Nie wszyscy Polacy są antysemitami, powiedział prof. Gross w Poznaniu. Na przykład on sam nie jest antysemitą…

Przychodzenie na tego typu spotkania to błąd. Gdyby przyszli tylko wyznawcy Grossa, to spotkanie trwałoby pół godziny w świecącej pustkami sali. Niepotrzebnie daliśmy też zarobić szmatławemu teatrowi.

Jan Martini

O tym, że spotkanie prof. Grossa w poznańskim Teatrze Polskim jest wydarzeniem dużej rangi, świadczy obecność kamery TVN przed budynkiem. Wywiadu udziela gość w czerwonych spodniach, trampkach, z apaszką i kapelusikiem na głowie. Tak wyglądać może tylko dyrektor teatru. Przechodząc słyszę, że robi to „dla poznaniaków, dla Polski i dla polskiej racji stanu”. Prawdopodobnie to ten ekstremalnie postępowy dyrektor, który powiedział, że gdyby to od niego zależało, kazałby skuć napis „Naród sobie” zdobiący fasadę budynku. Zbudowany w 1875 roku ze składek Polaków Teatr Polski miał służyć poznaniakom zmagającym się z bezwzględną germanizacją. (…)

Prowadzący spotkanie omówił pokrótce drogę życiową twórcy „badań nad Holokaustem” („pochodził ze środowiska liberalnej inteligencji, w której nie było antysemityzmu”). Antysemitami nie byli przyjaciele Grossa – Adam Michnik, Jacek Kuroń, bracia Smolarowie czy Seweryn Blumsztajn. Zwrot „liberalna inteligencja” odmieniany był zresztą we wszystkich przypadkach. Zapewne niejeden z uczestników spotkania poczuł się mile połechtany przynależnością do „liberalnej inteligencji”.

Wspomniano także o zdecydowanie mniej prestiżowej „radiomaryjnej katoendecji”. Najciekawszą częścią spotkania były pytania z sali. I tu się okazało, że na sali byli również obecni „katoendecy”. (…)

Padło wiele pytań – o kolaborację Żydów podczas sowieckiej okupacji Lwowa, o antypolonizm, o żydowską policję w gettach itp. Na większość trudnych pytań prof. Gross nie odpowiedział, tylko wracał do swojej narracji o „zabijaniu żydowskich Polaków przez nieżydowskich Polaków” czy o niechlubnej roli Kościoła katolickiego. O kolaboracji żydowskiej policji („to jakby inne zagadnienie”) powiedział tylko, że działali oni pod groźbą śmierci.

Zanim „przemysł Holokaustu” rozwinął się w niezwykle dochodową gałąź gospodarki, środowiska żydowskie traktowały „ocalonych” z rezerwą, zdając sobie sprawę, że największe szanse na przeżycie mieli kolaboranci. Ten temat jest wstydliwą częścią żydowskiej historii.

W końcu uznano, że żydowscy oprawcy współbraci, pomagierzy Niemców, też byli ofiarami Holokaustu. W Knesecie uchwalono, że Żyd zagrożony śmiercią ma prawo zamordować innego Żyda, aby ocalić swoje życie. (…)

Ktoś zapytał, dlaczego historią Holokaustu zajmują się jedynie Żydzi. Profesor odpowiedział, że nauka nie ma narodowości – powinna być obiektywna, rzetelna i dobrze udokumentowana. Szkoda, że niebędący historykiem Gross nie stosował tych zasad pisząc Sąsiadów. (…)

Kolejny pytający przypomniał słowa red. Michnika, który parę lat temu powiedział tu, w Poznaniu, że nie zgadza się ze swoim przyjacielem Jankiem Grossem jakoby wszyscy Polacy byli antysemitami. Zdaniem redaktora, jeśli znajdzie się dziesięciu sprawiedliwych, to nie można mówić o całym narodzie jako antysemitach. Prof. Gross energicznie zaprzeczył mówiąc, że wcale nie uważa wszystkich za antysemitów, a na dowód przytoczył fakt, że on sam nie jest antysemitą… (…)

Padło też pytanie: „Czy bardziej się pan bał w 1968 roku, czy teraz, gdy kraj zalewa fala faszyzmu?”. Gross odpowiedział, że jak dotąd nie spotkało go nic złego. (…) Przyznał, że „Polska brunatnieje”, ale to nie jego problem, bo mieszka w Ameryce, lecz „państwu – mieszkańcom tego kraju – współczuję”.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Według Grossa Polska brunatnieje” znajduje się na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Według Grossa Polska brunatnieje” na s. 7 listopadowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nad sądami w dalszym ciągu unosi się duch Igora Andrejewa – twórcy Centralnej Szkoły Prawniczej im. Teodora Duracza

Kim są posiadacze spiżowych życiorysów w rodzaju Strzembosza, Frasyniuka czy Schetyny? Jako człowiek rozumny i racjonalny, pozostaję przy hipotezie diabła, który kusi zawsze, wszędzie i każdego.

Jan Martini

Sędziowska mądrość etapu

Według Wikipedii inteligencja to „zdolność do postrzegania, analizy i adaptacji do zmian otoczenia”. Nie ulega wątpliwości, że sędziowie są ludźmi inteligentnymi. Szczególnie sędziowie najwybitniejsi. Sędziowie z Koszalina. Sędziowie Sądu Najwyższego.

Posada sędziego SN to ukoronowanie kariery w zawodach prawniczych. Dlatego, aby dostać się na sam szczyt, trzeba wyjątkowych zdolności i wiedzy (nie mówiąc o nieskazitelnej postawie moralnej). Jak to się stało, że aż czterech sędziów z Koszalina (miasta dość średniego) zasłużyło sobie na taki awans? Czyżby bogate w jod morskie powietrze sprzyjało rozwojowi talentów prawniczych? Przyczyna jest bardziej prozaiczna – to stan wojenny umożliwił koszalińskim sędziom ujawnienie w pełni swoich zdolności. Sędziowie Szerszenowicz, Rychlicki i Godyń to oficerowie, którzy awansowali z Sądów Garnizonowych do Izby Wojskowej Sądu Najwyższego, a niewątpliwy wpływ na ich karierę miały taśmowo wydawane wyroki w trybie doraźnym („z dekretu”).

Jedyny cywil w tym towarzystwie – Waldemar Płóciennik – jako sędzia Sądu Najwyższego zasłużył się dla „nadzwyczajnej kasty” niebywale. To on był autorem kuriozalnej ustawy SN z dnia 20 grudnia 2007 roku, która miała na celu ustalenie odpowiedzialności sędziów wydających wyroki za strajki w dniach 13–16 grudnia 1981 roku – a więc za czyny nie podlegające karze, bowiem dokonane przed opublikowaniem w dzienniku ustaw dekretu o stanie wojennym (17 XII), a prawo nie działa wstecz. Według sędziego Płóciennika (i Sądu Najwyższego), sędziowie byli zobowiązani stosować prawo na podstawie wiadomości z telewizji i plakatów obwieszczających wprowadzenie stanu wojennego! Podejmowane próby odsunięcia od orzekania czy pociągnięcia do odpowiedzialności sędziów skompromitowanych w stanie wojennym skończyły się fiaskiem.

Pion prokuratorski IPN prowadził kilkaset spraw przeciw prokuratorom i sędziom wydającym wyroki sprzeczne z prawem w momencie ich wydawania. W obronie tych szemranych sędziów stanął Sąd Najwyższy pod przewodnictwem nieocenionego sędziego Płóciennika. Choć art. 4 ustawy o IPN wyraźnie stanowi, że zbrodnie komunistyczne przedawniają się po 40 latach, 25 maja 2010 roku podjęto uchwałę o przedawnianiu zbrodni sądowych według kodeksu karnego (po 15 latach). Prokuratura IPN musiała wszystkie prowadzone sprawy umorzyć, gdyż okazało się, że przestępstwa sądowe są już przedawnione. Tak więc w praworządnym (?) kraju Sąd Najwyższy wcielił się w ustawodawcę i zmienił prawo…

Gdyby miłujący demokrację postkomuniści odzyskali władzę, wdzięczna kasta sędziowska mogłaby wystawić użytecznemu sędziemu Płóciennikowi jakiś pomniczek. W Koszalinie wciąż jest niezłe miejsce po usuniętym przez pisiorów i solidaruchów pomniku „utrwalaczy władzy ludowej”…

Nie mniej zdolni byli wojskowi koledzy sędziego Płóciennika. W stanie wojennym por. Bogdan Rychlicki i kpt. Bogdan Szerszenowicz mieli pełne ręce roboty, orzekając w sądzie Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy na sesjach wyjazdowych w Koszalinie i Słupsku (prowadzono 327 spraw politycznych w stosunku do 493 osób). W Gdańsku i Szczecinie takich spraw było wielokroć więcej, zbyt dużo nawet na możliwości „rozgrzanych” koszalińskich sędziów wojskowych. Trzeba było posiłkować się sądami cywilnymi. Sprawy były dość banalne – „rozpowszechnianie fałszywych treści”, przewożenie ulotek, pisanie haseł „godzących w sojusze” itp. Wyroki oscylowały w przedziale od roku do 4 lat pozbawienia wolności. Trzeba docenić piękny literacki styl kpt. Szerszenowicza w uzasadnieniu wyroku 3 lat i 6 miesięcy dla Piotra Pawłowskiego z Kołobrzegu: „Szczególnie jątrząca i ostra w swej wymowie treść przewożonych przez oskarżonego pism, ich znaczna liczba, a przez to szeroki krąg potencjalnych adresatów, w okresie nasilonej eskalacji rozruchów i napięć społecznych przeciwdziałających normalizacji sytuacji społeczno-politycznej w kraju nakazuje ocenić stopień społecznego niebezpieczeństwa tego czynu jako szczególnie wysoki”.

Kolega kapitana – por. Bogdan Rychlicki – również miał okazję błysnąć talentami. Np. gdy prowadził sprawę Ryszarda Szpryngwalda, który będąc na kuracji w Kołobrzegu, wręczył ulotkę patrolowi wojskowemu (żołnierze, nie czytając treści, aresztowali straceńca). Sędzia wskazywał na „szczególnie wysokie społeczne niebezpieczeństwo czynu, gdyż oskarżony podjął próbę działań wymierzonych wprost w dyscyplinę i jedność polityczną Wojska i osłabiał gotowość obronną Państwa Polskiego”.

Sąd Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy na sesji wyjazdowej w Koszalinie, pod przewodnictwem sędziego porucznika Bogdana Rychlickiego, uznał kuracjusza za winnego i skazał go za to na karę 3 lat i 6 miesięcy pozbawienia wolności oraz karę dodatkową pozbawienia praw publicznych na okres 3 lat.

Gdy nastała III RP, sędziowie ci, już jako pułkownicy orzekający w Izbie Wojskowej Sądu Najwyższego, przeszli zdumiewającą przemianę – teraz w rewizjach nadzwyczajnych masowo uniewinniali oskarżonych, których skazywali kilka lat wcześniej. I na tym polega sędziowska mądrość etapu.

Ową przemianę tak skomentował adwokat Edward Stępień z Kołobrzegu: „Muszę przyznać, że nie jest wcale zabawne, gdy czytam uzasadnienie wyroku wydanego przez pana sędziego Sądu POW w Bydgoszczy porucznika Bogdana Rychlickiego w sprawie Ryszarda Szpryngwalda oraz wprost odwrotne poglądy pana sędziego Izby Wojskowej Sądu Najwyższego pułkownika Bogdana Rychlickiego w sprawach rehabilitacyjnych kilka lat później”. Bogdana Rychlickiego przemianę Szawła w Pawła wzmocniło umieszczenie dodatkowego imienia. Odtąd sędzia nazywa się Jan Bogdan Rychlicki.

Użyteczny sędzia dwojga imion został wykorzystany do sprawy istotnej dla działających w Polsce środowisk agenturalnych. Agent Tomasz Turowski został oskarżony o kłamstwo lustracyjne, bo zataił fakt pracy w komunistycznym wywiadzie. Turowski (jeśli to jego prawdziwe nazwisko) jako fałszywy jezuita rezydował w Rzymie, „chroniąc Jana Pawła II” (jak sam utrzymywał) i był obecny podczas zamachu na papieża.

Minister Sikorski na wiosnę 2010 roku zatrudnił go jako fachowca w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i dwa dni później w jego troskliwe ręce powierzył organizację podróży prezydenta Kaczyńskiego do Katynia. Turowski zadanie wykonał, choć „zapomniał” (czy może wiedział, że nie będzie to potrzebne) zorganizować kolumnę samochodów i autokar do transportu gości ze smoleńskiego lotniska do Katynia.

W sprawie dotyczącej tak ważnej postaci potrzebni byli doświadczeni sędziowie. Sąd Najwyższy w składzie (Jan) Bogdan Rychlicki, Piotr Hofmański i Michał Laskowski (ostatnio aktywny medialnie) uznał, że Tomasz Turowski nie jest kłamcą lustracyjnym, bo zatajając swoją agenturalną przeszłość działał „w stanie wyższej konieczności”.

„Lżył, poniżał i wyszydzał Naród Polski”

Miałem zaszczyt być oprawiany przez kapitana Bogdana Szerszenowicza – późniejszego sędziego Sądu Najwyższego. Moja sprawa została zrelacjonowana w lokalnej gazecie w notatce pt. Niebezpieczne archiwum:

„Sąd Pomorskiego Okręgu Wojskowego w Bydgoszczy na sesji wyjazdowej w Koszalinie ogłosił wczoraj wyrok w sprawie Jana Martiniego (lat 38), znanego koszalińskiego pianisty zatrudnionego w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. 1 maja br. J. Martini został zatrzymany w swoim mieszkaniu podczas przepisywania na maszynie biuletynów, apeli, odezw wydanych pod firmą różnych ogniw NSZZ Solidarność. Zakwestionowane materiały zajmowały w aktach sprawy dziewięćdziesiąt kilka stron.

J. Martini, który w Zarządzie Regionu Pobrzeże NSZZ Solidarność pełnił funkcję przewodniczącego Komisji Kultury i Informacji, oskarżony został o przechowywanie i sporządzanie w celu rozpowszechnienia treści szkalujących naród polski, ustrój i naczelne organy PRL, jak również treści zawierających fałszywe wiadomości, mogące wywołać niepokój publiczny lub rozruchy, a także osłabiające gotowość obronną kraju. Oskarżony stwierdził na rozprawie, że zakwestionowane materiały gromadził w swoim domowym archiwum dla celów historycznych (…)”.

Miałem zastrzeżenia co do niezawisłości sędziów-wojskowych, gdyż każdy żołnierz ma swojego przełożonego, który może wydać rozkaz sędziemu: „ukarać surowo, dla przykładu”. Dlatego napisałem podanie o przeniesienie mojej sprawy do sądu cywilnego. Argumentowałem, że nie jestem szpiegiem ani dezerterem. Przytoczyłem nawet opinię marszałka Montgomery’ego, który też był krytyczny wobec wojskowego wymiaru sprawiedliwości („sprawiedliwość wojskowa ma się tak do sprawiedliwości, jak muzyka wojskowa do muzyki”), ale nie uwzględniono mojej prośby. Skład orzekający z sędzią Szerszenowiczem „skazał Jana Martiniego na karę 3 lat pozbawienia wolności oraz na karę dodatkową pozbawienia praw publicznych na okres 2 lat, opłatę na rzecz Skarbu Państwa w wysokości 4 200 zł, przepadek na rzecz Skarbu Państwa maszyny do pisania marki Łucznik, a także dowodów rzeczowych w postaci różnego rodzaju wydawnictw, druków i maszynopisów. Sąd, wymierzając wyrok, wziął pod uwagę m.in. bardzo dobrą opinię oskarżonego z miejsca pracy, jego zaangażowanie w pracy społecznej datujące się jeszcze sprzed sierpnia 1980 r., zwłaszcza na niwie artystycznej. Wyrok jest już prawomocny”.

Wyrok otrzymałem dość umiarkowany, ponieważ nie udowodniono mi „rozpowszechniania” ani redagowania naszej podziemnej gazetki Regionu Pobrzeże NSZZ Solidarność pt. „Gazeta Wojenna – Grudzień 81”. I pomyśleć, że parę lat później aferzysta Dariusz Przywieczerski za zdefraudowanie 158 mln dolarów dostał wyrok niższy o pół roku…

Już w III RP, po Rewizji Nadzwyczajnej Naczelnego Prokuratora Wojskowego, „Sąd Najwyższy – Izba Wojskowa w Warszawie uniewinnił Jana Martiniego od przypisanego mu przestępstwa, kosztami postępowania odwoławczego obciążył Skarb Państwa”. Ale maszyny do pisania marki Łucznik już mi nie oddali…

Sędzia najzdolniejszy

Trzej koledzy z prowincjonalnego Sądu Wojskowego w Koszalinie spotkali się po latach w Sądzie Najwyższym. Sędzia Janusz Godyń wyraźnie szybciej awansował – dość szybko został przeniesiony do Katowic, a później do Warszawy. W 1990 roku został prezesem Izby Wojskowej Sądu Najwyższego i funkcję tę pełnił 26 lat, do 2016 roku. Na tym stanowisku był dwukrotnie awansowany przez kolejnych prezydentów RP. W 1993 r. Lech Wałęsa wręczył mu nominację na generała brygady, a później Aleksander Kwaśniewski na generała dywizji.

W 2017 roku Krajowa Rada Sądownictwa odznaczyła generała medalem „Zasłużony dla Wymiaru Sprawiedliwości Bene Merentibus Iustitiae” za to, że „wyróżniał się pracą orzeczniczą i pozaorzeczniczą”. Wiele wskazuje na to, że awanse sędziego Godynia wynikają z jego pracy „pozaorzeczniczej”.

Sędzia nie ukrywał w oświadczeniach lustracyjnych swojej pracy dla „organów bezpieczeństwa PRL”, a Polska (w przeciwieństwie do innych byłych „demokracji ludowych”) jest krajem, w którym posiadanie w życiorysie faktu współpracy z „organami” nie hańbi, lecz ułatwia karierę i nobilituje towarzysko. Prezydencki projekt reformy sądownictwa przewidział likwidację Izby Wojskowej Sądu Najwyższego. Czujna „Rzeczpospolita” w artykule pt. Projekt reformy likwiduje izbę wojskową SN alarmuje, że chodzi tu o dekomunizację, a więc działanie naganne, godzące w prawa człowieka („przyjęto rozwiązanie zdaniem ekspertów łamiące konstytucję, tzn. przymusowe wysłanie ich w stan spoczynku”). Na temat projektu wypowiedziały się też autorytety.

Małgorzata Gersdorf: „automatyczne przeniesienie w stan spoczynku sędziów Izby Wojskowej jest sprzeczne z konstytucją – a także to marnotrawstwo doświadczenia i wiedzy osób pełniących najwyższy urząd sędziowski w Polsce”.

Niezawodny prof. Strzembosz Zaś wykrył faszyzm: „Likwidacja Izby Wojskowej z równoczesną »likwidacją« sędziów jest bezprawna. Oni są wybrani do ukończenia 70 lat, a ich przeniesienie w stan spoczynku nie zostało w żaden sposób uzasadnione. Jarosław Kaczyński pomawia Sąd Najwyższy, że są w nim jacyś sędziowie zaplątani w brzydkie sprawy w czasie stanu wojennego. Nie rozumiem, dlaczego sędziów z Izby Wojskowej uważa się zbiorowo za ludzi o splamionych rękach. (…) Obecnie mamy do czynienia z typem ustawy faszystowskiej. Faszyzm tym się charakteryzował, że pociągał ludzi do odpowiedzialności zbiorowej. Potraktowanie wszystkich sędziów Izby Wojskowej jako naznaczonych negatywnie jest zatem postępowaniem faszystowskim”.

Profesor Adam Strzembosz – Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego w latach 1990–1998 – przejdzie do historii jako autor słów „sądownictwo oczyści się samo” (broń Boże nie ruszać!). Pytany przez Ewę Stankiewicz na okoliczność „oczyszczenia”, profesor wypalił zniecierpliwiony: „Kto miał wtedy oczyszczać sadownictwo? Dyrektor departamentu kadr, który był oficerem bezpieki, czy trzech wiceministrów z PZPR?”.

Czy jakaś forma „oczyszczania” miała miejsce?

Internet taktownie milczy na temat okoliczności opuszczenia Sądu Najwyższego przez pułkownika Szerszenowicza. Być może przyczyną była gafa, jaka przydarzyła się temu sędziemu, który prowadząc sprawę rehabilitacyjną prof. Szaniawskiego w 1996 roku, z przyzwyczajenia wydał wyrok w „imieniu Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”…

Sędzia Strzembosz jest posiadaczem wspaniałego życiorysu z tzw. piękną kartą opozycyjną (członek władz Solidarności, usunięty z pracy w Sądzie Wojewódzkim podczas stanu wojennego, uczestnik okrągłego stołu, przewodniczący Komisji Prawa przy Komitecie Obywatelskim Lecha Wałęsy). Prezydent Kaczyński nadał mu Krzyż Wielki Orderu Odrodzenia Polski „za wybitne zasługi dla Rzeczpospolitej Polskiej, a w szczególności dla przemian demokratycznych w Polsce, za działalność państwową i publiczną”.

Jednak w 2015 roku coś dziwnego porobiło się z sędzią Strzemboszem (zresztą nie tylko z nim). Stał się nieprzejednanym wrogiem „dobrej zmiany”. Najprostsze i zarazem najbardziej racjonalne wytłumaczenie jest takie, że profesora Strzembosza skusił diabeł. Równocześnie na głowę sędziego posypał się deszcz nagród i odznaczeń: 2016 – Honorowy Obywatel Miasta Stołecznego Warszawy, 2017 – tytuł „Prawnik roku”, 2017 – Nagroda im. Pawła Włodkowica, 2017 – Medal św. Jerzego, 2017 – Nagroda im. prof. Zbigniewa Hołdy.

Jerzy Targalski w swojej fundamentalnej pracy Służby specjalne i pieriestrojka (podtytuł: Rola służb specjalnych i ich agentur w demontażu komunizmu w Europie Środkowej) ukazał mechanizmy, które zastosowali twórcy „naukowego socjalizmu”, aby naukowo i metodycznie przygotować się do „upadku komuny”. Rzeczą podstawową było wytworzenie i uwiarygodnienie kadr przewidzianych do objęcia kluczowych stanowisk w przyszłej „demokracji”.

Wyznawca spiskowej teorii dziejów po przeczytaniu książki Targalskiego może zastanawiać się, kim są posiadacze spiżowych życiorysów w rodzaju Strzembosza, Milczanowskiego, Frasyniuka czy Schetyny. Będąc człowiekiem rozumnym i racjonalnym, pozostaję jednak przy hipotezie diabła, który kusi zawsze, wszędzie i każdego.

Kasta trzyma się mocno

Na początku lat 90. Sejm uchwalił dwie ustawy, które zostały zablokowane przez Trybunał Konstytucyjny i Aleksandra Kwaśniewskiego. Po dojściu do władzy AWS, w 1998 roku uchwalono ustawę o odpowiedzialności dyscyplinarnej sędziów, którzy w latach 1945–1989 „sprzeniewierzyli się niezawisłości sędziowskiej”. Do Sądu Najwyższego wpłynęło 30 spraw, które w większości były od razu umarzane. Wdrożono tylko dwie sprawy, zakończone uniewinnieniem. Żaden zbrodniarz sądowy nie został ukarany, ponieważ „wydawane wyroki zgodne były z ówcześnie obowiązującym prawem”, a sędziowie mieli „immunitet sędziowski”(!). W 1992 roku sejm wydał uchwałę w sprawie urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, będących współpracownikami UB i SB w latach 1945–1990, lecz Trybunał Konstytucyjny pod przewodnictwem użytecznego prof. Zolla uznał ją za sprzeczną z konstytucją i „odrzucił w całości”. Zszokowany werdyktem premier Olszewski powiedział wówczas: „Trybunał Konstytucyjny był powołany do strzeżenia zgodności aktów prawnych z konstytucją. Natomiast przyznanie sobie kompetencji kontrolowania wszelkich uchwał sejmu, bo w tej chwili TK jakby przyjął założenie, że jest kontrolerem działalności sejmu, to jest w moim przekonaniu pozakonstytucyjna uzurpacja”.

Wkraczanie sądownictwa w kompetencje innych władz jest zresztą problemem nie tylko polskim, ale u nas jest to szczególnie widoczne. Miłośnicy demokracji powołują się na trójpodział władz i na niezależność sądownictwa. Problem w tym, że o ile pozostałe władze poddane były weryfikacji wyborczej, to sądownictwo tylko się powiela w wielopokoleniowych klanach prawniczych, a przecież opresyjny „wymiar sprawiedliwości” był rdzeniem i filarem reżimu komunistycznego. Sądownictwo było nierozerwalnie zintegrowane z policją polityczną. W esbeckich papierach czasem można znaleźć adnotację „skład orzekający zabezpieczony”. To na UB i SB ustalano wyroki, które „niezawisły” sędzia odczytywał na sali sądowej.

W PRL nikt nie wymagał apolityczności sędziów – 60% z nich należało do PZPR (w Sądzie Najwyższym nawet 80%), a wspomniani koszalińscy sędziowie SN stali się apolityczni, bo im „wyprowadzono sztandar”, likwidując PZPR w 1990 roku. Dziś sędziowie nie należą do partii politycznych, lecz nad sądami w dalszym ciągu unosi się duch Igora Andrejewa – twórcy Centralnej Szkoły Prawniczej im. Teodora Duracza.

Dlatego złowrogo brzmią słowa sędzi Kamińskiej (tej od „nadzwyczajnej kasty”): w końcu i tak my będziemy wydawać wyroki”.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Sędziowska mądrość etapu” znajduje się na s. 5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Sędziowska mądrość etapu” na s. 5 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle. Brutalność agresorów – niemieckiego i rosyjskiego – była niewyobrażalna dla Zachodu

Czy Cieklińskich wydali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy Rodkowskiego zadenuncjowali na gestapo sąsiedzi Polacy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać.

Jan Martini

Skomplikowany balans etniczny, jaki wytworzył się we Lwowie w ciągu 6 wieków zgodnego życia kilku narodów, został zniszczony wskutek aktywności agresorów, którzy postanowili na nowo umeblować Europę. Mimo długiego obcowania, wieloetniczna tkanka społeczna była krucha. Szokiem dla lwowskich Polaków była nielojalność współobywateli. „Wasze się już skończyło”, mówili w nos Polakom żydowscy komsomolcy. Szokiem była kompletna dezorganizacja życia. (…)

Szokiem była wiadomość, że oprócz Żydów z bolszewikami kolaborują także niektórzy polscy literaci z Wandą Wasilewską, Władysławem Broniewskim i Tadeuszem Boyem-Żeleńskim na czele. Po zmianie okupanta kolejny szok – głowa Kościoła grekokatolickiego – arcybiskup Szeptycki (wnuk Fredry!) powitał chlebem i solą okupacyjne władze niemieckie, a Ukraińcy hucznie świętują na ulicach urodziny Hitlera. (…)

We lwowskiej kamienicy przy ulicy Potockiego (obecnie Szuchewicza), gdzie mieszkali dziadkowie Cieklińscy, lokatorami byli lwowiacy pochodzenia polskiego i żydowskiego. Babcia opowiadała, że udało jej się kupić okazyjnie piękny garnek od sąsiadki-Żydówki, której mleko rozlało się do garnka przeznaczonego do mięsa, wskutek czego garnek stracił koszerność. Niedługo po zajęciu Lwowa przez sowietów do mieszkania dziadków nocą wkroczyło NKWD, by aresztować „bieżeńców” ze Śląska. Ludzki enkawudysta powiedział nawet, że „rebionki” mogą zostać u „babuszki”. Stanisław Ciekliński podjął jednak decyzję, by rodziny nie rozdzielać. Decyzji tej nie darował sobie do końca życia. Rodzina przeszła Golgotę Wschodu – podobnie jak setki tysięcy Polaków w ostatnich 300 latach. Dożyli układu Sikorski-Majski i „amnestii” dla Polaków. Z dokumentu dowiedzieli się o swoim „przestępstwie” i przyczynie aresztowania – było to… „nielegalne przekroczenie granicy ZSRR”. Jeszcze przed wkroczeniem bolszewików do Lwowa już była granica! (…)

W tej samej kamienicy mieszkał przykładny katolik, mecenas Rodkowski (Rutkowski?). Nie było tajemnicą dla lokatorów, że był Żydem, który się ochrzcił z okazji ślubu z katoliczką. Gdy Rodkowski został aresztowany, mój dziadek Franciszek Ciekliński, który znał perfekcyjnie niemiecki (był tłumaczem w austriackiej armii), udał się na gestapo świadczyć, że znał rodziców mecenasa – „dobrych chrześcijan”. Niemcy wysłuchali uprzejmie, ale nie uwierzyli (oczekiwali łapówki?). Na prośbę zrozpaczonej żony Rodkowskiego Franciszek udał się na policję drugi raz i już nie wrócił. Po paru dniach obaj zostali rozstrzelani w podlwowskich Winnikach (o próbie ratowania mecenasa Rodkowskiego pisałem już szerzej na łamach „Kuriera WNET”). Mój dziadek należy do tych tysięcy anonimowych bohaterów ratujących Żydów kosztem własnego życia, którzy nie będą mieć swojego drzewka w Yad Vashem…

Czy „bieżeńców” Cieklińskich wydali w ręce NKWD lokatorzy Żydzi? Czy mecenasa Rodkowskiego zadenuncjowali na gestapo sąsiedzi Polacy? Prawdopodobnie nikt nikogo nie wydał, ale nieufność wśród lokatorów mogła powstać. Cieklińscy mogli nieopatrznie gdzieś się zarejestrować czy zameldować (wiedza, do czego zdolni są bolszewicy, nie była jeszcze powszechna). Miejsce zamieszkania Rodkowskiego mogło być znane Niemcom. „Judenraty” – organy samorządu żydowskiego – otrzymały na początku okupacji polecenie, aby dostarczyć listy członków gmin żydowskich aktualnych i byłych wraz z adresami. Administracja żydowska skwapliwie polecenie wykonała (wiedza, do czego zdolni są Niemcy, nie była jeszcze powszechna). Zresztą do 1942 roku Niemcy mordowali prawie wyłącznie Polaków.

„Żydowskie srebra”

Przed wojną kontakty między ludnością polską i żydowską były częste i naturalne. Żydzi nie przejawiali w stosunku do Polaków takiej wrogości, jaką obserwujemy obecnie, bo nie zorganizowano jeszcze antypolonizmu (przemysłowcy „przemysłu Holokaustu” jeszcze się nie narodzili).

Znajomy drugiej mojej babci (także mieszkajacej na Potockiego) Żyd – fryzjer, przyniósł komplet srebrnych sztućców z prośbą o przechowanie „do lepszych czasów”. Lepsze czasy nie nastąpiły. Fryzjer wkrótce został zamknięty w obozie przy ul. Janowskiej, a później udał się w swoją ostatnią życiową podróż do Treblinki. „Żydowskie srebra” zaś odbyły całą odyseję lwowskich wygnańców – Przeworsk, Łódź, Wrocław, Poznań i w końcu dotarły do Koszalina. Nigdy nie były używane. Ponieważ znalezienie ewentualnych spadkobierców było niemożliwe, „żydowskie srebra” stały się klasycznym „mieniem bezspadkowym”.

Na przełomie lat 80/90 ub. stulecia wielu szlachetnych ludzi na całym świecie zdawało sobie sprawę, jaki straszliwy los spotkał Polskę i Polaków w ostatnim półwieczu, o czym świadczy lawina paczek z pomocą, jaka popłynęła do Polski. Jednym z takich ludzi był nauczyciel Harvey Granite z założonego przez Polaków miasteczka Warsaw w stanie New York. W latach 90. organizował on darmowe wakacyjne kursy angielskiego dla polskich licealistów. Najlepszy uczestnik kursu miał szansę na kontynuację nauki w amerykańskim koledżu i gościnę w domu państwa Granitów (oboje byli nauczycielami). W tych czasach znajomość angielskiego i amerykańska matura była przepustką do lepszego życia. Tak się zdarzyło, że jednym z beneficjentów został mój syn.

Jadąc do Ameryki, zabrał „żydowskie srebra” jako prezent dla gospodarzy. Tak więc amerykański Żyd mający dużą sympatię dla Polaków (tak! tacy też są) stał się właścicielem srebrnej zastawy lwowskiego fryzjera, którego imienia już nikt nigdy nie pozna.

Spadkobiercy znalezieni w Australii

Moi tesciowie – farmaceuci byli właścicielami największej apteki w Częstochowie położonej w prestiżowym punkcie miasta. W czasie okupacji znajoma Żydówka poprosiła ich o przechowanie cennej biżuterii. Znajoma nie doczekała „lepszych czasów” – została zamordowana wraz z całą bliższą i dalszą rodziną. Po wojnie nastąpiły gorsze czasy dla prywatnych właścicieli – aptekę teściom upaństwowiono, czyli ukradziono (teraz znowu jest prywatna, ale trafiła do elit zupełnie innej proweniencji). Teściowie z dnia na dzień utracili dorobek pokoleń. Wkrótce teść zmarł, a teściowa, samotnie wychowując dwie córki w wieku szkolnym, z opinią „wroga ludu” musiała zmierzyć się z trudami życia. Rodzina jadła wędliny dwa razy do roku w święta, jajka raz na tydzień w niedzielę, a na co dzień głównie chleb z marmoladą lub smalcem. Mimo biedy, teściowej nigdy do głowy nie przyszło, by stopniowo naruszać cenny depozyt i dokładać do codziennego życia. Wiele energii poświęciła na szukanie spadkobierców właścicielki biżuterii. Po 25 latach poszukiwań teściowa w końcu znalazła spadkobiercę w Australii.

Pani, która przyjechała z antypodów po odbiór cennego depozytu, przywiozła teściowej australijski sweterek. Choć sweterek miał się nijak do wartości biżuterii, stanowił on wyraz wdzięczności. Dziś czasy się zmieniły o tyle, że można by było spodziewać się raczej rachunku za „bezumowne korzystanie z dóbr przez 25 lat”.

