznaczonych do manipulowania opiniami, nie da się poznać prawdy o polskiej polityce wewnętrznej. W tej dziedzinie większość szwajcarskich mediów – produkt koncernu Ringer Axel Springer – to tylko echo „Gazety Wyborczej” czy polskiej opozycji, diabolizującej politykę PiS i nazywającej ją nacjonalistyczną i populistyczną. Co najgroźniejsze dla zachodnich Europejczyków, to fakt, iż taki właśnie rodzaj wybiórczej cenzury przekłada się na zwalczanie przez ultraliberalną i antysocjalną Unię Europejską w Szwajcarii i innych krajach Europy tych wartości, których broni rząd Polski.
Wartości takich, jak na przykład suwerenność, którą rząd szwajcarski, pod presją decydentów gospodarczych, gotów jest przehandlować na rzecz Unii. I chociaż takie decyzje muszą być potwierdzone przez naród w referendum, istnieje możliwość, że społeczeństwo, zmanipulowane przy pomocy mediów opłacanych przez kręgi finansowe, powie TAK.
Polityka ultraliberalna, niszcząc sprawiedliwość społeczną w Szwajcarii, skutkuje stale postępującym zubożeniem i niepewnością jutra, wzrostem obciążenia budżetów domowych, oddanym w ręce prywatnych ubezpieczycieli coraz kosztowniejszym systemem ochrony zdrowia, ciągłym drożeniem – z powodu spekulacji nieruchomościami – mieszkań oraz – właśnie oczekiwanym – podwyższeniem wieku emerytalnego. Dlatego, jako idącą pod prąd ogarniających Europę Zachodnią trendów antyspołecznych i liberalnych, politykę premiera Mateusza Morawieckiego – obrony suwerenności i sprawiedliwości społecznej – trzeba stłumić.
Większość francuskich mediów jest własnością finansjery, która potęgą propagandy, stanowiącej siłę aktualnie panujących, wyniosła do władzy Macrona. Jedynie media społeczne informują o przemocy policji okaleczającej i gazującej „żółte kamizelki”, o manifestantach protestujących przeciwko nowemu systemowi emerytalnemu, uczniach kontestujących nową formę matury, o obecności uzbrojonej po zęby policji w szkołach i na uniwersytetach, o degradacji służby zdrowia i systemu ochrony zdrowia.
Na przedmieściach, w utraconych przez Republikę dzielnicach, strażacy gaszący płonące samochody są obrzucani kamieniami, a policjanci ostrzeliwani z obrzynów. Lepiej być policjantem w Polsce niż we Francji.
Widocznego już we Francji procesu zanikania narodów i zastępowania ich przeciwnymi państwowości komunitaryzmami oczekuje właśnie Unia Europejska.
Podczas gdy kraje UE i Szwajcaria podmywane są ultraliberalnymi prądami, które rozmontowują i prywatyzują państwa na obraz wielonarodowego przedsiębiorstwa, Polska wydaje się wyspą oporu przeciwko nowemu porządkowi świata, który ma zniszczyć kultury i prawa narodów, by zastąpić je prawami rynku i ponadnarodowych korporacji. Jednak dla takich dążeń pojawiło się zagrożenie. Sukces polityki premiera Morawieckiego pokazuje alternatywę dla wielkiego światowego bazaru. W ten sposób Polska znalazła się w podobnej sytuacji jak Szwajcaria, będąca ostatnim z krajów, których pieniądz miał pokrycie w złocie, co gwarantowało jej niezależność walutową wobec władzy globalnych guru.
Jak i dlaczego Szwajcaria zrezygnowała z pokrycia swojej waluty w złocie, dającego jej niezależność i pozycję finansową umożliwiającą zarządzanie 30% inwestycji międzynarodowych? Pokrycie pieniądza w złocie uniemożliwia spekulacje walutowe, podczas gdy brak tej przeszkody pozwala na emitowanie „z niczego” dowolnej jego ilości, a to wywołuje zadłużenie publiczne, inflację, recesje gospodarcze i bezrobocie. Takich zjawisk może uniknąć gospodarka poddana dyscyplinie narzuconej przez walutę opartą na złocie – wartości realnej. Tu nie da się manipulować ilością masy pieniądza według zapotrzebowania politycznego czy finansowego.
Do XX wieku pokrycie wartości w złocie było powszechne, a jego zalety były dobrze znane. Ten rodzaj hamulca walutowego powstrzymywał banki i zachłannych polityków w pogoni za umacniającym ich władzę pieniądzem.
Pod pretekstem walki z kryzysem ekonomicznym, w 1933 r. prezydent Franklin Roosevelt skonfiskował złoto Amerykanów i zniósł rolę złota jako jednostki miary wartości, jak gdyby było to zwycięstwo w boju o pomyślność narodu. [Rozporządzenie wykonawcze nr 6102 narzucało na obywateli USA obowiązek dostarczenia do 1 maja 1933 r. całego posiadanego złota, z wyjątkiem jego małych ilości w formie wyrobów, do Rezerwy Federalnej i wymienienie go na dolary. Złamanie tego rozporządzenia było karane. Większość obywateli, posiadających duże zasoby złota, przesłało je do innych krajów, np. Szwajcarii. Przypis tłumacza]. Pozostał jedynie papierowy pieniądz Rezerwy Federalnej, niezwiązany z żadną obiektywną wartością odniesienia. W takiej sytuacji inflację opanowuje się przez ograniczenie dostępności kredytów i podnoszenie stóp procentowych, co prowadzi do recesji i bezrobocia. Ekonomiści nazywają to zręcznie „cyklami koniunkturalnymi”.
Rozwiązanie ostateczne wprowadzono na konferencji w Bretton Woods w 1944 r., pod patronatem brytyjskiego socjalisty Johna Maynarda Keynesa i Harry’ego Dextera White’a, który był wówczas podwójnym agentem – członkiem komunistycznej sieci szpiegowskiej i wiceministrem finansów Stanów Zjednoczonych. Celem było zastąpienie złota, jako bazy wymiany walut, standardem papierowym, który pozwalał Stanom tworzyć pieniądz „z niczego”, jak czyniły banki amerykańskie. Jednak inne państwa i banki centralne nadal mogły handlować dolarami po stałej cenie 35 USD za uncję. W roku 1971 postanowiono ostatecznie pozbyć się parytetu złota. W tym celu prezydent Nixon, dekretem, nagle, odebrał innym krajom możliwość wiązania wartości dolara z wartością złota, a świat, nie mając innego wyjścia, zaakceptował amerykański pieniądz jako międzynarodową walutę referencyjną. W ten sposób zapewniono USA światową dominację gospodarczą.
Ale pozostał kraj, którego waluta postanowieniem konstytucji była wciąż związana ze złotem. To Szwajcaria. Przeszkoda na drodze do ustanowienia nowego ładu światowego.
W marcu 1997 r. we francuskim przeglądzie „Controverse” Pierre de Villemarest napisał: „Pod koniec tego wieku prawdą jest, że zwolennicy globalizacji, którą prowadzi pan Bronfman [Edgar Miles Bronfman – amerykańsko-kanadyjski przedsiębiorca pochodzenia żydowskiego, filantrop i długoletni prezes Światowego Kongresu Żydów. Przyp. tłum. za Wikipedią], chcą przyspieszyć swój marsz w kierunku zniszczenia narodów i ludów, których aberracja polega na chęci zachowania kultury i tradycji. Chrześcijaństwo jest przeciwstawiane nieuchronnemu Nowemu Porządkowi, który zamierza zastąpić prawa narodów prawami rynkowymi i wielonarodowymi korporacjami, a ustanowienie w Europie wspólnej waluty stanowi jeden z etapów tej drogi”.
W 1962 r. Szwajcarskie banki „odnalazły” fundusze nieodebrane, należące do osób, które zginęły podczas wojny. W rezultacie ocalałym zwrócono dziesięć milionów franków. W roku 1997, po zakończeniu zimnej wojny, amerykańska Rada Stosunków Zagranicznych nagle zdała sobie sprawę, że argumenty moralne są znacznie silniejszym narzędziem nacisku niż pieniądze i władza. Wtedy właśnie wyszła na jaw sprawa nieodebranych depozytów ofiar wojny i podejrzenie przetrzymywania tych zasobów w bankach szwajcarskich.
„New York Times” oskarżył szwajcarskie banki o sabotowanie przez dziesiątki lat dochodzeń dotyczących zachowania przez nie neutralności w czasach nazizmu, zaś „Washington Post” oburzał się na rzekome zajęcie przez te banki aktywów swych deponentów i wypranie przez nie zasobów finansowych zrabowanych przez nazistów.
5 marca 1997 r. „Journal de Genève” poinformował o zdumiewającym ostrzeżeniu Bronfmana, mistrza globalizacji, pisząc: „Pan Edgar Bronfman uważa, że jeśli szwajcarskie banki nie skorzystają z okazji odzyskania dobrej reputacji, to przewiduje koniec roli Szwajcarii jako wielkiego światowego centrum bankowego, z powodu utraty zaufania. Pewnego dnia wolny świat może uznać taki system bankowy za godny potępienia”.
Oburzony sprawą Bill Clinton powierzył Stuartowi Eizenstatowi, odpowiedzialnemu za restytucję mienia w Europie Środkowej i Wschodniej, przygotowanie raportu na temat grabieży dokonanych przez Szwajcarów. Raport, przygotowany przez 11 przedstawicieli władz federalnych USA w czasie siedmiu miesięcy, to 210 stron na temat polityki podczas II wojny światowej, których nikt nigdy nie przeczyta. W rozprawie w imieniu wszystkich ofiar reżimu nazistowskiego, która odbyła się w Sądzie Federalnym Stanów Zjednoczonych, oskarżonymi były duże banki szwajcarskie i oczywiście rząd tego kraju. W maju 1997 r. „American Spectator” zauważył: „Gdyby naprawdę chodziło o znalezienie brakujących pieniędzy w szwajcarskim systemie bankowym, sprawa zostałaby wniesiona do sądu w szwajcarskim kantonie, w którym bank posiadał fundusze; akcja została przeprowadzona w Nowym Jorku i jako taka stanowi akt polityczny”.
Atak przyniósł pożądany skutek i był tak gwałtowny, że Konfederacja Szwajcarska w konsekwencji utworzyła szwajcarską fundację humanitarną o kapitale 7 miliardów franków, a banki – fundusz w wysokości 100 milionów franków. Przyjęto to z entuzjazmem, zaś Bronfman powiedział: „Teraz, gdy rząd szwajcarski się wycofał, zapraszam do współpracy”… Współpracy jakiego rodzaju?
Szwajcaria, dołączając do MFW w 1992 roku, musiała sprzedać dużą część swoich rezerw złota.
Zgodnie z konstytucją MFW (p. 2b, § IV), członkostwo w nim kraju o walucie mającej pokrycie w złocie jest zabronione. Szwajcarskie rezerwy złota zmalały z 2 590 do 1 040 ton. Dziś stanowi to tylko 5,6% rezerw międzynarodowych [Polskie rezerwy złota to obecnie 228,6 ton. Pod tym względem nasz kraj zajmuje 23 miejsce na świecie. Przyp. tłumacza]. Dla zachowania dobrej reputacji na arenie międzynarodowej Szwajcaria poświęciła część swojej suwerenności.
Reguły gry ustanawiają potęgi ponadnarodowe, nie biorące pod uwagę aspiracji narodów, które stają się podporządkowanymi obiektami. Wystarczy obejrzeć patetyczną debatę w Unii Europejskiej o polityce demokratycznie wybranej partii rządzącej w Polsce. Przypomina bardziej inkwizycję lub proces stalinowski z udziałem zdrajców własnego kraju niż dyskusję polityczną. Europosłowie wypowiadający swoje „kopiuj-wklej”, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością, i komisarz europejski czytający wcześniej przygotowany tekst, nie zważając na argumenty wysuwane w obronie przed zmyślonymi od „a” do „z” zarzutami. Niedobrze się robi. To nie ma nic wspólnego z demokratyczną debatą. To przewrotna machina, stworzona w celu niszczenia narodów i ich suwerenności.
Dla elektoratu Europy Zachodniej pole wyboru jest prawie zerowe i mieści się między chrześcijańsko-proislamską lewicą oraz liberalną antyspołeczną prawicą, która rezygnuje z suwerenności na rzecz Unii Europejskiej. W Polsce istnieje prawdziwy wybór, a zatem prawdziwa demokracja. Wybór między opozycją, która chce ślepo stosować neoliberalne antyspołeczne zasady rynkowe oraz poddać kraj internacjonalistycznemu dyktatowi w stylu Brukseli Macrona i Tuska, a konserwatywną partią społeczną, która broni sprawiedliwości socjalnej i suwerenności.
Bez suwerenności będziemy mieli federacyjną dyktaturę albo ponadnarodowy, globalistyczny totalitaryzm. Z Unią Europejską mamy to wszystko razem.
Suwerenność jest najważniejszą i konieczną wartością polityczną. Dzięki niej obywatele mogą wpływać na los swojego kraju. Obecnie doświadczamy wojny totalnej przeciwko suwerenności, a ulubioną bronią jej przeciwników jest społecznikowskie hasło LGBTIQ+, które staje się kryterium oceny politycznej i potępia wszelką odmienną myśl jako populistyczną lub neofaszystowską, a dyktaturę sędziów stawia ponad decyzjami demokratycznymi. Triumfuje jedynie słuszna myśl totalitarna.
Autor jest mieszkającym w swoim kraju rdzennym Szwajcarem, od dawna i z uwagą obserwującym Polskę. Tłumaczenie z francuskiego – Adam Gniewecki.
Artykuł Bernarda Mégeais pt. „Triumf jedynie słusznej myśli totalitarnej” znajduje się na s. 6 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Bernarda Mégeais pt. „Triumf jedynie słusznej myśli totalitarnej” na s. 6 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
W porze suchej strumień płynie sobie szeroko po drodze, a autobusy i samochody bez problemu przez niego przejeżdżają. Gdy silne deszcze zasilą potok, staje się niebezpieczny i skutecznie tamuje ruch.
Piotr M. Bobołowicz
W styczniu tego roku największy wodospad Ekwadoru San Rafael przestał istnieć. A właściwie po prostu zmienił swój bieg – w wyniku wypłukiwania koryta przez wodę doszło do implozji, która skryła kaskadę wody w tunelu. Z jednego strumienia wody zrobiły się dwa, wpadające pod ziemię. Całkowicie naturalny proces (co w rabunkowo eksploatowanej Ameryce Południowej wcale nie jest oczywiste) pozbawił z pewnością wielu turystów możliwości oglądania stupięćdziesięciometrowego wodospadu na rzece Coca. Pozbawił też potencjalnego zarobku wiele indiańskich wiosek, które z tych turystów uzyskują większość swojego dochodu. A przynajmniej do czasu zakończenia badań geologicznych, które mają ustalić, czy można będzie znowu otworzyć szlaki – podłoże w tej okolicy jest bardziej piaszczyste niż skaliste, co wywołuje pewne obawy, że powstaną kolejne leje.
Podczas gdy na półkuli północnej trwa zima – przynajmniej ta kalendarzowa – w Ekwadorze szaleją ulewy pory deszczowej. Właściwie tak było do tej pory, bo zmiany klimatyczne sprawiły, że pora deszczowa wydłużyła się nawet do czerwca. Niebo skryte jest za chmurami przez długie miesiące, a potężne strumienie wody zalewają świat każdego popołudnia. Ulice i górskie ścieżki zmieniają się w potoki, ze zboczy gór schodzą błotne lawiny, nierzadko zrywając drogi, a czasem porywając ludzkie domostwa, a nawet całe wioski.
Pailón del Diablo, Diabelski Kocioł | Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz
Służący w mieście Valladolid polski misjonarz ks. Łukasz często w porze deszczowej jest odcięty od świata zewnętrznego. Droga, która łączy nieduże Valladolid z pobliskim miastem Loja, gdzie znajdują się chociażby supermarkety czy różne instytucje, regularnie jest zasypywana przez osuwającą się ziemię. Jeszcze częściej staje się nieprzejezdna tam, gdzie przepływa przez nią strumień – w porze suchej płynie sobie szeroko po drodze, a autobusy i samochody bez problemu przez niego przejeżdżają. Gdy silne deszcze zasilą potok, staje się on jednak niebezpieczną przeszkodą, skutecznie tamując ruch.
Do osłabienia górskich zboczy przyczynia się znacznie rabunkowa gospodarka. W wielu miejscach prosperują nielegalne kopalnie złota, ale nawet te legalne stanowią spore zagrożenie dla ekosystemu. Niedawno otwarta przez spółkę Ecuacorriente z dużym udziałem chińskiego kapitału kopalnia miedzi Mirador wywołuje sprzeciw rdzennej ludności. Indianie obawiają się zwłaszcza obróbki miedzi, niosącej ze sobą duże ryzyko zanieczyszczenia rzek, które pełnią kluczową rolę w tradycyjnej gospodarce rdzennych mieszkańców Andów, ale zwłaszcza Amazonii. Ekwadorski rząd zapewnia jednak, że inwestycja jest opłacalna – ma przynieść budżetowi ponad dwa miliardy dolarów przez cały okres koncesji. Ogółem Ekwador planuje zwiększyć udział wydobycia metali (głównie złota, miedzi i srebra) w PKB z 1,6% w połowie 2019 r. do 4% w 2021 roku, powołując się na przykład Chile i Peru.
Podczas gdy legalne wydobycie metali pociąga za sobą głównie zagrożenia związane z wpływem na środowisko naturalne, nielegalne i niekontrolowane pozyskiwanie cennych kruszców stanowi dużo poważniejszy i bardziej złożony problem.
Częstą techniką jest szybkie rozkopywanie koryt rzek na wschodnich stokach Andów za pomocą ciężkiego sprzętu i przepłukiwanie na przemysłową skalę wydobytego z dna materiału. Cierpi na tym fauna i flora, a na krajobrazie pozostają skazy.
Jednocześnie przyczynia się to do znacznego zanieczyszczenia rzeki – oprócz olbrzymich ilości mułu, do wody trafia ropa czy smary. Dodatkowo nielegalność tego procederu powoduje wytwarzanie się wokół takich kopalni całych stref, gdzie kwitnie przestępczość.
W lipcu 2019 roku głośno zrobiło się o miejscowości La Merced de Buenos Aires. Po serii zabójstw rząd zdecydował się w końcu wysłać do miasteczka tysiąc dwustu policjantów, drugie tyle żołnierzy i dwudziestu prokuratorów, by rozprawić się z panującym tam bezprawiem. Obok nielegalnego wydobycia złota dochodziło tam do porwań, morderstw, gwałtów, sutenerstwa, uprawiano hazard, prano brudne pieniądze. Grupy przestępcze wymuszały haracze, zastraszały mieszkańców, handlowały nielegalnie bronią. A to tylko część z postawionych zarzutów. Ogółem szacuje się, że różnymi nielegalnymi biznesami skupionymi wokół wydobycia złota w La Merced de Buenos Aires zajmowało się około dziesięciu tysięcy osób.
Prawdopodobnie niemożliwe byłoby zliczenie wszystkich ekwadorskich wodospadów. Są te bardziej i mniej znane, te położone na stokach zachodnich i te amazońskie. W okolicach leżącego na zboczu aktywnego wulkanu Tungurahua miasta Baños de Agua Santa ciągnie się szlak wodospadów. Niektórzy decydują się na przebycie go rowerami, chociaż wiele osób wybiera zdecydowanie mniej spokojną opcję – tzw. chivę. Chiva (hiszp. koza) to stan pośredni między autobusem a ciężarówką. Na konstrukcji ciężarówki umieszczone są odsłonięte po bokach, ale zadaszone rzędy siedzeń lub częściej po prostu ławek. W niektórych miejscach chivy wciąż wykorzystuje się do regularnego transportu pasażerów. W miejscowościach turystycznych służą jako atrakcja – obwieszone są sznurami różnokolorowych ledów, a z głośników ryczy cumbia, salsa i reggatton, skutecznie zagłuszając wszelkie próby rozmów między pasażerami i burząc nieco nastrój obcowania z naturą.
Chiva chwieje się na zakrętach wąskiej drogi. Najpierw pierwszy wodospad. Trudny do oglądania, bo przejeżdżamy pod nim – na dach kapią krople wody niczym rzęsisty deszcz. Potem kolejny – ten po drugiej stronie doliny, przez którą można przejechać tzw. tarabitą, czyli kolejką linową. Manto de la Novia, Welon Panny Młodej. Obfita, biała kaskada sperlonej wody. Ale clou wycieczki jest na końcu. Do tego wodospadu trzeba dojść.
Pailón del Diablo, Diabelski Kocioł. Woda leje się tam huczącym strumieniem – najwyższy jednorazowy uskok kaskady ma aż osiemdziesiąt metrów. W dole woda kotłuje się – od razu dając odpowiedź na pytanie o pochodzenie nazwy. Tam jedyne złoto to dolary, które turyści zostawiają przy każdej atrakcji i w hotelach.
Wodospad San Rafael nie przestał istnieć, zmienił tylko swój bieg. Niewykluczone, że w kolejnych latach zmieni go jeszcze nie raz. Ekwadorska przyroda jest żywa. Inkowie i ich potomkowie nazywają ją Pachamama i czczą ją od setek lat – a ona czasem daje, a czasem okrutnie zabiera, porywając drogi, domy, wioski i ludzi.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Złoto i wodospady” znajduje się na s. 20 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Złoto i wodospady” na s. 20 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
Celem prowadzonego na Polskę ataku imperialnego jest dążenie do ujarzmienia jej oporu wobec planowanego przez liderów UE „wtopienia” jej, w drodze federalizacji, w mocarstwo globalne/regionalne.
Bogdan Miedziński
Demokracja liberalna w służbie imperializmu
Gołym okiem widać, że pomimo posiadania przez Zjednoczoną Prawicę wyjątkowo mocnej demokratycznej legitymacji do sprawowania władzy, ma ona ogromne kłopoty z dokonywaniem tak bardzo potrzebnych usprawnień państwa polskiego.
Kluczowym czynnikiem ograniczającym aktywność obozu rządzącego w tym zakresie stał się złowrogi sojusz wewnętrznej opozycji totalnej z zagranicznymi grupami interesu. Opozycja totalna nie potrafi już samodzielnie wytworzyć masy krytycznej niezbędnej do dokonania powrotu „do tego, co było”. Tym niemniej jest ona w stanie wytwarzać impulsy, które po amplifikowaniu ich, właśnie przez polityczne, kapitałowe i medialne wsparcie zagranicy, nabierają mocy pozwalającej paraliżować podejmowane przez obóz rządowy przedsięwzięcia modernizacyjne.
Napastliwość ataków zagranicy na Polskę oraz ich niewspółmierność do zdarzeń będących powodem, a raczej pretekstem do podejmowania tych ataków bulwersuje: o nowelizacji ustawy o ustroju sądów powszechnych ustanawiającej kary dyscyplinarne dla sędziów za zaangażowanie polityczne Jürgen Hardt, rzecznik ds. polityki zagranicznej klubu parlamentarnego CDU/CSU mówi: niezależność sądów jest kluczowym wymogiem dla utrzymania praworządności. Podjęciem tego kroku Polska odchodzi od podstawowych zasad UE. Z kolei Daniel Freund, eurodeputowany Zielonych ostrzega: każdy, kto w ten sposób narusza nasze podstawowe wartości, musi się liczyć z sankcjami z Brukseli. Jeżeli zostają demontowane podstawowe zasady demokratyczne i konstytucyjne, muszą zostać obcięte dotacje UE. Natomiast Nils Schmid, rzecznik ds. polityki zagranicznej klubu parlamentarnego SPD, domaga się, aby omawiane tu zmiany wprowadzone ustawą dyscyplinującą sędziów uwzględnić w toczącym się przeciwko Warszawie postępowaniu w sprawie naruszenia prawa unijnego. A przecież Sejm uchwalił tę nowelizację, kierując się ewidentną potrzebą przeciwdziałania zagrożeniu państwa paraliżem kompetencyjnym prowokowanym przez niektórych przedstawicieli środowiska sędziowskiego.
Nie sposób nie dostrzegać, że cytowani powyżej politycy niemieccy, obiektywnie biorąc, wspierają wywoływanie chaosu w państwie polskim.
Tymczasem na prawicy nawet wytrawni komentatorzy polityczni, koncentrując się na spektakularnych aspektach omawianego konfliktu politycznego, mają duży kłopot ze wskazaniem rzeczywistych przyczyn ataków kierowanych przez zagranicę na Polskę. Politycy obozu rządzącego jak ognia unikają rzetelnej odpowiedzi na nasuwające się w sposób oczywisty pytanie, dlaczego jesteśmy tak bezlitośnie grillowani. A przecież rozpoznanie i ujawnienie opinii publicznej rzeczywistych motywów sił zagranicznych atakujących Polskę jest niesłychanie istotne dla zapewnienia adekwatnego przeciwdziałania wobec tych agresywnych akcji.
Idziemy bowiem prostą drogą do faktycznej utraty suwerenności. Kamieniami milowymi tej wędrówki, zapoczątkowanej akcesją do Unii Europejskiej w roku 2004, są: przyjęty w roku 2007 traktat lizboński, następnie przyjęcie w 2014 roku przez KE Nowych ram unijnych na rzecz umocnienia praworządności i wreszcie łańcuch przewrotnych orzeczeń polskich i unijnych sądów, zapoczątkowany pytaniami prejudycalnymi Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego w sprawie wieku emerytalnego sędziów, poprzez wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE w tej sprawie, a na uchwale z dnia 2019-01-19 Sądu Najwyższego kończąc. Ten ostatni akt unieważnia, de facto, dotychczasowe rezultaty reformy polskiego wymiaru sprawiedliwości, a zarazem na oścież otwiera wrota do bezwarunkowego stawiania prawa unijnego ponad Konstytucją RP. Dziś wiceprzewodnicząca KE, Vêra Jurowa, w swoim bezczelnym piśmie w sprawie ustaw dyscyplinujących sędziów, robi to bez ogródek. Robią to gremialnie polskie sądy. Pełną aprobatę dla ich stanowiska wyraża opozycja totalna. A przecież, jeżeli prawo unijne stoi ponad Konstytucją, to jest ono władne wymusić zmianę tej Konstytucji w każdym obszarze. Wystarczy tylko wyrok TSUE, od którego przecież nie ma odwołania.
A zatem tylko patrzeć, jak niedługo kilku jegomościów z TSUE wyda orzeczenie, że dotyczący definicji małżeństwa zapis polskiej Konstytucji jest niezgodny z wartościami unijnym i nakaże Sejmowi jej harmonizację z tymi wartościami. A my? Ano, usłyszymy zapewne od przedstawiciela ekipy akurat sprawującej władzę: „Wicie, rozumicie…”. Jak za Gierka.
Nieodparcie nasuwa się na pamięć wygłoszona przez Jaśka końcowa fraza z Wesela Wyspiańskiego: „Nic nie słysom, ino granie, ino granie, jakieś ich chyciło spanie”.
Ta gra pozorów powinna się skończyć jak najszybciej. Jest oczywiste, że w omawianym tu konflikcie nie chodzi o dokonanie zwykłego przejęcia władzy przez opozycję w ramach demokratycznego werdyktu wyborczego. Stawka jest o wiele większa. Całościowe i pozbawione emocji spojrzenie na trwający w Polsce od 2015 roku konflikt polityczny pokazuje, że przeciwko naszemu krajowi toczy się w istocie wojna imperialna, a więc taka wojna, w której napastnik (imperium) dysponujący potencjałem wielokrotnie przewyższającym ten, którym dysponuje państwo napadnięte (Polska), dąży do jego skolonizowania. Imperium nie wykreśla państwa skolonizowanego z mapy politycznej świata, ale ustanawia w nim porządki chroniące jego własne interesy, a nie interesy napadniętych. Robi to przy użyciu nacisku ekonomicznego, doktryny, ideologii, prawa, a także zainstalowania życzliwych mu kadr w kluczowych ogniwach władzy. Fakt, że w tej wojnie toczonej przeciwko Polsce nie ma armat i nie słychać wystrzałów powoduje, że jej ofiary nierzadko nawet nie wiedzą, że jakaś wojna się toczy i że ją właśnie przegrywają.
Co należy więc robić? W pierwszym rzędzie – obudzić się z tego koszmarnego letargu, w który popadliśmy, skończyć z robieniem dobrej miny do złej gry i powszechnie zacząć dawać świadectwo!
Nie obronimy się przed najazdem udając, że wojny nie ma. Dlatego trzeba rzetelnie ujawnić opinii publicznej, kto w tej wojnie z Polską jest napastnikiem oraz na jakich polach ona się toczy.
Istota władzy imperialnej pozostała bowiem taka jak dawniej, jednakże zmienił się radykalnie profil instytucjonalny najeźdźców, a także formy jej ustanawiania i sprawowania.
Dziś centrami imperialnymi niekoniecznie są pojedyncze państwa. Mogą nimi także być sieci zbudowane z ogniw o bardzo zróżnicowanym statusie (administracyjnym, partyjnym, biznesowym), pozostających względem siebie w złożonych, niekiedy nawet częściowo konkurencyjnych relacjach. Formacje takie mają amorficzną, płynną strukturę, a jej podstawowym spoiwem są interesy oraz kadry przepływające pomiędzy poszczególnymi ogniwami i segmentami tej struktury. Ulokowana w ramach tych sieci władza nie jest dana raz na zawsze – jej lokalizacja zależy od aktualnego układu sił.
Takim właśnie centrum imperialnym jest formacja, z której płynie główny, kierowany z zagranicy atak na Polskę. Składa się ono z dwóch największych państw członkowskich „starej” Unii Europejskiej, wianuszka państw satelickich dobieranych ad hoc do pojedynczych spraw, a także potężnych organizacji lobbystycznych reprezentujących świat kapitału, takich na przykład, jak European Round Table of Industrialists. Ważną funkcję w tej formacji spełniają organy kierownicze Unii Europejskiej wraz ze swoim 45-tysięcznym personelem. Stwierdzenie to nie oznacza oczywiście, że Unia jako taka jest organizacją imperialną. Jednakże jest faktem, że jej organy, oprócz funkcji znajdujących się w jej oficjalnej agendzie, pełnią również i takie funkcje, które oficjalnie deklarowane nie są, a które bez trudu można zidentyfikować jako nakierowane na realizację interesów wskazanego powyżej centrum imperialnego. Politykę imperialną prowadzoną przez tę formację pokrywa negliż demokracji liberalnej. Skrywa on trzy potężne nośniki, przy pomocy których polityka ta jest prowadzona.
Pierwszym z nich jest doktryna ekonomiczna będąca osobliwą mieszanką neoliberalizmu i protekcjonizmu. Stanowi ona podstawę kształtowania porządku gospodarczego w strefie wpływów omawianego centrum imperialnego. Zasadnicza funkcja tej doktryny w aspekcie polityki imperialnej polega na tworzeniu takich zasad ładu gospodarczego, które zapewniają beneficjentom tej polityki bezpieczny transfer przysporzeń uzyskiwanych w krajach skolonizowanych do imperialnych centrów zysków.
Drugim nośnikiem polityki imperialnej, stanowiącym jej soft power, jest lewicowa ideologia bazująca na libertariańsko rozumianej wolności jako naczelnej wartości przysługującej jednostce ludzkiej. Absolutyzowanie tej wartości przez lewicę prowadzi do atomizacji społeczeństwa w kraju kolonizowanym i przeciwdziała powstawaniu w nim wspólnot zagrażających porządkowi sprzyjającemu konserwowaniu relacji imperialnych.
Trzecim nośnikiem polityki imperialnej jest liberalizm konstytucyjny. Stanowi on podstawę kształtowania zasad porządku publicznego. Oznacza pewną zasadę kształtowania tego porządku, polegającą na nadaniu praworządności bezwzględnego, także wobec idei demokracji, priorytetu jako gwarantowi ochrony podstawowych praw, takich jak wolność słowa, zgromadzeń, wyznania czy prawo do własności prywatnej. Jego zasadniczą funkcją jest ochrona istniejącego w skolonizowanym państwie imperialnego porządku publicznego.
Neoliberalizm – ekonomiczny filar polityki imperialnej
Korzenie neoliberalizmu tkwią w kryzysie naftowym lat 70. XX wieku. Jednym ze skutków tego kryzysu, poniekąd ubocznym, było nagromadzenie przez potentatów naftowych z Bliskiego Wschodu gigantycznych aktywów finansowych w bankach, głównie amerykańskich. Powstała z tego tytułu w aktywach tych banków nadwyżka wolnych środków groziła z kolei naruszeniem stabilności całego systemu finansowego i wymagała pilnego zagospodarowania. Ta właśnie okoliczność stała się impulsem uruchomienia w roku 1980 przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy, Światową Organizację Handlu, przy wsparciu OECD, grupy G7 oraz World Economic Forum, tak zwanego programu dostosowania strukturalnego (structural adjustment).
Program ten, dedykowany krajom rozwijającym się, polegał na powiązaniu wspierania finansowego tych krajów z wymogiem transformacji przez nie swoich gospodarek, dokonywanej według formatu nazwanego później consensusem waszyngtońskim.
Właśnie to kraje rozwijające się miały wchłonąć wspomnianą powyżej lwią część tej nadwyżki zgromadzonej w bankach.
Rdzeniem consensusu waszyngtońskiego stał się postulat swobodnego przepływu towarów i kapitałów, umożliwiający praktycznie niekontrolowany transfer nadwyżek przechwytywanych w kolonizowanych krajach do centrów zysku zlokalizowanych w ośrodkach imperialnych. Kluczowym warunkiem tego transferu było zniesienie w ramach programu structural adjustment wszelkich instrumentów protekcjonizmu gospodarczego, przy pomocy których państwa narodowe mogłyby chronić swoje rozwijające się gospodarki i w ten sposób zagrażać swobodnemu przepływowi kapitałów. Dziś na straży tak ukształtowanej struktury instytucjonalnej chroniącej własność, oprócz wymienionych powyżej instytucji autoryzujących program structural adjustment, stoją państwa, partie polityczne, banki, kancelarie prawne oraz sieci dyskretnie sterowanych organizacji opiniotwórczych. Ochronie własności służy swoista prywatyzacja wymiaru sprawiedliwości przejawiająca się przenoszeniem w coraz większym stopniu sporów pomiędzy inwestorem zagranicznym a władzą państwową danego kraju z sądów powszechnych do sądów arbitrażowych funkcjonujących w oparciu o klauzulę ISDS (Investor-State Dispute Settlement).
Ogromną rolę w kolonizacji państw rozwijających się odgrywają raje podatkowe, w których beneficjenci polityki imperialnej przechowują uzyskane w nich nadwyżki.
Omawianą tu imperialną logikę tego ładu gospodarczego ekonomista chiński Ha-Joon Chang określił metaforą „odrzucenie drabiny” (kicking off the ladder). W metaforze tej drogę rozwojową krajów bogatych symbolizuje właśnie drabina, a jej szczeble są symbolem instrumentów protekcjonizmu gospodarczego, po których kraje te wspięły się na wysoki poziom dobrobytu. Po jego osiągnięciu kraje bogate drabinę tę odrzuciły, zmuszając do konfrontacji ze swoimi potężnymi gospodarkami kraje gorzej rozwinięte, ale już pozbawione instrumentów protekcjonistycznych, które chroniłyby ich raczkujące gospodarki narodowe.
Takie właśnie „odrzucenie drabiny” towarzyszyło akcesji krajów Europy Środkowo-Wschodniej do Unii Europejskiej. Zasada zniesienia instrumentów protekcjonistycznych w relacjach gospodarczych między krajami członkowskimi została w szczególności znacząco zaakcentowana w art. 107 Traktatu o UE, w którym postanowiono, że wszelka pomoc przyznawana przez Państwo Członkowskie lub przy użyciu zasobów państwowych w jakiejkolwiek formie, która zakłóca lub grozi zakłóceniem konkurencji poprzez sprzyjanie niektórym przedsiębiorstwom lub produkcji niektórych towarów, jest niezgodna z rynkiem wewnętrznym w zakresie, w jakim wpływa na wymianę handlową między Państwami Członkowskimi.
Postanowienie to zapewniło komfortowe warunki inwestowania zachodnich kapitałów w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, pozbawiając jednocześnie ich rodzime, wybiedzone przedsiębiorstwa jakiejkolwiek ochrony przed naporem kapitału obcego. Dzięki temu nastąpiła błyskawiczna kolonizacja krajów „nowej” Unii przez kapitał zachodni. W efekcie udział kapitału zagranicznego w przetwórstwie przemysłowym w Europie Środkowo-Wschodniej wynosi obecnie około 53%, a w branżach high-tech sięga 90%. Dla porównania, udział kapitału zagranicznego w przetwórstwie przemysłowym w krajach Europy Południowo-Zachodniej wynosi około 24%.
Dzisiaj już mało kto w naszej części Europy wierzy, że kapitał nie ma narodowości. Niestety, poniewczasie – mleko się rozlało.
Unia Europejska, otwierając szeroko wrota dla napływu kapitału zagranicznego do krajów Europy Środkowo-Wschodniej i umożliwiając w ten sposób krajom „starej Unii” pobudzenie swoich kulejących gospodarek, nie miała zarazem żadnych oporów ze znoszeniem lub zawieszaniem innych traktatowych swobód i praw, w których bilans korzyści i nakładów układałby się na korzyść krajów „nowej Unii”. Taką wymowę na przykład miało uruchomione zaraz po akcesji moratorium na przepływ pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej do krajów „starej” Unii. Taką jest dyskryminująca Polskę, nadal obowiązująca, regulacja dotycząca unijnych dopłat dla rolnictwa. Kanonicznym przykładem dyskryminacji przedsiębiorstw Europy Środkowo-Wschodniej względem przedsiębiorstw „starej Unii” jest świeżo uchwalona dyrektywa przewozowa. Do tej samej kategorii uregulowań dyskryminujących kraje „nowej” Unii zaliczyć należy bulwersującą decyzję Komisji Europejskiej blokującą wsparcie Stoczni Szczecińskiej przez rząd polski, podczas gdy w tym samym czasie akceptowane były identyczne działania rządów Francji i Niemiec wobec przemysłów stoczniowych tych krajów. Przykłady tego rodzaju praktyk można mnożyć.
Niczym innym jak zakamuflowanymi próbami dyskryminacji są podejmowane przez bogate kraje unijne uporczywe próby walki z rzekomym „dumpingiem socjalnym” ze strony krajów Europy Środkowo-Wschodniej oraz natarczywe postulaty „harmonizacji” podatkowej zmierzające do unifikacji obciążeń fiskalnych przedsiębiorstw na terenie całej Unii Europejskiej. Podobne oddziaływanie na gospodarki krajów „nowej” Unii będzie miał Zielony Ład. Za tymi wszystkimi przewrotnie brzmiącymi nazwami kryje się całkiem przyziemne dążenie części najbogatszych krajów UE do ograniczenia wewnątrzunijnej konkurencji poprzez poprawę ich pozycji względem mających niższe koszty pracy krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
Jest oczywiste, że zakonserwowanie tego rodzaju imperialnych relacji pomiędzy krajami „starej” Unii a nowymi jej członkami z Europy Środkowo-Wschodniej musi prowadzić do zakotwiczenia na stałe tych ostatnich w tak zwanej pułapce średniego dochodu.
Sprawi to, że dystans między bogatymi krajami starej Unii a krajami Europy Środkowo-Wschodniej zostanie utrzymany, co umożliwi czerpanie przez kraje „starej” Unii renty imperialnej z przewagi kapitałowej nad krajami Europy Środkowo-Wschodniej także w przyszłości.
Libertariańska koncepcja wolności – soft power polityki imperialnej
Dla kapitalizmu neoliberalnego idealnym otoczeniem działalności gospodarczej jest społeczeństwo konsumpcyjne złożone ze zatomizowanych, hedonistycznie motywowanych jednostek. Z kolei, etyka liberalnej lewicy, budowana na haśle paryskiej rewolty studentów 1968 roku „Il est interdit d’interdire” (zabrania się zabraniać), rozpowszechnianym trzydzieści lat później nad Wisłą w wersji „róbta, co chceta”, stanowiła dla takiego konsumenta idealny drogowskaz życia. Zbieg tych czynników sprawił, że na gruncie politycznym ukształtowała się osobliwa symbioza tych dwóch, zdawałoby się przeciwstawnych sił, a mianowicie neoliberalnego kapitalizmu i lewicy kulturowej (oczywiście po odcedzeniu z tej ostatniej zbędnego obciążenia w postaci mało spektakularnej dziś aktywności w sferze socjalnej).
W ramach owego sojuszu lewicy i kapitału ukształtowała się wspólna dla obydwu sił agenda ideowa bazująca na absolutyzowaniu wolności jednostki, skierowana – w imię ochrony praw wszelkich mniejszości – na przeciwdziałanie odwołującym się do wartości konserwatywnych odruchom kształtującym takie wielkie wspólnoty, jak wyznawcy określonych religii, naród czy państwo. Zwolennikom takich wspólnot i wartości przez nie głoszonych przypisywane są standardowo etykiety nacjonalistów, faszystów, kseno(homo)fobów. Wymownym przykładem takiego etykietowania było niedawne określenie przez Adama Michnika, redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, marszów niepodległości gromadzących setki tysięcy Polaków mianem czarnosecinnych manifestacji. Bezdyskusyjnie za główne zagrożenie dla bronionych przez lewicę wszelkich mniejszości uznawana jest, zaliczana do największych, wspólnota katolicka, stosunkowo zwarta i dobrze zorganizowana, a więc w jej mniemaniu najgroźniejsza.
Perfidnym aspektem funkcjonowania omawianej tu agendy ideowej, ujawniającym się bardzo wyraźnie w Polsce, było to, że tym prowadzonym przez lewicę działaniom zmierzającym do dekompozycji społeczeństwa towarzyszy zarazem ronienie przez lewicowych socjologów i psychologów krokodylich łez nad rzekomo niskim poziomem kapitału społecznego w Polsce.
„Badacze” ci za ten stan rzeczy obwiniają właśnie Kościół, kult rodziny i uczucia narodowe, a więc te instytucje społeczne, które w istocie kapitał ten właśnie tworzą. „Wyrwać dziecko rodzinie” – takim właśnie hasłem „Gazeta Wyborcza” kilka lat temu próbowała budować kapitał społeczny wśród Polaków.
Namacalnym przejawem istnienia wspólnej dla lewicy i neoliberalnego kapitalizmu agendy ideowej, szczególnie istotnym z punktu widzenia polityki imperialnej wobec krajów kolonizowanych, jest finansowanie przez wielkie korporacje różnorodnych ngo-sów prowadzących działalność lewicową, przyjęcie przez korporacje medialne haseł lewicy jako podstawy kształtowania profilu działania kontrolowanych przez nich środków masowego przekazu oraz wykorzystywanie przez te korporacje do indoktrynacji swoich pracowników wzorców zachowania propagowanych przez lewicę kulturową.
Przestrzeń, w której funkcjonuje agenda ideowa lewicy kulturowej, podlega w krajach kolonizowanych szczególnej ochronie. W sposób skuteczny zapewnia ją trzeci z wymienionych na wstępie nośników współczesnej polityki imperialnej, a mianowicie liberalizm konstytucyjny (omówiony poniżej). Dlatego właśnie w Polsce obóz rządowy o uporządkowaniu zawłaszczonego przez kapitał zagraniczny rynku medialnego boi się nawet pomyśleć.
Liberalizm konstytucyjny i praworządność
Koncepcja liberalizmu konstytucyjnego, będąca w istocie pewną odmianą demokracji liberalnej, narodziła się wśród elit wysoko rozwiniętych krajów Zachodu jako propozycja radzenia sobie ze słabościami demokracji, a opisał i nazwał ją amerykański politolog i dziennikarz Fared Zakaria. W tym celu, mówiąc językiem uproszczonym, dokonał on po prostu „odfiltrowania” członu „demokracja” z pojęcia demokracji liberalnej. Intencją tego zabiegu było przywrócenie zachwianej, jego zdaniem, równowagi między demokracją a wolnością
Zakaria twierdzi mianowicie, że przysłowie „co za dużo, to niezdrowo” w całej rozciągłości odnosi się również do współczesnej demokracji: nieustanne kampanie i podlizywanie się wyborcom, zdobywanie funduszy, grupy interesów i lobbing zdyskredytowały system demokratyczny.
Dlatego, według Zakarii, powinien on zostać zastąpiony/uzupełniony sprawowanymi na fundamencie praworządności rządami ekspertów (współczesnych elit).
Formuła liberalizmu konstytucyjnego implantowana w realia krajów o słabiej rozwiniętym systemie demokratycznym, takich właśnie, jak te należące do Europy Środkowo-Wschodniej, bardzo niefortunnie wpłynęła na ciągle dokonujące się w tych krajach przekształcenia instytucjonalne. Formułę tę obrazowo i do bólu szczerze wyraziła Prezes Sądu Najwyższego, Małgorzata Gersdorf, głośnym stwierdzeniem, że w państwie polskim suwerenem jest Konstytucja. Wynikająca z tej konstatacji niemalże automatycznie absolutyzacja imperatywu praworządności, stanowiącej przecież także naczelną zasadę demokracji liberalnej, spowodowała, że ta ważna przecież składowa systemu swobód obywatelskich stała się w istocie kagańcem paraliżującym dojrzewanie się raczkującego dopiero w tych krajach systemu demokratycznego. W rezultacie deformacje, jakim podlega rządzenie, którego podstawy doktrynalne zredukowane zostały do liberalizmu konstytucyjnego, zaczęły być rażące nawet dla badaczy będących szczerymi zwolennikami demokracji liberalnej. I tak, Jan Zielonka, profesor europeistyki na Uniwersytecie Oksfordzkim pisze: Większość, która jest w jakimś stopniu ograniczona, w pewnym momencie nie mogła zrobić nic. Bo kiedy chce coś zmienić, to okazuje się, że rozmaite instytucje, jak Komisja Europejska, centralny bank czy sąd konstytucyjny, jej na to nie pozwalają. Yascha Mounk, Associate Professor w Johns Hopkins University stwierdza, że konieczne dla demokracji liberalnej biurokratyczne instytucje regulacyjne obsadzone przez wyspecjalizowanych ekspertów zaczęły odgrywać rolę quasi-ustawodawczą, co zaowocowało tworzeniem „niedemokratycznego liberalizmu”. Z kolei Andrzej Szahaj, profesor Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu zauważa, że demokracja liberalna okazała się pełnić jedynie funkcję fasady, za którą prawdziwa władza dystrybuowana była na zasadach niedemokratycznych i pozapolitycznych.
Sprawowanie władzy, zredukowane do formatu liberalizmu konstytucyjnego, zaczęło sprowadzać się do administrowania społeczeństwem przez grona eksperckie znajdujące się pod wpływem dysponujących olbrzymimi pieniędzmi krajowych i zagranicznych grup nacisku.
W efekcie, wskutek niedorozwoju struktur instytucjonalnych państwa, kraje te stały się bardziej podatne na ekspansję imperialną, a ukształtowany w ten sposób system rządzenia, pomyślany pierwotnie jako demokracja liberalna, stał się w praktyce narzędziem wspomagającym ich kolonizację. W warunkach zatomizowania społeczeństw krajów Europy Środkowo-Wschodniej, słabości istniejącej w nich klasy średniej oraz głębokich podziałów politycznych, liberalizm konstytucyjny okazał się wygodnym narzędziem służącym do zamrażania instytucjonalnego status quo, a tym samym do zakonserwowania istniejących luk w funkcjonowaniu instytucji państwa. Nieuporządkowanie to stało się istotnym czynnikiem umożliwiającym inwestorom zagranicznym dokonywanie na wielką skalę niejawnych transferów nadwyżek poza zasięg kontroli podatkowej skolonizowanych krajów.
W Polsce szczególnie niebezpieczną deformacją systemu sprawowania władzy dokonującą się pod wpływem liberalizmu konstytucyjnego – zagrażającą suwerenności państwa polskiego bezpośrednio – stała się alienacja systemu sądowniczego. W rezultacie wadliwie przeprowadzonej w latach 90. reformy polskie sądownictwo, spełniając nadal swoją fundamentalną funkcję bycia organem władzy państwowej, przekształciło się w wyłączoną spod kontroli demokratycznej potężną korporacją zawodową o silnie zaznaczonej hierarchii władzy, dysponującą gwarantowanym i obfitym zasilaniem z budżetu państwa, a także wyposażoną w system wyborczy sprzyjający samoodtwarzaniu się jej kadr kierowniczych na poszczególnych szczeblach. Każda, raz ukształtowana w ten sposób korporacja, musi działać jedynie coraz gorzej i gorzej. Sytuacja ta prowadzi do dramatycznego narastania w funkcjonowaniu tej struktury nie tylko typowych deformacji biurokratycznych, takich jak ociężałość, mała sprawność, wysokie koszty, ale także do skażenia korporacyjnym partykularyzmem rozstrzygnięć podejmowanych w ramach podstawowego zadania statutowego sądownictwa, jakim jest ferowanie wyroków. Skażenie to stałą się już plagą polskiego sądownictwa. Wbrew temu, co twierdzą na prawicy niektórzy fundamentaliści, sądownictwo, pozostając w dotychczasowej strukturze instytucjonalnej, nawet wówczas, gdyby doszło do odgórnego oczyszczenia tego środowiska z pozostałości po PRL, musiałoby działać w ten sam sposób co dzisiaj. Żadna organizacja powołana do dokonywania świadczeń na rzecz otoczenia, pozbawiona zewnętrznych wymuszeń do racjonalizacji swej działalności (takich jak mechanizm konkurencji rynkowej, nadzór bezpośredni innych organów władzy lub demokratyczny system wyborczy) i mająca zagwarantowane zasilenia zewnętrzne, nie będzie dobrowolnie usprawniała się. Wręcz przeciwnie, będzie ona podlegać coraz większym deformacjom o charakterze pasożytniczym. Po to, aby organizacja usprawniała się, musi być poddawana określonym wymuszeniom zewnętrznym. Takie są prawa rządzące działaniami zorganizowanymi. Dobitną egzemplifikacją tego prawa są właśnie wyniki pracy polskich sądów: w Europie pod względem proporcji liczby sędziów do liczby mieszkańców jesteśmy w czołówce, a pod względem czasu trwania procesów – na końcu. I wskaźniki te pogarszają się.
Bulwersującym przejawem alienacji systemu sądownictwa w Polsce stała się uchwała z dnia 2020-01-19 trzech izb Sądu Najwyższego, naruszająca nie tylko fundamenty sądownictwa w Polsce, ale wręcz podważająca podstawy ustrojowe państwa polskiego, zawarte w konstytucyjnej zasadzie trójpodziału i równoważenia władzy państwowej.
Przyjęta przez Sąd Najwyższy, będący najwyższą instancją władzy sądowniczej w Polsce, konstrukcja prawna tej uchwały, budująca w oparciu o incydentalne orzeczenie TSUE zupełnie nowy porządek prawny w Polsce, legitymizuje de facto rezygnację przez nasz kraj z państwowości w dziedzinie stanowienia prawa i władzy sądowniczej.
Oto Sąd Najwyższy, wykorzystując przewrotnie orzeczenie TSUE dotyczące błahego w istocie pytanie prejudycalnego, unieważnia uchwalane przez Sejm ustawy oraz nominacje Prezydenta Polski. Oto sądy powszechne wydają orzeczenia unieważniające de facto postanowienia ustawy dezubekizacyjnej. Oto sędziowie unieważniają status innych sędziów.
Perspektywa relacji Polski z UE
Oczywistym celem prowadzonego na Polskę ataku imperialnego jest dążenie do ujarzmienia jej oporu wobec planowanego przez liderów Unii Europejskiej „wtopienia” jej, w drodze federalizacji, w mocarstwo globalne/regionalne. Głównym rozgrywającym w tym ataku (co nie znaczy głównodowodzącym całością przedsięwzięcia) jest Komisja Europejska, a zasadniczym orężem – przyjęte w 2014 roku Nowe ramy unijne na rzecz umocnienia praworządności.
Unia Europejska od wielu lat traci dystans wobec reszty świata. Dzieje się tak głównie za sprawą pogrążonych w stagnacji krajów „starej” Unii.
Liderzy UE prą więc w kierunku federalizacji w nadziei, że poprawi ona sytuację ich krajów, a być może pozwoli nawet zająć im dogodną pozycję w geopolitycznej rozgrywce o kształt porządku światowego w nadchodzących dekadach. Oczekiwania te są błędne. Federalizacja nie poprawi ani na jotę konkurencyjności Unii jako całości.
Przeciwnie, poprzez pogłębienie imperialnego charakteru już istniejących relacji między centrum a peryferiami, nieuchronnie stłumi dynamikę rozwoju krajów peryferyjnych, napędzających dziś wzrost całej Unii, a zarazem „rozleniwi” kraje będące beneficjentami polityki imperialnej. Także towarzyszące temu przeregulowanie gospodarki unijnej nie zapewni poprawy jej konkurencyjności względem innych regionów świata, czego tak gromko domaga się prezydent Francji Emmanuel Macron, będący zarazem głównym architektem protekcjonistycznych poczynań tę konkurencyjność niszczących. Federalizacja sprowokowałaby również niewyobrażalne koszty wymuszone koniecznością borykania się przez sfederowaną Europę z coraz wyraziściej rysującymi się sprzecznościami interesów gospodarczych i politycznych między poszczególnymi krajami. Wielkie szkody powstałyby w zasobach kulturowych sfederowanych krajów – integracja z pewnością uszczupliłaby bogactwo tych zasobów, wynikające przecież z różnorodności kultur narodowych.
Wizje wspólnej polityki zagranicznej i obronnej Unii, wskazywane jako przesłanka federalizacji, pochodzą chyba z księżyca. Przecież już dzisiaj widać fundamentalne różnice w priorytetach tych polityk prowadzonych przez poszczególne kraje. Z jakiej racji miałyby one zniknąć? U Polaka oparcie polityki zagranicznej na rosyjsko-niemieckich kleszczach gazowych oraz na rojeniach o sojuszu krajów położonych w pasie od Atlantyku aż po Władywostok, snutych przez kieszonkowego Napoleona z Paryża, budzi dreszcz przerażenia, podobny do tego, jaki u kur wywołuje pomysł powierzenia lisowi pilnowania kurnika.
Grubym nieporozumieniem, jakkolwiek gorzko to zabrzmi, jest wskazywanie jako przesłanki integracji instytucjonalnej Unii Europejskiej tak zwanych wspólnych europejskich wartości. Bolesną egzemplifikacją ich braku stało się głosowanie nad deklaracją Szczytu Ludnościowego w Nairobi w 2019 roku, postulującą włączenie prawa kobiety do poddania się aborcji do pakietu praw człowieka. Do uchwalenia tej barbarzyńskiej deklaracji na szczęście nie doszło, ale ogół krajów unijnych (z wyjątkiem Polski i Węgier) głosował za jej przyjęciem. Jeżeli przyjąć z kolei za miarodajną deklarację LXII posiedzenia Konferencji Komisji do spraw Unijnych Parlamentów Unii Europejskiej (COSAC), w której w kwestii tak zwanych europejskich wartości stwierdza się, że to praworządność jest fundamentalna dla legitymizacji UE w oczach jej obywateli, należałoby uznać, że ta sama praworządność, która służy dziś do grillowania Polski i Węgier, musiałaby zapewniać zarazem niezbędną spójność rozumienia przez wszystkie zbiorowości wchodzących w skład Unii tego, czym są w istocie prawa człowieka. Biorąc pod uwagę wyniki głosowania państw członkowskich Unii w Nairobi, należałoby się zatem spodziewać, że Komisja Europejska, stojąc na straży tej praworządności, wkrótce już uzna, iż w Polsce łamane są prawa człowieka, gdyż obowiązujące w niej prawo zabrania aborcji na życzenie i nakaże, przy pomocy nieocenionego TSUE, zmianę tego prawa.
Jest jasne, że chcemy pozostać w Unii Europejskiej. Jednakże dla Polski Unia, de facto, ma wartość jedynie jako związek niepodległych państw tworzących wspólny rynek. Potencjalne walory takiej wspólnoty są ogromne i pozostają nadal w znacznym stopniu niewykorzystane. Do ich osiągnięcia nie jest potrzebne mocarstwo Federacja Europejska.
Dla Polski koncepcja ta nie niesie żadnej wartości dodanej. Wręcz przeciwnie.
Z powyższych wywodów wynika, że dziś do rangi kluczowego kryterium naszego stosunku do UE urasta kwestia suwerenności. Z tego punktu widzenia można rozważać trzy zasadnicze opcje kształtowania relacji naszego kraju z Unią Europejską. Pierwszą z nich jest płynięcie w głównym nurcie. Unijny mainstream z pełną determinacją zmierza do federalizacji Unii Europejskiej. Płynięcie Polski w głównym nurcie oznacza stopniową, ale nieodwołalną utratę suwerenności. Wiążące się z tą opcją, dające się łatwo przewidzieć usiłowania uzyskania przez przyszłą Federację Europejską statusu mocarstwa równoważnego Chinom i USA, prowadziłyby niewątpliwie do prób zawarcia sojuszu strategicznego z Rosją. Taki deal, siłą rzeczy skierowany przeciwko USA, oznaczałby dla Polski katastrofę. Niepokojące jest, że opozycja totalna, wyraźnie optująca właśnie za płynięciem przez Polskę w głównym nurcie, zakłamuje jednocześnie związane z tą orientacją zagrożenie utraty suwerenności. Trudno doprawdy pojąć, dlaczego obóz rządowy na tę przewrotną postawą nie reaguje. Przyjęta w tym zakresie przez opozycję taktyka narracyjna pozwala jej w ten sposób utrzymać przy sobie znaczną liczbę zwolenników nieświadomych tego zagrożenia. Kampania prezydencka powinna być dobrą okazją do ujawniana i demaskowana tej przewrotnej taktyki.
Drugą, przeciwstawną do płynięcia głównym nurtem opcją kształtowania relacji naszego kraju z Unią Europejską, jest polexit. Do niedawna opcja ta w poważnych dyskusjach na temat przekształceń UE była wygaszona mrożącym krew w żyłach argumentem: to katastrofa, lepiej w ogóle o tym nie myśleć. Straszenie przez totalną opozycję polexitem stanowiło zawsze standardowy argument wytaczany przeciwko PiS, a niemała liczba polityków obozu rządowego była skłonna w takich przypadkach odruchowo zapewniać, że nie ma osób bardziej kochających Unię niż oni.
Dzisiaj, ze względu na brexit, na narastające w niektórych krajach nastroje antyunijne oraz coraz wyraziściej rysujące się zagrożenie utraty przez Polskę suwerenności, a także i to, że już wkrótce staniemy się płatnikiem netto, sytuacja ulega zmianie. Stopniowo będzie zanikać bałamutne, odwołujące się do emocji wyszydzanie Brytyjczyków za podjęcie decyzji o brexicie. Przemówią rynki finansowe. Ciekawe wyniki może przynieść także remanent pobrexitowy w samej UE, obejmujący także sposób prowadzenia negocjacji przez unijną biurokrację. Okoliczności powyższe powodują, że brexit stanie się ważnym punktem odniesienia dla analiz dotyczących pożytków i kosztów bycia w UE.
Opcją trzecią jest dalsze trwanie w Unii Europejskiej jako związku niepodległych państw. Działanie na rzecz realizacji tej opcji wymaga wielkiego wysiłku, bowiem musi się ono zderzyć z presją mainstreamu UE prącego ku federalizacji. Warunkiem wyjścia z tego zderzenia cało jest posiadanie w elektoracie zdecydowanej i zdeterminowanej większości, zdolnej do wsparcia „opcji niepodległościowej”. Obecna sytuacja polityczna i związane z nią wyzwania stojące przed Polską są dobrym momentem do tworzenia wokół spraw fundamentalnych, czyli właśnie suwerenności, tak potrzebnej, ponadpartyjnej platformy wspólnoty narodowej. Działanie w tym kierunku może sprzyjać zjednaniu sobie przez obóz rządzący krytycznie nastawionej do niego, niemałej części patriotycznie zorientowanego elektoratu nie tylko do wspólnych działań na rzecz obrony suwerenności, ale także i do współpracy w innych kwestiach. Dotyczyć to może na przykład środowiska nauczycielskiego, które naprawdę nie ma powodów, aby jako całość stać w kontrze wobec PiS. W tym przypadku do uzyskania pozytywnych efektów wystarczająca byłaby, być może, zmiana tonu dialogu prowadzonego z tym wpływowym środowiskiem.
Maską współczesnej polityki imperialnej jest demokracja liberalna. Osłona ta umożliwia przewrotne operowanie – w celu legitymizowania tej polityki – całym arsenałem pojęć takich jak demokracja, praworządność, wolność, godność osoby ludzkiej, równość, prawa człowieka – w sposób odwrócony, całkowicie przeciwstawny temu, co pojęcia te oznaczają w rzeczywistości.
Pozwala to, przy pomocy kazuistycznie stosowanej zasady praworządności, będącej przecież fundamentem demokracji w ogóle, tę demokrację unicestwiać, narzucając tak zwaną jurystokrację (rządy prawników). Absolutyzując prawo do wolności przysługujące mniejszościom (na przykład seksualnym), można zniewalać większości (na przykład w zakresie swobody wyznawania i głoszenia przekonań religijnych), a posługując się zacnym postulatem poszanowania godności (na przykład kobiet), można doprowadzić do uznania urągającego godności osoby ludzkiej prawa do aborcji za składnik niezbywalnych praw człowieka.
Niezależnie od tego, ośrodki prowadzące politykę imperialną dysponują ogromną zasobową przewagę medialną nad swoimi ofiarami. Zjednoczona Prawica tonie wprost w nawale kłamliwych informacji płynących z krytycznych wobec niej mediów, ngo-sów i ośrodków intelektualnych finansowanych z zagranicy, a także – niestety nie tak rzadko – z pieniędzy polskich podatników. W świadomość Polaków w sposób systematyczny, planowy i wyrafinowany wdrukowywane jest przekonanie, że stanowimy naród faszystów, antysemitów i kseno(homo)fobów.
Powyższe okoliczności powodują, że Zjednoczona Prawica będzie musiała dotrzeć do opinii publicznej z własną narracją. Możliwości służące temu muszą być zwielokrotnione. Warunkiem podjęcia skutecznych działań w tym zakresie jest tworzenie wrażliwego na polską rację stanu potencjału intelektualnego. Kuźnią tego potencjału są wyższe uczelnie. Najwyższa pora, aby Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ocknęło się drzemki i zauważyło, co dzieje się w dziedzinie nauk społecznych. Na wszelki wypadek warto może jednak mu przypomnieć, że dysponuje ono narzędziem prowadzenia polityki naukowej w postaci Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.
Zapewne w prowadzonej wojnie z najazdem imperialnym Polska musi być i lisem, i wężem, ale także trochę lwem. Nie jesteśmy w tej wojnie bez szans. Niesłychanie istotne będzie umiejętne wykorzystanie kluczowego – z punktu widzenia przyszłej układanki geopolitycznej określającej ład polityczny w naszej części globu – usytuowania naszego kraju. Okoliczność ta sprawia, że mamy szansę na występowanie w istotnych relacjach zagranicznych z pozycji podmiotowej, a nie z pozycji petenta czekającego w kącie, do którego chcieliby zapędzić nas niektórzy liderzy europejskiej sceny politycznej.
Wiele też wskazuje na to, że po okresie pewnego dezawuowania politycznej roli państw narodowych nastąpi stopniowa zmiana klimatu wobec tych wspólnot, będących jakże ważnym ogniwem światowego ładu politycznego.
Walka o zachowaniem suwerenności Polski wkroczyła w decydującą fazę. Jej kolejnym, być może rozstrzygającym starciem, będzie wynik ataku opozycji totalnej i zagranicy na reformę sądownictwa.
Dr hab. Bogdan Miedziński jest profesorem w Europejskiej Uczelni Informatyczno-Ekonomicznej w Warszawie.
Artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Demokracja liberalna w służbie imperializmu” znajduje się na ss. 10–11 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Demokracja liberalna w służbie imperializmu” na ss. 10–11 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
Jak to się dzieje, że ktoś bezkarnie buduje na czyimś? Gdzie są – jakieś tam w końcu nominalne – władze? Dlaczego nie interesuje ich los obywatela, który ich wybrał, któremu winni służyć?
Stefan Truszczyński
Szczuplutkie, eleganckie inteligenciki, które dziś „przewodzą” partyjnemu ludowemu ruchowi, potrafią ładnie gadać (szczególnie przed wyborami). Ale g…o ich obchodzi, że burzą chłopu wiekowy dom rodzinny, marnują zbiory, wylewają do szamba mleko i zabierają bez ceregieli i za grosze pole. I jeszcze, na deser, przysyłając rachunek: płać podatek na dziś i jeszcze na jutro, choć połowę pola ci zabrano już kilka miesięcy temu, a resztę zniszczono, na długo usypując tam ziemię zdjętą z tej części, którą zabrano, ukradziono – bo nie wiadomo nadal, ile i kiedy zostanie za nią zapłacone.
„Możecie iść do sądu” – bekają urzędnicy szczebli różnych. Jasne. I czekać trzy lata na sprawę!
Ci sami urzędnicy, którym przy uroczysto-telewizyjnych otwarciach kolejnych odcineczków usypuje się z piasku „wzgórki” paradne, oczyszcza tło. Wiadomo – przyjedzie kamera, a nawet liczne kamery. Pod krawatem stać będą rzędem urzędnicy z pryncypałem od dróg na czele, a on mówić będzie przez więcej minut niż liczy kilometrów otwierany odcinek. Potem przypną medaliki napiersiowe: rąsia, goździk, buźka. Tak jak i onegdaj było. Wsiądą do swoich wypasionych bryk i pomkną na bankiet.
Nie czepiałbym się. Na zdrowie. W końcu nowe drogi są rzeczywiście niezłe. Tylko dlaczego, budując te niezwykle potrzebne (a wszyscy się z tym zgadzają) autostradopodobne dzieła – tak po chamsku postępuje się z naszymi obywatelami?
Za pieniądze kombinowane (polsko-unijne), dając zarobić obcym (budowlane firmy są z zagranicy), Polakom wyciska się łzy z oczu. Lekceważy się rolników, przedsiębiorców zakładów – czasem nawet dużych – burząc ich dorobek życia, bazy transportowe.
Jest specustawa – zasłania się władza. Owszem, jest, ale sprzed ośmiu lat, nieżyciowa i przestarzała. Urzędnicy śmieją się w kułak.
Ministrowie i ich wice, prezesi prezydiów dużych i małych, wojewodowie, starostowie, a nawet sołtysi. Suną kawalkady aut wstęgą nowych szos. Cieszymy się wszyscy. Jasne. Polska tym razem naprawdę rośnie w siłę, a ludzie (no, nie wszyscy) zaczynają żyć dostatniej. Tylko dlaczego kosztem innych? Dlaczego kosztem ludzi, którym po chamsku zabiera się ich własność? Dlaczego nie uprzedzono, nie zawiadomiono o dokonywaniu brutalnych wycen na bazie wspomnianej specustawy. Dlaczego nie płaci się ludziom przed rugowaniem z ojcowizny, by wcześniej zbudowali sobie miejsce do dalszego życia i pracy? (…)
Opodatkowane rugi
Nikt w Płońsku nie interesuje się dramatem mieszkańców Ćwiklinka. Nikt w gminie. Po co więc ci śpiący sołtysi, wójtowie? Ludzie mają się wynieść z domów do końca marca. Czyli już!
Państwo Bluszczowie mieli czas na odwołanie do końca lutego. Ale te zapewnienia i papierki, zgoda na termin odwołania, okazały się świstkami bez wartości. Już tydzień wcześniej wjechały i na pole buldożery i koparki. I zaczęto ryć, kopać doły pod zbiorniki paliwowe. Tu właśnie ma być kolejny wielki MOP. Nic to, że ziemia tu najlepsza w okolicy. Nic to, że MOP miał powstać (jeszcze niedawno były takie plany) zaledwie kilka kilometrów dalej w Rybitwach. Tamtejszy właściciel zgodził się chętnie. Bo jego grunty podłe i jałowe. Zarobek za nie byłby korzystniejszy niż marnota tamtejszej gleby.
Jak to się stało, że nie dochodzi do transakcji z tym, który chce sprzedać, a zabiera się siłą gospodarstwo i ziemię Państwu Grzegorzowi i Barbarze Bluszczom? A ich synowi Damianowi, spadkobiercy, który jest świetnie przygotowany do dalszego prowadzenia wysoko wydajnego gospodarstwa mlecznego (kilkadziesiąt krów, oprzyrządowanie, bardzo wydajne łąki etc.), wszystko to pójdzie w diabły, ponieważ jakiś urzędas tak to sobie wymyślił. Niech tym się zajmuje pan prokurator albo CBA. Ja uprzejmie proszę i donoszę. Ale nie na ucho władzy, a tak, jak to powinien robić dziennikarz – w gazecie (w dodatku największej, przynajmniej gabarytowo), w „Kurierze WNET”.
Rugi płońskie być może są podobne jak w wielu innych miejscach Polski. Opowiada mi kolega dziennikarz (dobry i mądry, sprawdzający informacje) z Gdańska, że tam wyrzucili i zrujnowali zakład drukarski, budując dodatkową drogę do Chwaszczyna. Podobno można było inaczej rozwiązać problem drogowy, w dodatku tam też nie zapłacono z góry.
Właściciel walczy o pieniądze już trzeci rok. A niestety na Wybrzeżu sędziowie nie mają czasu na rozprawy, bo muszą protestować, maszerując po ulicach.
Podobnie postąpiła GDDKiA Lublin w gminie Górzno pod Garwolinem, przy poszerzaniu S-17. Ucięto tam pole i las na szerokości około 30 metrów. Drzewa wyrąbano i wywieziono bez podliczenia, płacąc potem grosze. Rolnik się odwoływał. Był sąd. W rezultacie właściciel wyrwał jeszcze 4000 złotych. Dokładnie tyle, ile musiał zapłacić adwokatowi. (…)
Mizerota władzy
Zdawałoby się, że wojewoda to brzmi dumnie. Przynajmniej powinno. Fajny tytuł i wiele przypomina. Ale to już było dawno. Dziś wojewoda – jak się okazuje – to tylko mizerne wspomnienie, tytuł ubezwłasnowolniony, kwiatek do kożucha. Nawet jeśli się dumnie nazywa Radziwiłł, to już tylko wspomnienie rodu, który nagradzał szczodrze, ale i karał strasznie, gdy było za co.
Napisaliśmy w grudniowym „Kurierze WNET” (Tryptyk mazowiecki, KW nr 66/2019), że w Ciechanowie wyrzucono brutalnie, zupełnie bezpodstawnie wieloletnią dyrektorkę miejscowego miejskiego centrum kultury, świetnie prowadzonej placówki. W jej obronie odezwało się kilkadziesiąt osób aktywnych w sferze kultury – pisarzy, muzyków, malarzy. Ale ta elita środowiska to nic dla miejscowej starościny (PSL), Joanny Potockiej-Rak. Doktor Teresa Kaczorowska to autorka niezwykle wartościowych książek o Katyniu i obławie augustowskiej, redaktor naczelna piszącego o ziemi ciechanowskiej kwartalnika społeczno-kulturalnego. To wszystko okazało się nieważne. Władza powiatowa wysupłała pieniądze na wysokie podwyżki pensji dla pracowników centrum kultury. Marszałek województwa mazowieckiego Adam Struzik milczy.
Wojewoda mazowiecki, pan Konstanty Radziwiłł – ku naszej radości – początkowo zareagował błyskawicznie. Anulował decyzję o stronniczym i krzywdzącym odwołaniu dyrektor centrum. Zrobił to zdecydowanie, słusznie i kategorycznie. Ale okazuje się, że lokalne władze mogą to lekceważyć. Nowo osadzony na fotelu dyrektora Centrum Kultury siedzi sobie spokojnie. Sprawa nabiera rozpędu w sądach – cywilnym i w sądzie pracy. Na razie sądy odkładają decyzje, oglądając się jeden na drugiego. Decyzja wojewody pozostała tylko na papierze.
Niestety pan wojewoda Radziwiłł okazał się nieskuteczny, a nawet naraża się na utratę poważania. Mówiło się „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”. Teraz można by rzec, że to starosta jest mu równy.
Cały artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na chama” znajduje się na s. 15 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Na chama” na s. 15 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
W 2015 roku Prawo i Sprawiedliwość objęło w posiadanie państwo teoretyczne, czyli wydmuszkę państwa. I od tego czasu z uporem godnym lepszej sprawy próbuje tę wydmuszkę wzmacniać.
Jan A. Kowalski
Przyznam się po raz kolejny: 5 lat temu, w I turze wyborów prezydenckich, głosowałem na Pawła Kukiza. Niezależny od partii politycznych kandydat, z głównym postulatem odpartyjnienia życia publicznego w Polsce, zyskał prawie 21-procentowe poparcie. Dziś, 5 lat później, już wiemy, że to poparcie obywatelskie Paweł Kukiz zmarnuje. Ale jeżeli nie jesteśmy zbyt nierozsądni, to wiemy również, że społeczna tęsknota za odpartyjnieniem polskiego życia politycznego, społecznego, gospodarczego nie wyparowała jak kamfora. Jakby jej nigdy nie było. Przeciwnie, tęsknota za obywatelskim państwem wolnych Polaków dalej żyje w dużej części naszego narodu.
Na pewno nie umarła w piszącym te słowa. Dlatego nie mogę w I turze poprzeć kandydata, który reprezentuje obcy mi nurt w myśleniu o zarządzaniu państwem. Nurt, który postrzega państwo jako łup zwycięskiej drużyny partyjnych wojowników. Ponieważ zwyciężyli, to mają prawo podporządkować sobie, swojemu wodzowi i drużynie (=Partii) całą strukturę zarządzania państwem. Ze wszystkimi jego instytucjami, nawet tymi, które z definicji powinny pozostać apolityczne i bezpartyjne. Żenujący spór o podporządkowanie sobie prezesa Najwyższej Izby Kontroli, łącznie z pomysłem na pozbawienie go niezależności poprzez zmianę Konstytucji, jest tego wystarczającym dowodem.
Paweł Kukiz bezmyślnie roztrwonił swoje poparcie i na parę lat zablokował poważne myślenie o innym, niepartyjnym pomyśle na zarządzanie państwem.
Ale pamiętamy przecież jedną z pierwszych deklaracji wodza zwycięskiej drużyny, Jarosława Kaczyńskiego, pod jego adresem: połowa posłów może być wybierana w okręgach jednomandatowych. W zamian za Twoje poparcie, Pawle! Ale Paweł Kukiz chciał wszystko. Dlatego nie dostał niczego, a wraz z nim niczego nie dostaliśmy my, obywatele (nie mylić z UBywatelami). To znaczy, uściślijmy, dostaliśmy partyjne zapewnienie, że Partia wie lepiej i prowadzi nas jedynie słuszną drogą ku świetlanej przyszłości. I polecenie, że mamy słuchać i nie przeszkadzać.
Napisałem miesiąc temu, czym groziłoby zwycięstwo Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Nie będę tu przypominał. Kto chce się jeszcze raz przestraszyć, niech odszuka na naszym portalu. Ale bezapelacyjne zwycięstwo Andrzeja Dudy w I turze będzie oznaczać zanik dyskusji na temat reformy polskiego państwa i zarządzania naszym narodem. Niepodważalny i bezdyskusyjny będzie tylko jeden sposób, ten właśnie realizowany przez obóz Dobrej Zmiany.
Andrzej Duda jeszcze nie wygrał w I turze, dlatego podyskutujmy przez chwilę. Czy ten sposób jest dla nas, państwa i narodu, najlepszy? Uważam, że tylko w dwóch elementach jest lepszy od sposobu realizowanego kiedyś przez Platformę Obywatelską.
Pierwszy, wewnętrzny: politycy do spółki z gangsterami nie okradają zwykłych obywateli.
Drugi, zewnętrzny: obóz Dobrej Zmiany zakwestionował koncepcję oddania polskiego państwa pod bezpośredni zarząd niemieckiej Brukseli. Na rzecz odzyskania suwerenności przy poparciu Stanów Zjednoczonych
Nie chcę pomniejszać znaczenia powyższych punktów. Dla polskiej racji stanu (w klasycznym tego słowa znaczeniu) to punkty podstawowe. Ale brakuje tu elementu trzeciego – polskiego społeczeństwa. Polskiego społeczeństwa w każdym przejawie jego żywotności. Oparcia się na nim jako na największym polskim skarbie narodowym. W wymiarze społecznym właśnie, gospodarczym, militarnym i politycznym.
Po okresie wielkiej Patologii Obywatelskiej trwającej od 1990 do 2015 roku, Prawo i Sprawiedliwość objęło w posiadanie państwo teoretyczne, czyli wydmuszkę państwa. I od tego czasu z uporem godnym lepszej sprawy próbuje tę wydmuszkę wzmacniać.
Wewnątrz poprzez budowanie kolejnych autostrad, swoistych pasów transmisyjnych Centrala – gmina. Na zewnątrz poprzez kupowanie kolejnego amerykańskiego sprzętu wojskowego nakierowanego na zewnętrzny amerykański konflikt zbrojny.
Jednak wzmocnienie panowania wewnętrznego poprzez rozbudowę partyjnej (niby-państwowej) biurokracji nie uczyni z pustej skorupki żywego jajka. Nie odrodzi życia. Wręcz przeciwnie, już ponad milionowa armia biurokratów skutecznie utrudnia takie odrodzenie. I za niedługo okaże się, że jest główną przeszkodą w powstaniu polskiego kapitału narodowego. Z samej swej istoty biurokracja może jedynie przeszkadzać i uniemożliwiać. Jak mojej firmie w wywozie śmieci, pomimo 300-złotowej opłaty zgłoszeniowej. A przecież przez wiele lat płaciłem za wywóz śmieci zgodnie z umową podpisaną z firmą utylizacyjną i worki ze śmieciami nie piętrzyły się przed budynkiem mojej firmy.
Budowa sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi jest, rzecz jasna, najlepszą koncepcją, na jaką stać Polskę w najbliższych dwudziestu latach, a może i dłużej.
Jednak zaangażowanie się w ten sojusz bez wewnętrznego wykorzystania możliwości, jakie stwarza, może okazać się jednym z głównych błędów strategicznych naszego państwa. Aby stać się jądrem Międzymorza, nie wystarczy kupować F-35 na kredyt. Dla pozostałych państw potencjalnie je tworzących musimy stać się atrakcyjni pod każdym względem. A najbardziej pod względem gospodarczym. Musimy stać się państwem bogatym. Swoistym eksporterem bogactwa i wolności, jaką można za nie kupić lub zabezpieczyć.
Jak to osiągnąć i dlaczego w związku z tym w I turze nie zagłosuję na Andrzeja Dudę, napiszę w kwietniowym numerze „Kuriera WNET”.
Artykuł Jana Azji Kowalskiego pt. „Dlaczego Andrzej Duda nie powinien zwyciężyć w I turze” znajduje się na s. 7 marcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Jana Azji Kowalskiego pt. „Dlaczego Andrzej Duda nie powinien zwyciężyć w I turze” na s. 7 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com
Krzysztof Karoń na ogół daje odpowiedzi, które mnie przekonują. Wyjątek stanowią jego poglądy ekonomiczne, skażone zbyt długim obcowaniem z literaturą marksistowską: Karoń nie lubi bogaczy.
Andrzej Jarczewski
More geometrico
W zeszłorocznym artykule zwróciłem uwagę na metodę, konsekwentnie stosowaną przez Karonia i na okładce, i w rozumowaniu. Tę metodę – tym razem dopowiem: całkowicie błędną – wymyślił Kartezjusz, a Spinoza doprowadził do absurdu. Otóż Kartezjusz, skądinąd genialny matematyk i ważny filozof, bezpodstawnie założył, że filozofię można uprawiać na wzór geometrii euklidesowej: przyjąć jakieś pewniki, a całą resztę logicznie wyprowadzać na niewzruszonym fundamencie tych pewników.
Ta atrakcyjna metoda zawiera w sobie dwa słabe punkty: 1) W jaki sposób się dowiemy, że wybrane dla danej kwestii aksjomaty są poprawne? Wszak nawet drobna nieścisłość na początku może doprowadzić do skutków nieprzewidywalnych, co opisuje (nieznana Kartezjuszowi) teoria chaosu. 2) Skąd wiemy, że w danej dyscyplinie, np. w filozofii, logika jest narzędziem właściwym, gwarantującym poprawność wyników? Historia filozofii – wbrew pozorom – wcale tego nie dowodzi.
Metoda more geometrico u Karonia polega na zdefiniowaniu „pojęć podstawowych” i konsekwentnym stosowaniu tych pojęć tylko w ściśle określonym znaczeniu, z bezwzględnym odrzuceniem innych definicji. O ile samo ujęcie pojęć podstawowych uważam za istotny i cenny wkład Karonia do reinterpretacji marksizmu, to sztywne trzymanie się tych samych założeń w różnych kontekstach prowadzi do wniosków mocno ryzykownych.
Niezmienność logiki
W geometrii twierdzenie raz dowiedzione, np. przez Talesa, będzie tak samo słuszne po tysiącu lat, jak i po tysiącu wieków. Nawet jeżeli ludzkość nie poczeka, by to sprawdzić.
Podobnie – wszystkie prawa logiki formalnej były słuszne, zanim na świecie pojawił się człowiek i w niezmienionej postaci będą obowiązywać, gdy przeminiemy. Wystarczy, że przed śmiercią ostatniego człowieka ktoś wyśle w kosmos definicję jednego tylko działania na zbiorze dwuelementowym (np. binegacji). Obserwatorzy z dalekiej galaktyki na tej podstawie dojdą do takich samych zasad działania komputerów jak my w XX wieku.
Okładka książki Krzysztofa Karonia „historia antykultury 1.0” | Fot. ze zbiorów A. Jarczewskiego
Logika nie ma w sobie zdolności do zmiany. Gdybyśmy nawet (błędnie) założyli, że logika miała jakikolwiek związek z językiem w czasach, gdy Arystoteles pisał swoje genialne Analityki, to zauważmy, że przez te dwa i pół tysiąca lat ludzie się pozmieniali, narody i języki są inne, a niezmienione Analityki pozostają tak samo poprawne jak zawsze. O takich bytach, jak logika i człowieczeństwo, możemy mówić: ‘byty konwergentne’, istniejące obok siebie bez żadnego koniecznego związku. Z logiki możemy korzystać tylko w prostych wnioskowaniach. Z każdym kolejnym piętrem niby niezawodnej dedukcji logika jest coraz mniej pewna w warunkach realnych. Tylko w świecie komputerów logika jest niezawodna zawsze.
Metoda czasownikowa
To, czym działalność Karonia (książka i wykłady) różni się od przeciętnej produkcji filozoficznej w Polsce, to nie tylko oryginalność idei głównej, bo o to by nawet nie było trudno w kraju, który dopiero przyswaja zachodnią filozofię XX wieku, prawie niedostępną w czasach, gdy powstawała. Nasi wykładowcy filozofii musieli być komunistami w PRL-u, a później szybciutko wyprali się z sowieckiego marksizmu leninowskiego, by wpaść w objęcia marksizmu frankfurckiego, którym zarażają i porażają swoich następców. Do dziś pisane są doktoraty i habilitacje o tym, który marksista na Zachodzie co mniema o jakimś koncepcie innego marksisty z wieku XX. Żenada.
Z mojego punktu widzenia wielką wartością metody Karonia jest czasownikowość. Autor nie operuje rzeczownikami abstrakcyjnymi, zakłamującymi rzeczywistość. Niekiedy je cytuje, ale ich nie wprowadza do swojego języka, pełnego współczesnych kolokwializmów i doskonale zrozumiałego. Cechą wypowiedzi Karonia jest dokładne nazywanie czynności, które są lub muszą być wykonywane. Na ogół są to czasowniki, choć pojawiają się też nazwy rzeczownikowe, które – jak np. ‘terror’ – rozumiemy w Polsce wszyscy tak samo i trochę inaczej niż Francuzi czy Rosjanie. Zdarzają się też czasowniki metaforyczne, np. ‘zaorać’, ale – nie wiedząc, co dokładnie ten czasownik znaczy – wiemy dokładnie, o co Karoniowi chodzi.
Słowo-klucz: kradzież
Na każdym kroku Karoń przypomina – i to jest jego wielka zasługa – że kto nie pracuje, ten musi kraść. Tę (dla wielu nowatorską) prawidłowość Karoń pokazuje na dziesiątkach przykładów.
Raczej nie mówi o Siódmym Przykazaniu, ale cały jego wykład oparty jest na przekonaniu, że kradzież jest zła. I z tym nie próbuję polemizować. Natomiast problemy zaczynają się, gdy poznajemy różne rodzaje aktywności człowieka, nazywane przez Karonia ‘kradzieżą’. Tyle wstępnych uwag, pozwalających przejść do omówienia błędu metody w książce i w internetowych wykładach Krzysztofa Karonia.
Fundamentalna kategoria systemu Karonia – pojęcie ‘kradzieży’ – występuje jako rzeczownik w tym sensie nieprecyzyjny, że pozwala sobą nazwać różne czynności, które autor potępia, a które mogą być uważane za godne uznania przez innych uczestników tego dyskursu (pardon, Karoń nie używa takich „brzydkich” słów, jak ‘dyskurs’, ale ja nie jestem na to uczulony, bo ta nazwa jest trafna, choć trefna). Podejście Karonia ma charakter agensowy: „nie kradnij!”, dla odmiany moja książka zajmuje się głównie biernymi prawami pacjensa, w tym: „nie być okradanym”.
Rodzaje spekulacji
Według Karonia: „spekulacja – to zarabianie pieniędzy bez wytwarzania jakichkolwiek dóbr (coś za nic)” oraz: „kto akceptuje spekulację, akceptuje kradzież”.
Te poglądy są w kolejnych wykładach i w książce szeroko uzasadniane. Tu jednak mamy do czynienia z przejściem na pozycje rzeczownikowe. Ponieważ spekulacja zawsze jest kradzieżą, a kradzież zawsze jest złem – spekulacja jest złem. Same rzeczowniki. Tymczasem w życiu społecznym mamy do czynienia z różnymi rodzajami spekulowania. Jedne są złe, a inne są konieczne w taki sposób, że ich ocena w kategoriach dobra i zła staje się nierelewantna (do czynności „koniecznych” i niepoddających się wartościowaniu w tych kategoriach zaliczam m.in. oddychanie, jedzenie, picie itd.). (…)
Społeczne kontinuum
Okładka angielskiej wersji książki Andrzeja Jarczewskiego pt. „The Verbal Philosophy of Real Time” | Fot. A. Jarczewski
Na koniec powiem coś o własnej książce, by zasygnalizować, z jakich pozycji odnoszę się do dzieła Karonia. Otóż zasadnicza różnica widoczna jest już na okładkach. U mnie nie ma czarnych kwadratów na białym tle, symbolizujących metodę more geometrico. Nie ma postulatu wyraźnego oddzielenia dobra od zła. Zamiast tego widzimy kłębowisko dziwnych krzywych, które jest uogólnieniem – rozważanej wewnątrz książki – koncepcji osoby we wspólnocie (nie: koncepcji człowieka jako indywiduum). (…)
Wyobraźmy sobie jakąś większą społeczność, w której znajdziemy ludzi o różnym stopniu uczciwości. Spróbujmy ich uszeregować względem wybranej cechy w taki sposób, by na pierwszym miejscu postawić osobę o zerowym natężeniu tej cechy (teraz: bezwzględnego złodzieja), a na ostatnim – człowieka, który za żadne skarby i pod żadną groźbą nie byłby w stanie ukraść nikomu niczego. Pomijam w tym przykładzie kwestię możliwości pomiaru danej cechy; chodzi o pewną hipotezę, o to, jak sobie wyobrażamy rozkład wybranej cechy w społeczeństwie. Podobnie można by rysować np. rozkład bogactwa i badać w ten sposób wiele innych parametrów. (…)
Ludzie nie dzielą się (dwuwartościowo) na dobrych i złych, ale że między skrajnościami znajdziemy przeważającą część populacji, która generalnie potępia kradzież. Gdyby jednak ceną za krystaliczną uczciwość było wymordowanie naszej rodziny, miasta, a w końcu wszystkich ludzi na Ziemi – otóż gdyby cena doskonałości była za wysoka, to jednak zgodzilibyśmy się nie być aż tak doskonali jak Savonarola.
Zapewne zaliczamy siebie do tej większości, która na podobnych prezentacjach zajmuje miejsce między punktami wyróżnionymi na osi poziomej, czyli charakteryzuje się społecznie akceptowalnym natężeniem badanej cechy, oznaczanym na osi pionowej (pomijamy tu szczegóły, opracowane w książce). Dodatkowym parametrem jest tu czas.
Dziś jesteśmy radykalnie uczciwi, ale kiedyś tam w przeszłości znaleźliśmy się w takiej jakby trochę niewyraźnej sytuacji, że właściwie sami nie wiemy, czy to było bardzo uczciwe, czy może nie za bardzo.
Obserwator zewnętrzny, który nie szukałby mętnych samousprawiedliwień, oceniłby nas wtedy jednoznacznie: złodziej! Ale my oczywiście się z nim nie zgadzamy, no… nie w pełni, bo intencje były w zasadzie jakby nie takie złe itd.
„The verbal philosophy of real time”
W przekładzie na polski – tytuł mojej książki brzmiałby dość niezręcznie: „Filozofia czasownikowa czasu rzeczywistego”. Oprócz metody czasownikowej i hipotezy społecznego kontinuum wprowadzam tam – znaną z informatyki – koncepcję czasu rzeczywistego, który biegnie sekwencjami czasu zegarowego: od każdej przyczyny do jej nieuniknionego skutku. Przedmiotem pierwszej części książki jest czasownikowa teoria prawdy, a drugiej – czasownikowa teoria dobra.
O zawartości książki napiszę, jak ukaże się jej polskie wydanie, bo obecna cena egzemplarza papierowego – 65 ₤ – gwarantuje raczej, że nikt tego w Polsce nie kupi (Google Books oferuje e-booka za 286 zł). Teraz tylko wyjaśnię, dlaczego o tej książce wspominam w kontekście Historii antykultury 1.0. Otóż we wspomnianej tu na wstępie zeszłorocznej recenzji książki Karonia zawarłem opinię, że należy to dzieło wydać w innych językach. Wiem, że doradzać łatwo, wykonać trudno. Przetestowałem więc na własnym grzbiecie, jak to się robi bez żadnych grantów ani jakiegokolwiek wsparcia, w prowincjonalnych Gliwicach i w wieku lat… 70, co ma znaczenie, bo Krzysztof Karoń jest ode mnie znacznie młodszy, mieszka w Warszawie, ma lepsze zaplecze i pójdzie mu dużo łatwiej 🙂
Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Karoń więźniem własnej metody” znajduje się na s. 18 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.
Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.
O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Karoń więźniem własnej metody” na s. 18 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com