Do niemieckich mediów nadal docierają przekłamania na temat udziału Polaków w Holokauście

Gość poranka WNET Jan Bogatko podkreślił, iż media niemieckie kolejny raz przedstawiają Polskę w niejasnym świetle odnosząc się do naszego stosunku do Żydów podczas II wojny światowej.

Cała niemiecka prasa zamieszcza dziś informacje Agencji DPA  na temat Marszu Żywych w Auschwitz-Birkenau, który odbędzie się dziś tj. 12 kwietnia 2018 roku. Według informacji Niemieckiej Agencji Informacyjnej 12 tys. Żydów przejdzie z Auschwitz do Birkenau.

Początkowo informacja DPA zaczyna się od stwierdzenia, że Auschwitz-Birkenau był to największy niemiecki obóz zagłady.

” Materiał zaczyna się ładnie, jednak za dużo byłoby szczęścia gdyby kończył się w tej samej konwencji”. DPA pisze w artykule również o tym, że w Polsce wydano ustawę która może wywołać zdjęcie odpowiedzialności za polaków, za przestępstwa jakich rzekomo dopuścili się względem Żydów. Nie da się uwolnić w tym przypadku od pewnego rodzaju przekłamań które docierają do każdej niemieckiej prasy. Informacje nadawane przez Agencję DPA są publikowane przez wszystkie niemieckie media.

Faktem w wiadomości od Agencji DPA jest to, że przy okazji Marszu Żywych spotkają się obaj prezydenci Re’uwen Riwlin i Andrzej Duda. Głównym przesłaniem wiadomości Agencji DPA jest podanie informacji o tym, że stosunki polsko-izraelskie są bardzo złe i  sytuacja ta jest wywołana kontrowersyjną nowelizacją ustawy o IPN.

 

 

Cichocki: Prowadzimy dialog z Izraelem i walczymy z antypolskimi stereotypami [VIDEO]

Bartosz Cichocki opowiedział o nowelizacji ustawy o IPN w kontekście stosunków polsko-izraelskich. Zdaniem wiceministra, tylko dzięki dialogowi możemy skutecznie walczyć z przekłamaniami historycznymi

Bartosz Cichocki, przewodniczący delegacji, która udała się do Izraela na rozmowy w sprawie dyplomatycznych kontrowersji pomiędzy Warszawą a Tel Avivem, na pytanie, czy nie jest tak, że to delegacja Izraelska powinna przyjechać do Polski, ponieważ Anna Azari naruszyła dobre obyczaje dyplomatyczne swoją wypowiedzią w Auschwitz, nasz gość podkreślił, że miejsce spotkań jest drugorzędną sprawą:

„Dogadaliśmy się, że rozpoczynamy pewien proces, następna taka wizyta odbędzie się w Polsce.  Musimy zamienić język emocjonalnych monologów na dialog profesjonalistów i cieszę się, że do tego doszło”.

Zdaniem Wiceministra Spraw Zagranicznych, w tym dialogu uderzający jest brak zrozumienia polskiej wrażliwości i polskiej historii ze strony wielu komentatorów po stronie Izraelskiej. Brak szacunku i wiedzy do Polskiej historii  jest dużo większym problemem niż sama nowelizacja ustawy o IPN i zmiana tej świadomości jest znacznie poważniejszym wyzwaniem, niż dialog na temat samej ustawy:

„Poziom świadomości o tym, kto był katem a kto ofiarą jest mniej więcej taki sam na całym świecie. Ta ustawa uświadomiła nam, że już dawno temu gdzieś zniknęli niemieccy oprawcy, zniknęły polskie ofiary , a zostały żydowskie ofiary i polscy oprawcy”.

Państwo polskie wydaje największe pieniądze na badania dotyczące II wojny światowej oraz Holocaustu. Zarzut, że w Polsce będziemy ograniczać debatę publiczną oraz wolność badań poświęconym tym wydarzeniom, jest bardzo krzywdzący. Najlepszym przykładem jest to, że nawet badania nad sprawnością polaków w Holocauście są finansowane przez państwo polskie.

Nie skupiałbym się na tym, czego jeszcze brakuje a na tym, co możemy zrobić, aby polepszyć stosunki.

jn

 

 

 

Akcja RespectUs: Szanujcie nas. Podczas II Wojny Światowej Polacy uratowali ponad 100 tys. Żydów

Gośiem Radia Wnet był Marek Miśko, jeden z twórców kampanii #RespectUs, która ma przypomnieć o Polakach ratujących Żydów.

Kampania społeczna RespectUs to oddolna inicjatywa młodych Polaków, którzy nie chcą żyć w kłamstwie. Głównym celem kampanii jest wyrażenie sprzeciwu wobec zakłamywania historii, oraz ukazywania Polski i Polaków jako kata w czasie II Wojny Światowej- możemy przeczytać na stronie założycieli inicjatywy.

Po Europie zaczęły jeździć samochody ciężarowe z napisem „Respect Us. During WW2 Poles saved over 100 000 Jews” (Szanujcie nas. Podczas II Wojny Światowej Polacy uratowali ponad 100 tys. Żydów). Akcja jest oddolną inicjatywą, stworzoną przez 8 osób.

Na stronie RespectUs znajdujemy również poruszający film.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy oraz do odwiedzenia strony https://www.respectus.pl/o-nas i zapoznania się dokładniej z kampanią.

jn

Prof. Jan Żaryn: Nie możemy przegrać batalii o historię z Izraelem, nawet jeśli będzie to bardzo kosztowna walka

Zdaniem gościa Poranka Wnet zapisy nowelizacji ustawy o IPN w zakresie karania za zbrodnie ukraińskie powinna zostać znowelizowana, ponieważ zawiera liczne nieścisłości i błędy.

Zdaniem gościa Poranka Wnet prof. Jana Żaryna, senatora PiS, można było przewidzieć konflikt na linii Warszawa Tel Awiw: Burza, jaką wywołała nowelizacja ustawy o IPN była do przewidzenia. Nie sama nowelizacja jest tutaj najistotniejsza, ale cały segment spraw, które musiały kiedyś zostać poruszone w relacjach polsko-żydowskich. W aspekcie historycznym głównym problemem jest pytanie, czy społeczność żydowska ma prawo do monopolistycznej interpretacji II wojny światowej według narracji Holokaustu, czy też istnieje miejsce na pokazanie także prawdy o cierpieniach Narodu Polskiego.

Batalii o prawdę historyczną z nie możemy przegrać, nawet jeżeli będziemy musieli ją okupić bardzo daleko idącymi ofiarami, w postaci pomówień czy wstawiania nas do „konta”. Skoro już Izrael zdecydował się tak nerwowo zareagować, to musimy kontynuować szerzenie prawdy o II wojnie światowej – podkreślił prof. Jan Żaryn.

Senator Prawa i Sprawiedliwości podkreślił, że od kwestii historycznych, znacznie ważniejszy jest wymiar finansowy spory ze środowiskami żydowskimi: Zbliżamy się do rozwiązania bardzo poważnych zaniedbań w kontaktach polsko-izraelskich, związanych z ustawą reprywatyzacyjną. To jest oczywiście ten moment, który będzie rozstrzygający, jeśli chodzi o, mówiąc kolokwialnie, dogadanie się między Polakami a Żydami.

Jan Żaryn przyznał, że zapisy przygotowane przez klub Kukiz’15 o penalizacji propagowania baderyzmu, dalece odbiegają od zasad poprawnej legislacji: Wiemy po debacie sejmowej, że te zapisy stygmatyzujące narodowościowo Ukraińców, został wprowadzony jako segment zewnętrzny do wcześniej przygotowanej przez Ministerstwo Sprawiedliwości ustawy i niewątpliwie z punktu widzenia językowego ten segment nie pasuje do pozostałych zapisów. (…) Myślę, że to był polityczny kompromis między PiS a Kukiz’15. Chciano, żeby tutaj nastąpił konsensus.

Zapisy dotyczące zbrodni ukraińskich, są słuszna merytorycznie, ale można byłoby je mądrzej zapisać. Pytanie, dlaczego senat tego nie zmienił – podkreślił w Poranku Wnet prof. Jan Żaryn.

Zdaniem gościa Poranka Wnet niezbędna będzie nowelizacja przyjętych zapisów w zakresie zakazu propagowania ideologii ukraińskich nacjonalistów: Dlatego powtarzam, kiedy kwestia nowelizacji zostanie wyciszona w sferze międzynarodowej, związanej z relacjami polsko-żydowski, zapewne trzeba będzie ją [nowelizację do ustawy o IPN] udoskonalać. Myślę, że takim momentem właściwym będzie i tak czekająca nas w parlamencie nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która ureguluje podział kompetencji między IPN a Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

ŁAJ

Obóz „na Przemysłowej” w Łodzi – niemieckie więzienie dla polskich dzieci. Działało od grudnia 1942 do stycznia 1945 r.

Większość więźniów to wojenne sieroty. Pretekstem do zsyłki mogło być wszystko: handel sznurówkami i harcerska dywersja – ale refrenem w aktach niemieckich przy każdym nazwisku jest „dziecko polskie”.

Jolanta Sowińska-Gogacz

Był to jedyny taki obóz na terenie zagarniętym przez III Rzeszę, gdzie długotrwale, bez żadnych win, wyroków i planowanych terminów zwolnień więziono najbardziej bezbronne ofiary II wojny światowej, odbierając im rodziców, domy, zdrowie, a nierzadko także życie, każąc pracować ponad dziecięce siły i stosując najokrutniejsze metody represji. Przetrzymywano w nim dzieci od niemowlęctwa do 16 lat. Po osiągnięciu górnej granicy wieku, małoletnich kierowano do lagrów dla dorosłych.

Nazwa obozu wzięła się od nazwy ulicy, którą dzieci spod plandek ciężarówek widziały po raz ostatni – Przemysłową, przecinając Bracką, niemieckie auta wjeżdżały za bramę obozu. Tam, na błotnistym placu, przed odebranym Polakom budynkiem komendantury (Przemysłowa 34), dzieci schodziły ze skrzyń ładunkowych, wpadając w otchłań tęsknoty i bólu.

Lager pełnił w sumie trzy funkcje. Był obozem koncentracyjnym, bo dzieci zebrano na zamkniętym obszarze bez możliwości obrony i wyjścia; był obozem śmierci, bo na różne sposoby doprowadzano do niepotrzebnych zgonów; był wreszcie obozem pracy. Dzieciom stworzono przeróżne warsztaty, w których urabiały sobie ręce na rzecz interesu Niemiec – szyły mundury, naprawiały buty zniszczone na wschodnim froncie, prały (związki ługowe i wrzątek niszczyły im kończyny), prostowały przemysłowe igły, same sobie równały teren tonowym walcem, tkały wkładki ze słomy, były dekarzami, ogrodnikami, kaletnikami. Miały wyznaczone normy i za ich niewyrabianie otrzymywały okrutne kary.(…)

Bez powodu były bite, karano je okropnym karcerem i zakazem pisania listów do rodziny. Po terenie lagru należało truchtać i przystawać w chwili obowiązkowego ukłonu przed esesmanem. Dzieci nie wiedziały, gdzie są – ze strachu, głodu i tęsknoty marniały i umierały. Do uciekinierów strzelano z wież strażniczych bez ostrzeżenia.

W obozie przebywało jednocześnie około tysiąca więźniów, chłopców i dziewczynek, z czego większość stanowili chłopcy. Po wyzwoleniu Łodzi znaleziono tam jeszcze ponad osiemset maluchów – wszyscy byli ciężko chorzy, a duża część niezdolna do samodzielnego opuszczenia baraku, w którym uciekający przed Sowietami Niemcy dzieci zamknęli. Dziś możemy jeszcze spotkać około trzydzieściorga Ocalałych. (…)

Do niedawna o łódzkim obozie „na Przemysłowej” wiedziało niewielu – wyniszczone fizycznie i pełne traumy dzieci nie wiedziały, jak swą historię opowiedzieć – brakowało słów, jakie miałyby moc przekazu tak trudnej historii. Poza tym, z wielu powodów, temat był wyciszany i pomijany. Dokumentacja prawie cała przepadła, więc nie ma materialnych dowodów na skalę tej zbrodni. To, co opowiadają Ocalali, można łatwo zdeprecjonować i po prostu im nie wierzyć. Sam teren obozu (między Bracką, Plater, Górniczą i murem nekropolii żydowskiej) jest obecnie zacisznym osiedlem, gdzie nie da się odnaleźć śladów tego strasznego, wojennego epizodu, a pomnik postawiony ku czci ofiar „Przemysłowej”, choć wielki i wymowny, nie zawsze właściwie jest kojarzony, bo stoi poza obrębem kacetu.

Cały artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „Obóz „na Przemysłowej” – niemieckie więzienie dla polskich dzieci” znajduje się na s. 3 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jolanty Sowińskiej-Gogacz pt. „Obóz „na Przemysłowej” na s. 3 grudniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niemiecki historyk prof. Böhler przypomina Niemcom, że podczas II wojny światowej traktowali Polaków jak zwierzynę łowną

Nad morzem w Piaśnicy siedzą sobie ludzie i nie wiedzą, że za drzewami ukryty jest pomnik, że tutaj zamordowano kilkanaście tysięcy ludzi, więcej niż w Katyniu.

Dyskusja na temat reparacji wojennych od Niemiec dla Polski, podjęta niedawno, zatacza coraz szersze kręgi. W Niemczech teraz nie pisze się o samej kwestii odszkodowań wojennych, ale zwraca się uwagę na to, jak wyglądało życie w Polsce podczas II wojny światowej. Historyk, profesor Jochen Böhler napisał na ten temat artykuł w jednym z opiniotwórczych niemieckich dzienników.

W Niemczech bardzo dużo już pisano o sytuacji w Polsce w czasie II wojny światowej, ale „jakoś to nie docierało do nikogo”. Stan wiedzy na temat tego, co się działo w Polsce w latach 1939-45, został podsumowany w tym artykule. O II wojnie światowej oczywiście dużo się mówiło, ale ostatnio dość wybiórczo. Przykładem była objazdowa wystawa zorganizowana przez jednego z niemieckich multimilionerów, zatytułowana „Zbrodnie Wehrmachtu 1941-45”. Kiedy ta wystawa „ruszyła w teren”, Jan Bogatko, jak wspomina, bardzo się zdenerwował, bo przecież te zbrodnie nie zaczęły się w 1941 roku i nie zaczęły się w Rosji.

O tym właśnie napisał Jochen Böhler, między innymi o zbrodni w Piaśnicy. Nad morzem w Piaśnicy siedzą sobie ludzie i nie wiedzą, że za drzewami ukryty jest pomnik, że tutaj zamordowano kilkanaście tysięcy ludzi, więcej niż w  Katyniu. Piaśnica mogłaby być takim samym symbolem. Była to zbrodnia bez precedensu. W 1939 roku na samym początku wojny Niemcy rozstrzelali tam tysiące ludzi, polską inteligencję i Niemców z antyhitlerowskiej opozycji, których wrzucano do tych samych dołów.

Autor nazywa Polaków w czasie okupacji zwierzyną łowną i stwierdza, że rozmiar niemieckiej przemocy przerasta możliwości wyobraźni. W Niemczech o wypędzeniach wie się jedynie tyle, że Niemcy musieli opuścić swoje wschodnie tereny, oddając je Polsce. Dlatego Jochen Böhler opisał, jak Niemcy wypędzali ludzi z Pomorza i Wielkopolski. Rodzice Jana Bogatki 13 grudnia 1939 roku w trakcie obiadu zostali wezwani do opuszczenia mieszkania. Po trzech miesiącach w obozie koncentracyjnym zostali wypuszczeni gdzieś w Kieleckiem w czasie mroźnej zimy.

Takich historii w Niemczech się nie zna. Dobrze, że o tym się przypomina, również Polakom, którzy też o nich zapominają. Artykuł nie odnosi się do kwestii reparacji, gdyż nie jest im poświęcony. Jan Bogatko jest zdania, że „dobrze, że się o tym mówi, trzeba najpierw powiedzieć, co się zdarzyło, gdzie się zdarzyło, jak się zdarzyło, a na końcu się powinno poprosić rachunek”. Ma nadzieję, że do tego kiedyś dojdzie.

Felietonu można posłuchać w czwartej części Poranka WNET.

JS

Nasze społeczeństwo wyręcza rządzących. Tak było z przywróceniem Święta Niepodległości i pamięci o Żołnierzach Wyklętych

Ile jeszcze czasu musi upłynąć, by światu ponownie uzmysłowić, iż II wojnę światową wywołali Niemcy i to za ich sprawą ludzkość doświadczyła tylu nieszczęść osobowych i materialnych?

Jadwiga Chmielowska

Tuż po wojnie żyło pokolenie bezpośrednio nią dotknięte. Im nie potrzeba było tłumaczyć, co się wydarzyło. Niemcy uciekli w milczenie, a pod pręgierzem postawiono Hitlera i jego współwyznawców ideologicznych. (…)

Kiedy kraje środkowoeuropejskie takie jak Polska zmagały się z okupacją sowiecką, zastrzyk finansowy w postaci planu Marshalla stawiał na nogi gospodarkę niemiecką, co pozwoliło Niemcom dość szybko snuć plany dobrobytu bez obciążeń moralnych. Kompleks winy został przyćmiony sukcesami Volkswagena i Mercedesa, Simensa, Boscha, Deutsche Banku, Postu, Bahnu itd. – tak na marginesie, rozwijających się podczas wojny za sprawą pracujących w tychże fabrykach więźniów obozowych skazanych na zagładę.

A tak już to bywa, że mocarstwo finansowe jest na świecie postrzegane inaczej niż kraj biedny. Dano więc w latach 60. przyzwolenie na głosy „intelektualistów” o nieobarczaniu młodego pokolenia niemieckiego skutkami „faszyzmu czy hitleryzmu”. Cóż z tego, że dziadek mordował więźniów w obozach śmierci, a babcia administrowała kartoteką; przecież oni nie mieli wyjścia – podlegali rozkazom, i tyle. To nie Niemcy, ale jacyś „nazi” decydowali wówczas. Nikomu nie przeszkadzał kult wielkich Niemiec, wiszące w domach fotografie dziadka w mundurze SS czy organizowanie tu i ówdzie spotkań „kombatantów” lub „wypędzonych”. Do tego nagminne było stygmatyzowanie i poniżanie narodów Europy zamieszkujących jej wschodnie tereny. (…)

W Polsce paradoksalnie bywa tak, że społeczeństwo skutecznie wyręcza rządzących. Tak było z przywróceniem Święta Niepodległości, za sprawą Marszu Niepodległości 11 listopada organizowanego przez środowiska niepodległościowe młodych ludzi. Tak było z przywołaniem pamięci o Żołnierzach Wyklętych.

Tak jest również obecnie, w przypadku głośnej akcji społecznej przeciwko relatywizowaniu odpowiedzialności za II wojnę światową, np. za sprawą procesu wytoczonego przez byłego więźnia Auschwitz, czy objeżdżającej Niemcy i siedziby telewizji ZDF lawety z umieszczonym na niej symbolem Hitlera i obozu koncentracyjnego oraz tekstem, że obozy zagłady były niemieckie. (…)

Czy ciągle społeczeństwo musi wyręczać rządzących (…)?

Od dłuższego czasu twórcy filmowi zmagają się z decydentami, próbując przekonać ich o potrzebie realizacji filmowej antologii o niemieckich obozach zagłady, cyklu 25 filmów edukacyjnych, w kilku wersjach językowych, które mają być ogólnie dostępne, bez ograniczeń, dla każdego, a szczególnie dla szkół, ambasad itd.

Zrealizowano już dwa filmy (Koncentrationslager Flossenburg i Koncentrationslager Stutthof), głównie sfinansowane przez samych twórców, znanych dokumentalistów – reżyserem jest Leszek Ciechoński, a realizatorem zdjęć i producentem – Piotr Zarębski. Przy realizacji filmów aktywnie uczestniczą studenci szkoły medialnej, którzy tworzą swoje etiudy.

Mimo pozytywnych opinii, poparcia kombatantów i więźniów obozów, wielu ważnych patronów medialnych, projekt utknął w… zaciszach gabinetów urzędniczych, powodując wstrzymanie realizacji kolejnych filmów. Czy naprawdę nie można w Polsce zrobić czegoś normalnie? Czy tak ważne projekty muszą napotykać trudności przypominające niewydolny, miniony ustrój?

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Urzędnicy a racja stanu” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Urzędnicy a racja stanu” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Kurier WNET” 38/2017, Luiza Komorowska, Antoni Opaliński: Opowieść jak z Hitchcocka o polskim lotniku-bohaterze

O Alexie Herbście, pilocie czasów wojny, o filmach nakręconych o nim i z jego udziałem, oraz o tym, co zawdzięcza spotkaniu z tym niezwykłym człowiekiem, mówi reżyser dokumentalista Sławomir Ciok.

Luiza Komorowska
Antoni Opaliński
Sławomir Ciok

Zapomniany bohater, który nie chciał mówić, że jest bohaterem

W wieku 99 lat zmarł w Edmond w USA kapitan Witold Aleksander Herbst, pilot polskich dywizjonów lotniczych 303 i 308 walczących w bitwie o Anglię. Jest Pan autorem filmu dokumentalnego o lotniku Alexie Herbście, a także jednym ze współautorów filmu, na który czeka bardzo wiele osób – filmu fabularnego o Dywizjonie 303.

Moje spotkanie z Alexem Herbstem kilka lat temu zaowocowało tym, że znaleźliśmy nić porozumienia, która po pewnym czasie umożliwiła mi realizację filmu, w którym pokazane jest całe jego życie. To jest pełnowymiarowy film, robiony według amerykańskich reguł. Było to możliwe dzięki osobowości jego bohatera, która potrafiła ożywić ten film i pomóc mi udźwignąć temat.

Jak Pan znalazł zapomnianego bohatera?

Zawsze szukałem ludzi, którzy niosą w sobie ciekawe, nieopowiedziane historie i byliby gotowi podzielić się ze mną wspomnieniami, spostrzeżeniami, swoją osobowością. W Ameryce każde spotkanie zaczyna się od tego: opowiedz mi swoją historię. I tam od razu przechodzi się do konkretów, a później jest czas na dopytywanie o szczegóły. Nie traci się czasu na przypominanie całej historii, tylko skupia się na najważniejszym, na dzisiejszej perspektywie. W tym przypadku opowiadamy o czasach wojny kilkadziesiąt lat po niej, pewne rzeczy wiedząc, pewnych wciąż nie wiedząc, ale przyjmujemy współczesną perspektywę, dla dzisiejszych, normalnych ludzi, niekoniecznie fascynujących się historią.

Jak doszło do spotkania z Alexem Herbstem?

Miałem dużą sieć kontaktów międzynarodowych i ludzie w różnych częściach świata wiedzieli, że szukam ciekawych historii. Pewnego doszła do mnie informacja, że istnieje taki człowiek, że bardzo chciałby opowiedzieć swoją historię. Pozostało mi tylko zorganizować sobie podróż do Seattle, porozmawiać z nim i zobaczyć, czy da się coś z tym zrobić.

Co Pan wiedział wcześniej o tym lotniku?

Dowiedziałem się o nim z opowieści Krzysztofa Poraja-Kuczewskiego, polskiego emigranta mieszkającego właśnie w Seattle, który działa w słynnym, w tej chwili już prawie stuletnim Domu Polskim w Seattle. To jest bardzo ciekawe miejsce; tam Jimi Hendrix wykonywał swoje pierwsze próby, kiedy jeszcze obowiązywała segregacja rasowa, a Polakom z Domu Polskiego zupełnie nie przeszkadzało, że był czarny i dali mu salę do prób.

W ostatnich latach wynikła z tego niezwykła historia. Rada miasta Seattle miała głosować nad tym, czy wesprzeć tę szacowną instytucję, jaką jest Dom Polski. Na początku wniosek o dofinansowanie przepadł. Ale okazało się, że w radzie miejskiej zasiada jeden z muzyków Jimiego Hendrixa, który przypomniał sobie, kto im kiedyś pomógł. Dzięki temu remont Domu został dofinansowany i budynek w tej chwili wspaniale wygląda.

Związek Hendrixa z polskimi lotnikami – tego by żaden scenarzysta nie wymyślił.

Tu jest wiele zdumiewających rzeczy. Godzinami można by opowiadać o tym, czym nasz bohater się interesował. On potrafił – muszę się przyzwyczaić do mówienia o nim w czasie przeszłym – zaskakiwać cytatami z Pana Tadeusza. Potrafił też cytować przedwojennego ministra Becka: „To niech mi pan teraz powie, o co tak naprawdę chodzi, czy o mniejszość niemiecką w Polsce, która nie jest uciskana, czy o mniejszość polską w Niemczech, która jest uciskana?” Ten żart powracał w naszych rozmowach.

Jak długo film był realizowany?

To trwało kilka lat, bo to były powracające rozmowy, które pozwalały mi wszystko zgłębić. Inna rzecz, że przez długie lata zupełnie nikt w Polsce nie był zainteresowany w tym, żeby mi pomóc. Mocno wierzyłem, że to ma sens, więc niezależnie od tego, ile osób wycofywało się z obietnic czy stawiało mi przeszkody, nie miało to znaczenia. Po prostu wiedziałem, że to zrobię, że na pewno znajdę sprzymierzeńców, i tak się stało.

Przez te kilka lat zdążył Pan pewnie poznać Alexa Herbsta i zaprzyjaźnić się z nim?

Wydaje mi się, że poznałem go dość dobrze i też – co było istotne dla mnie – w pewnym momencie zorientowałem się, że zasłużyłem sobie, to jest najlepsze słowo: zasłużyłem sobie na to, żeby uważał mnie za przyjaciela. To zaszczyt, żeby osoba tego pokroju doszła do wniosku, że jestem jej przyjacielem.

Jak to się stało, że jeden z żyjących jeszcze bohaterów, lotnik słynnego Dywizjonu 303, został zapomniany?

Ja też długo się nad tym zastanawiałem i opracowałem sobie taką teorię patriotyzmu deklaratywnego. Wiele osób w Polsce deklaruje patriotyzm, przywiązanie do pewnych wartości, takich, nie waham się użyć tego słowa, marek, jak Dywizjon 303, ale na deklaracjach to wszystko się kończy. I to jest właśnie patriotyzm deklaratywny.

Dla mnie akurat nie miało znaczenia to, że on jest znany, bo ja patrzę na człowieka, a nie na to, co ktoś inny o nim myśli. Pierwsza rzecz, którą musiałem zrobić, żeby powstał film, to przypomnieć o nim wszystkim mniej lub bardziej ważnym ludziom w Polsce. Bardzo pomocna w tym była jego osobowość.

Kiedy poinformowaliśmy o jego istnieniu i o sprawie ówczesną panią konsul generalną w Los Angeles, Joannę Kozińską-Frybes, ona pierwsza wyciągnęła do niego rękę w imieniu polskich władz, poinformowała MSZ, kancelarię prezydenta, MON, szkołę w Dęblinie. Wszystkich, którzy mogli być zainteresowani istnieniem Alexa Herbsta.

Przełomowy moment nastąpił 4,5 roku temu, kiedy z fabryki w Seattle odbieraliśmy pierwszego Dreamlinera. Tam na miejscu odbyła się kilkudniowa feta z udziałem chyba 180 gości z Polski. Alex Herbst był honorowym gościem wszystkich uroczystości i wtedy właśnie swoją osobowością – sposobem bycia, poczuciem humoru, inteligencją – wszystkimi swoimi wspaniałymi cechami zjednywał tych ludzi jednego po drugim. Dyrektorów, prezesów, ministrów, wiceministrów, generałów itd.

Pojawiły się też, jako wyraz więzi z Polską, odznaczenia nadawane przez prezydenta, MSZ, MON. I on też przekonał się w sposób namacalny, że Polska, z którą obawiał się, że jego więzi zostały całkowicie zerwane, sobie o nim przypomniała. Wtedy zrozumiałem, że wcześniej czy później się uda.

Wiemy, że przyjeżdżał do Polski.

Ostatnio był w Polsce 12 lat temu. To była taka sentymentalna podróż z synem, o której zresztą opowiada w filmie. Alex Herbst w trakcie wojny stracił całą rodzinę tak naprawdę nie miał do czego wracać. Wiedział też, czym grozi powrót do Polski pod koniec lat 40. i nie bardzo miał ochotę trafić do więzienia, tłumaczyć się z nie wiadomo czego albo nawet ryzykować wyrok śmierci. Skończył więc studia w Londynie, zdobył nowy zawód – miał wykształcenie ekonomiczne, znał kilka języków. Jakoś sobie radził. Oczywiście lata po wojnie były najcięższe, nie było mowy o żadnym godziwym zajęciu. Po kilku latach nędzy, tułaczki i wszystkiego co najgorsze, zdobył posadę w ambasadzie nowo tworzącego się Pakistanu, który budował także od podstaw swoje siły powietrzne, do których pozyskiwał właśnie pozostających bez zajęcia polskich pilotów.

To jest osobna epopeja; można powiedzieć, że Polacy stworzyli właściwie lotnictwo Pakistanu. Jest książka Moniki Rogozińskiej, która opowiada tę historię w kontekście bardzo osobistym.

Ktoś zrealizował też krótki film dokumentalny na ten temat. Zdarzyło mi się go oglądać w towarzystwie Alexa Herbsta. On był asystentem attaché lotniczego tej ambasady, koordynatorem pozyskiwania pilotów, w szczytowym momencie przełożonym dwustu pilotów pozyskanych do tych sił powietrznych. W taki sposób przepracował około 10 lat.

Później zatrudnił się w brytyjskich firmach eksportowych związanych z lotnictwem. Kiedy brytyjski przemysł lotniczy zaczął się już kurczyć, doszedł do wniosku wraz z żoną, że w Londynie nie da się już za wiele zrobić i wyemigrowali do Nowego Jorku. Tam zaczął inaczej oddychać, wiadomo – Nowy Jork to nie jest duszny Londyn, gdzie jeździ się metrem po tunelach i na dobrą sprawę świata nie ogląda.

Jeździł po świecie. Jako miłośnik kultury antycznej odwiedzał Kair, Ateny, bardzo często bywał służbowo w Barcelonie, latał kilka razy do Sydney. W zasadzie zwiedził cały świat, ale jego więzi z polskim klubem lotników, ze wszystkimi polskimi organizacjami po wyjeździe z Londynu w naturalny sposób zaczęły wygasać. Wspomina o tym w swojej książce „Podniebna kawaleria”, która ukazała się cztery lata temu; resztki nakładu być może są jeszcze gdzieś do kupienia.

25 lat po wojnie spotkał swojego przyjaciela-dowódcę, Witolda Retingera, i okazało się, że są sąsiadami na Long Island. Dzieliło ich chyba 12 mil, o czym nie wiedzieli. Spotkali się i nie mieli o czym rozmawiać. Te 25 lat osobnego, innego życia spowodowało, że z tych lat walki, przyjaźni nic nie zostało. Pożegnali się jeszcze tego samego wieczora i już nigdy więcej się nie zobaczyli.

Dlaczego o tym opowiadam? Bo nam się wydaje, że człowiek, który coś istotnego przeżył, powinien tą historią żyć do samego końca. To wcale nie jest prawda. My nawet nie powinniśmy od nich wymagać, żeby oni te wszystkie ciężkie doświadczenia nosili na swoich barkach przez całe życie. To jest też jedna z tych rzeczy, których się nauczyłem, obcując z takim bohaterem jak Alex Herbst.

Mówił Pan, że Alex Herbst bardzo chciał opowiedzieć swoją historię. Z czego to wynikało?

Kiedy go odnalazłem, on już dokonał przewartościowania swojego życia. To znaczy był po okresie zapomnienia, odreagowania i teraz na nowych zasadach, z dystansem chciał do tego wszystkiego wrócić. Nawet trochę wbrew żonie, która była bardziej zainteresowana prowadzeniem spokojnego życia na emeryturze niż rozgrzebywaniem starych, ale bądź co bądź ran. Dokonał głębokich przemyśleń, był już jakoś pogodzony ze swoim losem i pewnie nawet był w stanie przebaczyć wszystkie złe rzeczy, które go spotkały.

Jakie to były rzeczy?

Niemcy w ‘39 roku wkroczyli do miasta i jego ojciec został zamordowany w pierwszej kolejności, bo był na niemieckiej czarnej liście. Jego matka została w pierwszej kolejności wywieziona na Syberię po tym, jak Rosjanie wkroczyli „wyzwolić” to samo miasto. Jego ukochana została w Polsce i od końca ‘38 roku nigdy więcej jej nie widział… Można jeszcze wymienić parę spraw.

I to właśnie chciał opowiedzieć Alex Herbst.

To była tylko rozbiegówka. Bo na koniec wyszła taka opowieść jak, nie przechwalając się, u Hitchcocka. Zaczęliśmy od trzęsienia ziemi, jak powiedział jeden z dramaturgów oglądających film, i napięcie do końca się utrzymało.

Opowieść o jego życiu jest skonstruowana według amerykańskiego schematu: cały film składa się z drobniejszych, zamkniętych historii, a każda z nich ma swój sens, początek, rozwinięcie, zakończenie. I te wszystkie historie starałem się poukładać w taki sposób, żeby tworzyły dramaturgicznie całość.

Pana film został zaprezentowany na festiwalu w Cannes.

Tak, to była taka specjalna sekcja Doc Corner, która służy do tego, żeby prezentować filmy pełnometrażowe, możliwe do międzynarodowej dystrybucji i oczywiście nowe.

Jakie były reakcje?

Udało mi się spotkać wielu ludzi, którzy w tej chwili analizują, co mogą z tym filmem zrobić. Zauważyłem też bardzo pozytywną reakcję z Wielkiej Brytanii. Polskie filmy, nawet polskojęzyczne, potrafią w Wielkiej Brytanii wzbudzić duże zainteresowanie, a mój jest również anglojęzyczny. To jest zasługa naszych rodaków, którzy tam mieszkają, pracują, mają pieniądze i mają ochotę je wydawać na bilety do kina. Tylko tyle i aż tyle. To oczywiście przekłada się też na pieniądze dla kin, dystrybutorów.

Czy w Polsce będziemy mieli okazję obejrzeć ten film?

Zakładam, że tak. Lada moment będą go oglądali ludzie, od których zależy, kiedy i w jaki sposób ten film będzie prezentowany w Polsce. Jestem po kilku próbnych pokazach. Zrobiłem wszystko najlepiej jak potrafię, ale wolałem się też upewnić, konfrontując się, czasami nawet w bardzo bezwzględny sposób, z bardzo różnymi grupami widzów. Film robi wrażenie na kobietach, na mężczyznach, na ludziach, którzy interesują się historią, i na tych, którzy się nią nie interesują; na młodszych, na starszych. W związku z tym, jeśli są ludzie gotowi przyjść, obejrzeć, zapłacić, to należy im film pokazać. Gdyby miało być inaczej, to nie świadczyłoby zbyt dobrze o polskiej rzeczywistości. Ale mam nadzieję, że wszystko będzie okay.

Co w tym filmie ujmuje ludzi?

Ujmuje przede wszystkim jego osobowość. I to jest koszmarny sen niektórych historyków, którzy woleliby tę rzeczywistość widzieć troszeczkę inaczej, bardziej uładzoną, nawiązującą do tego patriotyzmu deklaratywnego.

W moim filmie słowo ‘patriotyzm’ chyba ani razu nie pada. Jednak każdy, kto go obejrzy, nie ma wątpliwości, z czym ma do czynienia. I o to mi chodziło – nie, żeby deklarować pewne istotne rzeczy, tylko żeby widzowie poczuli, o co chodziło mnie i samemu Alexowi Herbstowi, który odważył się powierzyć mi swoją historię.

Czy Alex Herbst miał żal do Polski? Trudno znaleźć winnych tego, że kontakty się urwały.

Największy żal miał do Sowietów i do całego systemu komunistycznego. Rozmawialiśmy bardzo otwarcie o kwestiach historycznych, bez silenia się na poprawność. Niemcy zaatakowali Polskę i rozpoczęli II wojnę światową; trudno było mieć do nich pretensje, że prowadzili wojnę po zaatakowaniu Polski. Ale to, co robili Sowieci i to całe zakłamanie utrzymywane przez lata w związku z zaatakowaniem i okupacją Polski – to było nie do pomyślenia i to była największa zadra w nim samym. Mniejszą pretensję miał do Niemców o zamordowanie ojca niż do Sowietów o to, co zrobili z matką.

W czym Alex Herbst nie zgadzał się z historykami?

Nie zgadzał się ze wszystkimi historykami, którzy twierdzili, że wiedzą lepiej, jak było tam, gdzie on sam był. Bardzo sceptycznie podchodził też do wszystkich niezdrowo zafascynowanych. Cenił umiar i umiejętność oceny na chłodno nawet najbardziej trudnych kwestii.

Czy to, w jaki sposób Alex Herbst postrzegał świat, jak mówił o swojej przeszłości, wpłynie na kształt fabularnego filmu o Dywizjonie 303?

Tak, w ostatnim czasie główny kreator i producent filmu Jacek Samojłowicz spotkał się z nim, żeby ustalić pewne kwestie związane ze szczegółami scenariusza i scenami, które jeszcze pozostały do realizacji. Uzyskaliśmy bardzo szczegółową wiedzę na temat spraw zarówno dekoracyjno-technicznych, jak i realiów życia w bazie Northolt. Mamy ją zabezpieczoną, nagraną i spisaną.

Czy rzeczywiście ci lotnicy to była inna Polska, inni ludzie, czy jednak my jesteśmy tacy sami jak oni, tylko w innych warunkach historycznych?

Lotnicy byli pewnego rodzaju elitą przedwojenną. Sami piloci byli elitą, a myśliwcy – elitą wśród pilotów. Selekcja do szkoły podchorążych lotnictwa w Dęblinie była bardzo ostra, z np. 7000 kandydatów po testach zostawało 200. Byli to też ludzie często z solidnym przedwojennym wykształceniem, obejmującym znajomość języków obcych. W lotnictwie też mieli dostęp do tajnych informacji, wiedzieli np. o tym, że nadchodzi wojna.

Powracającym pytaniem Alexa Herbsta w czasie naszych rozmów było: Czy dzisiaj młodzi ludzie troszczą się o Polskę? Wtedy czułem się nieco bezradny. Nie wiem po prostu. Ale myślę, że ważniejsze jest, że on takie pytania stawiał. Bo on pamiętał siebie jako młodego człowieka w roku ‘38, w pierwszej połowie ‘39, kiedy wiedział, że coś nadciąga. Młodzi ludzie byli wtedy przepojeni literaturą romantyczną, ale nie było tak, że oni wycierali sobie usta słowem ‘patriotyzm’. Nic takiego nie było. Wszyscy to czuli, ale nikt tego słowa nie używał.

Co do współczesnego pokolenia, żartowaliśmy sobie, że gdyby współczesnych pilotów wsadzić do kabiny ówczesnego Spitfire’a, to prawdopodobnie nie byliby w stanie zlokalizować pasa, na którym właśnie siedzą.

A jak by się zachował pilot tamtych czasów we współczesnym myśliwcu?

W ramach działań filmowych zorganizowaliśmy Alexowi Herbstowi lot Dreamlinerem. Pokazaliśmy to później jednemu z prominentnych generałów polskiego lotnictwa, byłemu szefowi całego wyszkolenia. Powiedział, że Alex Herbst przez lata zachował wszystkie odruchy, które powinien mieć pilot. Okazuje się, że jeśli pilot wyszkolony na nawet bardzo prymitywnym samolocie opanuje wszystkie podstawowe techniki pilotażu, to te wszystkie umiejętności nawet w najnowocześniejszej kabinie samolotu pasażerskiego są mu potrzebne, a technologia jedynie go wspomaga.

Można powiedzieć, że miał Pan szczęście i w ostatniej chwili zdążył opowiedzieć historię bardzo wartościowego człowieka.

Szczęście miałem bez wątpienia. Jestem absolutnie wdzięczny za to wszystko, co mnie spotkało dzięki Alexowi Herbstowi. Wiedziałem, że każde z tych wielu, wielu spotkań mogło być ostatnim. On za każdym razem żegnał się za mną w taki sposób, jakbyśmy się już widzieli ostatni raz: „ja już się będę odmeldowywał”. Wcale nie było mi łatwo.

Czy osobowość Alexa Herbsta i jego historia wpłynęła na Pana spojrzenie na świat?

Po to się spotyka ludzi, po to się podróżuje po świecie, żeby poszukiwać wzorców. Pomyślałem sobie, że jeśli tyle złego spotkało go w życiu i on potrafił sobie z tym poradzić, potrafił przeżyć tyle lat, wyprostować sobie wszystko, to ja się nie boję niczego, żadnych problemów, które były, może będą. Jestem sobie w stanie ze wszystkim poradzić. To jest największy dar, jaki od niego dostałem.

On mi może nie tyle uświadomił, co utwierdził mnie w przekonaniu, bo to też jest istotne – to nie jest tak, że on coś zasadniczo zmienił w moim życiu, tylko utwierdził mnie w wielu wcześniejszych przekonaniach: że nie należy rezygnować, nie można dać się złamać siłom, którym się wydaje, że mogą nami sterować. Jesteśmy wolnymi, niezależnymi ludźmi, możemy mieszkać tu, możemy mieszkać tam, a w dalszym ciągu będziemy Polakami.

Czy zrodziło się w Panu poczucie misji przekazania tej historii?

Wzorując się troszeczkę na jego podejściu do życia, powtarzam, że jestem niezależnym filmowcem, który może zajmować się takimi sprawami, na jakie ma ochotę i któremu zależy przede wszystkim na opowiadaniu wspaniałych historii z udziałem wspaniałych ludzi. A to, że w tej historii udało się również umieścić misję, to jest jej dodatkowa wartość. Ja nie tyle tutaj deklaruję pewnego rodzaju misyjność, co raczej w mimowolny sposób ją udowadniam.

Jak idzie ta praca nad filmem o Dywizjonie 303 i kiedy będzie można go obejrzeć?

Budujemy dekoracje i czekamy już tylko na skoordynowanie terminów aktorskich, żebyśmy mogli kręcić kolejne sceny.

Cały wywiad Luizy Komorowskiej i Antoniego Opalińskiego ze Sławomirem Ciokiem, pt. „Zapomniany bohater, który nie chciał mówić, że jest bohaterem”, znajduje się na s. 18 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Luizy Komorowskiej i Antoniego Opalińskiego ze Sławomirem Ciokiem, pt. „Zapomniany bohater, który nie chciał mówić, że jest bohaterem” na s. 12 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl

„Kurier Wnet” 38/2017: „Jakoś miałem szczęście”. Wojenne losy Witolda Kieżuna do wybuchu powstania warszawskiego

„Boże kochany, dlaczego nie rozpoczynamy powstania?”. To był 22 lipca. Wreszcie dwudziestego dziewiątego dostałem rano rozkaz: zbiórka! Przychodzi łączniczka, staje na baczność i mówi: „godzina W 17”.

Stefan Truszczyński
Witold Kieżun

Jakoś miałem szczęście

Kolejny odcinek burzliwych dziejów Witolda Kieżuna, które profesor opowiada w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim. W tym numerze „Kuriera Wnet” – czas wojny do wybuchu powstania warszawskiego.

Jest wrzesień 1939 roku, Pan jest w Warszawie. Początek wojny, sytuacja w Warszawie przedstawia się tragicznie…

Dostałem wezwanie, zostałem powołany do Szkoły Podchorążych Artylerii Przeciwlotniczej pod Brześciem. Wobec tego 7 września wyjechałem rowerem do Brześcia. Warszawa była już parokrotnie bombardowana. Zapanował popłoch. Ogłoszono pamiętne wezwanie pułkownika Umiastowskiego, żeby mężczyźni w wieku poborowym opuszczali Warszawę. A ja miałem skierowanie, bo byłem obowiązany odbyć po maturze roczną służbę w podchorążówce.

Pojechałem z kolegami. Mieliśmy możliwość jazdy samochodem, ale benzyna nam się skończyła 50 km od Warszawy, więc przesiedliśmy się na rowery. Jazda była tragiczna, bo cała droga była zapchana, byliśmy bombardowani przez samoloty niemieckie, które w ciągu dnia latały nad szosą i bombardowały uciekinierów. Drogi były pełne pojazdów konnych, więc tragedia, masa ludzi ginęła. Potem jechaliśmy tylko nocą, a w ciągu dnia chowaliśmy się gdzieś po lasach.

No i wreszcie dojechałem. 15 września znalazłem się w Trauguttowie pod Brześciem. Jest podchorążówka, ale budynki puste. Wychodzi jakiś porucznik, widzę samochód, on wsiada, ja mówię: „Melduję posłusznie, poborowy Witold Kieżun zgłasza się do służby”. A on mi mówi: uciekaj natychmiast, pięć kilometrów od nas są Niemcy! Co robić? Przenocowałem w jakiejś chacie, gdzie mieli radio, i usłyszałem apel prezydenta Warszawy: „Popełniliśmy błąd, że kazaliśmy uciekać. Warszawa się broni. Warszawiacy, wracajcie do Warszawy!”

To był apel Stefana Starzyńskiego.

Ruszyłem w drogę powrotną. Po drodze spotkałem dwóch takich jak ja. Okazało się, że jeden to student, a drugi tramwajarz warszawski. I dojechaliśmy 30 km od Warszawy, do Kołbieli. Idziemy lasem, a tu wyskakują Niemcy: „Raus! Hände hoch! Ręce do góry!” Zabrali nam rowery i odprowadzili nas na bok. Zamknęli nas w kościele, gdzie była już masa cywilnych i wojskowych jeńców. Spędziliśmy tam noc. Mieliśmy świadomość, że poprowadzą nas do obozu koncentracyjnego. No i rano uformowali nas w czwórki. Szliśmy i pod strażą, a co ileś tam czwórek jechał samochód z żołnierzem.

Mieliśmy szczęście, dlatego że przechodziliśmy koło jakiegoś żywopłotu i mój sąsiad i ja skoczyliśmy za ten żywopłot, tak że strażnik niemiecki tego nie zauważył. Potem piechotą szliśmy do Warszawy. Szczęśliwie pod Otwockiem mieszkał mój kolega, więc poszedłem do niego, tam przeczekałem do poddania Warszawy, wtedy wróciłem do domu.

Okazało się, że w domu jeden pokój został całkowicie zniszczony. Moja matka była lekarzem dentystą i został zniszczony jej gabinet dentystyczny. Trzeba było przede wszystkim reperować, więc postanowiłem z kolegami założyć zakład szklenia. Przez pierwszy rok szkliliśmy, dzięki czemu zarobiłem na remont domu.

Ale już od razu, 9 października przyszedł do mnie Adam Rzewuski, mój starszy kolega, który już był plutonowym-podchorążym po służbie wojskowej, i mówi: organizujemy podziemną organizację do walki z Niemcami. Będzie się nazywała „Bicz”; jutro przysięga. Musisz zebrać czterech ludzi; będziesz dowódcą piątki.

Biegałem więc po kolegach, zebrałem czterech chętnych, 9 października złożyliśmy przysięgę. Dostaliśmy pierwsze zadanie: Cytadela została zajęta przez Niemców, ale oni byli w jej centrum, a na poboczu stały namioty. Jak się okazało, w tych namiotach zostały skrzynki z granatami. No więc w niedzielę 15 czy 16 października przeszliśmy przez fosę; był tam taki murek, weszliśmy po tym murku i doszliśmy do namiotu. Skrzynki rzeczywiście były, każdy wziął po dwie, ciężkie z tymi granatami; wyszliśmy.

Tymczasem pokazał się daleko od nas na wzgórzu, bo przecież Cytadela jest na wzgórzu, jakiś Niemiec i zaczął wołać „Halt!”. Wtedy my już zostawiliśmy po jednej skrzynce i każdy tylko z jedną uciekał. Niemiec z daleka strzelał, ale nie trafił. Zakopaliśmy te wszystkie granaty przy ulicy Czarnieckiego, na pustym miejscu – tam jeszcze wtedy nie było budynku. Potem, na wiosnę przed powstaniem, pół nocy spędziliśmy na próbie odkopania, znalezienia tego – i nie znaleźliśmy. A potem okazało się, że później, czasie powstania te skrzynki zostały odnalezione.

Potem rozpoczęło się pierwsze szkolenie. Spotkaliśmy się na Bielanach. Mieliśmy tam ćwiczenia wojskowe w małych zespołach; musieliśmy się wszystkiego uczyć; dostaliśmy wojskowe podręczniki. Wszystko to trwało do lutego ‘40 roku. W lutym Adam Rzewuski został aresztowany i jego zastępca został aresztowany. Dostałem polecenie ukrywania się. Wyprowadziłem się z domu do ciotki. Po dwóch miesiącach przyszła wiadomość, że Adam Rzewuski trafił do obozu niemieckiego i nie żyje. Nasza działalność się skończyła.

No i wtenczas zaczęła się moja, że tak powiem, bogata działalność podziemna. Gabinet mojej matki stał się miejscem rozdziału podziemnej prasy. W piątek przychodzili najpierw pacjenci, którzy przynosili prasę – tej podziemnej prasy robiło się coraz więcej – a potem przychodzili inni pacjenci, którzy to odbierali.

To wszystko na Żoliborzu, tak?

Na Żoliborzu, przy Krasińskiego 6 był ten gabinet. Matka codziennie pracowała – wspaniały punkt, bo nie było podejrzeń, po prostu przychodzili pacjenci. To trwało ponad rok. Potem sytuacja stała się bardzo groźna.

Otworzyła się jedyna, dwuletnia szkoła budowy maszyn. Było w niej trzysta miejsc, a kandydatów parę tysięcy. Mnie się udało tam dostać, zwłaszcza że jeden z moich dalszych krewnych był w niej wykładowcą. Któregoś dnia wracamy z kolegami, nie było wykładów, i w mieszkaniu czytamy sobie tę prasę. Raptem dzwonek. Mówię: – Na wszelki wypadek schowajcie te biuletyny – i wychodzę na korytarz, otwieram drzwi.

– „Hände hoch!” – dwóch Niemców w cywilu, z pistoletami. – Boże kochany, czy oni schowali te biuletyny? – myślę i cofam się z rękami do góry. Oni wpadają: – Ręce do góry! No, szczęśliwie nie widzę tej bibuły. Potem okazało się, że na kanapie pod poduszki położyli.

Jeden Niemiec sprawdza dokumenty, drugi przeszukuje mieszkanie. Przechadza się tam, siam, owam itd. A i potem: „co wy tu robicie?”. My tłumaczymy, pokazujemy nasze legitymacje – więc niby wszystko w porządku. Ale w pewnym momencie porozumieli się i mówią: – Ubierajcie się, wychodzimy.

W tym momencie jeden z tych moich kolegów mówi po niemiecku: „Jedną chwilę, coś wam pokażę”. Wyjmuje jakąś legitymację, pokazuje, Niemiec przygląda się i mówi „dobrze”. Mieliśmy ścienny telefon. Niemiec telefonuje, mówiąc po niemiecku, czyta jakieś tam numery z tej legitymacji, potem mówi „w porządku” i oddaje mu legitymację. Podają mu rękę i wychodzą.

Tragedia! To znaczy, że nasz kolega jest agentem, i to syn kapitana! A on mówi: – Powiem wam szczerze, matka, chcąc mnie ratować, zapisała się do Związku Białorusinów. To jest legitymacja Związku Białorusinów, który jest sprzymierzeńcem niemieckim. W ten sposób kolega nas uratował. Ale od tego czasu już nie utrzymywaliśmy z nim żadnych kontaktów.

Znowu minęły dwa czy trzy miesiące. Godzina piąta rano, a tu dom otoczony, cała ta część Żoliborza otoczona i przeszukują. Moja sytuacja była niewesoła, dlatego że poprzedniego dnia byłem na szkoleniu z nauki o broni i miałem w domu taki ucięty karabin. Uczyli nas operowania zamkiem. Miałem też skrypt o materiałach wybuchowych.

No więc rano o godzinie piątej usłyszałem zatrzymujące się samochody. – Co robić? – myślę sobie. Wybiegam natychmiast, chowam to do piwnicy, tam był węgiel, więc wkładam to wszystko pod węgiel i wracam w ostatniej chwili. Za chwilę przychodzą, „Hände hoch! i zaczynają przeszukanie. Sytuacja była o tyle korzystna, że moja matka studiowała w Szwajcarii i mówiła perfekt po niemiecku. Rozmawiała z nimi po niemiecku; wreszcie zapytali ją: – Jesteś Niemką? – Nie. – No to skąd tak dobrze mówisz? Mama mówi, że studiowała itd. Było ich trzech, szukali, w mieszkaniu nic nie znaleźli.

Potem pytają: – A piwnicę macie? Mówię, że mamy, tak. Oficer został, a dwóch poszło z matką do piwnicy. Ten oficer otworzył naszą dużą bibliotekę i wyjmował każdą książkę po kolei, kartkował i rzucał na ziemię, bo oni wiedzieli, że się często przechowywało tę małego formatu podziemną prasę w książkach. Byłem przerażony, pewien, że to koniec: jeśli znajdą ten ucięty karabin, natychmiast mnie zabiorą, może nawet na miejscu zastrzelą, bo robili i tak w tym czasie.

Niemiec siedzi, ma pistolet w otwartej kaburze, więc myślę sobie: jedyny ratunek – skoczyć, wyrwać mu, no i na strych, a tam droga do sąsiednich domów. Ale słyszę głos matki, jak głośno coś tam mówi po niemiecku na klatce schodowej; wracają, ale wszystko w porządku. No i okazało się, że oni weszli od piwnicy, zawołali dozorcę, kazali mu przesypywać węgiel, a sami stali na korytarzu. On tak sprytnie przesypywał, że się strasznie pył unosił, na co matka powiedziała: – Zaraz wam się mundury pokryją tym pyłem i będą brudne. I w ten sposób się to udało.

Potem byłem w podziemiu w Komendzie Głównej, batalion sztabowy Baszta, kompania radiotechniczna. Uczyliśmy się porozumiewać krótkofalówkami. Ćwiczyć można było tylko przez trzy minuty, dlatego że Niemcy stale jeździli samochodem po Warszawie.

Przecież Baszta była na Mokotowie.

W czasie powstania – tak, ale przedtem na Żoliborzu. Baszta powstała w naszym gimnazjum Poniatowskiego i większości to byli poniatowszczaki, a naszym dowódcą był też absolwent Poniatowskiego. Skończyliśmy te szkolenia, dostaliśmy stopnie wojskowe – ja kaprala – a potem już my zaczęliśmy szkolić następnych kandydatów.

Na przełomie stycznia i lutego wydarzyła się straszna historia – aresztowano dwóch naszych kolegów. Mieli dokumenty zakopane w butelkach w ogródku, Niemcy zaczęli tam kopać i znaleźli. Powstał oczywiście popłoch, dlatego że tam były takie dane, jak pseudonimy, daty urodzenia, pierwsze litery imienia i nazwiska, tak więc była możliwość zidentyfikowania tych wszystkich osób. Parę dni później dostaliśmy rozkaz: rozejść się, czyli uciekać gdziekolwiek. Cała nasza kompania się rozleciała, ja straciłem kontakty.

Ale wtenczas, szczęśliwie, jeden z moich kolegów powiedział mi, że tworzy się oddział specjalny Gustaw, który potem, w czasie powstania zmienił nazwę na Harnaś.

To był już rok 1944. Przed powstaniem, od lutego do lipca, mieszkałem w pustym mieszkaniu mojego stryja, który w czasie wojny mieszkał w Aninie. W związku z tym był u mnie skład broni: trzy pistolety maszynowe, osiem czy dziesięć pistoletów ręcznych, dużo granatów. Mieszkałem sam i miałem rozkaz w razie czego, gdyby zdarzyła się kontrola niemiecka, bronić się do ostatka, czyli do ostatniego strzału.

Czy wtedy mieliście już świadomość zbliżającego się powstania?

Tak, oczywiście. Dochodzimy do lipca. W lipcu Niemcy na piechotę uciekali. Myśleliśmy: „Boże kochany, dlaczego nie rozpoczynamy powstania?”. To był 22 lipca. No i wreszcie dwudziestego dziewiątego, w lokalu na Chmielnej, dostałem rano rozkaz: zbiórka! Przychodzi łączniczka, staje na baczność i mówi: „godzina W 17”. Ciekawe jest to, że ona była Żydówką. W naszym oddziale w czasie powstania było sześciu Żydów. A w powstaniu warszawskim brało udział kilkuset Żydów, którzy się wcześniej ukrywali. To też bardzo ważna wiadomość.

Kiedy czas ucieczki ludności Warszawy po tym niefortunnym rozkazie czy namowach we wrześniu ‘39 roku porówna się z okresem przed powstaniem, to okazuje się, że w 1944 roku organizacja i przekazywanie informacji było znakomite.

Tak, ten okres przed postaniem był także bardzo bojowy. Mieliśmy parę akcji. Przygotowywaliśmy atak na aptekę Mendego, bo tam już mieli penicylinę; ta akcja jednak się nie udała. Ale zdobyliśmy fabrykę mundurów niemieckich, cały samochód pojechał na Lubelszczyznę do naszych podziemnych oddziałów.

Czy chodzi o magazyny na Stawkach?

Nie, to była fabryka, która zajmowała całe pierwsze piętro budynku przy Marszałkowskiej róg Sienkiewicza. Tam pracowali Polacy, którzy byli przygotowani do tej akcji. Fabryka miała trzyosobowe kierownictwo niemieckie: komendant i jeszcze dwóch Niemców. Polacy otworzyli nam drzwi, a naszym zadaniem było sterroryzować tych Niemców. Ja miałem wejść do gabinetu komendanta, który był w mundurze partyjnym NSDAP. Wszedłem i „Hände hoch!”. Oczywiście miał pistolet, który mu zabrałem, postawiłem go z rękami do góry pod ścianą, sam siedziałem po przeciwnej stronie pokoju i czekałem. Później, jak wszystko się skończyło, myśmy tych trzech zamknęli w takim pokoju z żelaznymi drzwiami. No i ten duży transport pojechał, oczywiście naszym samochodem.

To się potem o mało tragicznie nie skończyło. Jakieś dwa tygodnie później byłem na Nowym Świecie. Wyjeżdżam rowerem z domu – bo się rowerem cały czas jeździło. Wtedy na Nowym Świecie była linia tramwajowa, no i jadą dwa tramwaje, jeden z lewej, drugi z prawej strony. Ja czekam na chodniku, aż one przejadą, i raptem wielki wrzask: „Hände hoch! Ręce do góry, polski bandyta!” Patrzę, a to ten komendant. Rozpoznał mnie.

Wtedy obowiązywał rozkaz niemiecki, że jak jeden zagrożony Niemiec strzela w powietrze, to wszyscy Niemcy, którzy są na ulicy i mają pistolety, też mają strzelać. Na Nowym Świecie zawsze było trochę Niemców. Więc ten komendant strzelił w górę, inni też zaczęli strzelać, i była taka sytuacja, że jeden tramwaj jechał w jedną stronę, drugi w drugą, i Niemcy. Między tymi tramwajami była jeszcze przerwa, ja byłem na rowerze i zdecydowałem się w tę przerwę wskoczyć. Dosłownie przeskoczyłem między tymi tramwajami, ich wagony mnie zasłoniły, ja szybko potem skręciłem w inną ulicę i w ten sposób uciekłem.

Wtedy dostałem rozkaz, żebym w żadnej akcji nie brał udziału w pierwszym szeregu. Bo ja miałem metr dziewięćdziesiąt wzrostu, więc łatwo mnie było rozpoznać.

Mieliśmy też zadanie zdobyć samochody. Udało nam się zdobyć dwa. To były samochody niemieckie, które po prostu porwaliśmy – drzwi otwierało się z pistoletami, wsiadało się, kazało się szoferowi jechać pod Warszawę, za Pragę. Tam był duży las. Zaplanowaną trasą zjeżdżaliśmy możliwie daleko w las. Potem tam się tego szofera rozbierało do naga, zostawiało się ten samochód w umówionym miejscu. Mieliśmy taki garaż, gdzie te samochody zostały przemalowane, a parę dni później pojechały na Lubelszczyznę. Dzięki temu zaopatrzyliśmy tamtejszą partyzantkę i w samochody, i w mundury niemieckie.

Dwa razy nam się udało z tymi samochodami. Za trzecim razem mieliśmy wpadkę. Akcja miała się odbyć w garażu podziemnym. Jakiś Niemiec mieszkał w tym budynku i co dzień rano wyjeżdżał samochodem. Myśmy się rozstawili, kiedy wyjeżdżał, myśleliśmy, że go w tym garażu pod ziemią sterroryzujemy i zabierzemy samochód. Tymczasem on wyjeżdża – a w tym samochodzie czterech Niemców.

Wtedy jeden z kolegów źle się zachował, bo jak zobaczył tych Niemców, zaczął uciekać i oni się zorientowali. Zatrzymali się, zaczęli do nas strzelać, ale udało się nam uciec, zanim oni wyskoczyli z tego samochodu. Tak, że tak jakoś miałem szczęście.

Potem już czekaliśmy, aż wreszcie 29 lipca przyszedł rozkaz: godzina ósma mobilizacja. Ja miałem stawić się właśnie w tej fabryce przy Marszałkowskiej róg Sienkiewicza. A u mnie, jak mówiłem, była ta cała broń. Co robimy? Byłem z jednym tylko kolegą. Zapakowaliśmy wszystko do walizek i wychodzimy. Byliśmy niesamowicie obładowani. Ja mam marynarkę, on ma marynarkę: w kieszeniach mamy te polskie ręczne granaty i po dwie walizki, w które popakowaliśmy pistolety maszynowe; ciężkie walizki. Na postoju dorożek załadowaliśmy się do dorożki, jedziemy. Raptem na Mickiewicza idzie cała kompania żołnierzy niemieckich, a my jedziemy obok tego. Wtem na stopień dorożki wskakuje podoficer…

Kompania to około stu żołnierzy…

I mówi do nas po niemiecku: „Pospieszcie się, bo ja muszę być na czele kompanii”. Więc podjechaliśmy, wysadziliśmy go, a on mówi „Dziękuję bardzo!”.

W ten sposób doszliśmy prawie do wybuchu powstania. Za miesiąc Czytelnicy „Kuriera Wnet” zobaczą powstanie Pana oczami.
Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „Jakoś miałem szczęście” na s. 16 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl

Rotmistrz Pilecki: Bohater narodowy, wielki patriota, żołnierz i gospodarz ziemski. Walczył o sprawiedliwość i wolność

Gościem Poranka Radia Wnet był Tadeusz Płużański – dziennikarz i historyk. Opowiadał o obchodach rocznicy śmierci rotmistrza Witolda Pileckiego, straconego 25 maja 48 roku przez władze komunistyczne.

Równo 69 lat temu władze komunistyczne wykonały wyrok śmierci na rotmistrzu Witoldzie Pileckim, oficerze ZWZ-AK, który w 1940 r. dobrowolnie poddał się wywózce do Auschwitz, aby zdobyć informacje o obozie. W 1947 r. został aresztowany przez UB; torturowany i oskarżony o działalność wywiadowczą na rzecz rządu RP na emigracji, został skazany na karę śmierci.

Tadeusz Płużański zapowiedział dzisiejsze uroczystości na Rakowieckiej – miejscu, w którym Witold Pilecki został zamordowany. Fundacja Łączka w Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej na Starym Mieście zaprasza również na godz. 19.00  na mszę w intencji rotmistrza Witolda Pileckiego:

Będziemy modlić się o to, aby ten wielki człowiek został wyniesiony na ołtarze. Rotmistrz był postacią wielu talentów, nie tylko żołnierzem, ale też wspaniałym gospodarzem ziemskim i wywiadowcą.

Historyk zaznaczył, że warto propagować wiedzę na temat Witolda Pileckiego, ponieważ jego postać wciąż nie jest znana wielu Polakom, a też zapominana.  Nieznane są jego batalie o Polskę po 1945 roku.

Tadeusz Płużański zaznaczył, jak ważne jest m.in. wprowadzenie informacji o rotmistrzu Pileckim do polskiej historii, do podręczników szkolnych, tłumaczenie książki na obce języki czy stworzenie filmu.

– W tych dziełach powinniśmy skupić się na polskich wartościach, takich jak Bóg, honor, ojczyzna, a również na wartościach uniwersalnych. Należy pamiętać, że Witold Pilecki łączył ludzi, nie tylko Polaków

Walka jest trudna, ponieważ wciąż znajdują się osoby, które chcą podważyć bohaterstwo rotmistrza, którzy twierdzą, że współpracował z bezpieką na Rakowieckiej itd. Najpierw musimy odkłamać historię w Polsce, a później wyjść z przekazem na zewnątrz.

JN