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle” znajduje się na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Wspomnienia rodzinne z Żydami w tle” na s. 3 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Dzieło”: „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali” omawia Jan Martini / „Wielkopolski Kurier WNET” nr 50/2018

Człowiek, który podpalił kukłę Sorosa jako organizatora islamskiej inwazji na Europę, został uznany za antysemitę i skazany na więzienie. Sprawcy spalenia kukły ks. Rydzyka zostali uniewinnieni.

Jan Martini

„Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”

Pod takim tytułem literat Stefan Zgliczyński opublikował książkę, której opis brzmi następująco: „Czas to przyznać, Polacy to nie tylko bezbronne ofiary. Nie jesteśmy niewinni, mamy krew na rękach. Krew żydowską. W czasie II wojny światowej i zaraz po niej Polacy masowo donosili na żydowskich sąsiadów, szantażowali, wymuszali haracze, gwałcili i mordowali. Czas spojrzeć sobie w oczy i zmierzyć się z własną historią”.

Pomijając niezrozumiałą kwestię, do kogo mieli „masowo” donosić zaraz po wojnie Polacy (do NKWD czy do UB?), można postawić sobie pytanie – kim jest autor tego opisu? Ze słów „nie jesteśmy niewinni, mamy krew na rękach”, można sądzić, że Polakiem. Jednak przeczą temu zdania poprzednie i następne, w których to „oni” – Polacy – „donosili, szantażowali, gwałcili, mordowali”, a więc autor wydaje się być jakiejś innej narodowości.

Samej książki można nie czytać (choć jest dostępna w przecenie za 27 zł), bo tytuł jako radykalne streszczenie wyjaśnia wszystko.

O tym, jak mogła wyglądać pomoc Polaków przy mordowaniu Żydów, opowiedział mi znajomy emeryt – pan Antoni. Jego ojciec był sołtysem we wsi Kowalowa w powiecie tarnowskim. Zaraz na początku okupacji zgłosili się do niego Niemcy. Oznajmili, że nie jest już sołtysem, lecz troihandlerem i polecili, by natychmiast sporządził wykaz, w której chacie mieszkają Żydzi, w której Cyganie, a gdzie są młodzi mężczyźni zdolni do pracy fizycznej. Ci młodzi mają być do dyspozycji na wszelkie żądanie władz okupacyjnych jako tzw. baudienst.

Pewnego dnia przyjechał konwój składający się z dwóch ciężarówek z eskortą trójkołowych motocykli. Polecono zabrać narzędzia (łopaty, kilofy) i załadowano kilkudziesięciu młodych mężczyzn na ciężarówki. Wśród nich było dwóch stryjów Antoniego. Podróż była długa – prawdopodobnie poza granice powiatu. Nikt nie był w stanie zorientować się, gdzie jadą, bo ciężarówki były szczelnie zakryte brezentową plandeką. O szczegółach pracy stryjów – młodych chłopaków – pan Antoni, jako dziecko, nie został poinformowany, ale można przypuszczać, że chodziło o działanie w ramach „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Wydarzenie było dla stryjów na tyle traumatyczne, że w zasadzie ich normalne życie się skończyło – jeden dostał pomieszania zmysłów, a drugi się rozpił. Czy byli kolaborantami – sprawcami? Czy mogli odmówić „pracy”?

Zwraca uwagę perfekcyjna niemiecka technologia zbrodni – w akcji brało udział tylko 10 Niemców, a baudienst nie został użyty do pacyfikacji Żydów miejscowych (choć można było zaoszczędzić sporo czasu i paliwa), tylko mieszkańców innego powiatu. Być może ktoś z ofiar zdołał się uratować i zaświadczył (np. autorowi Zgliczyńskiemu), że oprawcami byli Polacy mający do pomocy nielicznych Niemców.

Jeden szczegół z relacji pana Antoniego jest bardzo znaczący – w pewnym momencie Niemiec zawiesił na piersi stryja automat, kazał mu się objąć i szeroko uśmiechnąć. W tym momencie drugi Niemiec zrobił im zdjęcie. Można przypuszczać, że zdjęcie zostało propagandowo wykorzystane i ukazało się w niemieckiej gazecie z komentarzem np. „Ludność polska z entuzjazmem podejmuje pracę nad oczyszczaniem kraju z Żydów”.

Myślę, że nasi „badacze Holokaustu” powinni zwrócić uwagę na niemieckie gazety z czasów okupacji jako obiecujący obszar badawczy. Także autor Zgliczyński mógłby znaleźć tam materiały do swoich następnych książek.

Poprzednie książki tego pisarza to Antysemityzm po polsku i Hańba iracka – zbrodnie Amerykanów i polska okupacja Iraku. Autor sporo pisze, bo jest dyrektorem Instytutu Wydawniczego „Książka i Prasa”, który „jest niezależną od jakichkolwiek grup i organizacji politycznych fundacją mającą na celu szerzenie idei sprawiedliwości społecznej, wolności słowa i badań naukowych, a także walkę z każdym przejawem dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, przynależność narodową i światopogląd”. Cele Instytutu są tak wzniosłe, że każdy z nas podpisze się od nimi oburącz. Tym bardziej, że ciągle mamy „przejawy dyskryminacji”: np. człowiek, który podpalił kukłę Sorosa jako organizatora islamskiej inwazji na Europę, został uznany za antysemitę i skazany na więzienie, natomiast sprawcy spalenia kukły Polaka (ks. Rydzyka) zostali uniewinnieni „z uwagi na znikomą szkodliwość czynu”.

Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa” ma też fundację, która współpracuje z Fundacją Analizy Społecznej i Edukacji Politycznej im. Róży Luksemburg. Prawdopodobnie wszystkie te podmioty otrzymują dotacje z ministerstwa kultury z uwagi na piękne cele statutowe i działalność na niwie „kultury wysokiej”. Czyż możliwe jest utrzymanie „niezależności” (a nawet działalności) bez ministerialnych dotacji czy grantów z Fundacji Rothschilda, Sorosa czy innych Funduszy Norweskich? Na garnuszku polskiego podatnika jest także Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Polskiej Akademii Nauk. Celem pracy naukowców powinno być szukanie prawdy. Można mieć nadzieję, że wśród naszych badaczy Holokaustu są uczciwi wyznawcy judaizmu i obowiązuje ich przykazanie, które Mojżesz otrzymał od Boga – „nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu”.

Niestety amerykańscy historycy traktują prawdę bardzo pragmatycznie, lansując termin „polskie obozy koncentracyjne”. Według Reduty Dobrego Imienia, w ostatnim roku ilość użycia tego kłamliwego terminu wzrosła o 22 procent. W ciągu 50 lat po wojnie Polakom zarzucano tylko bierność wobec zagłady Żydów.

Dopiero wraz z powstaniem Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego (1993) pojawiły się szkalujące Polaków książki i „badania naukowe”, ukazujące nas jako sprawców zbrodni. Czy była to tylko przypadkowa zbieżność?

W tym samym mniej więcej czasie pojawił się Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, którego dyrektorem jest od roku 1997 pan Stefan Zgliczyński. Wobec gigantycznych roszczeń żydowskich pod naszym adresem, „badania Holokaustu” i ich coraz bardziej szokujące ustalenia ( 40 tys. ofiar polskich zbrodni, później 120 tys. i ostatnio 200 tysięcy) nie mają już podstaw moralnych, gdyż wydają się być tylko narzędziem do wyłudzeń.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali” znajduje się na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”, na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Żydzi najlepiej sobie radzą jako mniejszość etniczna / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 50/2018

Przed wojną w polskim sejmie działało Żydowskie Koło Poselskie. Oczekiwanie jednak, że dziś nastąpi jakiś coming out polityków nie chwalących się swoją przynależnością etniczną, świadczy o naiwności.

Jan Martini

W mniejszości siła

Mniejszość etniczna nie ma lekkiego życia. W nieodległej przeszłości członkowie mniejszości bywali pozbawieni przywilejów, upokarzani i poniewierani. Dziś nawet w krajach demokratycznych, mimo praw człowieka i formalnej równości, ludzie mniejszości często czują się obywatelami drugiej kategorii. Trudniej im uzyskać awans, prestiżową pozycję i wpływ na politykę kraju, w którym przyszło im żyć. Przekłada się to na status materialny całej mniejszościowej grupy etnicznej – z reguły uboższej niż reszta społeczeństwa.

Są jednak mniejszości, które znakomicie sobie radzą nawet we wrogim otoczeniu. Chińczycy w Indonezji kontrolują niemal 100 procent handlu, mimo że ich sklepy są regularnie dewastowane w cyklicznych „pogromach”. Choć Polacy w Vancouver opanowali pewien fragment rynku ulicznej sprzedaży kiełbasek, jest to sukces raczej umiarkowany wobec Hindusów, którzy są właścicielami dużych sklepów w prestiżowych dzielnicach tego miasta. Znajomy Hindus wyjaśnił mi źródła ich powodzenia – nie korzystają z usług banków. Kiedy młodzi biorą ślub, krewni w ramach prezentu dają im gotówkę na rozkręcenie interesu. Jest to rodzaj pożyczki, która stopniowo będzie spłacana, przy czym „darczyńcy” otrzymują nieco lepszy procent niż przeciętna lokata bankowa, a „obdarowani” dostają trochę tańszy kredyt. W ten sposób kapitał, który widocznie ma narodowość, nie wychodzi na zewnątrz własnej grupy etnicznej i nie idzie „do Żydów” (Hindusi w Kanadzie uważają banki za „żydowski interes”).

Niewątpliwie Żydzi są narodem, który najlepiej sobie radzi jako mniejszość etniczna. Być może wskutek wielowiekowej diaspory zostali oni ewolucyjnie wyposażeni w zdolności przystosowawcze do życia w obcym otoczeniu. Źródłem przewagi społeczności żydowskiej była solidarność grupowa i zdolność do samoorganizacji, dzięki czemu każdy członek grupy zawsze mógł liczyć na pomoc gminy żydowskiej – kahału. Przed wojną powszechnie wiadomo było, że proces cywilny z Żydem jest z góry skazany na przegraną, bo strona „niearyjska” jest w stanie przyprowadzić pięciu świadków potwierdzających jej wersję wydarzeń. Kahał czasem działał jak zorganizowana grupa przestępcza, niszcząc konkurencję przez wyrównywanie strat żydowskim sklepikarzom w wojnie cenowej (po przejęciu „chrześcijańskiego” sklepu ceny wracały do normy). Wytworzono też skomplikowany mechanizm zapobiegający wewnętrznej konkurencji – można było wykupić w kahale koncesję na konkretnego producenta (chłopa lub dziedzica), który nie mając wyboru, skazany był na ceny dyktowane przez „koncesjonariusza”. Skutkiem takich mechanizmów była słabość polskiego mieszczaństwa, którą najlepiej opisuje żydowskie powiedzenie „wasze ulice, nasze kamienice”. Poważne kupiectwo zaistniało w zasadzie tylko w Poznaniu, gdyż po przyłączeniu miasta do Prus miejscowi Żydzi wyjechali robić lepsze interesy w Berlinie.

Mimo wygodnego życia w Niemczech, właśnie tu narodziła się wśród Żydów idea syjonizmu – powrotu do Ziemi Obiecanej. Idea była tak nośnia, że podchwyciły ją miliony Żydów – wiecznych tułaczy”, którym w końcu udało się doprowadzić (przy pomocy zgodnego współdziałania USA i ZSRR) do powstania własnego państwa. W Izraelu syjoniści-pionierzy ciężką pracą zbudowali od podstaw własną stolicę, zamienili pustynię w kwitnące ogrody i stworzyli sprawne państwo, w którym Żydami są nie tylko dyrektorzy departamentów, ale także np. inkasenci gazowni czy kasjerzy w „Biedronce”. Żyjąc pośród wrogiego morza arabskiego, obawiali się o swoje bezpieczeństwo i liczyli, że wkrótce będzie ich kilkanaście milionów. Wielkie było zdziwienie izraelskich pionierów, gdy okazało się, że Żydzi wcale nie zamierzają masowo przesiedlać się do Izraela.

Izraelczycy wytoczyli ciężkie oskarżenia pod adresem europejskich i amerykańskich ziomków. Zarzucali im wygodnictwo i przywiązanie do próżniaczego życia, zajmowanie się lichwą, czy wręcz pasożytowanie na społeczeństwach gospodarzy. Były to dokładnie takie same zarzuty, jakich używali antysemici wszystkich czasów od Tacyta, Cicerona, Seneki, przez Staszica, Diderota, Woltera, Franklina, Napoleona, Bismarcka, aż po antysemitów nam współczesnych.

Różnica jest tylko taka, że niegdyś wypowiadano takie opinie otwarcie, a dziś zgnębieni antysemici co najwyżej szepczą je pokątnie. Stało się tak dlatego, że w międzyczasie Żydzi wypracowali sobie potężną broń obronną w postaci pojęcia antysemityzmu. Człowiek, który zbyt dosłownie potraktował prawo do swobodnego wyrażania opinii, okrzyknięty antysemitą podlega ostracyzmowi towarzyskiemu (ma zamkniętą ścieżkę awansu, nikt mu nie podżyruje w banku, żona odmawia współżycia itp.). Idealiści-pionierzy Izraela, zawiedzeni postawą rodaków, którzy nie chcieli osiedlić się w swoim państwie, nie zdawali sobie sprawy, że właśnie wpływowa żydowska mniejszość w kluczowych krajach świata będzie źródłem siły Izraela. Bo państwo Izrael i diaspora żydowska grają w jednej drużynie – diaspora to najlepsze lobby Izraela, zaplecze jego służb, a czasem nawet „piąta kolumna” w kraju gospodarza.

Koło ratunkowe dla towarzyszy z PZPR

28 listopada 1989 roku przyjechał do Warszawy minister finansów Izraela, Szimon Peres, na rozmowę z „pierwszym polskim niekomunistycznym” premierem Mazowieckim. Wyraził głębokie zaniepokojenie gwałtownym rozpadem rządzącej przez 40 lat partii PZPR i zalecił (polecił?) natychmiastową zmianę jej nazwy i wstąpienie do Międzynarodówki Socjaldemokratycznej, której był wiceprzewodniczącym (przewodniczącym był Willy Brandt). Polska Zjednoczona Partia Robotnicza już nie miała 2 mln członków, ale wciąż dysponowała ogromnym majątkiem, strukturami i rzeszą postępowych, internacjonalistycznych towarzyszy. I – co ważne w demokracji – miała wielomilionowy żelazny elektorat, składający się z rodzin nomenklatury partyjnej i aparatu represji. Czyż takie bogactwo miało się zmarnować?

Dokładnie 2 miesiące po pamiętnej rozmowie Peresa nastąpił historyczny moment rozwiązania PZPR (27 stycznia 1990 – „sztandar wyprowadzić”), a już 2 dni później powstała Socjaldemokracja Rzeczpospolitej Polskiej z przewodniczącym Aleksandrem Kwaśniewskim na czele.

Towarzysze socjaldemokraci, przekonani, że Polski nie stać na samodzielność i nie mający zahamowań w służbie zagranicznym „koalicjantom”, byli potencjalnie cennym zasobem dla wywiadów różnych państw, mniej lub więcej zaprzyjaźnionych. Nic dziwnego, że raczkującą polską socjaldemokrację wsparła też doświadczona Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego, udzielając jej (jeszcze przed formalnym powstaniem nowej partii!) tzw. „pożyczki moskiewskiej”. Wypłata 1,2 mln dolarów w używanych banknotach nastąpiła w mieszkaniu kontaktowym SB. Pieniądze świeżemu socjaldemokracie Leszkowi Millerowi wręczył rezydent KGB w Polsce W. Ałganow, a transakcja „mogła wypełniać znamiona przestępstwa” (w 1993 r. prokuratura umorzyła sprawę, uzasadniając to „znikomym stopniem niebezpieczeństwa czynu”).

Obecnie mało kto zdaje sobie sprawę z subtelnych różnic między socjaldemokracją a komunistami, bo obie bratnie koterie w PE zgodnie potępiają łamanie praworządności w Polsce, ale w przeszłości przywódcy ZSRR nie zostawiali suchej nitki na socjaldemokratach. Oskarżali ich o „zdradę sprawy robotniczej” i „wysługiwanie się kapitalistom”. PZPR była partią „nowego typu” – „leninowską”, czyli komunistyczną, choć Stalin, wybierając jej nazwę, użył słowa „robotnicza”, bo komunizm w Polsce kojarzył się z agenturalnością. Partie „starego typu” (socjaldemokracje) dopuszczały wielopartyjność i wybory, w przeciwieństwie do komunistów – zwolenników „dyktatury proletariatu”.

Rzesza członków PZPR w dwa dni przemieniła się z miłośników dyktatury w subtelnych demokratów i wyznawców „europejskich wartości”. Jak trafna z punktu widzenia agentur była decyzja o utrzymaniu za wszelką cenę PZPR, świadczy spektakularna klapa takich przedsięwzięć, jak Ruch Palikota czy Nowoczesna, w których inwestorzy utopili duże pieniądze. Ciekawe, czy perorujący w telewizorach o praworządności i wartościach europejskich politycy SLD zdają sobie sprawę, ile zawdzięczają sponsorom zewnętrznym? Czy mają jakieś zobowiązania?

Wizyta Szimona Peresa szybko przyniosła konkretne rezultaty. W 1993 roku „socjaldemokraci” zdobyli władzę, a ich przywódca A. Kwaśniewski został prezydentem. Wkrótce prezydenta odwiedził prezes Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego – Izrael Singer (ten, co groził upokarzaniem Polski w wypadku ociągania się w wypłacie „odszkodowań”) i uzyskał zwrot nieruchomości należących przed wojną do gmin żydowskich. O sprawie tak pisał w 2013 roku magazyn „Forbes”: Polska strona wytargowała od międzynarodowych partnerów prawie milion dolarów pożyczki na zorganizowanie całego przedsięwzięcia. Potem odbyła się dzika reprywatyzacja. Zgodnie z umową polskie gminy żydowskie dzielą się odzyskanym majątkiem ze swoimi partnerami z zagranicy po połowie. (…) Część z 40 mln zł, pochodzących z wyprzedaży gminnych nieruchomości, trafiło w tryby wysublimowanego mechanizmu dystrybucji. Pieniądze rozchodziły się w hermetycznym środowisku menedżerów skupionych wokół Związku Wyznaniowych Gmin Żydowskich (ZGWŻ) i Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego (FODŻ).

Polskie urzędy, którym podlegają związki wyznaniowe, są w pełni świadome patologii zakorzenionej wśród skostniałych, mocno „okopanych” organizacji żydowskich. Nie mają jednak odwagi zabrać się za ten drażliwy problem w obawie posądzenia o antysemityzm.

Mniejszości destrukcyjne

Odrodzona w 1918 roku Polska weszła w niepodległość z kłopotliwym bagażem – niemal 40 procent ludności należało do mniejszości etnicznych, często niechętnych lub wręcz wrogich naszemu państwu. „Multikulti” nie zawsze skutkuje wzajemnym ubogacaniem stykających się nacji – czasem pojawiają się też kłopoty. O tym, jaki wpływ na sytuację Polaków mogą mieć mniejszości, przekonano się podczas pierwszych wyborów prezydenckich w 1922 roku. Wydawało się, że te wybory to czysta formalność, bo niekwestionowanym kandydatem na prezydenta był niezwykle zasłużony w staraniach o odzyskanie niepodległości hr. Maurycy Zamoyski. W szranki stanęło jednak jeszcze 4 kandydatów, nad którymi Zamoyski miał miażdżącą przewagę. Ordynacja przewidywała 4 tury głosowań w parlamencie – w każdej odpadał kandydat z najmniejszą ilością głosów. Taka ordynacja spowodowała szokujące zwycięstwo bezpartyjnego Narutowicza. Konsekwencje znamy.

Dla ludowców i socjalistów „obszarnik” (hrabia był największym posiadaczem ziemskim w Polsce) i arystokrata Zamoyski był nieakceptowalny, jednak decydujące znaczenie miały głosy mniejszości narodowych. Tak więc po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z szatańskim sojuszem lewicy z mniejszościami – problem, który będzie nas gnębił w następnych stu latach. Mniejszość ukraińska, żydowska i niemiecka stwarzały poważne problemy państwowości polskiej (choćby jako zaplecze agentury i pretekst państw ościennych do mieszania się w wewnętrzne sprawy kraju).

Już od połowy lat 20. ub. stulecia nacjonaliści ukraińscy zaczęli posługiwać się terroryzmem dla uzyskiwania swych celów politycznych. Podczas okupacji część Żydów ochoczo kolaborowała z okupantem sowieckim, natomiast Ukraińcy preferowali kolaborację z Niemcami. Mniejszość niemiecka oddała nieocenione usługi przy tworzeniu list proskrypcyjnych Polaków do zamordowania w Wielkopolsce i na Pomorzu. Dziś znamy ukraińskich nacjonalistów jako autorów ludobójstwa kresowych Polaków, czasem zapominając, że ofiarą ich nacjonalistycznego zapału padali także Żydzi czy Ormianie. Te zbrodnie poszły na konto „ludności polskiej”, bo Żydzi amerykańscy i izraelscy nie są w stanie wychwycić subtelnych różnic między Polakami a Ukraińcami. Podobnie ma się rzecz ze słynnymi szmalcownikami – poręcznym narzędziem do okładania Polaków.Władze Armii Krajowej zidentyfikowały 125 szmalcowników w Warszawie (wykonano ok. 30 wyroków), z których tylko kilkunastu było etnicznymi Polakami, pochodzącymi z marginesu społecznego. Większość okazała się być folksdojczami, ale byli też policjanci żydowscy z formacji „Żagiew” zajmującej się wyłapywaniem Żydów ukrywających się po stronie aryjskiej.

Likwidacja Polski we wrześniu 1939 roku okazała się kataklizmem dla wszystkich mieszkańców kraju – także dla mniejszości, które nie utożsamiały się z państwem polskim.

Ciekawe, że kandydat na prezydenta w pierwszych wyborach odrodzonej Polski – Zamoyski, we wszystkich turach głosowań otrzymywał stabilne 41 do 44 procent głosów – tyle mniej więcej, na ile dziś mogą liczyć środowiska niepodległościowe. Czyżbyśmy wciąż mieli 40% mniejszości?

Kandydat na prezydenta z unikalną wiedzą

W pierwszych wyborach prezydenckich po „upadku komuny” jakaś frakcja służb („nacjonałkomuniści”, pogrobowcy Moczara?), która nie załapała się na frukty Okrągłego Stołu, postanowiła wystawić swojego kandydata. Faktem jest, że Stan Tymiński, czyli człowiek znikąd, jak go określiła „Gazeta Wyborcza”, dysponował wielką wiedzą, a przede wszystkim „kwitami” na Wałęsę. „Kompromaty” przechowywał w mitycznej czarnej teczce, którą wymachiwał na spotkaniach. „Gazeta Wyborcza” zwalczała Tymińskiego wyjątkowo zajadle – np. rozpuszczono wiadomość, że Tymiński bije żonę. Oddelegowano młodego dziennikarza, P. Najsztuba, który zapisał się do partii X założonej przez kandydata i nie odstępował go na krok. Mimo to udało się Tymińskiemu pokonać Tadeusza Mazowieckiego i wejść do drugiej tury. Prawdopodobnie z troski o własne bezpieczeństwo „człowiek znikąd” zawahał się jednak użyć materiałów udostępnionych mu przez służby i Wałęsa wygrał prezydenturę, a my na wiedzę o „Bolku” musieliśmy czekać 18 lat.

Czy Tymiński byłby lepszym, czy gorszym prezydentem niż Wałęsa? Bardziej istotne jest, czy konkurencyjna frakcja nie byłaby per saldo lepsza od okrągłostołowej, bo cenę za demokrację instalowaną nam przez G. Sorosa i jego ziomków znamy i płacimy do dziś…

Poniższe wynurzenia Stana Tymińskiego można uznać za gaworzenie antysemity, ale nie ulega wątpliwości, że był on znacznie lepiej poinformowany niż my wszyscy i dużo wcześniej znał fakty, które poznaliśmy niedawno.

„Zawsze tak było w historii świata, iż jeżeli na danym terenie geograficznym współżyją dwie grupy kulturowe, dwie kultury, takie jak kultura polska i kultura żydowska, to jedna będzie się starała zająć dominującą pozycję. I tutaj nie chodzi o to, kogo jest mniej, a kogo więcej, bo oczywiście liczebnie żydowska grupa władzy jest niewielka, maksymalnie kilkaset osób. Ale mimo to, ta mała grupa żydowska w jest na topie, tak w polityce, jak i w mediach. Jest na topie głównie dzięki zewnętrznym źródłom finansowania w Polsce. Jest też na topie ze względów historycznych.

To Stalin narzucił Polsce w 1944 roku polskojęzyczny rząd w Lublinie. Do tego doszło panowanie grupy żydowskiej w aparacie represji komunistycznej, od Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego poczynając. Taki był punkt wyjścia istnienia w Polsce współczesnej żydowskiej grupy władzy.

To, że Kościół katolicki w Polsce jest przedmiotem stałych ataków medialnych, będąc poniżany i obrażany, jest wynikiem panowania kultury żydowskiej grupy władzy, wrogiej wobec kultury łacińsko-chrześcijańskiej, z jakiej wyrosła kultura polska. Hasła wielokulturowości, globalizacji i kosmopolityzmu są przejawem takiej dominacji. (…)

Otóż ta mała grupa władzy żydowskiej nigdy się nie podzieliła łupami terapii szokowej Balcerowicza. Nie podzieliła się też dolarami, których dostali dziesiątki milionów w latach 80. od różnych organizacji w Ameryce. Nie dziwota, że z takim poparciem finansowym oraz wsparciem politycznym możnych tego świata, zmieniając nazwy kontrolowanych przez siebie partii politycznych, dążą do całkowitej politycznej dominacji w naszym kraju.

Ważnym ośrodkiem żydowskiej władzy w Polsce jest założona w 1988 roku Fundacja im. Stefana Batorego w Warszawie, finansowana przez George’a Sorosa, znanego ze spekulanckich ataków finansowych w wielu krajach. Innym ważnym ośrodkiem władzy tej grupy jest Ministerstwo Spraw Zagranicznych, gdzie stałą praktyką jest mianowanie ambasadorów i konsuli spośród żydowskiej grupy władzy. Stwarza to sytuację nieufności do tych urzędów ze strony Polaków na emigracji (…)

Przerażająca jest bezczelność tej grupy w niszczeniu naszej narodowej kultury oraz promocji Polaków jako antysemitów. Nie wiem, dlaczego ludzie żydowskiej grupy władzy stale zmieniają nazwę swoich partii politycznych. Powinni oni śmiało wystąpić na arenie politycznej jako partia żydowska, aby podobnie jak mniejszość niemiecka, mieć swoich posłów w Sejmie. Wtedy byśmy mogli z nimi uczciwie grać w polityczną piłkę na polskim boisku. (…) Istnieje poważny konflikt interesów, kiedy ta grupa ukrywa swoje pochodzenie i nachalnie narzuca niekorzystne dla Polaków rozwiązania, aby przejąć większość finansowych i państwowych instytucji w Polsce. Na tej płaszczyźnie nie chodzi o antysemityzm czy też antypolonizm, ale o to, czyja będzie Polska”.

Wprawdzie niektórzy architekci Okrągłego Stołu nie ukrywali swojej etniczności (Urban, Geremek, Michnik), ale znacznie większa ilość ich ziomków obradowała „pod przykryciem” (udział „mniejszościowych” uczestników Okrągłego Stołu historycy określają na 30–40 procent). W przedwojennym polskim sejmie Blok Mniejszości Narodowych liczył 66 posłów, a w jego skład wchodziło także wpływowe Żydowskie Koło Poselskie. Oczekiwanie jednak, że dziś może nastąpić jakiś coming out polityków nie chwalących się swoją przynależnością etniczną, świadczy o naiwności Tymińskiego. Jego protektorzy powinni wytłumaczyć mu, że działanie pod fałszywą flagą jest skuteczniejsze.

Artykuł Jana Martiniego pt. „W mniejszości siła” znajduje się na s. 6 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „W mniejszości siła” na s. 6 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Śmierć za pomoc Żydom to nic nadzwyczajnego, bo Polaków karano śmiercią za wszystko… Debata „Mit dobrego sąsiedztwa”

Jakiej narodowości jest Jan Gross, „zasłużony” jak nikt w skłócaniu Polaków z Żydami? Pod względem kanonicznym nie jest Żydem, bo jego matka była etniczną Polką, ale nikt nie nazwie go Polakiem.

Jan Martini

Mit dobrego sąsiedztwa

Pod takim tytułem odbyła się debata będąca prawdopodobnie reakcją na naiwno-koncyliacyjne rozważania prezydenta Dudy o „zgodnym życiu we wspólnym państwie przez 1000 lat”. W debacie brali udział poważni paneliści: prowadząca z Instytutu Badań Literackich (specjalizacja – historia Holokaustu), historycy z Uniwersytetu Warszawskiego i Żydowskiego Instytutu Historycznego, a także założyciel i dyrektor Instytutu Książki i Prasy – autor wydanej we Francji książki „Jak Polacy Niemcom mordować Żydów pomagali”.

Nazwa ‘debata’ wskazywałaby na wymianę poglądów, pojedynek na argumenty i różnicę stanowisk. W tej debacie jednak panowała „całkowita zgodność poglądów we wszystkich omawianych kwestiach” (typowy komunikat po rozmowach przywódców państw demokracji ludowej). Było to po prostu „kopanie do jednej bramki”. Wniosek z debaty mógł być tylko jeden – polski antysemityzm i pogromy były od zawsze i chyba nic z tym nie możemy zrobić, poza uregulowaniem żądań organizacji żydowskich…

Dyskusje na temat stosunków polsko-żydowskich są nudne, bo doskonale znamy argumenty obu stron (antysemityzm, szmalcownicy, Jedwabne – Yad Vashem, Ulmowie, Żegota, katownie UB itp.), a nasze długie dzieje mogą dostarczyć wielu przykładów na każde stanowisko (także na dobre sąsiedztwo!). Jednak parę stwierdzeń mogło nas zaskoczyć: choćby uwaga, że śmierć za pomoc Żydom to nic nadzwyczajnego, bo Polacy byli karani śmiercią za wszystko – np. za ubój świni… Także zdumiewająca opinia o wrogim nastawieniu Polaków do powstania w getcie, gdyż „niszczone były kamienice, które mieli nadzieję przejąć” (!).

Propozycja budowy pomnika Polakom ratującym Żydów była krytykowana jako „listek figowy”, choć padło także zdanie, że pomnik „pozwoliłby Polakom zaspokoić ich narcyzm (!) i wyjść z twarzą”. Często ta sama osoba mówiła „my, Polacy powinniśmy przemyśleć…”, by po chwili dodać „Polacy mogliby usiąść do stołu i rozmawiać…”.

Przykładów takiej narodowości „obrotowej” – w zależności od okoliczności można być Żydem lub Polakiem – jest wiele. Adam Michnik, uważany przez wielu za polskiego humanistę, ojca polskiej demokracji, otrzymał w Nowym Yorku tytuł „Żyda roku”. Z kolei żona polskiego polityka – A. Applebaum – jest rodzajem Polki, której przeszkadza patriotyzm gospodarczy i hasło „kupuj polskie”.

Jej zdaniem przypomina to przedwojenne „nie kupuj u Żyda”. A jakiej narodowości jest Jan Gross, „zasłużony” jak nikt inny w dziele skłócenia Polaków z Żydami? Pod względem kanonicznym nie jest Żydem, bo jego matka była etniczną Polką, ale nikt nie nazwie go Polakiem.

W Polsce nie było etnonacjonalizmu – za Polaka uważano każdego, kto dzielił nasze wartości. Z kolei wielu obywateli Polski (rdzennych i mniej rdzennych Polaków) nie wyznaje żadnych wartości, więc termin „Polak gorszego sortu”, wprowadzony przez Jarosława Kaczyńskiego, ma rację bytu. Takimi „Polakami” jest 27 tysięcy obywateli Izraela, którzy uzyskali polskie obywatelstwo niejako z „automatu”, jako wnuki obywateli II RP. Z pewnością nie znają oni języka i traktują polski paszport czysto instrumentalnie. Widać tu jaskrawą dysproporcję w dostępie do polskiego obywatelstwa. Potomkowie zesłańców z 1936 roku z Kazachstanu, aby otrzymać „kartę Polaka” (nie obywatelstwo!), musieli zdawać egzamin z języka i byli przepytywani z „polskości”: „W którym roku była bitwa pod Płowcami?”, „Jak nazywała się klacz marszałka Piłsudskiego?”, „prawobrzeżne dopływy Wisły” itp. – przy takich pytaniach większość „polskich” Polaków nie dostałaby „karty Polaka”.

Najlepszym testem na „zawartość Polaka w Polaku” pochodzenia żydowskiego będzie stosunek do roszczeń amerykańskich organizacji żydowskich.

To przykre, że dwa najbardziej doświadczone wojną narody wyciągają sobie nawzajem brudy i najciemniejsze strony wspólnej egzystencji. Widocznie ruina wzajemnych relacji była wkalkulowana w żądanie „rekompensat dla ofiar Holokaustu”.

Trochę historii

Gdy w 1648 roku hetman Chmielnicki podszedł pod Lwów, poprosił, aby wydano mu Żydów w celu wymordowania. W wypadku spełnienia prośby obiecał odstąpić od oblężenia. Mieszczanie nie zgodzili się, ale cena za uratowanie lwowskich Żydów była ogromna – po 5 dniach oblężenia poddał sią Wysoki Zamek, a ludność okolicznych wiosek, która się tam schroniła, została wymordowana (ok. 5 tys. osób). Mieszczanom udało się skorumpować tatarskich sprzymierzeńców Chmielnickiego, którzy wrócili do siebie na Krym, a zbuntowany hetman musiał zadowolić się okupem.

Gdyby mieszczanie pożałowali pieniędzy, nie mielibyśmy w późniejszym czasie szeregu osobistości zapisanych lepiej lub gorzej w naszej historii. Nie byłoby Luny Bristiger, Adama Humera, Michnika, Kuronia, Grossa i Rostowskiego, ale też Mariana Hemara, prof. Hirszfelda (twórcy hematologii), prof. Ulama (wynalazcy bomby wodorowej) i 60% lwowskich lekarzy i profesorów wyższych uczelni.

Mimo pogromów, antysemityzmu, prześladowań i getta ławkowego na uniwersytetach, Żydzi w Rzeczpospolitej odnieśli ogromny sukces demograficzny – ich liczba przyrastała znacznie szybciej niż innych grup narodowych. Jednym z czynników tego sukcesu był fakt, że Żydzi nie mieszali się do wojen, które prowadzili między sobą chrześcijanie i nie ginęli na polach bitew.

Liczne armie wrogie i zaprzyjaźnione nie wybierały też żydowskiego rekruta na naszych terenach (Żydzi mieli opinię „pacyfistów” niezdolnych do służby wojskowej). To dlatego W. Korfanty dorobił się miana antysemity, gdy powiedział, że śląscy Żydzi też powinni przyjąć na siebie obowiązek obrony ojczyzny.

Zaborcy przejmowali nasze ziemie z całym bogactwem inwentarza, m. in. z ogromną populacją żydowską. Było to przedmiotem troski władz zaborczych. Helmut von Moltke pisał: Żydzi zawsze i wszędzie tworzą państwo w państwie, a w Polsce stali się głęboką, jątrzącą raną na ciele tego pięknego kraju. Jednak ta „jątrząca rana” nie zdołała zniechęcić Prusaków od zaboru „tego pięknego kraju”. Troską zaś Bismarcka był, by Żydzi polscy nie „zainfekowali” Niemiec: Sądzę, że osiedleni w Poznańskiem Żydzi, chociażby im dozwolono, nie pójdą wielką masą do prowincji niemieckich, gdyż bezmyślność charakteru polskiego pod względem dóbr doczesnych czyniła zawsze z Polski eldorado dla Żydów.

Bismarck się pomylił – Żydzi poznańscy przenieśli się do Berlina i stali się Żydami niemieckimi. W zaborze rosyjskim wydzielono tzw. linię osiedlenia i starano się skoncentrować (mało skutecznie) wszystkich Żydów na terenie Królestwa Polskiego. Tylko w zaborze austriackim znaczna część Żydów się spolonizowała i dla nich Austriacy utworzyli w statystykach specjalną kategorię „Polaków wyznania Mojżeszowego”. Z czasem Bismarck dostrzegł również pewne korzyści z istnienia Żydów. Tak mówił do ambasadora rosyjskiego: Po co Pan Bóg stworzył Żydów polskich, jak nie po to, abyśmy z nich mieli służbę szpiegowską?

Faktem jest, że Żydzi w zaborze rosyjskim (tzw. Litwacy) stali się czynnikiem rusyfikującym, a w pruskim – germanizującym i większa ich część była przeciwna reaktywacji państwa polskiego.

Decyzją traktatu ryskiego małe miasteczko Orzechna zostało przydzielone Polsce, lecz na prośbę jego żydowskich mieszkańców, którzy nie chcieli mieszkać w „zaborze polskim” (tak często Żydzi nazywali tereny przydzielone II RP), Polacy zgodzili się na korektę granicy i włączenie miejscowości do ZSRR.

W okresie międzywojennym większość polskich Żydów nie identyfikowała się z państwem polskim, a część była wręcz wroga. Ułatwiło to Stalinowi zorganizowanie agenturalnych, finansowanych z ZSRR organizacji – Komunistycznej Partii Polski, Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi, w których polscy Żydzi stanowili większość członków.

Choć liczebność tych organizacji nie przekraczała kilkunastu tysięcy, a Żydów w Polsce było ponad 3 miliony, to wytworzył się stereotyp „żydokomuny”. Polacy zaczęli postrzegać żydowskich współobywateli jako potencjalnych agentów wrogiego państwa. Dlatego tak ważne jest, aby stale pamiętać o tych niezbyt licznych Żydach, którzy złączyli swój los z Polską na dobre i na złe. Walczyli we wszystkich powstaniach, byli ochotnikami w legionach, uczestniczyli w drugiej konspiracji (także w szeregach Narodowych Sił Zbrojnych), a przede wszystkim wnieśli wspaniały wkład w polską kulturę. Niestety ci związani z Polską żydowscy obywatele mieli najmniejszą szansę przeżycia (u obu okupantów) i zostali w większości wymordowani. Natomiast żydowscy kolaboranci (obu okupantów) w znacznie większym stopniu zdołali przeżyć wojnę i z tymi, którzy poszli na współpracę z Sowietami, mieliśmy do czynienia po 1945 roku.

Twórcy PRL

Nie ma przesady w twierdzeniu, że organizatorami zwasalizowanego przez Rosję sowiecką państwa zwanego Polską Rzeczpospolitą Ludową byli polscy Żydzi-komuniści. Jako kolaboranci sowieccy wykonali ogromną robotę. Trudno sobie wyobrazić, jak poradziliby sobie Rosjanie, nie znający języka (ani nawet łacińskiego alfabetu!), bez pomocy polskich inteligentów żydowskiego pochodzenia.

Wielką część ważnych stanowisk funkcyjnych i decyzyjnych (Biuro Polityczne KC PZPR, ministerstwa, władze wojewódzkie) objęli Żydzi. Równocześnie starano się nie drażnić Polaków, by nie zorientowali się, że faktycznie stali się obywatelami drugiej kategorii. Dlatego – w myśl zaleceń Stalina – sporo Żydów przybrało polskie nazwiska (przy żydowskich nazwiskach pozostali głównie ci, którzy nie mieli grzechów na sumieniu wobec polskich współobywateli).

Tak w 1945 roku sytuację oceniał Jakub Berman: Żydzi mają okazję do ujęcia w swoje ręce całości życia państwowego w Polsce i rozszerzenia nad nim swojej kontroli. Nie pchać się na stanowiska reprezentacyjne. W ministerstwach i urzędach tworzyć tzw. drugi garnitur. Przyjmować polskie nazwiska. Zatajać swoje żydowskie pochodzenie. (…) Kwestia żydowska jeszcze jakiś czas będzie zajmowała umysły Polaków, lecz ulegnie to zmianie na naszą korzyść, gdy zdołamy wychować choć dwa pokolenia polskie.

Wprowadzono sowiecki system doboru kadr w oparciu o „kompromaty” jako gwarancję dyspozycyjności. Ludzie uczciwi nie mieli szans na liczący się awans, bo najważniejsze stanowiska zastrzeżone były dla posiadaczy życiorysów obarczonych wadami. Błyskawicznie wytwarzano „nową inteligencję” – członkowie komunistycznej przybudówki młodzieżowej ZMP mieli zapewnione szybkie awanse. Umiejętnie wykorzystywano tzw. bezpartyjnych fachowców, czyli nielicznych ocalałych z wojny polskich inteligentów, dla pozyskania wiedzy potrzebnej „nowym kadrom”. Wszystkie te działania doprowadziły do wytworzenia powielających się nowych elit, które pozostały elitami (choć obecnie głównie ekonomicznymi) do dziś.

Po 1968 roku elitotwórcza rola środowisk żydowskich znacznie osłabła, lecz środowiska te w dalszym ciągu miały swoje wpływy. Drobny przykład: sztuki reżyserowane przez pochodzącego z mniejszości dyrektora teatru A.R. nie znajdowały uznania u recenzentki teatralnej. Na zebraniu załogi dyrektor rzucił uwagę: „panią Jadwigę Ś. musimy usunąć”. I rzeczywiście, długoletnia recenzentka teatralna miejscowej gazety przestała pisać. Można zrozumieć, że pan dyrektor miał życzliwych kolegów w Ministerstwie Kultury i Sztuki, w Wydziale Kultury Urzędu Wojewódzkiego czy we władzach Związku Artystów Scen Polskich. Ale gazeta była organem prasowym Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Jak wytłumaczyć takie przełożenie?

W latach 70. wpływ ludzi pochodzenia żydowskiego na sytuację w Polsce był najmniejszy, a ludzie ci – nadzwyczaj wyczuleni na „wiatr historii”, zorientowawszy się, że wyczerpuje się formuła komunizmu, zaczęli przeorientowywać się na nowych patronów.

Dlatego niedawni fanatyczni komuniści stali się wielkimi miłośnikami demokracji, co umożliwiło im odzyskanie wpływu na bieg spraw państwowych po przemianach 1989 roku. Uzyskali oni także ogromny wpływ na polską opinię publiczną za sprawą poczytnej gazety.

Dylematy twardego elektoratu

Gdy podsumowano 2 lata rządów „dobrej zmiany”, trudno było kwestionować znaczące osiągnięcia ekipy Zjednoczonej Prawicy. Dlatego zapowiedzi „korekty” w rządzie przyjmowane były bez entuzjazmu. Po co zmieniać skład zwycięskiej drużyny? Gdy okazało się, że chodzi już nie „korektę”, a o „rekonstrukcję” rządu, życzliwy elektorat wciąż tłumaczył to sobie koniecznością usunięcia najbardziej „kontrowersyjnych” ministrów w celu polepszenia wizerunku rządu i otwarcia na „elektorat centrowy”. Zapowiedzi „rekonstrukcji”, a potem „głębokiej rekonstrukcji” krążyły długi czas. Można sobie tylko wyobrazić efektywność pracy resortu, w którym przez 2 miesiące mówi się o zmianach kadrowych.

Jednak „rekonstrukcja” okazała się znacznie głębsza i naraziła na szwank cierpliwość najtwardszego elektoratu, który zwyczajnie zaczął „wymiękać”. Usunięcie Beaty Szydło i Antoniego Macierewicza bynajmniej nie spowodowało, że „ulica i zagranica” spojrzała życzliwiej na poczynania rządu PiS. Nie odnotowano też przypływu „centrowego” elektoratu, natomiast wyborcy PiS zaczęli sobie przypominać, że Polacy zostali wielokrotnie wyprowadzeni w pole przez umiłowanych przywódców. Premier Morawiecki nie miał łatwego startu, zwłaszcza że początek jego posługi niemal zbiegł się z otwartym atakiem naszych „strategicznych sojuszników” na Polskę.

Elektorat wciąż twardy, ale nieco już „zmiękczony” nie był w stanie zrozumieć, dlaczego Izrael jest „naszym strategicznym sojusznikiem” i na czym polega „strategiczne partnerstwo” między odległymi krajami, które nie mają wspólnych interesów ani wspólnych zagrożeń. Co więcej – coraz wyraźniej widać, że to właśnie Izrael i środowiska żydowskie w Ameryce są dla nas zagrożeniem. Czy to w ramach „strategicznego partnerstwa” musimy uzgadniać nasze ustawy ze stroną izraelską?

Elektorat słyszał, że urzędnicy ministerstwa sprawiedliwości pojechali do Izraela z projektem ustawy o IPN. Ponoć konsultacje przebiegały w „atmosferze wzajemnego zrozumienia”, na sugestie (polecenie?) Izraelczyków dopisano wyjątki o tekstach artystycznych i naukowych. Mimo to ta właśnie uzgodniona ustawa stała się pretekstem do bezpardonowego ataku na Polskę. Z „odpaleniem” prowokacji odczekano do stosownego momentu – uroczystości z okazji rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz. Afronty w wykonaniu ambasador Azari i prezydenta Netaniahu nasi przywódcy przyjęli dzielnie („Polacy, nic się nie stało”), ale elektorat PiS-u nie był już tak wyrozumiały. Zaczęto zadawać sobie pytania: Dlaczego udostępniono Wawel na obrady Knesetu? Przecież na Wawelu nigdy nie obradował litewski Sejmas czy np. Wielki Churał mongolski. Dlaczego właśnie w Warszawie odbywają się międzynarodowe konferencje rabinów, choć Polska to „najbardziej antysemicki kraj na świecie, w którym prawie nie ma Żydów” (słowa ambasador Azari)? Po co przyjechało do Kielc („Stolicy Polskiego Antysemityzmu”) 150 policjantów izraelskich w pełnym umundurowaniu? Dlaczego podczas obrad Grupy Wyszehradzkiej bywa wystawiana także flaga państwa odległego – Izraela? A może Izrael ma być administratorem Trójmorza?

Chyba nie wszyscy wyborcy PiS pamiętają (ale „poeta pamięta”…), że w 2007 roku Szymon Perez powiedział: „wykupujemy Węgry, Rumunię, Polskę. Nie mamy z tym żadnego problemu”.

Elektorat Zjednoczonej Prawicy z coraz większym zniecierpliwieniem przyjmuje wiadomości o budowie kolejnych muzeów poświęconych Żydom, przeznaczaniu ogromnych sum na renowację cmentarza żydowskiego (podczas gdy nasze nekropolie w Wilnie i Lwowie popadają w ruinę), finansowanie antypolskich książek i filmów, a zwłaszcza przeznaczenie 500 tys. złotych na „badania naukowe” dla polakożerców z Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

Do wyborców PiS dotarły wieści, że przy okazji badań terenowych nad Holokaustem zbierane są dane o nieruchomościach należących przed wojną do Żydów, które to dane przesyłane są do centralnej bazy danych Grupy Zadaniowej Restytucji Mienia Okresu Holokaustu w Wisconsin. Tak więc pośrednio podatnik polski finansuje koszty związane z ewidencjonowaniem „mienia bezspadkowego”, za które zostanie nam wystawiony rachunek.

Jednak największe zaniepokojenie twardego (do niedawna) elektoratu PiS budzi kompletny brak reakcji na amerykańską ustawę 447. Dlaczego reaguje tylko Polonia? Wyborcy prawicy, ale tylko słuchający Radia Maryja, dowiedzieli się, że działacze polonijni zbierają fundusze na apelację do Sądu Najwyższego USA, bo ustawa 447 („JUST”) została przepchnięta z rażącym naruszeniem prawa. Może nie wszyscy, ale z pewnością część elektoratu PiS wie, że 1/3 składu Sądu Najwyższego to sędziowie pochodzenia żydowskiego. Czy amerykańscy koledzy sędzi Gersdorf zdobędą się na niezawisłość?

Nie uspokaja elektoratu zapewnienie władzy, że „nas nie obowiązuje prawo amerykańskie” i że „nie ma oficjalnych żądań zapłaty”, bo Serbia zaczęła płacić, nie czekając na oficjalne żądanie. Na chwilę obecną ministerstwo finansów otrzymało tylko informację ze Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego o roszczeniach w wysokości 330 mld dolarów. Choć prezydent powiedział, że się „tym w ogóle nie przejmuje”, to elektorat PiS-u jednak się przejmuje i martwi się, czy polskie rezerwy walutowe w papierach rządu USA są bezpieczne. Wyborcy pamiętają, że właśnie groźba zajęcia kont bankowych skłoniła Szwajcarię do wypłaty „odszkodowań” dla organizacji żydowskich.

Ludzie głosujący na PiS (niemłodzi, gorzej wykształceni, z mniejszych miast) szybciej niż elity dostrzegli zdumiewające podobieństwo do sytuacji z 2010 roku – bezradność władz i gwałtowne ożywienie kontaktów z wątpliwymi przyjaciółmi. Już nie tak twardy elektorat zaczyna zastanawiać się, gdzie jest ośrodek, w którym podejmowane są ważne decyzje, w którym pałacu, czy na Nowogrodzkiej, czy poza granicami państwa?

Prawdopodobnie wśród możnych tego świata rozważane są różne opcje. Obecność posła Mularczyka na chanukowej kolacji u pana Danielsa może świadczyć np., że w grę wchodzi także najkorzystniejsza dla nas możliwość – spłata żydowskich roszczeń z reparacji wojennych uzyskanych od Niemców. Wprawdzie to nam należą się te pieniądze, ale prawdopodobnie wydrzeć je Niemcom byliby w stanie tylko Żydzi.

Konsekwencje osławionego „pkt. 7”, którym straszy nas Bruksela, są wręcz bzdurne w porównaniu do zagrożeń ze strony naszych „sojuszników strategicznych”. Niestety zagrożeń tych zdają się nie dostrzegać ani media (wszystkich nurtów), ani, co gorsza, rządzący. Tylko świadomy elektorat (nie tylko PiS-owski) oczekuje jakichkolwiek działań, nawet jeśli one mogą okazać się nieskuteczne.

Wiemy, że trwające od wielu lat psucie wizerunku Polski było niezbędnym „przygotowaniem medialnym” przed zgłoszeniem roszczeń. Dlatego należałoby wznowić śledztwo w sprawie zbrodni w Jedwabnem. Ekshumacje są niezbędne, bo sprawa Jedwabnego to kamień węgielny całej antypolskiej propagandy.

Wykazanie błędów (czy kłamstw) Grossa pozwoliłoby rozbroić moralną podstawę „rekompensat” za rzekomy polski udział w Holokauście. Natychmiastowe uchwalenie ustawy reprywatyzacyjnej (nawet w jej niedoskonałej postaci) utrudniłoby znacznie rabunek, który nam grozi. Taka ustawa nigdy nie uzyska postaci zadowalającej wszystkich – nawet gdyby pracować nad nią kolejnych 30 lat. Niestety premier Gowin oświadczył, że na razie prace nad tą ustawą zostaną wstrzymane (!).

Wymówienie do niczego niezobowiązującej „Deklaracji Terezińskiej” (która, nie wiadomo dlaczego, nagle zaczęła być traktowana jak uchwalone prawo) również skomplikowałoby działania geszefciarzy. Czytelnym sygnałem naszej woli oporu mogłoby być przeniesienie zagrożonych polskich aktywów z banków amerykańskich do bezpiecznego miejsca (do Chin?). Niewykluczone, że podjęcie tych środków zaradczych jest niemożliwe, bo skutkowałoby odpaleniem „majdanu” i zmianą rządu. „Strategiczni sojusznicy” prawdopodobnie są skuteczniejsi w takich działaniach niż poseł Szczerba i Niemcy.

Polityka jest sztuką osiągania celów możliwych do osiągnięcia. Być może zakres naszej suwerenności jest na tyle skromny, że nie mamy szans na obronę przed instytucjami „przemysłu Holokaustu” wspomaganymi przez aparaty państwowe naszych „strategicznych sojuszników”. Ale wypadałoby przynajmniej próbować.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Mit dobrego sąsiedztwa” można przeczytać na s. 4 i 5 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Mit dobrego sąsiedztwa” na s. 4 lipcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 49/2018, wnet.webbook.pl

Interwencja cenzorska na YouTube. Jest niepożądane, by informacja o innych ofiarach wojny niż żydowskie była nagłaśniana

Mój film „Polish Holocaust – incovenient truth” został ocenzurowany przez YouTube. Nałożono na film „ograniczenia wiekowe” ze względu na „drastyczne sceny i epatowanie okrucieństwem”.

Jan Martini

Mój film „Polish Holocaust – incovenient truth” został ocenzurowany przez YouTube. W uprzejmych słowach poinformowano mnie, że nałożono na film „ograniczenia wiekowe” ze względu na „drastyczne sceny i epatowanie okrucieństwem”. Złożyłem odwołanie, na które otrzymałem również grzeczną odpowiedź:

„Dziękujemy za przesłanie do YouTube odwołania dotyczącego filmu. Po dokładniejszym sprawdzeniu stwierdziliśmy, że chociaż Twój film nie narusza naszych Wytycznych dla społeczności, może być nieodpowiedni dla niektórych widzów, dlatego nałożyliśmy na niego ograniczenie wiekowe. Więcej informacji znajdziesz w Centrum pomocy YouTube. Pozdrawiamy, Zespół YouTube”.

Ciekawa rzecz – film jest angielską wersją filmu „Był polski Holokaust”, w którym „epatowania okrucieństwem” nie zauważono. Obie wersje są odpowiedzią na prowokacyjny film żydowskiej fundacji o rzekomym polskim udziale w Holokauście. Celem filmu w wersji angielskiej było poinformowanie o zbrodniach na Polakach w dwudziestoleciu 1936–1956. Wygląda na to, że interwencja cenzorska miała jasny cel – informacja dla zachodnich widzów o innych ofiarach niż żydowskie nie powinna być nagłaśniana. Myślę, że konkretnym skutkiem decyzji cenzorów będzie nieumieszczanie filmu wśród proponowanych filmów, a więc znaczne ograniczenie zasięgu.

Komentarz Jana Martiniego pt. „Lewacka czujność na YouTube” znajduje się na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Komentarz Jana Martiniego pt. „Lewacka czujność na YouTube” na s. 8 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

To niesamowite. Wykupujemy Polskę i nie mamy z tym żadnych problemów / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 48/2018

„Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie pozwolimy (…) Jeżeli Polska nie zaspokoi żydowskich roszczeń, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym”.

Jan Martini

Niekoszerny interes

Po formalnym odzyskaniu niepodległości w 1989 roku Polacy kilkakrotnie padli ofiarą rabunku na wielką skalę. Upojeni „upadkiem komunizmu” przyjęliśmy, że drastyczne obniżenie poziomu życia po „transformacji”, to niezbędne „koszty uzysku”, a nie skutki umowy Jaruzelski – Geremek (tak nazywana jest w Ameryce „umowa okrągłego stołu”). W myśl tej umowy polska masa upadłościowa została sprawiedliwie podzielona między postsowieckich postkomunistów a środowiska zbliżone etnicznie i biznesowo do G. Sorosa. Następna okazja do żerowania na Polakach trafiła się po wejściu do Unii Europejskiej i wiążącego się z tym wprowadzeniem podatku VAT. Każdy z nas został okradziony na sumę 8 tys. złotych.

Polska jest wdzięcznym terenem do rabunku.

„Jest koszerny interes do zrobienia” – te kultowe już słowa, które padły podczas pamiętnej wizyty Rywina u Michnika, mogłyby posłużyć za motto kolejnego zamachu na mienie Polaków. Wtedy chodziło o jakieś śmieszne sumy (17 mln $), a kontrahenci byli drobnymi detalistami. Teraz szykuje się rabunek Polski w wykonaniu potężnych mafijnych korporacji, a w proceder zostały wplątane poważne państwa (nasi strategiczni sojusznicy!).

Uchwalona błyskawicznie, z jaskrawym naruszeniem prawa ustawa 447, czyli tzw. „JUST” („Sprawiedliwość dla ocalałych, którzy po dziś dzień nie otrzymali rekompensat”) stała się częścią oficjalnej agendy rządu Stanów Zjednoczonych. Odtąd administracja USA będzie sprawdzać, czy „zwrot mienia” lub wypłata „godziwej rekompensaty prawowitemu właścicielowi” przebiega prawidłowo. Najgroźniejszy dla nas jest pkt. 3 dotyczący „mienia bezspadkowego”, z którego „należy zapewnić majątek lub rekompensaty na rzecz potrzebujących pomocy ofiar Holokaustu, na cele związane ze wspieraniem wiadomości o Holokauście lub na inne cele”.

Władze Polski podejmują wobec społeczeństwa działania „znieczulająco-usypiające”, a sprawa jest poważna. Nieprawdą jest, że ustawa nas nie zobowiązuje, bo „Polska nie jest wymieniona”. W jednym z punktów ustawy jest określone: „państwa objęte”, co oznacza kraje uczestniczące w 2009 roku w Konferencji „Mienie Ery Holokaustu”.

Dzięki premierowi Tuskowi jesteśmy „krajem objętym”. Co więcej – jesteśmy głównym adresatem tzw. „Deklaracji Terezińskiej”, gdyż dotyczy ona nas w 90 procentach (można założyć, że pozostałe 45 krajów to „maskirowka”). Sama deklaracja, pełna górnolotnych słów o „cierpieniu niewinnych ofiar” i potrzebie zadośćuczynienia „starym ludziom”, jest zręczną manipulacją. Ale prawdziwym mistrzostwem geszefciarzy „przemysłu Holokaustu” jest fakt, że konferencja została zorganizowana przez wrażliwy na los ofiar rząd Czech…

Ameryka żyruje

Tradycyjna sympatia do Ameryki (z której nie wyleczył nas nawet Franklin Delano Roosevelt) została narażona na ciężką próbę. Niejeden będzie z nostalgią wspominał protektorat sowiecki („bolszewik ludzkie panisko – ukraść było można i popić, choć czasem strzelił w potylicę”).

Niestety w ramach przyjaźni z Ameryką w pakiecie otrzymaliśmy bardzo poważną przyjaźń z Izraelem. Trudno mieć pretensje do sterników naszej nawy państwowej, że wybrali jedyną sensowną opcję, czyli ścisłą współpracę z USA, jako remedium na groźbę sojuszu rosyjsko-niemieckiego. Być może nasi przywódcy nie zdawali sobie sprawy z roli żydowskiego lobby w Ameryce i nie docenili wpływu „sojuszników naszego sojusznika” na politykę USA. Niektórzy (antysemici?) uważają, że Ameryka jest wręcz pod okupacją żydowską. Faktycznie potężne korporacje „przemysłu Holokaustu” kształtują w ogromnym stopniu działania administracji USA. Trudno się też dziwić, że w sprawach „wrażliwych” kongresmeni głosują jednogłośnie – ten, który by zagłosował inaczej, pozbawiłby się szans na reelekcję.

Komitet Amerykańsko-Izraelskich Spraw Publicznych AIPAC (potężna organizacja pozarządowa lobbującą na rzecz Izraela) potrafił błyskawicznie doprowadzić do uchwalenia prawa surowo penalizującego apele o bojkot towarów z Izraela (w związku z eskalacją konfliktu w Gazie). AIPAC liczy ponad 100 tys. członków i ma bardzo bogatych sponsorów.

Ale to tylko nic nie znaczące detale. Prawdziwym osiągnięciem będzie największa operacja gangsterów z Holokaustem na sztandarach – czyli wypłaty „rekompensat” dla „ubogich ofiar Holokaustu” przez społeczeństwo polskie.

Warto wiedzieć, z którymi „organizacjami pożytku społecznego” (NGO) w ramach „przemysłu Holokaustu” będziemy mieć do czynienia. Organizacje te rzeczywiście pomagają uzyskać odszkodowanie np. żydowskim więźniom obozów, ale pobierają bardzo wysoką prowizję. Zdarza się, że z uzyskanych 100 tysięcy ofiara otrzymuje 2 tysiące. Bo organizacje inwestują w środki produkcji – kupują luksusowe biura i odrzutowce, udzielają „grantów” doktorantom, promują „badaczy” Holokaustu. To dzięki takim działaniom pojawia się 250 książek o Holokauście miesięcznie.

Największą organizacją jest Światowy Kongres Żydów, a jego prezes to najpotężniejszy Żyd na planecie. Taki gość – rabin Izrael Singer – wyraźnie powiedział w 1996 roku: „(…) Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie pozwolimy (…) Będziemy im to powtarzać do ponownego zamrożenia Polski. Jeżeli Polska nie zaspokoi żydowskich roszczeń, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym”.

Widać, że środowiska żydowskie ciągle uważają Polskę za „państwo sezonowe” i liczą się z możliwością ponownego jej rozbioru. Równocześnie zdają sobie sprawę, że haracz można wyrwać tylko od niepodległej Polski (wobec PRL nie wysuwano roszczeń). Słaba to dla nas pociecha, że rabin Singer został wywalony w atmosferze gigantycznego skandalu (pieniądze „ofiar Holokaustu” przesyłał na swoje konto w Szwajcarii), bo jego agenda pozostaje aktualna.

Czy znajdzie się w Polsce przywódca, który miałby odwagę powiedzieć: „Obywatele amerykańscy nie będą dziedziczyć mienia obywateli polskich. Nigdy się na to nie zgodzimy”?

Światowy Kongres Żydów powołał w 1993 roku Światową Organizację Restytucji Mienia Żydowskiego (WJRO) w celu odzyskiwania mienia z Europy Wschodniej. Konkretnie chodzi o Polskę (inne kraje można pominąć), bo nikt nie będzie próbował „odzyskiwać” czegokolwiek od Rosji czy Białorusi.

WJRO błyskawicznie zareagowała na ogłoszony projekt ustawy reprywatyzacyjnej P. Jakiego i spowodowała wezwanie polskiego ambasadora w Izraelu na surową reprymendę.

Kolejną organizacją zaangażowaną w „operację polską” jest Liga Przeciw Zniesławieniom (ADL), która zajmuje się „obroną praw człowieka” w formie ewidencjonowania antysemitów. Termin „antysemityzm” jest rozumiany bardzo szeroko i obejmuje np. krytykę państwa Izrael czy osoby pochodzenia żydowskiego. Potężne kłopoty mieli profesorowie Mearsheimer i Walt Jakub za pogląd, że Izraelskie lobby w USA szkodzi interesom USA i Izraelowi. Zostali nazwani nie tylko „antysemitami” (co banalne), ale „białymi nacjonalistami negującymi holokaust”. Czyli dokładnie tak, jak marszałek Karczewski.

ADL ma centralne biuro zatrudniające 200 osób w Nowym Yorku i ok 30 oddziałów „terenowych”. Prezes tej firmy Abraham Foxman jeździ po świecie, spotyka się z przywódcami państw i instruuje ich o konieczności bardziej energicznego zwalczania antysemityzmu. Ciekawostką może być fakt, że liga została oficjalnie uznana za część sił zbrojnych Izraela. Tak więc siły zbrojne obcego państwa stacjonują w Nowym Jorku…

Rys historyczny

W 1961 roku, podczas spotkania kanclerza Adenauera i premiera Ben Guriona w Nowym Jorku wynaleziono „nazistów”, którzy mordowali Żydów podczas II wojny światowej. Był to początek wspólnej niemiecko-żydowskiej polityki na „odcinku polskim”.

W 1965 roku Jerzy Kosiński opublikował „Malowanego ptaka”. Pierwsza antypolska książka epatująca sadyzmem i pornografią odniosła światowy sukces. Po latach Kosiński (Jerzy Lewinkopf), zdemaskowany jako kłamca i plagiator, wyrzucony z Pen Clubu, popełnił samobójstwo. „Malowanego ptaka” prawdopodobnie napisał ktoś inny (Kosiński wtedy słabo mówił po angielsku), ale autor jako „dziecko Holokaustu” zapewniał sukces rynkowy.

W 1986 roku Pokojową Nagrodę Nobla otrzymał twórca pojęcia Holokaustu, Elie Wiesel – autor książki „Noc”. Okazało się, że Wiesel nie był więźniem Oświęcimia, a książka jest plagiatem. Skandal zatuszowano.

W 1994 roku „Gazeta Wyborcza” po raz pierwszy poinformowała, że podczas powstania warszawskiego akowcy zajmowali się mordowaniem Żydów.

W tym samym roku kraje Europy Wschodniej starały się o akces do NATO.

Grupa 8 kongresmenów USA zażądała, aby uczestnictwo w NATO powiązać z uregulowaniem żydowskich roszczeń. Z tego względu Polska zaczęła zwracać budynki i parcele będące przed wojną własnością gmin żydowskich. Problemem jednak jest, że w Polsce właściwie nie ma wierzących Żydów (narodowość żydowską deklarowało 6 tys. osób).

Cwaniacy pokupowali jarmułki i założyli gminy. Proceder ten tak opisuje „Jewish Week”: „Kiedy uruchomiono proces restytucji mienia żydowskiego w 1997 roku, przypadkowi ludzie tworzyli grupy, nazywając siebie gminami żydowskimi, po to tylko, aby móc rościć sobie prawo do żydowskiego mienia”.

Organizatorem całego przedsięwzięcia była Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego. Zwrócono ok. 6 tys. obiektów, które szybko sprzedano dalej.

„Potem odbyła się dzika reprywatyzacja. Zgodnie z umową, polskie gminy żydowskie dzielą się odzyskanym majątkiem ze swoimi partnerami z zagranicy po połowie. Najbardziej zaskakujący jest jednak fakt, że w tej zamkniętej enklawie szefów żydowskich organizacji prawdziwych Żydów jest jak na lekarstwo. Większość to konwertyci, czyli osoby, które przeszły na judaizm”. („Forbes”, 2013)

W 1995 roku Edgar Bronfman, prezes Światowego Kongresu Żydów, wymyślił „mienie bezspadkowe”, które jego zdaniem powinno należeć do organizacji żydowskich, jeśli pochodziło od zmarłych bezpotomnie Żydów. Działacze żydowscy na początek wybrali Szwajcarię, gdzie spodziewali się „bezspadkowego” złota zdeponowanego przed wojną przez Żydów. Sprawą zajął się wraz z Bronfmanem żydowski spekulant Mark Rich (obaj byli największymi sponsorami kampanii prezydenckiej Billa Clintona).

Naprzód zorganizowano „przygotowanie medialne” przedsięwzięcia przez liczne artykuły na całym świecie oskarżające banki o żerowanie na ofiarach Holokaustu. W potępienie bankierów włączyły się gwiazdy Hollywood, wezwano do bojkotu szwajcarskich towarów i zakazu wjazdu do USA szwajcarskich polityków. W międzyczasie Rich, ze względu na kłopoty z prawem, uciekł… do Szwajcarii. Ambasador Szwajcarii w poufnym raporcie określił te działania jako regularną wojnę. Okazało się, że wśród „martwych kont” nieczynnych od 60 lat tylko mały procent należał do Żydów (32 mln $). Bronfman domagał się prawie 10 mld dolarów.

Osamotniona Szwajcaria musiała tę wojnę przegrać (na biednego nie trafiło) i aby uniknąć dalszych kosztów, zgodziła się wypłacić kilkanaście procent żądanej sumy. Uznając prawo do dziedziczenia oparte na „własności plemiennej”, stworzono bardzo groźny precedens, sprzeczny z prawem całego cywilizowanego świata. Można przyjąć, że sprawa Szwajcarii była „programem pilotażowym” operacji „polskiej”, gdzie w grę wejdą już prawdziwe pieniądze. Operacjom przeciw Szwajcarom kierowała z sukcesem Anya Verkhovskaya – szefowa Grupy Zadaniowej Restytucji Mienia Okresu Holokaustu. Obecnie grupa zajmuje się tworzeniem bazy danych zawierającej roszczenia żydowskie i wykazu całości mienia żydowskiego pozostawionego w Europie Wschodniej. Prowadzona jest także całodobowa informacja w 17 językach.

W 1998 roku na prośbę (polecenie?) Izraela wpisano do ustawy o IPN „kłamstwo oświęcimskie”.

W 2000 roku kanclerz Schroeder ogłosił „koniec pokuty”. Niemcy po zapłaceniu 100 mld marek uznały, że nie mają już zobowiązań wobec Żydów. Autor „Przemysłu Holokaustu” prof. Finkelstein uważa, że następnym „płatnikiem” będzie Polska. Tyle że roszczenia wobec Polski są trzykrotnie wyższe…

W 2001 r. Jan Gross wydał „Sąsiadów”, stając się najbardziej znanym „polskim” uczonym i światowym „klasykiem” badaczy Holokaustu. Według Grossa, grupa 40 „sąsiadów” zamordowała 1600 Żydów.

Przekonany odkryciami Grossa, prezydent Kwaśniewski przeprosił za „współsprawstwo” w Jedwabnem (w 2011 r. prezydent Komorowski przeprosił już za „sprawstwo”). Sprawa Jedwabnego stała się głównym „cepem” do okładania Polski na forum międzynarodowym. Zarządzona ekshumacja została szybko przerwana wskutek interwencji rabina Szudricha. Obecnie zebrano 60 tys. podpisów w sprawie kontynuacji badań, lecz dyżurny przyjaciel Polski J. Daniels oświadczył, że ekshumacji nie będzie, „nawet gdyby zebrano 40 mln podpisów”.

W 2003 r. powstało Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN. Szeroko cytowane wyniki badań tej placówki stają się przyczyną wzrostu antypolonizmu na świecie. Naukowcy oszacowali, że nazistom uciekło okrągłe10% Żydów (250 tys.), w większości później zamordowanych przez Polaków. Uratowało się tylko 40 lub 60 tys. (nie ma zgodności wśród badaczy). Jeszcze większy „rozrzut” występuje w szacunkach zabitych przez Polaków ofiar (od kilkudziesięciu do 200 tysięcy). Opinie niektórych polskich naukowców pochodzenia żydowskiego są szokujące („Polacy zabili więcej Żydów niż Niemców”, „mordowali z chciwości”, „szukali złota w łonach Żydówek”, „na każdych 3 Żydów 2 zabili Polacy”, „byli gorsi od nazistów”). I pomyśleć, że pierwsze 50 lat po wojnie, jeszcze w latach 90., zarzucano Polakom jedynie obojętność wobec losu Żydów…

W 2007 roku prezydent Izraela Peres powiedział: „Jak na kraj tak mały jak nasz, wydaje się to niesamowite. Widzę, że wykupujemy Manhattan, Węgry, Rumunię, Polskę i z mojego punktu widzenia, nie mamy z tym żadnych problemów”.

W tym samym roku w ambasadzie USA w Warszawie powstaje żydowska loża masońska B’nai B’rit. Już na pierwszym spotkaniu określono walką z Radiem Maryja jako jedno z głównych zadań organizacji.

W 2011 roku minister kultury mianuje Pawła Śpiewaka dyrektorem Żydowskiego Instytutu Historycznego i prace nad polskim udziałem w Holokauście ulegają zdynamizowaniu. Wtedy po raz pierwszy publicznie padła liczba 120 tys. Żydów zamordowanych przez Polaków jako „najnowsze ustalenie nauki”. Dyrektor Śpiewak wzywa Polaków do „prawdziwej refleksji”. Wiadomość jest szokująca, bo po wojnie, gdy aparat wymiaru sprawiedliwości był w ogromnym procencie w rękach Żydów i żyli jeszcze świadkowie, nic takiego nie stwierdzono.

W 2013 roku powołano muzeum Polin. Placówka jest opłacana z budżetu, ale strona polska praktycznie nie ma wpływu na zawartość merytoryczną ekspozycji i obsadę personalną placówki. Identyczna sytuacja występuje w muzeum Auschwitz.

W 2016 roku Serbia, nie czekając na prawodawstwo amerykańskie, podjęła negocjacje z organizacjami żydowskimi (przyjęte z zadowoleniem przez rząd USA) i jako pierwsze państwo zaczęła płacić „rekompensatę”. Aby uspokoić („znieczulić”) społeczeństwo serbskie postanowiono, że pieniądze pozostaną w Serbii do dyspozycji miejscowych Żydów. Oczywiście trudno sobie wyobrazić sytuację, by serbscy beneficjenci nie odpalili „działki” geszefciarzom – organizatorom. Serbia zobowiązała się zwrócić obiekty będące własnością nielicznych gmin żydowskich (nie starając się o akces do NATO Serbia nie była zmuszona do zwrotów w 1994 roku), oraz wypłatę „rekompensaty” w wysokości 950 tys. euro rocznie przez 25 lat. Konsekwencją będzie wytworzenie etnicznej oligarchii mającej ogromną przewagę materialną nad resztą społeczeństwa. Taki scenariusz chyba będzie realizowany u wszystkich 46 sygnatariuszy „Deklaracji Terezińskiej” i tę perspektywę powinniśmy mieć na uwadze w ewentualnych rokowaniach. Ale kto będzie rokować w naszym imieniu?

Miejmy nadzieję, że nie będzie to przewodnicząca Lubnauer czy prezydent Jaśkowiak, którzy to mężowie stanu udali się z pielgrzymką do Izraela (bynajmniej nie do Ziemi Świętej), by poinformować miejscowe gazety o swoich przemyśleniach („Żydzi stanowili 90% polskich ofiar wojny”, „Polacy czczą wszystkie ofiary nazistowskich Niemiec oraz ofiary zbrodni popełnionych przez Polaków”).

Czy możemy się obronić?

Wydaje się, ż natychmiastowe uchwalenie ustawy reprywatyzacyjnej bez oglądania się na „strategicznych sojuszników” i „konsultacji” dałoby szanse obrony. Taka ustawa z pewnością wywoła gwałtowne reakcje, ale jest to cena akceptowalna wobec perspektywy sprowadzenia większości społeczeństwa do roli pariasów we własnym kraju.

Czy mamy w ogóle prawo do obrony? Czy mamy szansę, czy powinniśmy próbować się bronić? Odpowiedź twierdząca na którekolwiek z tych pytań z pewnością wyczerpuje znamiona antysemityzmu.

Próbując się bronić zostaniemy okrzyknięci antysemitami (a może też „białymi nacjonalistami negującymi Holokaust”). Ale nawet nie broniąc się i tak pozostaniemy antysemitami, ponieważ „Polska jest najbardziej antysemickim krajem na świecie. Wrzący antysemityzm w kraju, gdzie prawie nie ma Żydów. To choroba umysłowa”. Tak określa kraj, w którym przyszło jej służyć ambasador Azari.

Obok zwyczajowego antysemityzmu, który „wyssaliśmy z mlekiem matki”, pojawił się nowy – „wtórny antysemityzm”. Oczywiście stale obecny jest w dużych ilościach „antysemityzm bezobjawowy”. Ale też próg antysemityzmu w Polsce jest wyjątkowo niski. Wystarczy, że poseł Kukiz użył zwrotu „żydowski bankier”, a już pani Azari interweniuje u marszałka Kuchcińskiego z żądaniem ukrócenia antysemityzmu wśród posłów. Czy u nas możliwe byłoby powiedzenie o osobie pełniącej obowiązki prezydenta miasta, że „pochodzi z rodziny żydowskich prawników”? Taki zwrot jest najzupełniej normalny w każdym oprócz Polski kraju świata.

Żydów w Polsce rzeczywiście jest niewiele (wg. fundacji Laudera – 100 tysięcy), ale są to osoby wpływowe, „decyzyjne” i „dobrze rozstawione”. Większość się nie afiszuje ze swoją etnicznością, co im łatwo przychodzi, bo jako „ludzie postępu” są bezwyznaniowi. Chcemy wierzyć, że zachowują lojalność wobec państwa polskiego i nie wchodzą w skład „sił zbrojnych Izraela”.

Jednak nie ulega wątpliwości istnienie lobby żydowskiego. W ekipie „dobrej zmiany” działają „krety”, bo jak inaczej wytłumaczyć kompletną bierność władz wobec ustawy 447?

Kto doradził naszym przywódcom schowanie głowy w piasek? Dlaczego tylko Polonia usiłowała interweniować (zniechęcana zresztą przez władze)? Czy komuś zależy by doszło jednak do wypłaty „rekompensat”?

Artykuł Jana Martiniego pt. „Niekoszerny interes” znajduje się na s. 4 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Niekoszerny interes” na s. 4 czerwcowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl

Ustawa 447 o restytucji mienia bezspadkowego: Polsce wypadnie płacić po milionie dolarów dziennie przez 170 lat…

Nie jesteśmy w stanie spłacić sum tego rzędu. Pozostaje chyba tylko oddać część terytorium (może lasy?) lub zmienić wyznanie na judaizm (jest taka możliwość – skorzystał z niej Janusz Palikot).

Jan Martini

Na stronie rządowej Stanów Zjednoczonych pojawiła się informacja, że „US z uznaniem powitały prawo uchwalone przez serbski parlament dotyczące restytucji mienia bezspadkowego”. Serbia stała się pierwszym krajem wywiązującym się z tzw. deklaracji terezińskiej, zorganizowanej z inicjatywy amerykańskiej w 2009 r. (podpisał ją w imieniu rządu Władysław Bartoszewski), a która dotyczyła rekompensaty za przejętą własność ofiar Holokaustu. Deklaracja (nie będąca zobowiązaniem) przewiduje, że rekompensaty przeznaczone będą dla żyjących ofiar i na szerzenie wiedzy o Holokauście. Warto przypomnieć, że rząd Tuska zawarł porozumienie z Izraelem w sprawie rent płaconych ocalonym z Holokaustu. Nie były to jakieś zawrotne sumy, ale – rzecz dziwna – nie zmniejszają się (ofiary cieszą się znakomitym zdrowiem?). (…)

Serbia była koalicjantem hitlerowskich Niemiec. Nie wiemy, ilu jest Żydów w Sebii obecnie, ale przed wojną było ich 15,5 tysiąca (z czego zginęło 14 tys.).

Beneficjenci z pewnością staną się najbogatszymi ludźmi w kraju, chyba że będą musieli odpalić „działkę” tym, którzy to załatwili. Ponieważ Żydów w Polsce było znacznie więcej niż 15 tysięcy, to na nas wypadnie po milionie dolarów DZIENNIE przez 170 lat.

Prezydent Izraela zapowiedział, że nie dopuści, aby Polacy bez opłaty korzystali z mienia wypracowanego przez Żydów. Oczywiście nie jesteśmy w stanie spłacić sum tego rzędu. Pozostaje chyba tylko oddać część terytorium (może lasy?) lub zmienić wyznanie na judaizm (jest taka możliwość – skorzystał z niej Janusz Palikot).

Pod względem prawnym cała sprawa jest absolutnym kuriozum – wprowadza rodzaj własności klanowej, a więc jest skrajnie rasistowska. (…) Czekają nas trudne negocjacje. (…)

Przypuszczeniem katastrofisty Brauna jest, że Żydzi w dalszej perspektywie nie będą w stanie utrzymać tego spłachetka lądu w Palestynie i szykują sobie nowe tereny osiedlenia. Nigdzie nie jest tak ładnie jak w Polsce (mimo licznych antysemitów). W Polsce osób deklarujących narodowość żydowską jest 6 tysięcy, a należność od nas za Holokaust (jako współsprawców i beneficjentów) wyceniono na 65 mld $. Chyba za dużo dla tej grupki. Niewątpliwie za tę kasę można by przeflancować cały naród (8 mln).

Coś może być na rzeczy. Gdy pracowałem na amerykańskich statkach wycieczkowych, większość szefów ochrony – oficerów Mosadu – miała polski paszport. Idąc dalej tropem teorii spiskowych – czy temu miała służyć „głęboka rekonstrukcja rządu”, a zwłaszcza pozbycie się Macierewicza?

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Sojusznicy naszych sojuszników” znajduje się na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Sojusznicy naszych sojuszników” na s. 8 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl

Elitotwórcza rola sowieckich służb w krajach byłego bloku wschodniego/ Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 47/2018

Możemy mieć wiele pretensji do działań rządu, ale musimy sobie zdawać sprawę, że Porozumienie Centrum i późniejszy PiS to jedyne liczące się ugrupowania powstałe BEZ wsparcia komunistycznych służb.

Jan Martini

Gra wstępna

Tym pochodzącym z seksuologii terminem można by określić działania sowieckich służb specjalnych poprzedzające demontaż komunizmu w opanowanej przez ZSRR części Europy. Działania te, jak i sam proces transformacji, to obszar badawczy omijany wielkim łukiem przez naukowców akademickich.

Zresztą – według oficjalnej wykładni – nie ma czego badać, bo już wszyscy wszystko wiedzą – demokratyczna opozycja porozumiała się z patriotyczną częścią partii komunistycznej jak Polak z Polakiem i bezkrwawo przejęła władzę. Myśliciele w rodzaju Frasyniuka orzekli nawet, że tzw. porozumienie okrągłego stołu to najdonioślejsze wydarzenie w tysiącletniej historii Polski. Jest zrozumiałe, że liczni zasiedlający uniwersytety akademicy-humaniści nie będą ryzykować karier, zgłębiając śliską tematykę. Takiej obawy nie miał historyk niezależny – dr Jerzy Targalski, który wydał ogromną 3-tomową pracę pt. Służby specjalne i pieriestrojka (podtytuł: Rola służb specjalnych i ich agentur w pieriestrojce i demontażu komunizmu w Europie Środkowej). Nie jest to lektura nadająca się do czytania w pociągu, ale nawet pobieżne przewertowanie dzieła pozwala na pełniejsze postrzeganie naszego obecnego położenia. Autor przeanalizował sytuację rok po roku we wszystkich krajach „demokracji ludowej”, przytaczając setki faktów i śledząc biografie aktorów procesów dziejowych.

Wykonał pracę podobną do grzebania w szambie – „grzebał w życiorysach” zarówno funkcjonariuszy służb, aparatczyków partyjnych, polityków, jak i opozycjonistów. W opinii ludzi postępu „grzebanie w życiorysach” jest czymś wstrętnym i nagannym, jednak właśnie w życiorysach znajduje się klucz do zrozumienia procesu „obalania komuny”.

„Siłownicy” – animatorzy reform

Co najmniej od lat 70. ub. wieku dla wszystkich myślących w Związku Sowieckim stało się jasne, że gospodarka centralnie planowana jest mniej wydolna od kapitalistycznej i że bez głębokich reform ZSRR przegra rywalizację ze światem Zachodu. Świadomość ta była powszechna w służbach, gdyż wolni od zamulenia ideologicznego funkcjonariusze byli najlepiej zorientowani w sytuacji (mieli dostęp do prawdziwych informacji). Z perspektywy elit sowieckich głównym celem reform miała być zamiana władzy politycznej na mniej kosztowną, skuteczniejszą i przyjemniejszą władzę ekonomiczną. Reformy jednak nie mogły być dokonane, bo naczelny ideolog partii komunistycznej Michaił Susłow uważał, że „wszelkie reformy zawsze prowadzą do kontrrewolucji”. W kraju rządziła partia komunistyczna, a KGB była zaledwie „mieczem i tarczą” partii. Jednak nie czekając na śmierć starego ideologa (1982), „siłownicy” zaczęli przygotowywać plan przebudowy imperium. Powstał think tank mający za cel opracowanie założeń przyszłych reform. W skład zespołu weszli naukowcy ze służb cywilnych i wojskowych pod kierownictwem prof. płk KGB Władimira Rubanowa i prof. płk GRU Witalija Szłykowa. Tam prawdopodobnie wypracowano kształt przyszłej „pieriestrojki”.

Zakładano ograniczenie wpływu partii komunistycznej na gospodarkę i liberalizację (trójpodział władz, wielopartyjność, własność prywatna, wybory spośród więcej niż jednego kandydata, likwidacja cenzury, „głasnost” itp.). Jednak prawdziwe struktury władzy miały być ukryte za fasadą demokracji – a więc to nie premier Tusk wymyślił „państwo teoretyczne”, tylko eksperci moskiewscy. Dowodem na działania nieformalnego gremium sterującego mogą być nominacje ministerialne w rządach PO.

Jakaś „niewidzialna ręka” podsunęła Tuskowi „brytyjskiego ekonomistę profesora Rostowskiego” jako ministra finansów (który rozpoczął urzędowanie, nie mając polskiego obywatelstwa). Ministra przestano tytułować profesorem, kiedy nie udało się odnaleźć jego doktoratu (pozostał tylko prof. Bartoszewski).

Rostowski skutecznie potrafił nie dopilnować wypłaty 500 mln zwrotu podatku VAT czterem facetom mającym zarejestrowaną firmę w pustym pokoju na 33 piętrze wieżowca. Pieniądze natychmiast powędrowały na Kajmany, by przez Bermudy i Holandię trafić do Londynu. Ktoś zainstalował „Borysława” Budkę w rządzie Ewy Kopacz. Wprawdzie pani premier twierdziła, że nominacje ministerialne to „jej autorski projekt”, ale chyba tylko częściowo. Niewątpliwie jej propozycją mogła być katechetka Terenia (ta, która „da radę”) jako minister nadzorujący policję i służby specjalne. Trudno uwierzyć jednak w nominację osoby, której imienia się nie zna. Minister Budka tłumaczył, że był słabo rozpoznawalnym posłem „z tylnych ławek”, ale czy takiemu posłowi powierza się ważne stanowisko ministra sprawiedliwości?

Twórcy „pieriestrojki” zakładali, że w miejsce państw „demokracji ludowej” powstaną państwa formalnie niepodległe, pozostające jednak pod kontrolą centrali. Przewidywano, że głównym problemem i zagrożeniem dla reform będzie opór potężnego aparatu partyjnego, a w państwach zewnętrznych także aspiracje niepodległościowe zamieszkałych tam narodów. Można było liczyć natomiast na sprzymierzeńców z nomenklatury gospodarczej, którzy chcieli „gospodarować na swoim”. Właśnie dyrektorzy fabryk, kombinatów czy przedsiębiorstw stali się w przyszłości największymi beneficjentami przemian. Także w Polsce partyjny dyrektor często zostawał właścicielem fabryki, którą można było następnie „odstąpić” cudzoziemcowi… Przy okazji wytworzyło się nowe, nomenklaturowe ziemiaństwo, ponieważ partyjni dyrektorzy PGR-ów zostali właścicielami wielkich posiadłości ziemskich.

Targalski uważa, że „pieriestrojka” zaczęła się już za Andropowa (który był pierwszym czekistą na stanowisku I sekretarza KPZR), gdyż wtedy zaczęły się wielkie ruchy kadrowe w służbach. Chodziło o „odcedzenie” funkcjonariuszy „nie nadążających”, a więc nie nadających się do nowych zadań. Dominujący dotąd prymitywny „stukacz” – donosiciel nie wystarczał w sytuacji, gdy mniej istotne stało się zbieranie informacji. Potrzebny był agent potrafiący wpłynąć na jakieś środowisko i skłonić je do określonych zachowań.

Wykształcono nowy typ tajnego współpracownika, zwanego w żargonie „zawodowym dysydentem”. W Polsce również mieliśmy „zawodowców” zajmujących się „walką z komuną” w pełnym wymiarze godzin. Nie mogli oni być członkami związku zawodowego „Solidarność”, bo nie pracowali etatowo.

Demokracja wymaga istnienia opozycji, a ta była tylko w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech. W innych krajach opozycję trzeba było dopiero wygenerować. Dlatego z inicjatywy KGB zorganizowano w Helsinkach Konferencję Bezpieczeństwa i Współpracy KBWE (1975), na której Związek Radziecki zobowiązał się przestrzegać „praw człowieka” – niezbędnych do zaistnienia legalnej opozycji. Ludzie Europy Wschodniej, przyzwyczajeni do życia w państwie policyjnym, ostrożni i nieufni, bardzo niechętnie korzystali ze swoich „praw”. Pierwszy wolny happening w Bułgarii zorganizowała TW „Anna” – Aksinija Dżurowa – prorektor Uniwersytetu Sofijskiego. Organizatorzy pieriestrojki (i ich agenci) musieli nieźle się natrudzić, zanim zaczęły kiełkować pierwsze ruchy ekologiczne, pacyfistyczne, Komitety Helsińskie, samorządne związki zawodowe, niezależne stowarzyszenia itp. Znaleźli się w nich, obok ludzi zacnych, także liczni „animatorzy” z ramienia służb.

Społeczeństwo obywatelskie ze wspomaganiem

Tu muszę zacytować mój ulubiony cytat z gen. Kiszczaka: SB może i powinna kreować różne stowarzyszenia, kluby, czy nawet partie polityczne, głęboko infiltrować istniejące. Gremia kierownicze tych organizacji na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych muszą być przez nas operacyjnie opanowane. Musimy sobie zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i polityki.

Aby mieć „możliwości oddziaływania”, nasycenie agenturą musi być podobne jak w Polskim Związku Katolicko-Społecznym. W jego 24-osobowym zarządzie było 12 tajnych współpracowników SB…

Prominentny czekista Franciszek Szlachcic mawiał: policja jest od tego, by zwalczać lub tworzyć opozycję, a generał SB Krzysztoporski (dobry znajomy Wałęsy) wychodził z założenia, że opozycji nie tylko nie należy likwidować, ale kontrolować operacyjnie, a nawet finansować. Liczne powstałe mniej lub więcej spontanicznie „organizacje pożytku publicznego” stały się wylęgarnią polityków i mężów stanu użytecznych organizatorom „pieriestrojki”. Dobrym przykładem w Polsce może być organizacja pacyfistyczna Wolność i Pokój, dzięki której ujawnili swoje talenty niżej wymienieni prominenci:

Bartłomiej Sienkiewicz – „twórca” UOP, szef MSW w rządzie PO-PSL. Obywatel RP Kasprzak – przywódca. Wojciech Brochwicz – dyrektor w UOP. Piotr Niemczyk – polityk Unii Wolności, funkcjonariusz UOP, znany z inwigilowania Kaczyńskiego. Bogdan Klich – polityk PO, szef MON w rządzie Tuska. Konstanty Miodowicz – szef kontrwywiadu UOP, działacz PO; zginął w dziwnych okolicznościach („zasłabł podczas spaceru”). Jan Maria Rokita – polityk Unii Wolności i PO, niedoszły „premier z Krakowa”. Andrzej Miszk – współzałożyciel KOD, znany z głodówki w obronie Trybunału Konstytucyjnego. Andrzej Stasiuk – salonowy pisarz, hoduje barany, a jednemu z nich nadał imię „Smoleńsk”.

O tej organizacji tak pisze bloger Kokos 26: Jeżeli ktoś zadałby mi pytanie, komu potrzebny był ruch Wolność i Pokój założony przez obecnego ministra Czaputowicza, to odpowiedzi szukałbym w powierzeniu jego członkom misji tworzenia Urzędu Ochrony Państwa III RP, a później zasilenia jego szeregów, i to na bardzo wysokich stanowiskach. Szczególnie kuriozalnie wyglądało uczynienie z tych młodych pacyfistów i ekologów osób odpowiedzialnych za weryfikację funkcjonariuszy SB.

Kiszczak musiał skakać ze szczęścia i nieźle się bawić, kiedy weryfikację pozytywnie przeszło 74% z 10439 esbeków i aż 7200 z nich zasiliło szeregi nowych służb.

Łotewski funkcjonariusz Boris Karpiczkow pisał o całkowitej kontroli ruchów nieformalnych przez KGB i masowym werbunku działaczy, którzy mieli stać się czołowymi politykami Łotwy po przewidywanym przez KGB rozwiązaniu ZSRR.

Jego pokrętny życiorys jest dość typowy dla wielu czekistów w trudnych czasach „pieriestrojki”. Za komuny właściwej Karpiczkow zajmował się kontrwywiadem na odcinku amerykańskim. W czasie przemian oddelegowano go do Moskwy do pracy w FSB, gdzie miał infiltrować służby łotewskie. Po półrocznym bezrobociu został agentem łotewskiego kontrwywiadu (fachowiec tej specjalności nie musi martwić się o pracę), a następnie zaangażował się do CIA (którą zwalczał w czasach sowieckich). Zajmował się powiązaniami mafii z politykami. Po oskarżeniu o kradzież 232 tys. dolarów, w 1997 roku uciekł do Londynu, a Anglicy w 2005 roku ostatecznie odmówili jego ekstradycji…

Jedność w różnorodności

Nad prawidłowością przebiegu pieriestrojki w krajach bloku czuwał najbliższy współpracownik Gorbaczowa – Aleksander Jakowlew. Krążył on między poszczególnymi krajami, doradzał i popędzał. Ciekawe, że proces „pieriestrojki” na Słowacji sterowany był raczej przez Moskwę niż przez Pragę. Czyżby już wtedy zakładano rozpad Czechosłowacji? Organizatorzy transformacji nie polegali jedynie na lokalnych strukturach służb, mając do pomocy w każdym kraju także agentów prowadzonych bezpośrednio przez „centralę”. Rosjanie szczególnie ufali wielopokoleniowym klanom agentów, w których już trzecie pokolenie pracowało dla Moskwy. Najwięcej takich rodzin było w Rumunii i Bułgarii. Polityk PO Tomasz Cimoszewicz mógłby liczyć na zaufanie wschodnich przyjaciół…

Prymusem transformacji była Estonia; Ukraina i Bułgaria zostawały w tyle. Opóźnienia poszczególnych etapów przemian dochodziły do roku, ale wszędzie w podobnym czasie wprowadzono „analogi” „ustaw Wilczka”, komercjalizację banków (w Polsce pół roku po Rosji), tworzono „firmy polonijne” (joint ventures), powołano urząd prezydenta z prawem veta i Trybunał Konstytucyjny (w Polsce w 1985 r.).

Utworzenie TK anonsowano jako krok w kierunku demokratyzacji – w rzeczywistości był to ważny „bezpiecznik”, gwarantujący utrzymanie systemu pod kontrolą. W Polsce TK dwukrotnie uniemożliwił dekomunizację jako „godzącą w prawa człowieka”…

Generowanie „partnera społecznego” było sterowane odgórnie – świadczy o tym zbieżność dat powstania Grup Inicjatywnych (ogromnie nasyconych agenturą). W skład takiej grupy wchodzili pisarze, artyści, naukowcy, autorytety moralne i inne prominentne osoby związane z establishmentem partyjnym. Pierwsza Grupa Inicjatywna powstała w Tallinie, później jednocześnie w Wilnie i Rydze, a następnego dnia w Kiszyniowie (zbieżność dat wyklucza jakąkolwiek spontaniczność). Najbardziej oporna była Bułgaria. Według opinii bułgarskiego czekisty, opozycja w Bułgarii rodziła się dzięki działalności Zarządu i była wychowywana pod jego skrzydłami.

Mimo starań wielu zadaniowanych TW nie udało się wytworzyć bułgarskich „niezależnych, samorządnych” związków zawodowych – wytypowani aktywiści pozostali przy bezpieczniejszej działalności ekologicznej. Ich ostrożność wynikała z niechęci I sekretarza Żiwkowa do zmian. Los pierwszych sekretarzy krajów wasalnych był ściśle związany z ich stosunkiem do „pieriestrojki”. Wizerunek gen. Jaruzelskiego byłby fatalny w dobie szalejącej demokracji, która zbliżała się wielkimi krokami – dyktator stanu wojennego nie miał innego wyboru, jak ucieczka do przodu. Stąd proces przemian w Polsce miał najwyższą dozę teatralności („okrągły stół”), a generał starał się być liderem na tle pozostałych krajów bloku. Jaruzelski – już jako prezydent – pewniej się czuł, mając w pobliżu Armię Czerwoną (na wszelki wypadek), dlatego w Polsce wojska sowieckie stacjonowały najdłużej (do 1993 r.).

Ci spośród komunistycznych przywódców, którzy nie wyczuli wiatru przemian, skończyli źle – Honecker na wygnaniu, Żiwkow w więzieniu, Ceausescu zamordowany. „Conducator” wiedział, że coś się szykuje w Moskwie, więc naprzód usunął funkcjonariuszy, którzy pobierali nauki w Rosji, później tych mających żony Rosjanki. W końcu zaczął „neutralizować” potencjalnych konkurentów. Udało mu się zlikwidować dwóch, ale trzeci – Ion Iliescu – ocalał i zlikwidował „Conducatora”, stając się ojcem rumuńskiej demokracji.

Dziennikarze murem za służbami i telefon Kuronia

Projektanci przemian wiedzieli, że tak ambitna operacja musi mieć pełną osłonę medialną. Równocześnie wymóg demokratyzacji nakazywał zniesienie cenzury. Okazało się, że była to instytucja całkowicie zbędna.

Obawa komunistów, że po likwidacji cenzury każdy będzie mógł sobie pisać co chce, była nieuzasadniona – redakcje przejęły na siebie rolę cenzury. Zresztą dziennikarze zawsze sami wiedzą, co pisać (a czego nie). Jedność przekazu świata dziennikarskiego po 10 kwietnia 2010 roku była imponująca, choć instytucjonalna cenzura nie istniała już od wielu lat.

Jak ujawnił Mitrochin w swoim „Archiwum”, już w 1980 r. centrala KGB zalecała swoim zagranicznym rezydenturom, by zamiast kłopotliwego pozyskiwania agentów, wynajmowały raczej dziennikarzy. Za drobne pieniądze publicysta opublikuje, literat stworzy literaturę, dziennikarz napisze wszystko to, co było zamawiane.

Wraz z liberalizacją postępował ogromny wzrost liczby tajnych współpracowników SB, którzy musieli pilnować, by nie przekroczyć ram dozwolonej wolności. W kluczowym roku demontażu systemu w Polsce liczba TW osiągnęła niemal 100 tys. (w okresie „stalinowskim” tylko 85 tys.). Najważniejszą rolę odegrali tajni współpracownicy w mediach. Kontrolowani przez SB dziennikarze otrzymywali polecenia poruszania konkretnych tematów – dostarczano im materiały, a nawet gotowe artykuły. Nadzorem SB objętych było ok. stu redakcji. Tylko w „Życiu Warszawy” było od 12 do 15 tajnych współpracowników SB (nie licząc agentów służb wojskowych).

W połowie lat 80. władze PRL nie mogły liczyć, że ktokolwiek uwierzy w informacje zamieszczone w oficjalnej prasie, więc rozgłośnia „dywersji ideologicznej” – Radio Wolna Europa stało się podstawowym medium komunikowania się ze społeczeństwem. W pewnym momencie zaprzestano nawet zagłuszania audycji – oczywiście w ramach demokratyzacji… Rozgłośnia Wolna Europa wylansowała jako głównych opozycjonistów Kuronia i Michnika, taktownie przemilczając Macierewicza i innych mniej właściwych

Wiadomości z życia „demokratycznej opozycji” przekazywał monachijskiej rozgłośni Jacek Kuroń ze swojego magicznego telefonu. Jakoś nikt z komunistów nie wpadł na pomysł, żeby ten telefon po prostu wyłączyć…

Audycje RWE umożliwiały kształtowanie się opinii publicznej nie tylko poprzez agenturę wpływu umieszczoną w rozgłośni, ale także dzięki amerykańskiemu poparciu dla komunistów dokonywujących demontażu systemu. Wielką troską Amerykanów było, by komunistom nie stała się krzywda ze strony nienawistnych katolickich „nacjonalistów”.

Politycy z zobowiązaniami

Większość premierów, prezydentów i ministrów spraw zagranicznych III RP rozwijała swoje talenty pod opieką komunistycznych służb. Bynajmniej nie byliśmy wyjątkiem.

Premierem Litwy została Kazimiera Prunskiene, od 1980 roku agentka KGB o pseudonimie „Satrija”. Dla KGB pracowali także premierzy Łotwy i Estonii. „Satrija” wyjaśniała, że uważała KGB za jedyną organizację zdolną do wprowadzenia reform, więc musiała donosić… Zdemaskowanie pani premier było wynikiem frakcyjnych tarć w służbach i wywołało na Litwie podobny szok, jak u nas sprawa „Bolka”. Litewski Sajudis został założony przez KGB i był kierowany przez agentów. Jednak w miarę upływu czasu konfidenci wykruszali się lub zostali zdemaskowani, a organizacja się oczyściła. Czy w tym procesie pomogła Matka Boska Ostrobramska?

W 1991 roku rząd Litwy postanowił, że byli pracownicy i informatorzy KGB nie mogą być posłami, ministrami, dyrektorami departamentów i piastować kierowniczych stanowisk w administracji państwowej. Osoby uwikłane zostały poproszone o ustąpienie z zajmowanych stanowisk w terminie 3 miesięcy. Pierwszym aresztowanym pod zarzutem współpracy z KGB był Algis Klimaitis (TW „Kliugeris”). Będąc odpowiedzialnym za politykę zagraniczną, „Kliugeris” krytykował „politykę konfrontacyjną” z Rosją, a żądanie wycofania wojsk rosyjskich z Litwy uważał za „dyktatorskie” i szkodzące wizerunkowi Litwy na Zachodzie… Wówczas po raz pierwszy w Europie postsowieckiej fakt współpracy z komunistyczną tajną policją uznano za czyn naganny.

Choć błyskotliwi projektanci „pieriestrojki” szczegółowo zaplanowali scenariusze, dynamika wydarzeń spowodowała, że „rozpędzonego parowozu dziejów” nie udało się już zatrzymać. Dzięki temu np. już w 1992 roku w Estonii zaczęto odbierać majątki zagrabione w wyniku złodziejskiej nomenklaturowej prywatyzacji. Przemiany osiągnęły znacznie większy zakres niż przewidywano m.in. z powodu rywalizacji Gorbaczowa z Jelcynem, KGB z GRU i walk frakcyjnych wewnątrz służb.

Podobnie jak w Polsce, dekomunizacja w Mołdawii się nie udała. Dlaczego w tym kraju nie było lustracji, wyjaśnił I sekretarz Komunistycznej Partii Mołdawii i późniejszy prezydent Lucinschi – jeśli otworzymy dossier Bezpieczeństwa, pozostaniemy bez inteligencji.

Tu nasuwa się refleksja nad elitotwórczą rolą sowieckiej policji politycznej. Jakiej proweniencji są nasze elity i jakie mają kwalifikacje moralne? Czy ktoś wspomagał piękne kariery artystyczne, literackie czy naukowe? A może właśnie brakiem uczciwej konkurencji i negatywną selekcją można wytłumaczyć stan polskich uczelni pozostających daleko w tyle w rankingach światowych?

Możemy mieć wiele pretensji do działań rządu i polityków partii rządzącej, ale musimy sobie zdawać sprawę, że Porozumienie Centrum i późniejszy PiS to jedyne liczące się ugrupowania powstałe BEZ wsparcia komunistycznych służb. Najlepszym tego dowodem są żywiołowe ataki mediów krajowych i zagranicznych na PiS i jego twórcę Jarosława Kaczyńskiego.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Gra wstępna” znajduje się na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Gra wstępna” na s. 3 majowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl