Jacek Wanzek: Z Auschwitz na wolność: Motywy i historie ucieczek z piekła

Obóz koncentracyjny Auschwitz, symbol największej zbrodni w historii ludzkości, jest miejscem, które na zawsze pozostanie w pamięci jako świadectwo niewyobrażalnego cierpienia.

 Od momentu założenia w 1940 roku do wyzwolenia w 1945 roku, KL Auschwitz stał się miejscem kaźni dla ponad miliona ludzi, głównie Żydów, ale także Polaków, Romów i wielu innych narodowości. Wśród przetrzymywanych w Auschwitz więźniów znajdowały się osoby, które mimo niewyobrażalnych trudności podejmowały próby ucieczki z niemieckiego kombinatu śmierci. Poznajmy motywy ich ucieczek.

Wyjść z Auschwitz? Tylko przez komin.

Już od pierwszych godzin po przybyciu do Auschwitz psychika więźniów poddawana była ciężkiej próbie. Wielu z nich wspominało po latach słowa kierownika obozu Karla Fritscha, który podczas „przywitania” więźniów złowieszczo przepowiadał, że trafili do „niemieckiego obozu koncentracyjnego, z którego nie ma innego wyjścia, jak przez komin”1. Słowa te skutecznie łamały wolę oporu wśród części więźniów.

Ci, którzy pozostawali we względnie dobrej kondycji fizycznej i psychicznej, chcąc marzyć o wolności musieli zmierzyć się z systemem zabezpieczeń w obozie. Ten składał się z części czynnej, czyli wartowników SS nadzorujących pracujące na zewnątrz komanda więźniów i biorących udział w pościgu za zbiegami oraz biernej w postaci małego i dużego łańcucha straży. Obie formy zabezpieczeń charakteryzowały się dużą skutecznością, w znacznym stopniu zapobiegając próbom ucieczek2. Jednak pomimo wszystkich przeciwności i konsekwencji w przypadku niepowodzenia, byli tacy, którzy pragnęli spełnić swój sen o wolności. Ucieczki z obozów koncentracyjnych były nie tylko aktem desperacji, ale również manifestacją nieugiętej woli przetrwania i odzyskania wolności. Często związane były z olbrzymim ryzykiem i kończyły się tragicznie, niemniej niektóre zakończyły się sukcesem, stając się symbolem nadziei i ludzkiej determinacji.

Liczba ucieczek z Auschwitz.

Według ustaleń doktora Jacka Lachendro z Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau łączną liczbę uciekinierów z kompleksu obozowego Auschwitz szacuje się na 928 osób. W przypadku 433 z nich próba ta zakończyła się tragicznie. Zostali złapani i w konsekwencji zamordowani po doprowadzeniu do obozu lub zastrzeleni podczas pościgu. Losy 254 zbiegów po ucieczce pozostają nieustalone, lecz można założyć, że przynajmniej dla części z nich ucieczka zakończyła się sukcesem. Z powodzeniem z obozu udało się zbiec 220 osobom, co stanowi 23% liczby wszystkich uciekinierów. Natomiast w przypadku 20 osób nie sposób ustalić przebiegu ucieczki z powodu braku danych na ten temat3.

Ogólna liczba podjętych prób ucieczek może wydawać się na pozór niewielka w stosunku do liczby zarejestrowanych w obozie więźniów. Należy natomiast mieć na uwadze fakt w jak ciężkich warunkach musieli oni egzystować. Wyniszczenie ciężką pracą, biciem, głodem i chorobami skutecznie odsuwało osadzonych od myśli o ucieczce. Wpływ na decyzję o rezygnacji z ucieczek miał również żelazny reżim obozowy, który wobec współwięźniów oraz rodzin uciekinierów stosował brutalne represje4. W początkowym okresie istnienia obozu podczas apeli wybierano bowiem dziesięciu lub więcej więźniów z tego samego komanda lub bloku, do którego należał uciekinier. Następnie wybranych nieszczęśników Niemcy kierowali do podziemi bloku 11, gdzie więźniowie umierali z głodu i pragnienia. W późniejszym okresie władze obozowe sprowadzały do Auschwitz krewnych uciekinierów, których ustawiano w widocznych dla więźniów miejscach po czym kierowano ich do obozu, gdzie nierzadko ginęli. Kto się załamał, ten ginął.

Kazimierz Piechowski, polski patriota, nieznany bohater słynnej ucieczki z obozu śmierci Auschwitz.

Trafiających do obozu więźniów, wyrwanych z ich dotychczasowego życia ogarniało poczucie wszechogarniającej beznadziejności sytuacji w jakiej się znaleźli. Paraliżujący strach jednych doprowadzał do szybkiego załamania psychicznego i w konsekwencji do samobójstwa, podczas gdy inni próbowali dostosować się do warunków panujących w obozie. Kazimierz Piechowski (na fotografii), polski harcerz, który dostał się do Auschwitz w czerwcu 1940 roku za próbę przekroczenia granicy z Węgrami, tak wspomina pierwsze chwile w obozie: „Najpierw trzeba było zdusić duszę w człowieku, zabić w nim jego ego, zrobić z niego szmatę, zmienić go w stworzenie, które tylko chce jeść i nic więcej”5.

Wspomniany powyżej Kazimierz Piechowski był jednym z ponad dziewięciuset śmiałków, którzy podjęli się próby ucieczki z KL Auschwitz. Wyczerpany nadludzką pracą i warunkami panującymi w obozie Piechowski coraz bardziej opadał z sił. Jak twierdził, podczas pracy przy budowie krematorium stracił nadzieję na przetrwanie6.

Od niechybnej śmierci wyratował go kapo Otto Küsel, który przydzielił Polaka do pracy w HWL, głównym magazynie oddziałów SS7. Tam, dzięki dachowi nad głową i możliwości organizowania jedzenia, kondycja zdrowotna Polaka uległa poprawie. Podczas pracy w nowym komandzie Piechowski poznał Eugeniusza Benderę, numer obozowy 8502 oraz Józefa Lemparta, numer obozowy 3419. Bendera był zatrudniony, jako mechanik w warsztatach samochodowych SS, gdzie zajmował się naprawą aut. Kazimierz Piechowski wspomina, że na początku maja 1942 roku odbył rozmowę z Benderą, który przyznał mu się, że został umieszczony na liście więźniów przeznaczonych na śmierć. Informację tę przekazali mu polscy więźniowie pracujący w obozowym Politische Abteilung-wydziale politycznym. W wyniku desperacji i chęci ocalenia życia Bendera zwrócił się do Piechowskiego z zapytaniem o możliwość zorganizowania ucieczki8.

 

Spektakularna ucieczka Kazimierza Piechowskiego i kolegów.

Planowanie ucieczki zajęło więźniom kilka tygodni. Plan zakładał wykorzystanie jednego z samochodów SS oraz mundurów wykradzionych wcześniej z tak zwanego Bekleidungskammer. Okazało się, że poprzez właz do bunkra, do którego wsypywano koks można dostać się do magazynów SS. Problemem pozostawała jednak kwestia brutalnych represji, które spadłyby na współwięźniów po ucieczce Piechowskiego i kolegów. Jak wynika ze wspomnień Piechowskiego, los współtowarzyszy niedoli nie był mu obojętny. Nie miał zamiaru za cenę ucieczki poświęcać życia współwięźniów. Ale i ten problem udało się rozwiązać poprzez stworzenie fikcyjnego komanda pracy, tzw. Rollwagenkommando. W ten sposób Piechowskiemu i kolegom udało się ominąć zarządzenie władz obozowych, które zakładało, że w przypadku ucieczki jednego z więźniów na śmierć wyznaczone zostaną osoby z jego komanda.

Do ucieczki zaangażowano jeszcze Stanisława Jastera oraz Józefa Lemparta, albowiem do pracy przy rolwagach potrzebne były co najmniej cztery osoby. W sobotę, 20 czerwca 1942 roku, przebrani w mundury SS więźniowie wyjechali z obozu samochodem marki Steyer 220 dokonując tym samym jednej z najbardziej spektakularnych ucieczek w historii obozów koncentracyjnych.

Jak wspominał historyk i były więzień KL Auschwitz, Józef Garliński: „Brawurowa ucieczka […] wywołała w obozie wielkie poruszenie. Tysiące więźniów podawało sobie z ust do ust jej szczegóły, typowa obozowa plotka uwielokrotniała liczbę uciekinierów i zabranej broni, śmiano się z bezradności SS. Czterej odważni ludzie nawet nie zdawali sobie sprawy, ile dodali współwięźniom ducha, jaki wzniecili optymizm”9. Ucieczka czwórki więźniów pozwoliła im nie tylko uniknąć śmierci, ale również stała się symbolem odwagi i determinacji. Motywacja Piechowskiego i kolegów do przetrwania była tak silna, że podjęli ogromne ryzyko, które ostatecznie się opłaciło. Poza naturalną chęcią ocalenia życia, ucieczka polskich więźniów miała jeszcze jeden cel. Było nią przekazanie na zewnątrz raportu na temat obozu, który Witold Pilecki wręczył Stanisławowi Jasterowi.

Ucieczka jako akt oporu i chęć podjęcia walki z okupantem – dzieje Witolda Pileckiego

Wielu więźniów KL Auschwitz w zetknięciu z nieludzkimi warunkami i brutalnością strażników pragnęło uciec z obozu nie tylko po to, aby ratować własne życie, ale również by kontynuować walkę z okupantem na wolności. Wśród nich nie sposób nie wymienić Witolda Pileckiego, znanego jako „ochotnik do Auschwitz”. Chociaż chęć dobrowolnego dostania się do obozu wydaje się nieprawdopodobna, w przypadku Pileckiego tak właśnie było.

Witold Pilecki przybył do obozu jako Tomasz Serafiński w nocy z 21 na 22 września 1940 roku10. Wśród bestialstwa, głodu i chorób rozpoczął w obozie swoją pracę konspiracyjną. Pomimo początkowego załamania, Pilecki był silnie zmotywowany do oporu przeciw niemieckim oprawcom. Pilecki błyskawicznie zaczął tworzyć Organizację Wojskową (OW). Jej celami były przede wszystkim: podtrzymywanie więźniów na duchu, przekazywanie im informacji spoza obozu, potajemne rozdzielanie żywności i odzieży oraz przekazywanie informacji na temat sytuacji w obozie na zewnątrz. Ponadto rozwijano samopomoc koleżeńską, starano się walczyć ze szpiclami oraz obsadzać więźniami politycznymi stanowiska funkcyjne. Jednak najbardziej ambitnym planem ruchu oporu w Auschwitz miało być przygotowanie własnych oddziałów do opanowania obozu na wypadek ewentualnego zaatakowania go przez oddziały partyzanckie11. W ostateczności do zbrojnego powstania przeciwko załodze obozu nigdy nie doszło z powodu zbyt dużej dysproporcji sił oraz braku możliwości ukrycia dziesiątek tysięcy więźniów po ich ewentualnej ucieczce12.

Czy można, kiedy się chce przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia? -Można”.

Wraz z upływem czasu w obozie wzmagały się działania władz, które były wymierzone w członków obozowego podziemia. Pilecki dzięki zaangażowaniu kolegów szczęśliwie uniknął deportacji do innego obozu, jednak w wyniku represji wymierzonych w obozową konspirację postanowił opuścić Auschwitz. Jego decyzję o ucieczce przyspieszyły informacje na temat schwytania przez gestapo Bolesława Kuczbary, więźnia Auschwitz, któremu udało się uciec z obozu kilka miesięcy wcześniej. Witold Pilecki obawiał się, że poddany brutalnemu śledztwu Kuczbara może przekazać Niemcom szczegółowe informacje na temat obozowego podziemia. W obliczu realnego zagrożenia Pilecki powziął decyzję o ucieczce z obozu i osobistym poinformowaniu komendy AK o sytuacji w Oświęcimiu:

„Po dwuipółletnim wyczekiwaniu nie mam już teraz chęci ani potrzeby zostawać tu dłużej. Może uda się z zewnątrz przyjść z pomocą kolegom w lagrze”13.

O swoich planach poinformował również przebywającego w obozie kapitana AK, Stanisława Machowskiego, z którym rozmowę przytoczył w swoim późniejszym raporcie: „Siedzę tu dwa lata i siedem miesięcy. Prowadziłem tu robotę. Ostatnio nie dostałem żadnych dyspozycji. Obecnie Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Trzeba by było zaczynać wszystko od początku. Uważam, że dalsze siedzenie moje tutaj nie ma sensu. I dlatego wychodzę. Kapitan spojrzał na mnie zdziwiony. – No tak, rozumiem pana, lecz, czy można, kiedy się chce przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia? – zapytał. Odpowiedziałem: Można”14. Od tej pory Witold Pilecki wszelkie swoje wysiłki skupił na ucieczce z obozu. Realizacja tego odważnego planu była możliwa przy pomocy kolegów Edwarda Ciesielskiego oraz Jana Redzeja. Edward Ciesielski, podobnie jak Pilecki pragnął uciec z obozu i kontynuować walkę z Niemcami poza drutami obozu15.

Cel: poinformować świat o zbrodniach w Auschwitz.

Poza chęcią walki z okupantem na wolności, jednym z kluczowych motywów, które skłaniały więźniów Auschwitz do ucieczki, była chęć poinformowania świata o niewyobrażalnych zbrodniach dokonywanych w obozie. Ucieczki te miały na celu przekazanie aliantom i opinii publicznej informacji o masowych mordach, torturach i innych okrucieństwach, co mogło doprowadzić do reakcji zewnętrznych sił i potencjalnie uratować tysiące ludzi. Motywacjami tymi jasno kierowali się Witold Pilecki oraz Edward Ciesielski, którzy uciekli z obozu w kwietniu 1943 roku. Ciesielski trafił do Auschwitz jako kilkunastoletni chłopak. Mężnie znosił obozowe udręki, jednak po pewnym czasie załamał się i planował popełnić samobójstwo. Z letargu pomogli mu wyjść więźniowie pierwszego transportu, którzy próbowali odwieść chłopaka od drastycznej decyzji.

„Samobójstwo- to tchórzostwo-powie mu jeden z nich-to ujma dla Polaka-więźnia politycznego. Musimy przetrwać, aby świat mógł dowiedzieć się, do czego zdolny jest faszyzm. Świat musi dowiedzieć się o hitlerowskich zbrodniach”16.

Po tych słowach Ciesielski zawziął się i obiecał sobie, że musi przetrwać, aby poinformować świat o okropieństwach, które widział oraz podjąć walkę z okupantem. Ciesielski był członkiem obozowej Organizacji Wojskowej, której jednym ze sztandarowych założeń było właśnie alarmowanie opinii publicznej o masowych zbrodniach dokonywanych w obozie w Oświęcimiu. Taki też był między innymi cel jego ucieczki z Pileckim. Planowali oni wynieść materiały świadczące o niemieckich zbrodniach, a także przekazać informacje na temat warunków w obozie Komendzie Głównej AK. „Pamiętaj, Edek-tłumaczył Pilecki- że nie chodzi o ratowanie własnej skóry z tego piekła, ale o cele ogólne”17.

Z piekarni na wolność.

Dzięki swoim kontaktom, Organizacja Wojskowa umożliwiła Pileckiemu i kolegom pracę na nocnej zmianie w komandzie piekarzy, które wychodziło na noc poza teren obozu. Więźniowie komanda byli na noc zamykani w piekarni, w której nadzorowało ich dwóch esesmanów. Pracujący tam wcześniej Redzej upatrywał szansy ucieczki w możliwości otwarcia zaryglowanych metalowych drzwi, do których należało dorobić klucz. Dokonał tego zaufany ślusarz na podstawie odcisku nakrętek zrobionego w chlebie przez Jana Redzeja. Klucz postanowiono ukryć na terenie piekarni, zaś termin ucieczki ustalono na koniec kwietnia 1943 roku. Data ta była nieprzypadkowa, albowiem w tym czasie spora część obozowej załogi SS przebywała na wielkanocnym urlopie.

Po rozpoczęciu nocnej zmiany 26 kwietnia więźniowie szybko przekonali się jak ciężka jest praca w piekarni. Przez dłuższy czas nie mieli możliwości wdrożenia swojego planu, udało się to dopiero podczas krótkiej przerwy przy ponownym rozpalania pieców18. W czasie, gdy Pilecki i Ciesielski zajęci byli przygotowaniem opału, Jan Redzej próbował otworzyć zaryglowane drzwi dorobionym kluczem. Więźniowie przeżyli chwile grozy, gdy do pomieszczenia, w którym znajdował się Redzej wszedł SS-man bacznie sprawdzający zabezpieczenie drzwi. Przerażeni więźniowie byli przekonani, że zobaczył otwarte zasuwy, jednak ku ich zdziwieniu wartownik nie dostrzegł niczego podejrzanego19. Po uporaniu się z drzwiami, Ciesielski przeciął kabel dzwonka alarmowego, po czym cała trójka rzuciła się do ucieczki. Podczas przeprawiania się przez Sołę, uciekinierzy słyszeli strzały SS-manów alarmujących główną wartownię o ucieczce. Pierwszy etap w drodze ku wolności mieli za sobą.

Walka z okupantem po ucieczce z Auschwitz.

Po wyczerpującej nocy, nad ranem zbiegom udało się przedostać na drugą stronę Wisły, gdzie w pobliskim lesie spędzili cały dzień. Następnie udali się dalej na wschód do Generalnej Guberni, w czym pomógł im ksiądz proboszcz z Alwerni20. Jednak to nie był koniec niebezpieczeństw jakie czyhały na uciekinierów. W czasie przeprawiania się przez Puszczę Niepołomicką natknęli się na niemiecki patrol, w wyniku czego Pilecki został postrzelony w ramię. Szczęśliwie jednak udało mu się ujść pościgowi21.

Po ucieczce z obozu Ciesielski dołączył do Armii Krajowej, w której szeregach brał czynny udział w akcjach dywersyjnych w okolicach Wiśnicza. Następnie przedostał się do Warszawy, gdzie prowadził komórkę wydawania fałszywych dokumentów. W sierpniu 1944 roku pod pseudonimem „Beton” brał udział w Powstaniu Warszawskim. Końca wojny doczekał w partyzantce na Kielecczyźnie. Z kolei Witold Pilecki po ucieczce z Auschwitz napisał szczegółowy raport, w którym opisał terror panujący w obozie oraz mordowanie Żydów, Polaków i innych narodowości. W sierpniu 1944 roku był uczestnikiem Powstania Warszawskiego, po upadku, którego dostał się do niewoli w Bawarii. Doczekawszy wyzwolenia dotarł do Włoch, gdzie wstąpił do II Korpusu Polskiego. Za swoją wierną służbę został aresztowany przez aparat bezpieki i zamordowany w 1947 roku.

Warto dodać, że za ucieczkę Pileckiego i kolegów w obozie nie zastosowano masowych represji na więźniach. Spoliczkowano nadzorcę bloku, w którym mieszkało komando piekarzy, a SS-manów nadzorujących pracę w piekarni osadzono w areszcie22.

Ściana śmierci w Auschwitz. Fot. Jacek Wanzek

Raporty z piekła: Starania Witolda Pileckiego o pomoc dla więźniów KL Auschwitz.

Zanim jednak Pilecki wydostał się z obozu, kilkukrotnie wysyłał meldunki do komendy AK. Robił to także za pośrednictwem innych uciekinierów takich jak porucznik Bielecki, który przekazał raport dowództwu w Warszawie. Kolejne meldunki Pilecki przekazał również Stanisławowi Jasterowi, który zbiegł z obozu wraz z Kazimierzem Piechowskim w czerwcu 1942 roku23. W przesyłanych raportach Pilecki sugerował Komendzie Głównej, że więźniowie gotowi są podjąć walkę i tylko czekają na rozkaz. Do zbrojnego zrywu jednak nigdy nie doszło, gdyż dowództwo Armii Krajowej uważało to za niewykonalne. Sądzono, że siły SS były zbyt liczne. Dysproporcja sił oraz brak możliwości zrzucenia przez aliantów w pobliże obozu broni i desantu przekreśliły plany o przyjściu więźniom z pomocą24. Dodatkowo obawiano się represji skierowanych w ludność cywilną.

Pomimo wysiłków Pileckiego i osobistej interwencji by zorganizować pomoc więźniom w KL Auschwitz, Komenda Główna AK nie zmieniła swej negatywnej decyzji. O staraniach Pileckiego wiedziała w obozie jedynie wąska grupa osób. Stąd pojawiały się późniejsze głosy, że Witold Pilecki nie wywiązał się ze swej obietnicy: „Nadzieje pokładane w osobie rotmistrza Serafińskiego (przybrane nazwisko Pileckiego) po jego ucieczce również zawiodły. Nigdy się z nami nie kontaktował”25. Zarzuty te w swoich wspomnieniach odpierał Edward Ciesielski, który notował: „Chcę jak najbardziej obiektywnie poinformować kolegów, byłych więźniów Oświęcimia, którzy czekali na rezultat naszej ucieczki, pełni nadziei na zbrojną interwencję z zewnątrz, która wyrwałaby ich z tego piekła, że robiliśmy wszystko, co było w naszej mocy, lecz niestety kierownictwo Armii Krajowej nie zdecydowało się na wykonanie naszych planów”26.

Ucieczka ku prawdzie: Misja Rudolfa Vrby i Alfréda Wetzlera w ujawnieniu zbrodni Auschwitz.

Podobnymi motywacjami co Pilecki kierowali się dwaj Słowaccy Żydzi Rudolf Vrba (Walter Rosenberg) i Alfréd Wetzler, którzy pragnęli uciec z obozu w celu poinformowania świata o zbrodniach dokonywanych w Auschwitz. Niezwykle cennym dokumentem opisującym zbrodnie popełniane w obozie był ich raport sporządzony po ucieczce. Obaj trafili do Auschwitz w 1942 roku, gdzie przez niemal dwa lata byli świadkami masowych mordów dokonywanych na więźniach oraz ludności żydowskiej.

W drugiej połowie 1943 roku podjęli przygotowania do wspólnej ucieczki. Nie miała to być jednak wyłącznie desperacka próba ratowania życia. Zarówno Wetzler jak i Vrba zgodnie twierdzili, że ich głównym celem jest poinformowanie świata o zbrodniach, których byli świadkami27. Aby uwiarygodnić swoje relacje postanowili zabrać ze sobą dokumenty-plany obozu, krematoriów i komór gazowych oraz spisy tysięcy zamordowanych ludzi. Ich plan zakładał ukrycie się w specjalnie przygotowanej kryjówce zbudowanej wewnątrz stosu drewna na terenie będącego w budowie tzw. Meksyku (BIII)-jednej z części obozu Auschwitz II-Birkenau.

Więźniowie zakładali, że spędza tam trzy dni, po czym postarają wydostać się poza teren obozu. Decyzja ta wynikała z faktu, że w przypadku odnotowania braku więźniów na wieczornym apelu, pozostawiano posterunki dużego łańcucha straży (grosse Postenkette), które zwijano dopiero po ujęciu uciekinierów lub po trzech dniach w przypadku niepowodzenia pościgu28.

Znaczenie raportu Vrby i Wetzlera.

Słowacy postanowili uciekać 7 kwietnia 1944 roku. W ukryciu w stosie drewna pomogli im inni więźniowie, którzy następnie posypali kryjówkę tytoniem i polali naftą w celu zmylenia jednostek pościgowych z psami. Po tym jak w obozie zorientowano się, że brakuje dwóch więźniów, natychmiast rozpoczęto gorączkową akcję poszukiwawczą. Na szczęście dla zbiegów poszukiwania zakończyły się niepowodzeniem, przez co po trzech dniach mogli opuścić kryjówkę. Czołgając się dotarli do ogrodzenia, pod którym przedostali się poza teren obozu. Po kilkunastodniowym, wyczerpującym marszu i przy pomocy polskiej i słowackiej ludności udało im się dostać do Żyliny na Słowacji. Tam spotkali się z przedstawicielami Rady Żydowskiej, którym przekazali posiadane przez siebie informacje.

Sporządzony przez Vrbę i Wetzlera raport zadawał kłam niemieckiej propagandzie o rzekomym „przesiedlaniu” ludności żydowskiej, która w rzeczywistości była uśmiercana w komorach gazowych. Podczas gdy odważni Vrba i Wetzler zabiegali o natychmiastową interwencję, do Auschwitz zaczęły trafiać masowe transporty Żydów z Węgier. Twórcy raportu zdawali sobie sprawę, że każdy dzień zwłoki wiąże się ze śmiercią wielu tysięcy ludzi. Dzięki ich determinacji dokument został przetłumaczony na kilka języków i rozesłany do przedstawicieli rządów państw alianckich, organizacji humanitarnych oraz mediów. Reakcje na raport były różnorodne. W niektórych kręgach informacje zawarte w dokumencie ze względu na skalę opisywanych zbrodni były przyjęte z niedowierzaniem. Jednakże dla wielu decydentów stanowił on potwierdzenie wcześniejszych doniesień na temat ludobójstwa dokonywanego w Auschwitz.

Informacje zawarte w raporcie przyczyniły się do wywołania międzynarodowego poruszenia i presji na rząd węgierski, co doprowadziło do wstrzymania transportów węgierskich Żydów do Auschwitz na początku lipca 1944 roku. Należy jednak zaznaczyć, że zanim do tego doszło, Niemcy zdołali zamordować w komorach gazowych ok. 330 tys. spośród 430 tys. Żydów przywiezionych z Węgier.

Zachować człowieczeństwo

Podsumowując analizę motywów ucieczek jakimi kierowali się wspomniani więźniowie można zauważyć różnorodność pobudek, które skłaniały bohaterów do podjęcia ryzyka związanego z ucieczką. Przeważnie były to pragnienie przetrwania, walki z okupantem oraz chęć poinformowanie świata o zbrodniach dokonywanych w obozie. Bez wątpienia wszystkie były aktem najwyższego heroizmu, świadectwem ludzkiej determinacji i woli życia wbrew wszelkim przeciwnościom i okrucieństwu jakie zagnieździło się za drutami KL Auschwitz. Motywy te, choć różnorodne, pokazują głęboką potrzebę wolności i godności, która tkwiła w sercach więźniów, dając im siłę do podjęcia niewyobrażalnego ryzyka.

Wszystkie przytoczone historie łączy wspólny mianownik: niezgoda na nieludzkie traktowanie i chęć odzyskania człowieczeństwa. Są one dowodem na to jak strasznymi i nieludzkimi miejscami były niemieckie obozy koncentracyjne i zagłady, skoro chcący uciec z nich więźniowie ryzykowali to, co najcenniejsze: życie swoje, swoich bliskich i towarzyszy niedoli. Analiza wspomnień byłych więźniów Auschwitz pozwala także zrozumieć, jak różne były drogi do wolności, ale jak wspólny był cel: przetrwanie i opór wobec zła. Niestety, nie znamy motywów wszystkich uciekinierów, którzy podjęli się ryzykownej próby ucieczki z niemieckiej fabryki śmierci.

Wielu z nich nie miało szansy na złożenie swoich świadectw, ponieważ zginęli w trakcie próby ucieczki lub ich losy do dziś pozostają nieznane. Niemniej, lekcja płynąca z tych historii dla potomnych jest jednoznaczna: nawet w obliczu niewyobrażalnego terroru, ludzka wola przetrwania i dążenie do wolności są niezłomne. Dla przyszłych pokoleń niedotkniętych doświadczeniem obozów koncentracyjnych niech będą one przestrogą i przypomnieniem o konieczności przeciwdziałania nienawiści i tyranii w każdej formie.

tekst i fotografie: JACEK WANZEK

Bibliografia:

  • Bielecki J., Kto ratuje jedno życie, Oświęcim 1999.

  • Brol F., Włoch G., Pilecki J., Książka bunkra w bloku 11 hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, „Zeszyty Oświęcimskie, nr 1, 1957, s. 29.

  • Ciechanowski J., AK w Oświęcimiu, „Zeszyty Historyczne”, nr 34, Paryż 1975, s. 219.

  • Ciesielski E., Do widzenia Auschwitz, Warszawa-Kraków 2020.

  • Cyra A., Rotmistrz Pilecki. Ochotnik do Auschwitz, Warszawa 2014.

  • Cywiński P. M. A., Lachendro J., Setkiewicz P., Auschwitz od A do Z. Ilustrowana historia obozu, Oświęcim 2018.

  • Garliński J., Oświęcim walczący, Warszawa 1992.

  • Lachendro J., Lekcja internetowa Ucieczki z KL Auschwitz, lekcja.auschiwtz.org [dostęp:05.08.2024]. 

  • Lachendro J., Wybrane przykłady ucieczek z KL Auschwitz [w:] Cena odwagi. Między ocaleniem człowieczeństwa, redakcja naukowa Alicja Bartuś, Piotr Trojański, Oświęcim 2019.

  • Piechowski K., Byłem numeremHistorie z Auschwitz, Warszawa 2004.

  • Pilecki W., Raport Rotmistrza Witolda Pileckiego [w:] A. Cyra, Rotmistrz…, Warszawa 2014.

  • Setkiewicz P., Ogrodzenie i system izolacji obozu oraz zabezpieczeń przed ucieczkami więźniów z KL Auschwitz [w:] Architektura zbrodni. System zabezpieczenia i izolacji obozu Auschwitz, Teresa Świebocka (red.), Oświęcim 2008.

  • Wetzler, A., Ucieczka z Auschwitz, Warszawa 2021.

1 J. Bielecki, Kto ratuje jedno życie…, Oświęcim 1999, s. 71

2 P. Setkiewicz, Ogrodzenie i system izolacji obozu oraz zabezpieczeń przed ucieczkami więźniów z KL Auschwitz [w:] Architektura zbrodni. System zabezpieczenia i izolacji obozu Auschwitz, Teresa Świebocka (red.), Oświęcim 2008, s. 14-15.

3 Strona internetowa PMA-B. J. Lachendro, Ucieczki z KL Auschwitz. Charakterystyka statystyczna ucieczek, http://lekcja.auschwitz.org/pl_15_ucieczki/ [dostęp: 15.07.2024]

4 Zobacz więcej w: J. Lachendro, Lekcja internetowa Ucieczki z KL Auschwitz. Represje za ucieczki. https://lekcja.auschwitz.org/pl_15_ucieczki/ [dostęp:15.07.2024].

5 K. Piechowski, Byłem numerem…Historie z Auschwitz, Warszawa 2004, s. 26.

6 Tamże, s. 35.

7 Tamże, s. 63.

8 Tamże, s. 65.

9 J. Garliński, Oświęcim walczący, Warszawa 1992, s. 91.

10 W. Pilecki, Raport Rotmistrza Witolda Pileckiego [w:] A. Cyra, Rotmistrz…, Warszawa 2014, s. 249.

11 A. Cyra, Rotmistrz Pilcecki: ochotnik do Asuchwitz, Warszawa 2014, s. 50.

12 P. M. A. Cywiński, J. Lachendro, P. Setkiewicz, Auschwitz od A do Z. Ilustrowana historia obozu, Oświęcim 2018, s. 150.

13 A. Cyra, Rotmistrz…, s. 92.

14 W. Pilecki, Raport Rotmistrza Witolda Pileckiego [w:] A. Cyra, Rotmistrz…, Warszawa 2014, s. 372.

15 E. Ciesielski, Do widzenia Auschwitz, s. 96.

16 E. Ciesielski, Do widzenia…, s. 10.

17 Tamże, s. 142.

18 Tamże, s.170.

19 Tamże, s. 171.

20 A. Cyra, Rotmistrz…, s. 114.

21 Tamże, s.115.

22 Tamże, s. 115.

23 Tamże, s. 79.

24 J. Ciechanowski, AK w Oświęcimiu, „Zeszyty Historyczne”, nr 34, Paryż 1975, s. 219.

25 A. Cyra, Rotmistrz…, s. 124.

26 E. Ciesielski, Do widzenia…, s. 213.

27 A. Wetzler, Ucieczka z Auschwitz, Warszawa 2021, s. 153.

28 J. Lachendro, Lekcja internetowa Ucieczki z KL Auschwitz. System zabezpieczenia obozu macierzystego i Birkenau. Duży łańcuch straży (grosse Postenkette) https://lekcja.auschwitz.org/pl_15_ucieczki/ [dostęp:05.08.2024].

Wołyń. Prawda, pamięć i pojednanie

Jestem dumnym potomkiem Kresowian. W Polsce żyje nas około pięciu milionów. 11 lipca przypada ważna dla nas rocznica.

Tego dnia obchodzimy Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II RP. Jest to symboliczna data upamiętniająca tragedię sprzed blisko 80 lat.

Jacek Wanzek

 

 

O świcie 11 lipca 1943 roku dzikie hordy ukraińskich nacjonalistów (często przy wsparciu miejscowych chłopów) zaatakowały około stu polskich wsi, majątków i gospodarstw. Uzbrojeni w piki, kosy i siekiery rozpoczęli typowy dla cywilizacji turańskiej, bestialski mord na bezbronnej ludności polskiej. Było to apogeum gehenny Polaków na Kresach Południowo-Wschodnich.

Przecinanie ciała na pół, obcinanie kończyn, rozbijanie głów siekierami, czy wydłubywanie oczu były na porządku dziennym. Śmierć od kuli była błogosławieństwem. Niewielu jednak miało to „szczęście”. Bilans tej masakry to dziesiątki spalonych wsi i tysiące pomordowanych. Jednego dnia!

Jednak zagłada polskich Kresów to nie tylko ten jeden dzień i jedno województwo. Zbrodnie OUN-UPA rozpoczęły się już we wrześniu 1939 i trwały nawet do 1947 roku. Swoim zasięgiem objęły m.in. województwo wołyńskie, lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie pochłaniając pomiędzy 100 a 200 tysięcy ofiar.

Ludobójstwo na Kresach to tysiące ludzkich katastrof, przerwanych życiorysów i łańcuchów pokoleń. Jednym ze szczęśliwców, który ocalał z tego piekła jest mój dziadek.

W czasie rzezi miał 10 lat. Kilkukrotnie uniknął śmierci. Przez wiele miesięcy żył w niewyobrażalnym napięciu i lęku. Każdego dnia, 24 godziny na dobę zastanawiał się czy zostanie poćwiartowany, wbity na pal lub spalony żywcem.

Mój dziadek letnie noce spędzał ukrywając się na drzewie, na polach lub pod stogiem siana nasłuchując wrzasków pijanych banderowców i wypatrując płonących pochodni. Taka była rzeczywistość polskiego dziecka na Wołyniu latem 1943 roku.

I choć minęły dziesiątki lat, rany nadal się nie zagoiły. Dla Kresowian i ich potomków temat rzezi wołyńskiej jest niezwykle bolesny. Tysiące naszych przodków zginęło z rąk ukraińskich band, a wielu z nas wciąż zmaga się z traumą pokoleniową. Traumą, która do dziś nie znajduje ukojenia. Dzieje się tak z kilku powodów.

Przede wszystkim ludobójstwo na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej przez wiele lat było nieobecne w polskiej świadomości historycznej, a depozytariuszami pamięci były przede wszystkim rodziny nim dotknięte.

Od blisko osiemdziesięciu lat stale słyszymy, że to nie jest odpowiedni moment na rozdrapywanie dawnych ran. W czasach PRL z przyczyn politycznych temat działalności UPA ulegał zniekształceniom i zafałszowaniu a sam Wołyń był tematem tabu.

Gdy w 1991 roku Ukraina odzyskała niepodległość wydawało się, że bolesne kwestie w stosunkach polsko-ukraińskich w końcu zostaną wyjaśnione. Tak się jednak nie stało, albowiem sprawa rzezi wołyńskiej została poświęcona w imię giedroyciowskiej polityki bezwarunkowego wspierania suwerenności państwa ukraińskiego.

W kolejnych latach również nie podnoszono wątku ludobójstwa ze względu na polityczną poprawność. Do dziś zresztą temat ten nie jest szerzej eksponowany ani w oficjalnej, ani w zbiorowej pamięci polskiego społeczeństwa.

Natomiast zupełnie inaczej sprawy miały się za naszą wschodnią granicą, gdzie przez lata dochodziło do mitologizacji banderyzmu i ewidentnego zakłamywania faktów historycznych.

Ustanowienie barbarzyńskiego zakazu ekshumacji polskich ofiar, a także haniebne słowa wypowiedziane w zeszłym roku przez ambasadora Ukrainy w Niemczech, zdają się dobitnie wskazywać kurs polityki historycznej Kijowa. W tym samym czasie gdy rodziny pomordowanych za dążenie do prawdy nazywa się rosyjską agenturą, Andrij Melnyk broni Bandery i wypowiada rażące kłamstwa historyczne w niemieckich mediach. Pytanie kto w tej sytuacji bardziej wpisuje się w putinowską narrację?

 

 

Ukraina może dziś liczyć na wsparcie Polski i Polaków na wielu płaszczyznach. Czy jednak należy bezrefleksyjnie wspierać Ukrainę nawet jeśli ewidentnie godzi to w nasz interes narodowy? Być może i tak. Jednak musimy mieć na uwadze fakt, że jeżeli pozwolimy budować Ukrainie swą tożsamość narodową na kulcie Bandery, to w przyszłości konsekwencje tego mogą okazać się dla Polski zgubne.

Dziś w Polsce mamy blisko 4 miliony Ukraińców. Polska w obliczu wojny otworzyła przed nimi swoje granice, domy i serca. Polacy wspięli się na szczyty solidarności i współczucia dla ofiar wojny. Wydawać by się mogło, że nasze kraje jeszcze nigdy nie były tak zjednoczone jak dziś-w obliczu rosyjskiej napaści na Ukrainę.

To doskonały czas na pojednanie. Jeżeli chcemy budować nową jakość naszych stosunków, to relacje między naszymi narodami nie mogą być oparte na kłamstwie. Nie nakleja się bowiem plastra na nieoczyszczoną ranę. Dążmy do pojednania w oparciu o prawdę. Bez względu na wszystko. Prawda-choćby była najokrutniejsza- jest konieczna, aby uzdrowić i uporządkować relacje między naszymi narodami. Nie wolno nam ani kupczyć Wołyniem, ani usprawiedliwiać sprawców.

Wbrew krytycznym opiniom to właśnie teraz jest najlepszy czas, żeby pokazać do czego prowadzą szowinizm i nienawiść między narodami. Jesteśmy to winni nie tylko polskim ofiarom, ale także sprawiedliwym Ukraińcom, którzy w obliczu tak ogromnej tragedii jaką była zbrodnia wołyńska ryzykowali swoje życie by ratować polskich sąsiadów.

Pamiętajmy o ich męczeństwie, gdyż nie o zemstę, lecz właśnie o pamięć wołają ofiary.

Jacek Wanzek

„Żydki się palą”, czyli o polskich żydożercach słów kilka. Felieton

Ostatnio burzę w polskiej debacie publicznej wywołały słowa niejakiej profesor (sic!) Barbary Engelking, która w kontekście obchodów 80. rocznicy powstania w getcie warszawskim udzieliła wywiadu redaktor (sic!) Monice Olejnik. Muszę przyznać, że nie bez oporów zmusiłem się do obejrzenia wystąpienia wspomnianej profesor, gdyż dbając o higienę intelektualną staram się unikać TVN w niemniejszym stopniu niż grypy, ospy czy innych chorób zakaźnych. Tym razem jednak postanowiłem się przełamać, […]

Ostatnio burzę w polskiej debacie publicznej wywołały słowa niejakiej profesor (sic!) Barbary Engelking, która w kontekście obchodów 80. rocznicy powstania w getcie warszawskim udzieliła wywiadu redaktor (sic!) Monice Olejnik.

Muszę przyznać, że nie bez oporów zmusiłem się do obejrzenia wystąpienia wspomnianej profesor, gdyż dbając o higienę intelektualną staram się unikać TVN w niemniejszym stopniu niż grypy, ospy czy innych chorób zakaźnych. Tym razem jednak postanowiłem się przełamać, co okupiłem niemałym, nie tylko wizualno – estetycznym, ale i intelektualnym cierpieniem.

O profesor Engelking część z Państwa mogła już słyszeć za sprawą jej poprzednich wystąpień u redaktor Olejnik, kiedy to z rozbrajającą szczerością wyznała, że dla Polaków śmierć to kwestia biologiczna, nic nadzwyczajnego, natomiast dla Żydów… No to już coś innego – „to spotkanie z najwyższym”, „tragedia”, „metafizyka”.

Rasizm? Antypolonizm? E tam! Niepomni tego skandalu redaktorzy TVN, odparowujący jeszcze po niedawnym festiwalu ob*rywania Jana Pawła II postanowili zaprosić prof. Engelking by w sposób merytoryczny i zgodny z historiografią porozmawiać o powstaniu w getcie i upamiętnić jego ofiary… Nie no, żartowałem. Zaprosili ją w najlepszym czasie antenowym po to, aby tym razem kolektywnie obsrać nie tyle co jakiś tam polski autorytet, ale cały polski naród.

Nieszczęśnicy, którym zły los nie oszczędził obejrzenia w akcji tego duetu mogli między innymi usłyszeć, że w okupowanej Warszawie największe zagrożenie groziło Żydom ze strony… No właśnie, jak myślisz, Czytelniku? Niemców, hitlerowców a może mitycznych nazistów? Niby tak, ale jakby powiedział prowadzący Familiadę Karol Strasburger: „to nie jest najwyżej punktowana odpowiedź”.

 

Otóż według Engelking dla Żydów największe zagrożenie stanowili…Polacy.

 

Błogosławiona Rodzina Ulmów.

Czego jeszcze możemy się dowiedzieć z tego wywiadu? Ano chociażby tego, że Polacy to byli głównie nieżyczliwi żydożercy i szmalcownicy, którzy tylko czekali by zadenuncjować ukrywających się Żydów. I tu być może zaprotestujesz, Drogi Czytelniku, bo przecież Polacy otrzymali najwięcej medali Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, a jak wiemy tytuł ten przyznawany jest przez Instytut Jad Waszem osobom, które z narażeniem własnego życia ratowały Żydów w czasie II wojny światowej.

Jednak dla profesor Engelking liczba ponad siedmiu tysięcy Sprawiedliwych to za mało! I nie ważne, że w krajach takich jak Niemcy czy Austria ogólna liczba udokumentowanych przypadków ratowania Żydów to zaledwie 10 procent liczby polskich Sprawiedliwych.

A nie można przecież nie wspomnieć o nieporównywalnej wręcz dysproporcji w karach jakie groziły za pomoc Żydom w Polsce w porównaniu z tymi przewidzianymi na Zachodzie. W Polsce, a także na terenach dzisiejszej Ukrainy, Białorusi i Serbii za jakąkolwiek pomoc Żydom groziła bezwzględna kara śmierci. No, ale przecież czymże jest śmierć dla Polaka, nieprawdaż?

Marek Edelman stwierdził niegdyś, że „12 tysięcy Żydów przeżyło w Warszawie do powstania. Żeby 12 tysięcy Żydów przeżyło, musiało być zaangażowanych co najmniej 100 000 ludzi. Warszawa liczyła wtedy 700 000. Co 7 Polak był zaangażowany. Myślę, że drugiego takiego miasta w Europie nie ma”.

Jednak ten ogromny akt heroizmu i odwagi Polaków, doceniony przez Edelmana, jest dla pani Engelking niewystarczający, a Polacy według niej „rozczarowali” Żydów. Ostatecznym dowodem na zezwierzęcenie Polaków jest „fakt”, że po wielkanocnej mszy ochoczo udawali się na „widowisko” pod mury getta, gdzie rzekomo „najczęściej” z ust Warszawiaków można było usłyszeć, że „Żydki się palą”. Swoją drogą zastanawia mnie z jakiej metody badawczej korzystała pani psycholog (bo historykiem/historyczką przecież nie jest) aby stwierdzić, że tego typu stwierdzenia padały z ust Warszawiaków najczęściej.

Nie powinien dziwić również fakt, że gdy w stolicy okupowanego kraju dochodzi do zbrojnego powstania, to wokół zbiera się tłum gapiów ciekawych „widowiska”. Założę się, że gdyby Polacy w żaden sposób nie okazywali swojego zainteresowania wydarzeniami w getcie, to pani Barbara Engelking oskarżyłaby ich o bezduszną obojętność.

Wygląda na to, że cokolwiek by Polska zrobiła dla ratowania Żydów, dla niektórych środowisk to wciąż będzie zbyt mało. Polskie Państwo Podziemne oraz rząd polski w Londynie robiły co w ich mocy, aby dokumentować niemieckie zbrodnie i zaalarmować świat o dokonywanych na Żydach mordach.

Fot. A. Grycuk (CC A-S 3.0, Wikipedia)

Polscy kurierzy tacy jak słynny Jan Karski udawali się z misją do USA i Wielkiej Brytanii. Bezskutecznie prosili o interwencję. To Polacy jako pierwsi poinformowali świat o tragedii Żydów.

Organizowali dla nich pomoc, angażując w to struktury państwa podziemnego, ratowali rodziny żydowskie od zagłady ryzykując życie swoje i swych najbliższych. A wszystko to w ponurym anturażu okupacyjnego terroru i nieustannych represji, którym poddawany był polski naród.

W wywiadzie ani razu nie poruszono kwestii pomocy Polskiego Państwa Podziemnego udzielanej walczącym Żydom. Mowa tu o przekazywaniu broni, szkoleniach lub działaniach dywersyjnych. Nie padło ani jedno słowo na temat Żegoty, która jako jedyna taka organizacja w Europie pomagała w wyszukiwaniu mieszkań ukrywającym się Żydom, rodzin opiekuńczych dla dzieci, czy załatwianiu fałszywych dokumentów.

Według Engelking Polacy „zawiedli” a solidarnościowa postawa Polaków była „niespodziewana”, „rzadka”, „niezwykła”. Naprawdę?

Za pomoc udzielaną Żydom niemiecki okupant przewidział karę śmierci lub wywózkę do obozu koncentracyjnego. Dobitnie przekonały się o tym rodziny Ulmów, Kucharskich, Książków

Ukrywanie osób pochodzenia żydowskiego w warunkach okupacyjnego terroru wymagało ogromnej odwagi i poświęcenia. Czy mamy moralne prawo wymagać od wszystkich ludzi takiego heroizmu? Polacy, podobnie jak i Żydzi chcieli przetrwać.

Nie podlega dyskusji, że w polskim społeczeństwie znajdowali się ludzie obojętni, podli i co najgorsze-żerujący na tragedii narodu żydowskiego. Byli i szmalcownicy. Tacy z rozkazu władz konspiracyjnych mieli być rozstrzeliwani. W każdym narodzie znajdą się ludzie o podłych charakterach. Czy Żydzi po 17 września 1939 roku nie witali entuzjastycznie Armii Czerwonej? Nie tworzyli list proskrypcyjnych na podstawie których polscy patrioci byli wywożeni na Sybir? A co z haniebną rolą żydowskiej policji i Judenratów? Czy na podstawie tych przykładów można stwierdzić, że większość narodu żydowskiego to kolaboranci i zdrajcy?

Na koniec chciałbym zadedykować pani profesor cytat, którym sama posłużyła się w rozmowie z Moniką Olejnik.

„Jak nie wiesz jak się zachować, to zachowaj się przyzwoicie. Warto być przyzwoitym”.

Cichą nadzieją może jedynie napawać fakt, że na koniec rozmowy obie panie musiała chyba najść pewna refleksja, gdyż na pytanie Moniki Olejnik – „czy fałszujemy historię?” – pani Engelking w nagłym przypływie szczerości odrzekła:

„tak, oczywiście, że fałszujemy historię. Na wiele rozmaitych sposobów”. Pani Profesor, nie można było tak od razu!?

Jacek Wanzek /Studio 37

 

We wschodniej Polsce, Łotwie, Litwie, Estonii, Białorusi i Ukrainie Einsatzgruppen rozstrzelały od 1,5 do 2 mln osób

Niemiecki szwadron śmierci w akcji | Fotografia archiwalna

Obawiano się, że po wojnie niemieckie społeczeństwo zasilą zdegenerowani bandyci niebezpieczni dla otoczenia. Jednocześnie wpajano żołnierzom, że wykonywanie rozkazów jest rzeczą nadrzędną.

Jacek Wanzek

Bestialscy i patologiczni, czerpiący przyjemność z panowania nad życiem ofiar – tak o członkach Einsatzgruppen wypowiadał się Johannes von Blaskowitz, generał 8 armii niemieckiej. Nie bez powodu. Szacuje się, że oddziały Einsatzgruppen były odpowiedzialne za śmierć co najmniej 1,5 miliona europejskich Żydów. (…)

Einsatzgruppen. Zbrodnicza działalność w Polsce

Grupy Operacyjne (Einzatzgruppen) były specjalnymi jednostkami policji bezpieczeństwa (SIPO) i służby bezpieczeństwa (SD), które podążały za regularną armią niemiecką w czasie inwazji na europejskie kraje. Głównym zadaniem tych jednostek było zabezpieczenie tyłów niemieckiej armii oraz umocnienie okupacyjnej władzy na podbitym terenie. Einsatzgruppen zajmowały się identyfikowaniem i unicestwianiem elementu antyniemieckiego, a także pozyskiwaniem kolaborantów. 1 września 1939 roku za Wehrmachtem ruszyło pięć grup Einsatzgruppen. Każda z nich liczyła cztery Einsatzkommanda po 100 do 150 żołnierzy. Oddziały wspomagane były przez bataliony policji porządkowej, żołnierzy dywizji pancernej Totenkopf oraz Waffen SS. W sumie około 22 tysięcy ludzi.

Po napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku, Einsatzgruppen rozpoczęły fizyczną eliminację polskich elit i wszystkich tych, których najeźdźca uznał za ideologicznych przeciwników. Przy pomocy wymienionych wyżej oddziałów i miejscowych kolaborantów grupy operacyjne zamordowały w krótkim czasie kilka tysięcy Żydów oraz kilkadziesiąt tysięcy przedstawicieli polskiej inteligencji. Likwidowano także powstańców wielkopolskich i śląskich, ziemian oraz komunistów.

Operacja Tannenberg miała za zadanie pozbawić Polaków warstwy przywódczej, gdyż – jak twierdził Hitler, „tylko naród, którego wyższe warstwy zniszczono, można zepchnąć w szeregi niewolników”. Jednak ofiarami Einsatzgruppen padali także zwykli cywile.

Szacuje się, że we wrześniu 1939 roku Grupy Operacyjne dokonały spalenia blisko 531 polskich miejscowości, w których dopuściły się 741 egzekucji, mordując co najmniej 16 tysięcy polskich obywateli. Do największych zbrodni doszło m.in. w Bydgoszczy i w Katowicach. W późniejszym niekontrolowanym szale zabijania, podczas Intelligenzakztion (Akcji Inteligencja) uśmiercono blisko pięćdziesiąt tysięcy ludzi, głównie przedstawicieli polskich elit. Jak się miało wkrótce okazać – działania Einsatzgruppen w Polsce były jedynie rozgrzewką przed tym, czego miały one dokonać na okupowanych terenach Związku Radzieckiego.

Einsatzgruppen na Wschodzie

Zanim rozpoczęła się niemiecka inwazja na ZSRR, poczyniono wszelkie kroki, aby jak najlepiej przygotować dowódców grup operacyjnych do nowej wojny. Pod koniec maja 1941 roku 120 oficerów spotkało się na szkoleniu w Pretsch nad Łabą, gdzie przygotowywano ich do „akcji unicestwienia wroga klasowego”. Podczas szkolenia uczestnicy byli poddawani politycznej indoktrynacji, która jak mantrę powtarzała, że „Żydzi ze wschodu są rezerwuarem bolszewizmu” i należy ich zlikwidować.

Po rozpoczęciu planu Barbarossa w ślad za regularną armią niemiecką wyruszyły oddziały Einsatzgruppen A,B,C oraz D w sile około 3 tysięcy osób. Ich zadaniem było odnajdywanie i likwidowanie członków partii komunistycznej, Romów oraz Żydów. Często przy współpracy lokalnych kolaborantów. To miała być wojna na wyniszczenie. A to oznaczało, że od żołnierzy oczekiwano bezwzględnej subordynacji i stosowania brutalnych metod. Potwierdza to tajny rozkaz pułkownika Maxa Mountuy: „Zgodnie z rozkazem Wysokiego Dowódcy SS i Policji […] wszyscy Żydzi płci męskiej w wieku od siedemnastu do czterdziestu pięciu lat, uznani za winnych szabrowania, mają zostać rozstrzelani zgodnie z prawem stanu wojennego.

Egzekucje mają odbyć się poza miastami, wioskami i głównymi drogami. Groby zostaną zamaskowane w taki sposób, aby nie powstał w ich rejonie punkt docelowy pielgrzymek. Zakazuję fotografowania egzekucji i udzielania zgody na obecność widzów. Zarówno informacje o egzekucjach, jak i o miejscach pochówku mają zostać utrzymane w tajemnicy”.

Początkowo likwidowano głównie mężczyzn: działaczy komunistycznych i sympatyków bolszewizmu. Bardzo szybko jednak niemiecka machina śmierci zaczęła wciągać w swe tryby również kobiety i dzieci – nie czyniąc przy tym rozróżnienia na bolszewików i innych. Schemat działania Einsatzgruppen był właściwie zawsze taki sam. Masakra rozpoczynała się od wyłapania miejscowych Żydów i zagnania ich do miejsca kaźni.

Były to zazwyczaj doły, kamieniołomy, lasy lub rowy. Często ofiary były zmuszane do samodzielnego wykopania dołów, po czym kazano im się rozebrać i oddać kosztowności. Następnie prowadzono ich na krawędź dołu, gdzie byli rozstrzeliwani. Wielokrotnie byli zmuszeni położyć się na ciałach zabitych chwilę wcześniej ludzi, nierzadko członków ich rodzin. Była to tak zwana metoda „Sardinen Packung” (Paczka sardynek), opracowana przez arcyzbrodniarza Friedricha Jeckelna, który był dowódcą jednej z grup operacyjnych.

Jeckeln uważał, że mordowanie przebiega zbyt wolno, dlatego ofiary same powinny położyć się w dołach śmierci, oszczędzając czas swoich oprawców oraz miejsce w grobach. Zabitych przysypywano cienką warstwą ziemi, po czym kazano na nich położyć się kolejnej grupie osób. Każdy taki dół miał trzy lub cztery warstwy zwłok.

W trosce o… sprawców

Zabijanie bronią palną było skuteczną metodą uśmiercania ofiar, jednak bardzo obciążającą psychicznie dla sprawców. To budziło niepokój niemieckich dowódców. Świadkiem jednej z takich egzekucji był sam Heinrich Himmler. Towarzyszący mu generał SS, Bach-Zelewski, stwierdził później w swoich wspomnieniach, że Himmler był wstrząśnięty zbrodnią. Pomimo tego, Reichsführer SS był przekonany o słuszności mordów. Obawiał się jednak demoralizacji żołnierzy.

Bach-Zelewski wspominał: „Himmler na wstępie dał do zrozumienia, że wymaga od żołnierzy wykonywania takich obowiązków »z odrazą«. Byłby bardzo niezadowolony, gdyby niemieccy żołnierze czerpali z tego przyjemność. Nie powinno to jednocześnie powodować u nich wyrzutów sumienia, ponieważ są żołnierzami i rozkazy muszą wykonywać bez wahania. […] Za wszystko, co należało zrobić, odpowiadał osobiście przed Bogiem i führerem”.

Dalej dodaje: „Żołnierze z pewnością dostrzegli, że nawet on (Himmler) był głęboko wstrząśnięty tą krwawą jatką. Wierzył jednak głęboko, że wykonuje swój obowiązek, działa w zgodzie z najwyższym prawem i że to, co robi, jest konieczne. Powinniśmy obserwować naturę: wszędzie trwa wojna, nie tylko między ludźmi, ale również w świecie zwierząt i roślin. Ten, który nie chce walczyć, zostaje zniszczony”.

Takie tyrady nie były nowością. Dowódcy bardzo często musieli sięgać po tego typu argumenty i różne techniki indoktrynacji, gdyż za wszelką cenę chcieli zdjąć z egzekutorów poczucie winy oraz zracjonalizować zbrodnie. Wmawiano oprawcom, że odpowiedzialność nie spoczywa na nich i że to normalne, że czują odrazę do tego, co robią, lecz tego wymaga od nich dowództwo. Tłumaczono, że wszak ofiary chciały żyć, ale nie były niczym innym niż szkodliwe robactwo, które należało unicestwić.

Z obserwacji Himmlera wynikało, że zabijanie kobiet i dzieci nie jest obojętne dla żołnierzy. Kierownictwo SS zmagało się zatem z nie lada problemem, albowiem obawiano się, że po wojnie niemieckie społeczeństwo zasilą zdegenerowani bandyci niebezpieczni dla otoczenia. Jednocześnie wpajano żołnierzom, że wykonywanie rozkazów jest rzeczą nadrzędną i od tego uzależnione jest przetrwanie III Rzeszy.

O skuteczności niemieckiej propagandy możemy przekonać się, czytając wspomnienia Rudolfa Hessa, komendanta obozu w Auschwitz, który po wojnie wspominał: „Mieliśmy tak głęboko zakodowane wykonywanie rozkazów bez zastanowienia, że nikomu nawet nie przyszłoby do głowy się im sprzeciwiać. Gdybym nie zrobił tego ja, zrobiłby to ktoś inny. […]

Himmler czepiał się najmniejszych drobiazgów i karał esesmanów za najdrobniejsze przewinienia, przyjęliśmy więc za pewnik, że działa ściśle według kodeksu honorowego. […] Zapewniam, że oglądanie stosów zwłok i wdychanie dymu z płonących ciał nie było przyjemnością. Ale tak rozkazał Himmler, tłumaczył nawet, że tak trzeba; nigdy nie zastanawiałem się, czy to było złe, po prostu musiałem to robić”.

W podobnym tonie wypowiadał się Kurt Möbius, członek batalionu policyjnego: „Chciałbym również powiedzieć, że nigdy nie przychodziło mi do głowy, że rozkazy mogą być niesprawiedliwe. To prawda, że obowiązkiem policjanta jest ochrona ludzi bezbronnych, ale wtedy nie uważałem Żydów za bezbronnych, ale za winnych. Uwierzyłem propagandzie mówiącej, że Żydzi są kryminalistami i podludźmi, że to oni spowodowali kryzys Niemiec po pierwszej wojnie światowej. Nawet przez moment nie pomyślałem, że mógłbym sprzeciwić się rozkazowi prowadzenia eksterminacji Żydów albo unikać jego wykonania”.

„Tak jak w niemieckim domu”

Działanie z dala od domu oraz świadomość, że ich czyny nie podlegały ocenie moralnej rodaków sprawiały, że mordowanie Żydów przychodziło oprawcom nieco łatwiej. Tysiące kilometrów od Niemiec, na okupowanych terenach to oni byli panami życia. Nie sposób jednak określić jednego właściwego portretu psychologicznego sprawców.

Zdarzali się psychopatyczni oprawcy, którzy dawali się ponieść swoim żądzom, pastwiąc się nad ofiarami i czerpiąc z tego przyjemność. Jednak bardzo często żołnierze biorący udział w kaźni ulegali załamaniu nerwowemu. Bywały również przypadki samobójstw.

Tych skrajnych postaw dowodzi relacja niemieckiego korespondenta wojennego na Łotwie, który pisał: „Widziałem, jak żołnierze SD płakali, nie mogąc poradzić sobie psychicznie z tym, co się działo. Jednocześnie widziałem, jak inni zapisywali sobie, ile osób udało się im uśmiercić”. Liczba problemów natury psychicznej wśród sprawców znacznie wzrosła po rozkazie zabijania także kobiet i dzieci, który wydano w lipcu 1941 roku. Niemiecka propaganda musiała się mocno natrudzić, by usprawiedliwić tego typu działania.

Podczas zagłady chersońskich Żydów wielu członków Einsatzkommanda 10b zwolniono z obowiązków z uwagi na silne załamanie nerwowe. Aby zniwelować skutki traumatyzacji żołnierzy, wszystkim oprawcom wydawano przed zabijaniem papierosy i alkohol. Paradoksalnie kierownictwo SS wolało, żeby żołnierze odreagowywali w ten sposób, niż żeby czerpali z mordowania przyjemność.

Himmler w trosce o katów z Einsatsgruppen zalecił: „Jest świętym obowiązkiem dowódców, żeby osobiście dopilnowali, aby żaden z naszych ludzi wykonujących swoje trudne zadanie nie uległ brutalizacji ani nie ucierpiał psychicznie. Można to osiągnąć poprzez stosowanie ścisłej dyscypliny w wykonywaniu oficjalnych poleceń oraz organizowanie spotkań towarzyskich pod koniec każdego dnia, w którym przeprowadzano akcję.

Spotkania te nie mogą w żadnym wypadku kończyć się nadużywaniem alkoholu. Powinny to być wieczory, podczas których nasi ludzie siadają do stołów i spożywają posiłek, tak jak w niemieckim domu, a następnie oddają się muzyce, literaturze i poznają piękno niemieckiego życia intelektualnego i emocjonalnego”.

Cały artykuł Jacka Wanzeka pt. „Einsatzgruppen. Niemieckie szwadrony śmierci” znajduje się na s. 1 i 5 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jacka Wanzeka pt. „Einsatzgruppen. Niemieckie szwadrony śmierci” na s. 1 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 98/2022

„Ostateczne rozwiązanie”: w niespełna półtorej godziny, przy koniaku i cygarach / Jacek Wanzek, „Kurier WNET” 93/2022

Konferencja w Wannsee nie była tajemną schadzką bandy szalonych terrorystów, ale oficjalnym zebraniem przedstawicieli władz jednego z największych narodów Europy. Ponad połowa miała tytuły doktorskie.

Jacek Wanzek

Nad pięknym modrym Wannsee

80 rocznica słynnej konferencji nazistowskich zbrodniarzy

Dzielnica Wannsee położona na peryferiach Berlina od lat urzeka naturalnym pięknem i przyciąga tysiące amatorów wodnego wypoczynku. To właśnie tutaj ponad 80 lat temu, w malowniczo położonej willi SS doszło do spotkania, które zapisało się na kartach historii jako konferencja w Wannsee. Podczas trwającego niespełna półtorej godziny posiedzenia dyskutowano na temat „ostatecznego rozwiązania”, którego ofiarą miało paść blisko 11 milionów europejskich Żydów.

Było mroźne wtorkowe popołudnie 20 I 1942 roku. Pod willę przy Am Grossen Wannsee 56/58 podjeżdżały limuzyny nazistowskich dygnitarzy. Konferencję zorganizował Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, na czele którego stał 38-letni wówczas Reinhard Heydrich. Pierwotnie narada została zaplanowana na 9 XII 1941 r., jednak po japońskim ataku na amerykańską bazę w Pearl Harbor zdecydowano przełożyć spotkanie na później. Przybyłych powitał gospodarz spotkania, Heydrich, i przedstawił zgromadzonym pełnomocnictwo od marszałka Rzeszy, Hermanna Göringa, który mianował go „pełnomocnikiem w sprawie przygotowania ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.

Göring pisał do Heydricha: „W uzupełnieniu zadania zleconego Panu niedawno rozporządzeniem z dnia 24 I 1939 r. doprowadzenia kwestii żydowskiej drogą emigracji lub ewakuacji do możliwie najpomyślniejszego rozwiązania w obecnych warunkach, upoważniam Pana niniejszym do wykonania wszystkich niezbędnych pod względem organizacyjnym, rzeczowym i materialnym przygotowań do całkowitego rozwiązania kwestii żydowskiej w niemieckiej strefie wpływów w Europie. O ile przy tym naruszony zostanie zakres kompetencji innych centralnych instancji, należy wciągnąć je do współpracy”.

Był to jasny sygnał dla zebranych, że Heydrich otrzymał rozkaz od najwyższych władz III Rzeszy i że SS będzie sprawować kontrolę nad procesem deportacji. Szef RSHA zaznaczył przy tym cel konferencji – uzgodnienie linii działania wszystkich instancji centralnych zaangażowanych w sprawy związane z omawianym „Endlösung der Judenfrage”, czyli „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”.

„Ewakuacja” na wschód

Realizacja zbrodniczego planu nazistów wymagała czynnej współpracy wszystkich ministerstw i służb. Do rozmów zaproszono m.in. sekretarzy Kancelarii Rzeszy, Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Urzędu Rasy i Osadnictwa oraz kilku innych urzędów państwowych. Obecni byli również przedstawiciele władz Generalnego Gubernatorstwa, którym przewodził doktor Josef Bühler – sekretarz stanu GG. Heydrich podczas swojej przemowy obwieścił zmianę dotychczasowej polityki wobec Żydów, która zakładała tzw. ewakuację na wschód. Przez lata naziści wierzyli, że Żydów będzie można dokądś przesiedlić, realizując w ten sposób ostateczne rozwiązanie.

Oczywiście ludność żydowska ginęłaby w wyniku katorżniczej pracy lub w obozach koncentracyjnych, jednak nie zakładano pierwotnie masowej zagłady całego narodu, przynajmniej do 1941 roku. W styczniu 1942 r. wspomniana przez Reinharda Heydricha „ewakuacja” miała już w nazistowskiej nomenklaturze oznaczać fizyczną eksterminację 11 mln Żydów, z których około połowa wciąż pozostawała poza niemiecką strefą wpływów.

Protokół konferencji umyślnie został napisany eufemistycznym i niejasnym językiem. Jego treść była kilkakrotnie sprawdzana przez Heydricha i szefa gestapo, Mullera. Musieli oni mieć pewność, że jedynie osoby do tego powołane będą w stanie niedwuznacznie rozszyfrować treść protokołu oraz sugerowane w nim zalecenia.

Według założeń nazistowskiego planu, deportowani na wschód Żydzi mieli ginąć podczas pracy ponad siły przy budowie tzw. Durchgangstrasse IV – trasy i linii kolejowej prowadzącej z Rzeszy na front wschodni. Ci, którzy nie nadawali się do pracy, mieli zostać poddani „odpowiedniemu traktowaniu”, co oznaczało śmierć natychmiast po przybyciu.

„Sterylizacja albo śmierć!”

Po omówieniu przez Heydricha założeń planu „ostatecznego rozwiązania”, wśród zgromadzonych wywiązała się żywa wymiana poglądów. O czym rozmawiali na spotkaniu prominenci Trzeciej Rzeszy, możemy dowiedzieć się dzięki protokołowi spisanemu podczas konferencji przez Adolfa Eichmanna – kierownika referatu spraw żydowskich w RSHA. Co ciekawe, jedyna kopia protokołu tej konferencji ocalała przez przypadek. Był to egzemplarz należący do Martina Luthra – podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, który w 1943 r. trafił do obozu w Sachsenhausen za spiskowanie przeciw Ribbentropowi. Jego kopia numer 16 protokołu z Wannsee z niewiadomych przyczyn została włączona do akt sprawy przeciwko niemu, gdzie przeleżała do końca wojny. W 1947 r. natrafił na nią Robert Kempner, jeden z głównych oskarżycieli podczas procesu norymberskiego.

Stenogramy spisane przez Eichmanna stanowią niezwykle ważny dowód w sprawie sposobu planowania niemieckich zbrodni w ramach „Endlösung”. Z dokumentu tego wynika, że dyskusja skupiła się wokół „skomplikowanych zagadnień prawnych”, traktujących m.in. o tym, jak podchodzić do kwestii tzw. mischlingów – pół- i ćwierć-Żydów.

Za podstawę prawną posłużyły uchwalone w 1935 r. ustawy norymberskie. Według nich za Żyda półkrwi uznawano każdego, kto ma w swoim drzewie genealogicznym dwoje żydowskich dziadków, natomiast Żydem ćwierćkrwi była każda osoba posiadająca jednego żydowskiego dziadka. Poruszono także kwestię małżeństw mieszanych.

Przy koniaku i pośród kłębów dymu cygar deliberowano, czy „mieszańców” należy eksterminować, czy „jedynie” poddać obowiązkowej sterylizacji, by przeciwdziałać narodzinom kolejnych pokoleń „mischlingów” i ostateczne oczyścić z nich naród niemiecki. Żywą dyskusję wywołała także kwestia „różnych rodzajów rozwiązania problemów”, co w rzeczywistości oznaczało konkretne metody zabijania europejskich Żydów.

Zastępca Hansa Franka, Josef Bühler, nalegał, by proces eksterminacji rozpocząć od Generalnej Guberni, w granicach której znajdowało się blisko 2,5 mln Żydów. Argumentował on, iż Żydzi w Polsce są zarzewiem epidemii tyfusu, a także stanowią ogromne obciążenie dla struktur gospodarczych kraju, dlatego należy pozbyć się ich w pierwszej kolejności. Zaraz po tym cała Europa miałaby zostać „przeczesana” z Zachodu na Wschód.

Konferencja w Wannsee a geneza Zagłady

Konferencja w Wannsee jest powszechnie uważana za najważniejsze spotkanie w historii hitlerowskiego planu „ostatecznego rozwiązania”, jednak niesłusznie. Panuje bowiem błędne przekonanie, jakoby wtedy podjęto decyzję o wprowadzeniu w życie planu masowej eksterminacji ludności żydowskiej. Ma ona olbrzymie znaczenie jako źródło dowodów na temat ludobójczej polityki hitlerowców, ale była jedynie spotkaniem wykonawczym. Zgromadzeni na niej przedstawiciele różnych urzędów państwowych nie mieli podejmować kluczowych decyzji, a jedynie zaznajomić się z postanowieniami podjętymi na najwyższym szczeblu. Celem konferencji było więc jedynie skoordynowanie wszelkich działań związanych z wprowadzeniem w życie „ostatecznego rozwiązania”. Oczywiście geneza Holokaustu jest bardzo złożona i nie można sprowadzić jej do jednej decyzji podjętej jednego dnia.

Już w styczniu 1939 r. Hitler zagroził, że wybuch kolejnej wojny będzie skutkował wytępieniem narodu żydowskiego. Niespełna trzy lata później, po wydarzeniach na Pacyfiku w grudniu 1941 r., potwierdził te słowa, mówiąc: „Mamy wojnę światową. Zagłada Żydów musi być konieczną konsekwencją”.

Według Hitlera to właśnie międzynarodowe żydostwo sprowokowało światowy konflikt, a Roosevelt i Stalin mieli być przez nie manipulowani. Nazistowscy notable zrozumieli przesłanie swojego fuhrera. Już kilka dni później szef Generalnej Guberni Hans Frank powiedział do swych podwładnych w Krakowie: „Moi panowie, zmuszony jestem prosić panów o uodpornienie się przeciwko wszelkim względom litości. Musimy Żydów tępić, gdziekolwiek ich spotkamy i gdzie się tylko da, aby utrzymać tu w całości strukturę Rzeszy”.

Za kolejny dowód na to, że decyzje o eksterminacji Żydów zostały podjęte jeszcze przed konferencją w Wannsee, niech posłuży fakt istnienia obozu w Chełmnie nad Nerem, powstałego jesienią 1941 r. Trafiali do niego przede wszystkim Żydzi z wcielonego do III Rzeszy „Kraju Warty”. Do uśmiercania ofiar wykorzystywano początkowo metody sprawdzone już podczas programu eutanazji T4 w poprzednich latach, a mianowicie ciężarówki. Zapędzeni na paki samochodów Żydzi umierali w męczarniach w wyniku zatrucia tlenkiem węgla. Zofia Szałek, naoczny świadek pierwszych mordów, wspominała: „Strasznie ich bili. Przyjechali w zimie, na nogach mieli drewniane chodaki… Potem się rozbierali. Były tam wielkie sterty ich ubrań… Tych, którzy byli już nadzy, pędzono do ciężarówek. Jaki to był krzyk! Oni tak strasznie krzyczeli, nie można było tego znieść!”. Powstanie obozu w Chełmnie było kluczowym momentem realizacji „ostatecznego rozwiązania”.

Kulminacja zbrodni

Eksterminacja europejskich Żydów była zatem kulminacją zbrodniczych procesów, które ulegały narastającej radykalizacji. Przełomowym momentem była niemiecka inwazja na Związek Radziecki w czerwcu 1941 r., kiedy to masowe rozstrzeliwania żydowskich mężczyzn w wieku poborowym przerodziły się błyskawicznie w festiwal zabijania kobiet, starców i dzieci. W ten sposób jeszcze przed konferencją w Wannsee reżim nazistowski udowodnił, iż potrafi dokonać czegoś znacznie gorszego od deportacji Żydów na Madagaskar, do Polski czy do ZSRR.

Do końca 1941 r. na nowo podbitych terenach wschodnich Niemcy rozstrzelali i pogrzebali blisko dziewięćset tysięcy Żydów.

Rzeczywistość eufemistycznie określanych „przesiedleń”, o których była mowa podczas narady w Wannsee, doskonale oddaje poniższy cytat: „Miejsce przesiedlenia: na miejscu przesiedlenia znajduje się osiem rowów. Przy każdym rowie pracować powinien oddział dziesięciu oficerów i żołnierzy, których należy zmieniać co dwie godziny”.

W taki oto sposób oddziały Einsatzgruppen „przesiedliły” w ciągu zaledwie kilku dni blisko 34 tysiące kijowskich Żydów, których wymordowano podczas słynnej masakry w Babim Jarze we wrześniu 1941 r. Takich masakr dokonywano na podbitych terenach setki.

Gdy okazało się, że do błyskawicznego zwycięstwa nad Związkiem Radzieckim jednak nie dojdzie, polityka nazistów względem Żydów uległa drastycznemu zaostrzeniu. Sprawę dodatkowo pogarszało włączenie się Stanów Zjednoczonych do wojny.

Stało się jasne, że Niemcy nigdy nie zawładną ogromnymi terenami, które pozwoliłyby na „ostateczne rozwiązanie” oparte na rzeczywistych deportacjach za Ural lub na Madagaskar. Pierwotny plan podbicia ZSRR ustąpił więc nowemu priorytetowi – kompletnej eksterminacji Żydów.

Szacuje się, że pod niemiecką okupacją śmierć poniosło około 5,4 miliona Żydów. Niemal połowę z nich zamordowano na wschód od linii Ribbentrop–Mołotow za pomocą roztrzeliwań, a czasem gazu. Resztę zabito na zachód od tej linii, zazwyczaj wykorzystując gaz, czasem kule. Ginęli wszyscy: mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci. Mordowano ich w lasach, jarach, gettach, obozach, w miastach i na wsiach – wszędzie tam, gdzie dopadła ich idea niemieckiego „ostatecznego rozwiązania”, którą jednomyślnie poparli uczestnicy feralnej narady w styczniu 1942 r.

Warto również podkreślić, iż konferencja w Wannsee nie była potajemną schadzką bandy szalonych terrorystów, ale oficjalnym zebraniem przedstawicieli władz jednego z największych narodów Europy. Ponad połowa miała tytuły doktorskie. W ciągu 90 minut przesądzili o losie milionów istnień, po czym zjedli obiad, popijając go koniakiem. Żaden z nich nie zakwestionował planów masowej eksterminacji milionów ludzi. Żaden.

Artykuł Jacka Wanzeka pt. „Nad pięknym, modrym Wannsee” znajduje się na s. 7 marcowego „Kuriera WNET” nr 93/2022.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jacka Wanzeka pt. „Nad pięknym, modrym Wannsee” na s. 7 marcowego „Kuriera WNET” nr 93/2022

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Studio Dublin – 28 stycznia – Bogdan Feręc, Jacek Wanzek

Piątkowy poranek w sieci Radia WNET należy do Studia Dublin, w którym informacje, przegląd wydarzeń tygodnia i rozmowy. Nie brak dobrej muzyki i ciekawostek z Irlandii. Zaprasza Tomasz Wybranowski.

W gronie gości:

  • Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com, Studio 37,
  • Jacek Wanzek – pedagog, nauczyciel i znawca historii Irlandii

Prowadzenie i scenariusz: Tomasz Wybranowski

Redaktor wydania: Tomasz Wybranowski

Współpraca: Katarzyna Sudak i Bogdan Feręc

Oprawa fotograficzna: Tomasz Szustek

Wydawca techniczny: Aleksander Popielarz

Realizatorzy: Mateusz Jeżewski (Warszawa) i Tomasz Wybranowski (Dublin).

 

W piątkowym Studiu Dublin łączyliśmy się tradycyjnie z Bogdanem Feręcem, szefem najważniejszego portalu irlandzkiej Polonii – Polska-IE.com.

Europejska Agencja Leków zatwierdziła lek na Covid-19 Pfizera. Na początku niewielkie ilości będą wysyłane do poszczególnych państw unijnych. Bogdan Feręc wyjaśnia, że będzie on wydawany na receptę osobom najbardziej narażonym na ciężki przebieg. Odnosi się także do odpowiedzialności polityków irlandzkich za zarządzanie pandemią.

Poruszony zostaje także temat zjednoczenia Szmaragdowej Wyspy. Prawdopodobnie po przyszłych wyborach w obu częściach Irlandii rządzić będzie Sinn Féin. Można się spodziewać referendum na temat odłączenia się Irlandii Północnej od Zjednoczonego Królestwa i połączenia z Republiką.

Ostatnim gościem Studia Dublin był Jacek Wanzek – pedagog, nauczyciel i znawca historii Irlandii. 

Temat podzielonej Irlandii kontynuuje kolejny gość, który zaznacza, że dla zrozumienia tematu trzeba przypomnieć kontekst historyczny. W XVII w. Anglicy założyli swą kolonię na wyspie- plantację Ulsteru.

W 1921 r. zawarto traktat kończący irlandzką wojnę o niepodległość. Powstało wówczas Wolne Państwo Irlandzkie obejmujące 26 z 32 irlandzkich hrabstw. Pozostałe sześć pozostało częścią Zjednoczonego Królestwa. 30 stycznia 1972 w Irlandii Północnej miała miejsce Krwawa niedziela. Pokojowa manifestacja przerodziła się w zamieszki. Brytyjscy żołnierze otworzyli ogień do protestujących zabijając 13 osób. Wanzek podkreśla, że był to ogromny szok dla społeczeństwa. Skutkiem był terroryzm Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Krwawy konflikt trwał do 10 kwietnia 1998 r., kiedy zawarto porozumienie wielkopiątkowe.

Studio Dublin 14. 05. 2021 – Alina Wirzynkiewicz, Bogdan Feręc, Jacek Wanzek, Jakub Grabiasz. 38 lat od śmierci Przemyka

Piątkowy poranek w eterach Radia WNET należy do Studia Dublin. W nim informacje, wywiady i analizy. Dziś prócz wieści z Irlandii także wspomnienie o Grzegorzu Przemyku w 38. rocznicę Jego zabójstwa.

W gronie gości:

  • Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com, Studio 37,
  • Jacek Wanzek – pedagog, nauczyciel i znawca historii Irlandii,
  • Jakub Grabiasz – sportowy ekspert Studia 37 Dublin,
  • Alina Wirzynkiewicz – Polka mieszkająca w Irlandii, mama trójki dzieci walcząca z guzem mózgu – gwiaździakiem anaplastycznym. 

Irlandia z powietrza, napis EIRE, Bray koło Dublina fot. Garda Air Support Unit

Gdy nasz radiowy samolot opada na płycie lotniska w Dublinie i słyszą Państwo dźwięki jingla „Studia Dublin” to znak, że w eterze pojawią się głosy Tomasza Wybranowskiego i Bogdana Feręca, redaktora naczelnego portalu Polska-IE.com.

Tym razem rozmowa dotyczyć będzie śmiałej tezy czy Europa zmieni się w federacyjny kraj na wzór Stanów Zjednoczonych? Takie pytanie może bowiem trapić rządzących Republiką Irlandii, opozycję, samych mieszkańców i rezydentów.

A wszystko to z powodu Next Gneration European Union, czyli wielkiego funduszu odbudowy po czasie pandemii, przyrównywanego bardziej niż na wyrost do powojennego planu Marshalla.

O co chodzi? Już wyjaśniamy. Oto Międzynarodowy Fundusz Walutowy, organizacja działająca przy ONZ, zaczyna stanowczo wchodzić w buty dawnych komisarzy Związku Socjalistycznych Republik Radzickich.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy chce, aby Irlandia rozważyła podniesienie swoich podatków, kiedy wyjdzie z pandemii koronawirusa. Wtedy szybciej wyjdzie z kryzysu.

Brzmi to trochę jak oksymoron, ale Międzynarodowy Fundusz Walutowy przekonuje, że wyższe lub wprowadzenie dodatkowych podatków pozwoli na zachowanie przewagi Republiki Irlandii, która konkuruje na rynku Europejskim.

Tylko MFW nie zauważa, że Irlandia rzeczywiście przyciąga inwestycje zagraniczne właśnie dlatego, że podatek / Corporation Tax dla firm wynosi 12,5 procenta.

Włoscy turyści podczas Patrykowej parady A.D. 2019. Czy „nocny burmistrz” stołecznego Dublina przywróci blask nocnemu życiu miasta? Fot. (c) Studio 37 Dublin.

Ożywienie życia nocnego uważa się za istoty element wychodzenia Dublina z pandemii i zauważono, że wcześniejsze plany, należy obecnie bardzo przyspieszyć. Rada Miasta Dublina zagłosowała za utworzeniem nowego stanowiska, a tym będzie urząd „nocnego burmistrza”, który sprawował będzie pieczę nad nocnym życiem miasta.

Nocny burmistrz ma zajmować się wszelkimi aspektami życia nocnego stolicy, ale przede wszystkim inspirować do przywrócenia życia, jakie charakteryzowało w godzinach nocnych stolicę Irlandii.

Wniosek o powołanie „burmistrza nocy”, złożyli radni Fine Gael. Rada Miasta Dublina przyklasnęła takiemu rozwiązaniu.

Nie wiadomo jeszcze, kto zostanie nocnym burmistrzem stolicy, ale kandydatury mają pojawić się niebawem.

Bogdan Feręc, szef portalu Polska-IE i głos Studia 37. 

 

Tymczasem irlandzki minister zdrowia Stephen Donnelly stwierdził dzisiaj, że nie jest ogromnym zwolennikiem szybkich testów i jednocześnie dodał, że w społeczeństwie krążą błędne opinie na ten temat.

Minister Donnelly podkreślił, że nie można mieć pewności, iż po otrzymaniu negatywnego wyniku w kierunku koronawirusa (a test wykonany był szybkim testem antygenowym) osoba badana  wolna jest od wirusa.

Ministrowi zarzucono, że z jednej strony popiera szybkie testy, ale jednoczenie mówi, iż nie ma sensu ich używać. Na to Stephen Donnelly odpowiedział:

To jest propaganda. To nie jest fakt.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Bogdanem Feręcem:

 


Grzegorz Przemyk był młodym polskim poetą i synem poetki, działaczki opozycyjnej na rzecz wolności, pani Barbary Sadowskiej.

Klepsydra Grzegorza Przemyka. Fot. autora anonimowego (domena publiczna), Wikipedia

38 lata temu, 14 maja 1983 r., zmarł w szpitalu brutalnie pobity w komisariacie. Niespełna dziewiętnastoletni maturzysta Grzegorz Przemyk został zatrzymany przez funkcjonariuszy MO, a następnie brutalnie pobity w komisariacie na warszawskim Starym Mieście. 

Oto kalendarium tych tragicznych zdarzeń: 12 maja 1983 r. milicjanci zabrali Grzegorza Przemyka z pl. Zamkowego w Warszawie na komisariat. Otrzymał kilkadziesiąt ciosów pałkami w barki i plecy oraz kilkanaście ciosów w brzuch. Przewieziony do szpitala zmarł po dwóch dniach.

Pogrzeb Przemyka 19 maja na Cmentarzu Powązkowskim stał się wielką manifestacją sprzeciwu wobec władzy komunistycznej. Wzięło w nim udział kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w tym wielka liczba młodzieży. Pogrzeb poprzedziła msza święta odprawiona dzięki staraniom ks. Jerzego Popiełuszki w kościele św. Stanisława Kostki.

W toku śledztwa, nadzorowanego przez kierownictwo reżimu, na podstawie spreparowanych dowodów zostali za ten czyn skazani: lekarka oraz dwóch sanitariuszy.

W toku trwającego kilkudziesiąt lat działań, które wyjaśniły wszystkie okoliczności zdarzenia, żaden z prawdziwych oprawców nie poniósł.zasłużonej kary, której nie udało się wymierzyć nawet po formalnym obaleniu systemu opresji w 1989 roku i odzyskaniu przez Polskę niepodległości, także po roku 2015. Co ciekawe wszyscy są znani…

Śledztwo w sprawie śmierci Przemyka prowadził również Instytut Pamięci Narodowej. W 2009 r. zarzuty utrudniania wyjaśnienia śmierci Przemyka usłyszał były minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak, jednak z powodu przedawnienia karalności IPN umorzył w 2012 r. postępowania przeciwko niemu i 20 innym podejrzanym.

Od postanowienia śledczych IPN odwołali się do Sądu Rejonowego dla Warszawy-Śródmieścia m.in. ojciec Przemyka – Leopold, Cezary F. – przyjaciel maturzysty i świadek bicia go przez milicję oraz dawny adwokat matki Przemyka – mecenas Maciej Bednarkiewicz. Żądali wznowienia postępowania, ale w maju 2013 r. warszawski sąd utrzymał w mocy decyzję śledczych IPN.

Juliusz Erazm Bolek. Fot. Miłosz Manasterski.

Śmierć Grzegorza Przemyka odbiła ślad i w polskiej poezji. W 2017 roku spośród wielu ważnych propozycji tytuł WIERSZ ROKU otrzymał poemat „Corrida”, którego autorem jest Juliusz Erazm Bolek. 

Ten fakt ogłoszono uroczyście w warszawskim Klubie Księgarza (Rynek Starego Miasta 22/24) 21 marca 2017 roku w Dniu Światowego Dnia Poezji.

WIERSZ ROKU – poemat „Corrida” Juliusza Erazma Bolka powstawał w oparciu o tragiczne losy poety Grzegorza Przemyka i jego matki, również poetki, Barbary Sadowskiej, znanej z walki z komunistycznym systemem PRL. Syn został zamordowany przez milicjantów, wykonujących polityczne dyspozycje swoich mocodawców ulokowanych w komunistycznych władzach PRL.

Dostali oni zadanie, aby tak skatować nastolatka, „by nie było śladów”. Miało to przekonać matkę, żeby zaprzestała angażowania się w sprawy polityczne.

Od tamtych czasów minęło dokładnie 38 lat. Chichot złego losu i uśmiechy cyników, zauszników poprzedniego systemu, nie milkną i nie znikają.

Mimo, że udało się ustalić personalia wszystkich oprawców Grzegorza Przemyka, to do tej pory, po zakończeniu dyktatury w 1989 roku, a nawet po wyborach z 25 października 2015 roku, NIE DOSZŁO do wymierzenia im zasłużonej kary za ich bestialski czyn.

Dzisiaj nie trzeba zabijać, katować, męczyć, aby pozbawić kogoś poczucia godności i świadomości, że „jest się potrzebnym”.

Tutaj do wysłuchania opowieść o Grzegorzu Przemyku:

 

 

Po tygodniach niebytności na antenę „Studia Dublin” powraca w świetnym stylu, niemal tak dobrym jak Iga Świątek podczas turnieju w Rzymie, Jakub Grabiasz.

Z naszym ekspertem od sportu rozmawiamy przede wszystkim o tym, że na boiska irlandzkie zawitał sport grupowy. Czyżby to znak, że odmrażanie po covidowej dżumie w pełni, także w sporcie?

Tutaj do wysłuchania sportowa depesza Jakuba Grabiasza:

Jacek Wanzek. Fot. arch. własne.

 

Jacek Wanzek, mój kolejny gość, spełnia się jako pedagog. Jest absolwentem filologii polskiej i ukończył Wydział Dowodzenia i Operacji Morskich w Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni.

Nauczyciel języka polskiego oraz historii w Szkole Polskiej im. Wisławy Szymborskiej w Galway (Republika Irlandii). Tutaj wielkie ukłony dla dyrektor tej placówki pani Magdaleny Staszek.

Publikuje swoje teksty w „Kresowym Serwisie Informacyjnym”, miesięczniku „Kurier Wnet” oraz w portalu Polska-IE.com. Interesuje się historią, bezpieczeństwo narodowe, zagadnieniami Kresów Wschodnich Rzeczpospolitej i tematyką II Wojny Światowej. Jest przede wszystkim – jak mawia z wielkim uśmiechem – dumnym tatą Anastazji i Natana.

Jacek Wanzek opowiada o kwietniowych i majowych rocznicach z annałów najnowszej historii Irlandii. Kwiecień to przecież miesiąc wspomnień o Powstaniu Wielkanocnym, zaś maj to pamięć o rozstrzelanych przez Anglików bohaterach zrywu wolnościowego.

W drugiej części rozmowa dotyczy kondycji polskiej edukacji na Szmaragdowej Wyspie i tego, jak radzą sobie weekendowe szkoły pod ciosami koronawirusa.

Jacek Wanzek daje się także poznać jako poeta. Oto próbka jego talentu.

Tutaj do wysłuchania rozmowa z JackiemWanzkiem:

 

 

Dzisiaj bardziej niż poproszę o wsparcie i pomoc dla Aliny Wirzynkiewicz (na zdjęciu), wspaniałej i młodej mamy trójki pięknych dziewczynek, która walczy o życie z guzem mózgu.

Jak wiele tysięcy Polek i Polaków, pozostających bez szans na dobrą pracę i perspektyw 10 – 15 lat temu, wyjechała na Szmaragdową Wyspę i zamieszkała w Belfaście.

 

W październiku 2019 roku Alina otrzymała bardziej niż złą wiadomość. Tę najgorszą. Lekarska diagnoza nie pozostawiała złudzeń i ciąży nad nią na kształt wyroku do dziś. Nowotwór!…

Wyniki biopsji wykazały, że to złośliwy i nieoperacyjny guz mózgu – gwiaździak anaplastyczny, stopień III.

Młoda mama trójki dzieci – Amelii (13 lat), Alicji (11 lat) i Aleksandra (5 lat), które są dla niej absolutnie wszystkim, musiała natychmiast zacząć wielką batalię o swoje życie! Po przepłakanych pierwszych chwilach stwierdziła, że nie podda się i podejmie walkę!

Myślałam tylko o tym, jak bardzo chciałaby być przy swoich dzieciach. Te myśli i widok moich dzieci w przyszłości każdego dnia dodawał mi mocy w nierównej walce z glejakiem. – mówi Alina Wirzynkiewicz.

Niezbędna okazała się operacja. 16 września 2020 roku lekarze podjęli próbę usunięcia guza, jednak ze względu na rozmiar i umiejscowienie nie udało się wyciąć go w całości. Po zabiegu nieodzowne stało się leczenie za pomocą immunoterapii.

 

Alina Wirzynkiewicz ze swoimi dziećmi. Fot, arch.własne.

Wtedy dowiedziała się, że pozostaje jej jedynie konwencjonalne leczenie, czyli radio i chemioterapia. Mankamentem takiej formy leczenia jest wycieńczenie organizmu i ledwie dwa procent szans, że terapia się powiedzie.

I tym razem nie poddała się! Od razu zaczęła szukać innych rozwiązań. Wkrótce dowiedziała się o pewnej klinice w Niemczech, gdzie pacjentów z glejakiem tego typu poddaje się zabiegom immunoterapii.

Immunoterapia raka to nowa i rewolucyjna strategia leczenia nowotworów, która polega na aktywacji układu immunologicznego.

Każdy człowiek dysponuje naturalnymi mechanizmami obronności przeciwnowotworowej, ale trzeba je wyzwolić. Rozwój i przebieg wielu chorób nowotworowych związany jest z ucieczką nowotworu spod kontroli układu immunologicznego.

Rak, a więc i glejak, oszukuje mechanizmy immunologiczne i staje się nierozpoznawalny dla układu odpornościowego.

Pojechałam tam pod koniec października na miesiąc immunoterapii, która może sprawić, że stanie się nieaktywny i nie będzie już odrastał.

Niestety potem pojawiły się ataki padaczki, a przez pandemię groziło mi, że znowu nie zobaczę dzieci przez następne miesiące, a rozłąka nie pomaga w leczeniu. – wspominała Alina Wirzynkiewicz w jednym z wielu wywiadów, tym razem dla portalu parenting.pl.

Jak twierdzi, czuwa nad nią boska moc i potęga. Cuda się zdarzają i – jak twierdzi – znikąd dotarła do niej wiadomość, że zbliżonej terapii można poddać się w Polsce, w jednej z klinik pod Poznaniem.

Tutaj właśnie jestem i leczę się dalej, immunoterapią i holistycznymi metodami. Czuję się w tej chwili bardzo dobrze, nie odczuwam żadnych symptomów tego guza. – mówi z radością, ale ze smutkiem w oczach.

Alina czeka teraz na wyniki diagnostyki molekularnej w Hamburgu, która odpowie na pytanie najważniejsze: na co guz będzie wrażliwy i jakie leczenie należy pilnie podjąć.

Niestety na kolejne badania trzeba poczekać. Koszty medycznych zabiegów i terapii są niewyobrażalne. Alina martwi się wciąż utrzymaniem, edukacją i przyszłością swoich trzech córeczek.

Kocham dziewczynki i synka nad życie, chcę dla nich żyć, a one są moją siłą napędową do walki z glejakiem. Codziennie staram się być dla nich jak najlepszą matką, jaką potrafię dla nich teraz, w chorobie być. I walczę, dlatego wciąż mocniej.  – mówi Alina Wirzynkiewicz.

Alinę cechuje niezłomność, wielki optymizm i apetyt na życie. Wie jedno, że gdy pokona glejaka to będzie pomagała ludziom, takim jak ona by uświadomić, że nie można się poddawać a sama diagnoza nie jest wyrokiem.

Drogie słuchaczki i słuchacze, szczególnie Ci z Wysp Brytyjskich i USA, podarujmy Alinie szansę na dalsze życie i rodzinę dla jej córek. Tutaj link, gdzie możemy pomóc Alinie i jej dzieciom: zrzutka dla Aliny

Tutaj do wysłuchania rozmowa z Aliną Wirzynkiewicz:

 

Opracowanie: Tomasz Wybranowski

Współpraca: Katarzyna Sudak, Jakub Grabasz i Bogdan Feręc – Polska-IE.com

Oprawa fotograficzna: Tomasz Szustek

 


Partner Radia WNET

 

(C) Produkcja: Studio 37 Dublin Radia WNET – maj 2021 roku

 

Czy zwycięstwo neomarksizmu i jego absurdów naprawdę jest nieuniknione? / Jacek Wanzek, „Kurier WNET” 78/2020–79/2021

Marksizm, w przeciwieństwie do kapitalizmu, nie wymaga solidnego wykształcenia ani dyscypliny. Zakłada stworzenie człowieka, który bez wiedzy i etosu pracy, będzie w pełni uzależniony od państwa.

Jacek Wanzek

Dziedzictwo terroru i hegemonii w wojnie kulturowej

Będąc nawet mało wnikliwym obserwatorem życia publicznego i wydarzeń zachodzących na globie, nie sposób nie zauważyć, iż jesteśmy świadkami przewalającej się z hukiem przez świat wojny cywilizacyjnej. Znany nam stary porządek świata, oparty na myśli greckiej, prawie rzymskim i religii chrześcijańskiej raz po raz musi dawać odpór coraz to prężniejszym i śmielszym atakom ze strony ideologii, którą dziś eksperci określają mianem marksizmu kulturowego.

W zasadzie cywilizacja chrześcijańska od zawsze musiała zmagać się z siłami dążącymi do jej unicestwienia. Niezależnie od tego, czy były to działania odśrodkowe, czy zewnętrzne. Jednak nawała ta w tak zintensyfikowanej formie rozpoczęła się na dobre podczas tak zwanej rewolucji francuskiej lub – jak kto woli – antyfrancuskiej. Niszcząca Kościół i dotychczasowy ład społeczny, przedstawiana jako dojrzałe dzieło rozumu, na które czekały wieki, rozsławiała ideę człowieka abstrakcyjnego, podczas gdy człowieka konkretnego poddawała niewyobrażalnym cierpieniom, dopuszczając się gilotynowania niepokornych czy zbrodni ludobójstwa w Wandei. Francja, najstarsza córa Kościoła, spłynęła krwią.

Francuskie wzorce a sprawy w Rosji

Mimo sadystycznego wręcz okrucieństwa, rewolucja francuska przez ponad sto lat stanowiła pierwowzór dla wszystkich, którzy występowali przeciw monarszym „rządom absolutnym” oraz różnym dyktaturom.

Tak było w carskiej Rosji. Tam doświadczenia z Francji posłużyły za pewnego rodzaju schemat. Walka o konstytucję, zniesienie przywilejów, uznanie praw człowieka i obywatela – a później już z górki. Najpierw terror kolektywny, a następnie dyktatura jednostki. Rzecz jasna, wszystko to pod płaszczykiem walki o „równość, wolność i braterstwo”. Nietrudno bowiem doszukać się w rewolucji bolszewickiej licznych analogii do przewrotu z Francji. Polaryzacja stanowisk, wskazywanie wroga ludu, wdrożenie pojęcia kontrrewolucji łudząco przypominały rządy Robespierre’a.

Sami bolszewicy określali się przecież mianem proletariackich jakobinów, nawiązując tym samym wprost do Wielkiej Rewolucji. Stosunkowo łatwo było przewidzieć skutki takich inspiracji. Dławienie wszelkich przejawów opozycji, zwalczanie Kościoła i wszechobecna, obezwładniająca tyrania wypełniały codzienność rewolucyjnej Rosji. Wszak „terror bez cnoty jest zgubny, cnota bez terroru jest bezsilna” – tłumaczył autor jakobińskiego terroru Maximilian de Robespierre.

Jednak władza oparta na terrorze nie może utrzymywać się w nieskończoność. Obnażyły to dobitnie doświadczenia obu rewolucji. Okazało się też, że pomimo olbrzymiej propagandy, klasa robotnicza nie wsparła masowo przewrotu dokonanego przez bolszewików. Dramat II wojny światowej i nędza gospodarcza komunizmu wpłynęły na ogromny spadek społecznego zaufania, a co za tym idzie – znacznie ograniczyły popularność marksizmu wśród zachodnich społeczeństw, które były bardziej zafascynowane amerykańskim stylem życia.

Reforma marksizmu i „nowa kontrrewolucja” przez słowa i kulturę

Stało się jasne, że ekspansja marksizmu w jego dotychczasowej formie jest niemożliwa. Potrzebna była zatem głęboka reforma.

Swoistym geniuszem w tej kwestii popisał się włoski komunista Antonio Gramsci, który głosił urbi et orbi, że trwałe przejęcie władzy za pomocą przewrotu i siły militarnej jest nie tylko nieskuteczne, ale i nieekonomiczne.

Uważał on, że głównym powodem, dla którego masy pracujące nie uległy czarowi marksizmu i nie dały wyzwolić się z kapitalistycznego uścisku, było zbyt silne przywiązanie tych mas do idei chrześcijaństwa i panującej kultury. Z tego powodu Gramsci głosił potrzebę zmian nie przez rewolucyjny przewrót, a przez hegemonię w kulturze. Co zatem należało zrobić z dotychczasowym ładem i tradycyjnymi wartościami? Rozmontować je. Zdewaluować. Ośmieszyć. Następnie zastąpić nowymi wartościami i ustanowić własną hegemonię.

Oczywiście marksiści nie zakładali przejęcia władzy od razu, dlatego opracowali długofalowy plan, zorientowany na tak zwany marsz przez instytucje. Na czym on polegał? Ogólnie rzecz ujmując, strategia ta ma doprowadzić do zmian kulturowych poprzez przejęcie instytucji społecznych odpowiedzialnych za kształtowanie ludzkiej świadomości. W praktyce oznacza to obsadzenie przez marksistów szkół, uczelni, ministerstw, banków i szeroko rozumianych instytucji kultury. Jednak to nie wszystko. Celem jest również zmiana postrzegania instytucji rodziny, religii, deprecjacja tradycyjnych wartości czy odrzucenie idei państw narodowych.

Niszczenie ich i tworzenie od podstaw nowych instytucji byłoby czasochłonne i mogłoby się okazać nieefektywne, dlatego postanowiono dokonać przewartościowania starych, wykorzystując przy tym istniejące już społeczne zaufanie do nich.

Dlaczego jednak w okresie tak wysoce rozwiniętego kapitalizmu, rosnącego dobrobytu i rozwoju cywilizacyjnego człowiek miałby tak drastycznie zmieniać obraz społeczeństwa? Według Herberta Marcuse’a, profesora Uniwersytetu Brandeisa oraz głównego ideologa rewolucji studenckiej z 1968 roku, żyjemy jedynie w iluzji wolności, a dotychczasowy dobrobyt jest okupiony zniewoleniem jednostki. Ten przedstawiciel słynnej szkoły frankfurckiej uważał, że człowiek, który „ułożył się” z systemem, nie jest zdolny do jakichkolwiek zmian społecznych. Marcuse marzył, aby to grupy dotychczas marginalizowane przez system dokonały przewrotu społecznego i budowy nowej aksjologii. Uważał bowiem, że jedynie ludzie wykluczeni nie zostali skażeni systemem i wyłącznie oni mogą dokonać zmian. Kim według Marcuse’a miały być te osoby? Namaszczeni do tego zostali różnego rodzaju autsajderzy: homoseksualiści, feministki, hipisi, tułacze, prowokatorzy, bezrobotni, studenci etc. W skrócie – tak zwana Nowa Lewica.

To oni mają za zadanie wywrócić do góry nogami obecną, represywną według nich cywilizację.

Dotychczasowa kultura oparta na sublimacji ma zostać zastąpiona antykulturą. Ma zerwać z dotychczasowym sposobem pojmowania moralności ograniczającej człowieka i tłamszącej jego popędy, których zaspokojenie według marksistów jest podstawą szczęśliwości obywatela.

Aby ową szczęśliwość osiągnąć, należy odrzucić tradycyjne związki i wartości, a patriarchalny model rodziny powinien zostać zniesiony.

Kościół – największy wróg neomarksistów

Największego wroga lewica upatruje zatem w Kościele i moralności chrześcijańskiej. To właśnie rewolucja seksualna ma dokonać rewolucji społecznej, a nie odwrotnie – głosił Erich Fromm. Marksiści doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że młody człowiek, który w łatwy sposób oddaje się zaspokajaniu swych potrzeb seksualnych, jest odciągany od tego, co ważne w społeczeństwie kapitalistycznym. Nie kanalizuje swojej energii w sposób wartościowy, lecz poprzez permanentne oddawanie się seksualnym przyjemnościom. Postawa taka z kolei stawia go w konflikcie z wymagającymi autorytetami w postaci rodziców czy nauczycieli. Są oni postrzegani przez niego jako przedstawiciele opresyjnego systemu, a to już prosta droga do napięć i buntów przeciwko nim, a w konsekwencji przeciw systemowi. Po co bowiem ulegać opresyjnym i przaśnym nakazom społecznym, skoro można w pełni i bez zobowiązań oddawać się pokusom hedonizmu?

W dobie Netflixa, powszechnej aborcji czy tanich lotów młodzi ludzie coraz mniej zainteresowani są przykrym obowiązkiem rodzicielstwa, tworzeniem rodziny i wynikającą z dorosłości odpowiedzialnością.

Człowiekowi „wyzwolonemu” ciężko jest podporządkować się ascetycznym normom, więc dąży do ich unicestwienia. O to właśnie chodzi marksistom, którzy rewolucje seksualną postrzegają jako sprytne narzędzie do osiągnięcia swoich dawno zamierzonych celów. Marksizm, w przeciwieństwie do kapitalizmu, nie wymaga solidnego wykształcenia ani dyscypliny w celu osiągnięcia względnego dobrobytu. Wręcz przeciwnie, zakłada stworzenie nowego człowieka, który pozbawiony elementarnej wiedzy i etosu pracy, będzie w pełni uzależniony od państwa, które w łatwy sposób sobie go podporządkuje.

Mimo niewytrzymujących krytyki antyutopijnych założeń, teorie neomarksistowskie znajdują duży poklask w społeczeństwach zachodnich. Podobnie dzieje się także w Polsce. Propaganda środowisk lewicowych okazała się niezwykle skuteczna. Stało się bowiem normą, że poglądy jeszcze niedawno określane mianem konserwatywnych, są przedstawiane w lewicowej narracji jako rasistowskie, zabobonne i homofobiczne.

Dziś osoby o przekonaniach nieodpowiadającym nowym normom spychane są na margines dyskursu publicznego i politycznego, i postrzegane jako faszystowscy troglodyci o zacofanym światopoglądzie. Dlaczego tak się dzieje? To kolejny element marksistowskiej ideologii. Wspomniany wcześniej Herbert Marcuse swoim dziele pt. Tolerancja represywna pisał: „Wyzwalająca tolerancja (tolerancja represywna) oznaczałaby zatem nietolerancję wobec prawicy i tolerancję dla ruchów lewicowych. Jeśli chodzi o zakres tej tolerancji i nietolerancji, musiałaby się ona rozciągnąć zarówno na płaszczyznę działania, jak i też dyskusji i propagandy, na słowa i czyny (…)

Brak tolerancji dla ruchów reakcyjnych, zanim jeszcze staną się one aktywne, nietolerancja skierowana również przeciw myśleniu, poglądom i słowom (przede wszystkim nietolerancja wobec konserwatystów i politycznej prawicy)”.

W skrócie: brak tolerancji dla nietolerancji.

Po raz kolejny zatem całe społeczeństwa poddaje się terrorowi typowemu dla ruchów wywrotowych. Dziedzictwo terroru objawia się dziś przede wszystkim w nieopisanej agresji słownej i w szantażu poprawności politycznej, która coraz skuteczniej zamyka usta „niepokornym”. Słaba kondycja Kościoła, brak autorytetów i finansowanie lewicowych organizacji przez różnego rodzaju „filantropów” tylko przyśpieszają rozkład europejskich wartości. „Postęp” zdaje się być nieunikniony. To, co jeszcze niedawno można było jedynie wyczytać w antyutopiach Orwella czy Huxleya, dziś staje się nieodzownym elementem naszej rzeczywistości. Czyżby nadchodził nowy wspaniały świat?

Artykuł Jacka Wanzka pt. „Dziedzictwo terroru i hegemonii w wojnie kulturowej” znajduje się na s. 20 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jacka Wanzka pt. „Dziedzictwo terroru i hegemonii w wojnie kulturowej” na s. 20 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Czy polskim emigrantom zależy na przekazaniu narodowej tożsamości swoim dzieciom? Co pomaga ją zachować na emigracji?

Rodzice, którzy umniejszają rolę języka ojczystego w kraju nowego osiedlenia, wyrządzają swoim dzieciom wielką krzywdę, pozbawiając je podstawowego narzędzia zgłębiania narodowego dziedzictwa.

Jacek Wanzek

Zjawisko emigracji towarzyszy ludzkości od zarania dziejów, a jej motywy były tak różne, jak różni byli ludzie, którzy się na nią decydowali. Dziś, przy galopującej globalizacji, dostępie do tanich lotów i wciąż „kurczącym się” świecie, przemierzanie globu w poszukiwaniu lepszego życia stało się łatwo dostępne i banalnie proste. Jednak czy decyzja o emigracji nie przychodzi nam zbyt łatwo?

Co sprawia, że decydujemy się opuścić bliskie naszemu sercu rodzinne strony, nie myśląc przy tym o daleko idących tego przyszłych konsekwencjach?

Jedni powiedzą, że to względy ekonomiczne, inni, że ciekawość świata, lżejszy chleb. Bez względu na to, co nami powoduje, nie możemy zapomnieć o jednym – o korzeniach. To one konstytuują naszą tożsamość, pomagają odpowiedzieć na pozornie błahe pytania: „kim jestem?” i „dokąd zmierzam?”. Aby uzyskać tę odpowiedź, trzeba na chwilę się zatrzymać, spojrzeć wstecz i zagłębić się w… polskość. Czy polscy emigranci ową polskość w odpowiedni sposób pielęgnują? (…)

Przede wszystkim przez dbałość o język ojczysty. To on jest jednocześnie nośnikiem kultury i narzędziem, które ją kreuje i definiuje. To podstawowa wartość, która scala nas jako wspólnotę narodową. Rodzice, którzy umniejszają rolę języka ojczystego w kraju nowego osiedlenia, nie zdają sobie sprawy, jak wielką krzywdę wyrządzają swoim dzieciom, pozbawiając je podstawowego narzędzia zgłębiania narodowego dziedzictwa, mostu do szeroko rozumianej polskości. (…)

Polskę trzeba zobaczyć, ją trzeba czuć, znać, pokochać. Nieść razem z nią cały ten bagaż wszystkich pokoleń, które nie zawsze wiedziały, jak się z nią obchodzić, i którym ów bagaż czasem ciążył. Polskości nie można się wstydzić. Trzeba z niej dla siebie wykrzesać to, co najlepsze. Gdzie zatem jej szukać? Gdzie rozpocząć podróż w poszukiwaniu tożsamości? To proste – na Kresach.

Jak mówił marszałek Piłsudski: „Polska to obwarzanek: kresy urodzajne, centrum – nic”. I choć nie trzeba się z tym poglądem godzić, to jednak nie jest to stwierdzenie nie mające podstaw. Kresy bowiem to swoista kolebka polskości – kształtowanej mieczem, pługiem i piórem.

To tutaj, na wschód od rzeki Bug, formowało się to, co można określić mianem polskiej duszy. Sienkiewiczowska trylogia, arkadyjski mit, obrońcy przedmurza czy nie mająca sobie równych staropolska kuchnia – wszystko to jest wspaniałym pokłosiem polskiej obecności na wschodnich rubieżach dawnej Rzeczpospolitej. (…)

Razem z ziemiami wschodnimi II RP utraciliśmy ok. 50% naszego ówczesnego terytorium, łącznie z Wilnem i Lwowem, które wspólnie z Warszawą i Krakowem stanowiły krwiobieg polskiego życia kulturalnego. To ogromna, wielowymiarowa strata dla Polski. Zatem czy bez Kresów możemy mówić o jakiejkolwiek świadomości i tożsamości? Czy bez niej nie pozbawiamy siebie miana narodu, ograniczając się jedynie do bycia masą etniczną, którą cechuje co najwyżej patriotyzm stadionowy?

Cały artykuł Jacka Wanzeka pt. „Emigracyjna tożsamość. Droga do niej wiedzie przez Kresy” znajduje się na s. 8 „Kuriera WNET” nr 68/2020, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 12 marca 2020 roku!

Artykuł Jacka Wanzeka pt. „Emigracyjna tożsamość. Droga do niej wiedzie przez Kresy” na s. 8 „Kuriera WNET”, nr 68/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego