Żaryn: My sami dostarczyliśmy antypolskiej amunicji, legitymizując osoby, które nie są reprezentatywne w tym temacie

Prof. Jan Żaryn bardzo krytycznie wypowiada się o sposobie organizacji paryskiej konferencji poświęconej Zagładzie. Twierdzi, że polski rząd nie powinien wspierać projektów godzących dobre imię Polski

Prof. Jan Żaryn komentuje w Poranku WNET paryską konferencję pt. „Nowa Polska Szkoła Historii Zagłady”. Uważa, za żenujący fakt, że współorganizatorem wydarzenia jest Polska Akademia Nauk. – My sami jako Polacy dostarczyliśmy amunicji antypolskiej legitymizując wystąpienia osób, które nie są reprezentatywne w tym temacie – mówi kategorycznie. Przypomina, że zignorowano osoby, których badania nie pasują do narracji prezentowanych na konferencję. Chodzi m.in. o prof. Chodakiewicza, Gontarczyka czy samego Żaryna.

Dla Żaryna hańbiące jest przyznawanie grantów „naukowcom” pokroju Jana Tomasza Grossa czy Barbary Engelking. – To masochizm – mówi. Autor „Dziejów Kościoła w Polsce” sądzi, że antypolskie tezy dotyczące zagłady Żydów wynikają z jakiejś niechęci wobec naszego kraju.

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy!

organizacji konfer poświęconej Holokaustowi konferencji w Paryżu. Sugeruje również, że Polska nie powinna dotować projektów godzących w jej dobre imię

Hambura: Kwestia indywidualnych przypadków w deklaracji polsko-izraelskiej to uznanie przez Polskę roszczeń żydowskich

Jakie mogą być finansowe konsekwencje obecnego kryzysu dyplomatycznego między Warszawą a Tel Awiwem, dla państwa polskiego? Tę kwestię komentował w Popołudniu WNET mecenas Stefan Hambura.

We wtorkowej rozmowie z Łukaszem Jankowski, mecenas między innymi zwrócił uwagę na możliwe konsekwencje deklaracji polsko-izraelskiej z 2018 roku: – Premier Mateusz Morawiecki uznał, że były indywidualne przypadki okrucieństwa Polaków wobec Żydów (…) Pytanie: czy tych indywidualnych przypadków nie będzie zaraz tysiące i wtedy czy za to będzie musiał odpowiedzieć polski Skarb Państwa?

 

Wildstein: Nie mamy kryzysu w stosunkach z Izraelem jak rok temu. Polacy są przewrażliwieni

Nie powinniśmy być krajem do bicia, ale też nie powinniśmy być zbytnio przewrażliwieni – tak Bronisław Wildstein komentuje słowa premiera Izraela o Polakach oraz reakcję rządu polskiego na te słowa

Zdaniem publicysty nie powinniśmy mówić obecnie o pogorszeniu się relacji polsko-izraelskich:

Nie mamy kryzysu, jesteśmy troszkę przewrażliwieni w tej kwestii (odpowiedzialności za holocaust – przyp. red.), co jest zrozumiałe, ponieważ istnieje bardzo duża akcja przypisywania Polakom zbrodni niemieckich z czasów II wojny światowej. Niestety w dużej mierze za taką narracją stoją również ośrodki polskie, ponieważ bez nich, nic takiego nie mogłoby zaistnieć.

Zdaniem Bronisława Wildsteina, cała sprawa z obniżeniem rangi wizyty Polski na Szczycie  V4 w Izraelu, wynika z nieporozumienia, a słowa Premiera Netenjahu cytowane przez dziennik Jerusalem Post, jakoby „naród polski współpracował z nazistowskim reżimem w zabijaniu Żydów w ramach Holokaustu”, które  miały paść w kontekście kontrowersyjnej nowelizacji ustawy o IPN”,  nie były niczym złym. Wręcz przeciwnie.

– Jego wypowiedź służyła temu, żeby zmienić te krążące powszechnie opinie przypisujące  ustawie o nowelizacji IPNu chęć zamknięcia ust wszystkim krytykom tego co się działo podczas II wojny światowej, ponieważ stwierdzenie, że nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności przed sądem za to, że mówił o pojedynczych aktach Polaków współpracujących z Niemcami w trakcie Holocaustu świadczy o tym, że Polska nie używa środków prawnych, aby zamykać usta dyskutantom – mówi Wildstein. – Nikt z nas nie powie, że nie było w Polsce osób, które współpracowały z reżimem, chodzi tutaj o skalę i o to kto współpracował,  bowiem było ty zdegenerowane jednostki a nie Państwo Polskie.

Gość Poranka WNET mówi również, że Polacy powinni przebadać swoją historię i przedstawić ją taką, jaka ona jest naprawdę.

– A należy to zrobić, aby wypierać wypowiedzi kłamliwe odnoszące się do współuczestnictwa Polaków w niemieckiej masakrze.

Czy więc decyzja premiera Mateusza Morawieckiego o absencji jego osoby na szczycie Grupy Wyszehradzkiej w Izraelu jest dobra? Zdaniem Wildsteina nie jest. – Nie powinniśmy być krajem do bicia ani nie powinniśmy być zbytnio przewrażliwieni – mówi.

 

Zapraszamy do wysłuchania rozmowy!

 

 

 

 

 

Korea Południowa likwiduje japońską fundację pomagającą niewolnicom seksualnym z czasów II wojny światowej

Korea Południowa jednostronnie oświadczyła, że rozwiąże finansowaną z japońskich środków fundację mającą na celu pomoc tzw. pocieszycielkom. Koreańskie Ministerstwo Rodziny i Równości Płci oświadczyło w środę, że planuje wejście na drogę prawną w celu likwidacji Fundacji Pojednania i Ukojenia, głównego filaru zawartego w 2015 r. porozumienia między Japonią a Koreą Południową, mającego być „ostatnim, nieodwracalnym rozwiązaniem” w sprawie kobiet zmuszanych do nierządu podczas II wojny światowej, zwanych pocieszycielkami. Fundacja często […]

Korea Południowa jednostronnie oświadczyła, że rozwiąże finansowaną z japońskich środków fundację mającą na celu pomoc tzw. pocieszycielkom.

Koreańskie Ministerstwo Rodziny i Równości Płci oświadczyło w środę, że planuje wejście na drogę prawną w celu likwidacji Fundacji Pojednania i Ukojenia, głównego filaru zawartego w 2015 r. porozumienia między Japonią a Koreą Południową, mającego być „ostatnim, nieodwracalnym rozwiązaniem” w sprawie kobiet zmuszanych do nierządu podczas II wojny światowej, zwanych pocieszycielkami.

Fundacja często stawała się przedmiotem krytyki jako niewystarczający sposób na odpokutowanie przez Japonię swojej przeszłości. Punktowano również, że umowa z 2015 r. zawarta została bez wcześniejszych konsultacji z wykorzystywanymi kobietami.

Premier Japonii Shinzo Abe wyraził swoje niezadowolenie z decyzji Seulu i wezwał drugą stronę do poszanowania zawartego porozumienia i zakończenia sprawy jako „członek globalnej społeczności”.

„Japonia, jako członek społeczności międzynarodowej, uczciwie wypełniała to, co zostało uzgodnione. Jeśli umowa zawarta międzynarodowo nie może być dotrzymana, niemożliwe będzie ukształtowanie relacji pomiędzy państwami” – powiedział Shinzo Abe.

A.K.

Historia Armii Krajowej na Śląsku. Powstanie szczekocińskie w relacjach przywódców lokalnych oddziałów AK

Był to wielki zryw mas chłopskich. Znałem ich i nie posądzałem niejednego, że jest zdolny wyciągnąć karabin z ukrycia i gdy zostanie wezwany, pójdzie do boju jako karny i zdyscyplinowany żołnierz.

Wojciech Kempa

„Twardy” i „Mietek” nie szczędzili lokalnemu przywódcy ruchu ludowego – Józefowi Sygietowi ps. Jan – słów krytyki. Według „Twardego” kierował się on chorą ambicją, w wyniku czego, wbrew rozkazom płynącym z Komendy Obwodu Włoszczowskiego AK, podjął próbę wywołania lokalnego powstania – „widząc wycofujące się wojska niemieckie w nieładzie, zdawało mu się, że to koniec wojny, przynajmniej dla naszych terenów”.

Zarówno „Mietek”, jak i „Twardy” byli zdania, że w ślad za wybujałymi ambicjami nie szły kompetencje, a „Twardy” określił go nadto mianem tchórza, wskazując, że posyłając ludzi do walki, sam trzymał się od nich w bezpiecznej odległości. Oddajmy głos „Mietkowi”: Wycofaliśmy się do wsi Bonowice. Tu przyjechał „Jan”, który pomimo sprzeciwu „Twardego” i mnie uznał, że walkę należy w dalszym ciągu prowadzić, gdyż ma [obiecaną] pomoc z placówek i grupy „Pawła” z radomszczańskiego. Do końca partyzantki, jak i po wojnie nie słyszałem o istnieniu takiej grupy.

A oto relacja „Twardego”: Już po śniadaniu przyjechał „Jan” ze „Sztabem”. Oklął nas, że odstąpiliśmy od oblężenia szkoły i bursy. Natychmiast kazał nam wyruszyć na zajmowane stanowiska. Na moje zapytanie, jak to było z nagraniem wejścia do szkoły, ordynarnie mnie ofukał, że to nie moja rzecz, a teraz on jest komendantem wszystkich sił znajdujących się na tym terenie, rozkazuje mnie zebrać wszystko wojsko i ponownie zaatakować i zniszczyć załogi szkoły i bursy, następnie zająć lewostronną część Szczekocin i czekać na dalsze rozkazy. „Wiarę” zostawił przy sobie. Dowództwo nad jego grupą objął szef kompanii Suchanek […]

Zwróciłem mu uwagę, że nie mamy broni do zdobywania budynków. Odpowiedział mi, że lada chwila nadejdą oddziały od majora „Pawła” z AL z działkami przeciwpancernymi. Znów bzdura.

I znów relacja „Mietka”: Prestiżowo wspólnie z „Twardym” zgodziliśmy się na dalszą walkę, ażeby nam nie zarzucono tchórzostwa. Poszliśmy powtórnie do natarcia na połączone siły granatowej policji, własowców i żandarmerii z posterunku szczekocińskiego. Zasadniczo w natarciu tym kierowała nas tylko dwójka, „Twardy” i ja, gdyż „Wiara” został się we wsi Bonowice. „Jan” z grupą ludzi miał wysadzić most na rzece, która była dopływem rzeki Krztyni, aby w ten sposób odciąć mogącą nadejść odsiecz dla Niemców od strony Rzeszy.

Wracamy do relacji „Twardego”: Przed wyruszeniem zebrałem dowódców kompanii i plutonów, wytłomaczyłem im odmienność od dotychczasowej walki stosowanej przez nas. Dotychczas robiliśmy zasadzki, a później odskok, teraz walczymy jak armia regularna, posuwamy się skokami naprzód i mamy zdobyć cel obsadzony przez nieprzyjaciela. Należy w czasie posuwania się naprzód wykorzystać nieskoszoną pszenicę, owies i ziemniaki. Określiłem oś posuwania się kompanii. Kompania „Wiary” ma się posuwać lewym skrzydłem, mając za oparcie po lewej stronie drogę Lelów–Szczekociny. Moja kompania po prawej stronie, mając za oparcie szosę Żarki–Szczekociny, w środku grupę „Mietka”, gdzie również się będę znajdował.

Tymczasem Niemcy zajęli kilka domów na swoim przedpolu i tam obsadzili swoje placówki. Najgroźniejszą był dom grabarza i cmentarz. Bardzo ostrożnie zbliżaliśmy się do stanowisk nieprzyjaciela. Nie strzelaliśmy, lecz oczekiwaliśmy, aż się odezwie nieprzyjaciel. Gdy byliśmy już około dwustu metrów od domniemanego nieprzyjaciela, zatrzymałem całość, chciałem zwołać obecnych dowódców i omówić z nimi dalsze natarcie. (…)

Po nadejściu do bursy musiałem przeorganizować wszystkie oddziały. Gdy zaczynaliśmy natarcie, byliśmy rozwinięci na przestrzeni ponad kilometra. Zaraz za szkołą drogi nasze się schodziły i już jako jedna droga wpadały do Szczekocin. W miejscu, gdzie znajdowaliśmy się, odległość od szos była mniejsza niż dwieście metrów. Wszystkie grupy łącznie z ludem z placówek liczyły około czterysta osób. Ludzi z placówek i słabo uzbrojonych z grup odesłałem jako odwód na cmentarz. Zostawiłem sobie broń maszynową, granaty i to, co się nazywa „kwiatem grup”. Otoczyliśmy szkołę z trzech stron z widokiem na Szczekociny, aby w każdej chwili zaatakować nadchodzącą odsiecz. Byliśmy wzajemnie na rzut granatu. Niemcy już strzelali w czasie, jak przeprowadzałem reorganizację oddziału, byliśmy osłonięci i wróg nic nie mógł nam szkodzić. Po odejściu części wojska na cmentarz, rozpocząłem z zajmowanych stanowisk huraganowy ogień na szkołę. Odpowiedzieli takim samym ogniem. Poszły w ruch granaty, z naszej strony polskie i angielskie, z ich strony handgranaty. Po dziesięciu minutach szkoła została osłonięta tumanem kurzu z tynków; z okien, kominami – wszędzie wychodził kurz. Granaty wpadały do środka budynku, lecz ogień, jeśli osłabł, to na moment wybuchu granatu. Nie wiem do dnia dzisiejszego, ilu było zabitych po tamtej stronie, a musieli być. Dalej ogień nie słabł, a raczej się potęgował.

W pewnym momencie szef grupy „Wiary” przeskakiwał ze swego stanowiska do mojego ze swoim adiutantem, pada ugodzony serią „Dichtizora”. Dostał w udo powyżej kolana. Padł również jego adiutant. Ten był lekko ranny i sam się wycofał. Szefa należało wynieść, aby jak najszybciej uratować mu życie. „Dichtizor” siał po polu, tak że dostęp był niemożliwy. Rozkazałem nawałnicę ognia, aby znów zwiększyć chmurę kurzu. Udało mi się. Moi chłopcy z dowódcą drugiego plutonu („Ćmiel” – Jurczyk Eugeniusz i jego żołnierz „Korzonek” – Jurkowski Bogusław) wynieśli z narażeniem własnego życia szefa w bezpieczne miejsce. Podziękował, mówiąc – Dziękuję wam, twardzacy, jeśli przeżyję, to wam będę zawdzięczny. Sanitariusz mój, „Dewi” – Banasik, założył mu opaskę zabezpieczającą od upływu krwi. Położyliśmy go na furtce i kazałem odmaszerować do Bonowic.

Szef nie przeżył. Wprawdzie gdyby „Jan” i sztab pomyśleli o punkcie sanitarnym z lekarzem i lekarstwami w Bonowicach, to by żył. Do Bonowic został przyniesiony w stanie nadającym się do leczenia. Lecz stąd bez udzielenia mu pierwszej pomocy musiano go odwieźć o cztery kilometry dalej do Irządz, gdzie AK, pomimo że nie była inicjatorem walk, zorganizowała polowy szpital. Zmarł na stole operacyjnym. […]

Cały artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji Twardego i Mietka (cz. II)” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Wojciecha Kempy pt. „Powstanie szczekocińskie w świetle relacji Twardego i Mietka (cz. II)” na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nieludzkie oblicze polityki. Bezkarni zbrodniarze II wojny światowej / Zbigniew Berent, „Kurier WNET” 52/2018

Co trzeci członek gabinetu kanclerza Adenauera był członkiem NSDAP. W niemieckim MSZ w 1952 r. wysokie stanowiska obejmowało tam więcej byłych nazistów niż członków NSDAP za czasów Ribbentropa.

Zbigniew Berent

Polityka odczłowieczona

Do chwili obecnej dokumenty wywiadowcze państw alianckich z czasów II wojny światowej i tuż po jej zakończeniu nadal są utajnione. Nie znamy wszystkich okoliczności otoczenia parasolem ochronnym niemieckich zbrodniarzy wojennych od 1945 roku do dziś. Jednak na podstawie relacji świadków, odprysków informacji i dokumentów z najróżniejszych źródeł jest ponad wszelką wątpliwość pewne, że istniały sprawnie zorganizowane organizacje nazistowskie realizujące podstawowe cele: przerzut zbrodniarzy do Ameryki Południowej, ukrycie jak największej ilości pieniędzy, złota i kosztowności.

Ostatnie dni II wojny światowej kojarzą się w Niemczech z klęską. Gdy rozpowszechniono wieść, że Hitler zastrzelił się w swoim bunkrze, stało się pewne, że to koniec tysiącletniej Rzeszy. Wojska sowieckie równały Berlin z ziemią, od zachodu nadciągały wojska alianckie i każdy, kto miał jakiekolwiek związki ze zbrodniczą maszynerią ludobójstwa, wyprzedawał cały majątek i szukał dróg ucieczki. Bardziej zapobiegliwi przygotowania te czynili od wielu miesięcy. Nikt bowiem z nich nie chciał wpaść w ręce Sowietów. Robili wszystko, aby uniknąć komunistycznej sprawiedliwości dziejowej.

Drogi ewakuacyjne, tzw. szczurze linie, wiodły przez Bremę, Frankfurt, Stuttgart oraz Monachium i dalej do Memmingen, miasteczka w bawarskim okręgu podalpejskim. Tu się rozdzielały. Jedna prowadziła do Lindau nad Jeziorem Bodeńskim, gdzie znów się rozwidlała (do Austrii bądź do Szwajcarii), druga wiodła do Innsbrucku i dalej przez przełęcz Brenner do Włoch. Po filtracyjnym przystanku w Rzymie uciekinierzy trafiali do jednego z włoskich portów, a stamtąd płynęli w stronę Ameryki Południowej, głównie do Argentyny.

Po zakończeniu II wojny światowej Komisja Narodów Zjednoczonych ds. Zbrodni Wojennych sporządziła rejestr zawierający prawie milion nazwisk: 120 tys. zbrodniarzy i 800 tys. osób podejrzanych o zbrodnie wojenne. Zaledwie ułamek osób spośród tej liczby usłyszało jakiekolwiek zarzuty.

Brytyjski dziennikarz Guy Walters w książce Ścigając zło ustalił, że nikomu prócz Izraelczyków specjalnie nie zależało na ściganiu zbrodniarzy. Zwłaszcza samym Niemcom. Jako dowód przytoczył informację, że niemieckie służby wywiadowcze wiedziały, gdzie dokładnie przebywa Adolf Eichmann, już w 1952 r., czyli osiem lat przed jego ujęciem przez izraelski Mosad. Trafił w ręce sprawiedliwości dopiero w roku 1960.

ODESSA

W dziele ukrywania nazistowskich zbrodniarzy brała udział nie tylko Argentyna, ale i Stany Zjednoczone (operacja „Paperclip”), którym zależało na pozyskaniu naukowców dla własnych badań, a także Watykan, w szeregach którego wielu księży upatrywało w nazistach obrońców przed bolszewizmem.

Dopiero kilkadziesiąt lat po wojnie opinia publiczna dowiedziała się, że zdecydowana większość hitlerowskich zbrodniarzy nigdy nie została osądzona, a przed sprawiedliwością uciekło wielu funkcjonariuszy reżimu faszystowskiego. W ucieczce pomagała im tajemnicza organizacja ODESSA.

Pomysł powołania Organizacji Byłych Członków SS ODESSA (niem. Organisation der Ehemaligen SS-Angehörigen) miał wyjść jeszcze w czasie wojny od Heinricha Himmlera. Pierwotna koncepcja polegała na tym, by na wypadek przegranej wojny stworzyć siatkę konspiracyjną, której celem będzie pomoc esesmanom w ucieczce przed ścigającymi ich aliantami. Chodziło nie tylko o załatwienie nowej tożsamości i umożliwienie wyjazdu, ale także zapewnienie środków na dostatnie i bezpieczne życie, do czego miały służyć zrabowane w czasie wojny kosztowności.

ODESSA dysponowała majątkiem oraz międzynarodowymi powiązaniami politycznymi. Działała w Niemczech, Egipcie, Argentynie, Włoszech i Szwajcarii. Jej członkowie pod koniec wojny zajmowali się ukrywaniem złota i kosztowności zrabowanych przez Niemców w czasie działań wojennych.

Uważa się np., że organizacja ta ukryła złoto Deutsche Banku, na którego trop wpadli alianci, kiedy znaleźli wiele sztabek złota w lasach na terenie Bawarii i Tyrolu. Od lat toczy się dyskusja o tym, jaki był udział Odessy w zapewnieniu nazistowskim zbrodniarzom bezpieczeństwa po wojnie.

Najważniejsze w całym zamyśle były finanse. Służyły do przekupywania urzędników, wyrabiania nowych dokumentów oraz opłacenia podróży i pierwszych miesięcy życia w nowym miejscu zamieszkania. Według jednej z teorii chodziło nawet o coś większego: o zbudowanie na gruzach hitlerowskiej Trzeciej Rzeszy himmlerowskiej Czwartej Rzeszy. Idealnym do tego miejscem była Argentyna. Na jej korzyść przemawiała znaczna odległość od Europy, a także osoba wiceprezydenta i ministra wojny Juana Peróna, któremu bliskie były hasła narodowego socjalizmu. Należy przypomnieć, że Juan Peron w 1946 roku został prezydentem Argentyny.

Faktem jest, że bardzo wielu wysoko postawionym zbrodniarzom udało się zbiec. Listę hańby otwiera Adolf Eichmann, organizator zagłady Żydów, który wyposażony w paszport uchodźcy na nazwisko Richard Klement, uciekł do Argentyny. Także w Argentynie znalazł się Josef Mengele, sadystyczny lekarz z Auschwitz, który jako Helmut Gregor uciekł z Buenos Aires do Paragwaju, a następnie do Brazylii. Wśród uciekinierów znaleźli się: Franz Stangl (komendant obozów zagłady w Sobiborze i Treblince), Gustav Wagner (zastępca komendanta w Sobiborze), Klaus Barbie (szef Gestapo w Lyonie), Erich Priebke (szef Gestapo w Brescii), Ante Pavelić (odpowiedzialny za ludobójstwo na Serbach, Żydach i Cyganach), Edward Roschmann (komendant getta w Rydze), Walter Rauff (odpowiedzialny za rozwój ruchomych komór gazowych) czy Alois Brunner (bliski współpracownik Eichmanna).

Liczbę uciekinierów oblicza się na dziesięć tysięcy. Oczywiste jest, że zorganizowanie pomocy na taką skalę wymagało działania na szczeblu instytucjonalnym. Ponad 800 fałszywych paszportów załatwiono za pośrednictwem Watykanu i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Kanały przerzutowe (tzw. ratlines) były organizowane także przy pomocy amerykańskiego wywiadu wojskowego OSS (Biuro Służb Strategicznych, którego rolę w 1947 przejęła CIA).

Hańba i hipokryzja

Podczas gdy komunistyczni notable grzmieli z trybun o pokonaniu faszyzmu i o niemieckim militaryzmie, wielu oficerów Wehrmachtu zajmowało wysokie stanowiska nie tylko w odradzającej się Bundeswehrze, ale także w Narodowej Armii Ludowej NRD (niemal co drugi oficer był wyszkolony przez Abwehrę), co w okresie istnienia wschodnich Niemiec było tematem tabu.

Więcej danych posiadamy o Niemczech Zachodnich. Sporo ich znalazło się w książce Norberta Freia Polityka wobec przeszłości. Autor ustalił, że co trzeci członek gabinetu kanclerza Konrada Adenauera był członkiem NSDAP. Jeszcze gorzej było w ministerstwie spraw zagranicznych. Wyliczono, że w 1952 r. wysokie stanowiska obejmowało tam więcej byłych nazistów niż członków NSDAP za czasów Ribbentropa. Jeszcze więcej kart hańby znajduje się w niemieckiej Federalnej Służbie Wywiadu. Zadanie jej sformowania po wojnie powierzono Reinhardowi Gehlenowi, byłemu generałowi wywiadu hitlerowskiego. Brak rozliczenia zbrodniarzy jest kompromitujący. Ludzie z przeszłością nie mieli się czego obawiać, pod warunkiem że nie będą się zbytnio afiszować.

Należy dodać, że przedstawicieli takich państw jak Argentyna czy USA wcale nie trzeba było przekupywać, by zezwalali na osiedlanie się tam uciekinierów z Trzeciej Rzeszy. Wyniki prowadzonych przez niemieckich specjalistów badań, mimo że zbrodniczych, były kartą przetargową samą w sobie. Prezydent J. Perón chciał uczynić z Argentyny silne i zmilitaryzowane państwo, a zbiegli z Niemiec naukowcy, lekarze, wojskowi i inżynierowie nadawali się do tego celu wyśmienicie. Złożoną sieć międzynarodowych powiązań, która umożliwiła pod koniec wojny wyjazd do Argentyny setkom hitlerowców, doskonale opisał Uki Goñi w książce Prawdziwa Odessa, która niedawno ukazała się na polskim rynku.

Amerykanie z kolei szukali sprzymierzeńców w rodzącym się konflikcie ze Związkiem Radzieckim. Wystarczy wspomnieć, że Wernher von Braun, pracujący dla Hitlera nad pociskami V-1 i V-2, pomógł NASA stworzyć rakietę, która wyniosła pierwszego człowieka na Księżyc, a Hubertus Strughold, przeprowadzający eksperymenty na ludziach w Dachau, nazywany był ojcem amerykańskiej medycyny kosmicznej.

Istniały także inne prócz Odessy organizacje pomagające faszystowskim zbrodniarzom. W 1946 r. powstała Stille Hilfe (Cicha Pomoc), założona przez grupę wyższych oficerów SS i niektórych duchownych. Na jej czele stanęła księżna Helena Elisabeth von Isenburg, żona nazistowskiego naukowca Wilhelma Karla von Isenburga. Celem Stille Hilfe było zapewnianie pomocy wszystkim, którzy przysłużyli się Trzeciej Rzeszy, a mieli kłopoty po zakończeniu działań wojennych. Pod względem celów działania najbliżej jej było do Odessy.

W pierwszych latach działalności organizacja była tajna, zarejestrowano ją dopiero w 1951 r., co pozwoliło na przeprowadzanie zbiórek pieniędzy – oficjalnie na „więźniów wojennych i osoby internowane”. Członkowie pisali listy i petycje w obronie weteranów. W latach późniejszych zajęto się finansowaniem kosztów sądowych, opłacaniem adwokatów i rachunków natury prawnej. Stille Hilfe opiekowała się także weteranami, którzy opuścili mury więzienia, pomagała załatwić im miejsca w domu późnej starości, zapewnić utrzymanie i opiekę lekarską. Organizację czynnie wspierała córka Heinricha Himmlera, Gudrun Burwitz, która po wojnie założyła Wiking-Jugend (Młodzież Wikingów), będącą bezpośrednią kontynuatorką Hitlerjugend.

W latach 1951–1992 działała także organizacja HIAG (Stowarzyszenie Samopomocy Byłych Członków Waffen-SS), której celem była pomoc weteranom, działania na rzecz ich rehabilitacji oraz walka o zapewnienie im świadczeń socjalnych.

Przerzut zbrodniarzy

Zbrodniarze hitlerowscy za pośrednictwem odpowiednich agentów najpierw trafiali do miasteczek w południowych Niemczech (Oberstdorf, Garmisch-Partenkirchen) i w Austrii lub do wsi położonych blisko granic z Włochami i Szwajcarią. Następnie wyszkoleni przewodnicy przeprowadzali esesmanów przez Alpy.

Po drugiej stronie granicy wyselekcjonowani agenci kierowali zbrodniarzy do odpowiednich miejsc we Włoszech i w Watykanie, np. do domu przy Via Sicilia w Rzymie, będącym filtracyjną (konspiracyjną) stacją tranzytową. Tam uciekinierzy otrzymywali paszporty krajów niezależnych od aliantów, takich jak Argentyna czy Chile, a następnie drogą morską dostawali się do kraju, którego paszport uzyskali. Cały proces koordynował biskup Grazu Alois Hudal. Proceder ten opisał Szymon Wiesenthal.

Dobry przykład mechanizmu przerzutów faszystowskich zbrodniarzy można poznać na podstawie życiorysu legendarnego komandosa Hitlera – Otto Skorzeny’ego. Gdy nadszedł rok 1945, Skorzeny dowodził w stopniu pułkownika SS jednostką wielkości dywizji na froncie wschodnim. Walczył m.in. pod Malborkiem i w rejonie Schwedt nad Odrą. Ostatnią misją, jaką oficjalnie mu powierzono, było zorganizowanie w Niemczech oddziałów partyzanckich Wehrwolfu oraz obrony Twierdzy Alpejskiej. Sęk w tym, że Twierdza Alpejska nie istniała. W rzeczywistości otrzymał zadanie stworzenia organizacji mającej na celu pomoc SS-manom w wydostaniu się z Europy. Organizacją ta była ODESSA.

Skorzeny oddał się w maju 1945 r. w ręce Amerykanów w Austrii. Przebywał w więzieniu do roku 1947, kiedy to uciekł i trafił do Hiszpanii generała Franco. Założył w Hiszpanii dobrze prosperujące przedsiębiorstwo budowlane. Była to jednak tylko przykrywka dla jego prawdziwej działalności, polegającej na pomocy dawnym znajomym z SS. Założył organizację Der Spine (Pająk), finansującą dawnym SS-manom zorganizowanie i prowadzenie nowego życia. Skorzeny utrzymywał kontakty nie tylko z generałem Franco, ale również z Juanem Perónem, dyktatorem Argentyny. Zmarł w roku 1975 w Hiszpanii jako bogaty przedsiębiorca. Do dziś nie wiadomo, ilu dawnym SS-manom pomogła jego organizacja.

ODESSA stała się tematem powieści sensacyjnej Fredericka Forsytha „Akta Odessy”; na jej podstawie nakręcono film pod tym samym tytułem. Postać kata z Rygi ukazana w książce – Eduarda Roschmanna – jest autentyczna i wiąże się z Odessą.

Po premierze filmu wzrosło zainteresowanie Roschmannem, ukrywającym się w Paragwaju, jak i całą organizacją. Wkrótce Roschmann zginął w tajemniczych okolicznościach, co wielu badaczy interpretuje jako zlikwidowanie go przez Odessę w celu zahamowania społecznego zainteresowania. Ślady informacji organizacji ODESSA obecne są w dokumentacji izraelskiego wywiadu – Mosadu. Z polskich autorów jedynie Bogusław Wołoszański wykazał się dociekliwością i opublikował książkę pt. Testament Odessy.

Jest bezsprzeczne, że Himmler pod koniec wojny dążył do urzeczywistnienia planu Odessy. Część autorów poddaje jednak w wątpliwość to, że udało się stworzyć organizację z tak szeroko rozbudowanym aparatem wpływów, jak przedstawił to choćby Forsyth. Istnieje pogląd, że Odessa, choć miała taką ambicję, nie była jednolitą strukturą organizacyjną. W rzeczywistości mogła się składać się z wielu mniej lub bardziej formalnych organizacji, które pomagały esesmanom. Dzięki takiej sieci nieformalnych powiązań była jeszcze trudniejsza do wykrycia! Wydaje się, że organizacja ta funkcjonowała na podobnych zasadach, jakie przyjął w swoim „przedsiębiorstwie budowlanym” Otto Skorzeny w Hiszpanii.

Miazmaty geopolityki

Odessa rozpala masową wyobraźnię od roku 1972 r., kiedy jej mit spopularyzowała wspomniana sensacyjna powieść Fredericka Forsytha. Z pewnością zakres działalności Odessy znały służby wywiadowcze Stanów Zjednoczonych. W sytuacji, gdy rządy państw zachodnich dokonały demobilizacji, a Stalin przez wiele lat od zakończenia II wojny światowej nadal utrzymywał pod bronią 4 mln żołnierzy na wypadek wybuchu III wojny światowej, USA wolały mieć pod swego rodzaju kontrolą ludzi, którzy posiadali ogromną wiedzę o terenach na wschód od Łaby. Pomimo, że byli zbrodniarzami. Takie są prawa geopolityki – czy to po prostu HAŃBA?

Powyższe informacje nie są przykładem walki cywilizacji o człowieka, chyba że cywilizacją nazwiemy destrukcyjną religię nazistowską autorstwa największego jej kreatora – Heinricha Himmlera. Są natomiast dowodem na walkę cywilizacji zachodniej przeciw człowiekowi, przeciw człowieczeństwu, przeciw wierze w elementarną ziemską sprawiedliwość. Ukazują, do czego zdolni są politycy i do czego może prowadzić polityka, wszechobecna przecież na kuli ziemskiej.

Artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Polityka odczłowieczona” znajduje się na s. 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 52/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Zbigniewa Berenta pt. „Polityka odczłowieczona” na stronie 9 październikowego „Kuriera WNET”, nr 52/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Minister Beck wiedział, czym grozi inwazja sowiecka i kiedy nastąpi. Jednak nie sprzymierzył się z Hitlerem. Dlaczego?

Nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy.

Piotr Witt

Depesza od Lecomte’a 24 sierpnia 1939

Nieśmiertelne dywagacje na temat wojny. Mogliśmy jej uniknąć? Musieliśmy przegrać? Historia stanowi równanie ze zbyt wielką liczbą niewiadomych, żeby jednoznaczna odpowiedź była możliwa. Nie zniechęca to jednak miłośników  badania dziejów.

Dociekanie, „co by było gdyby”, pociąga nawet bardzo poważne umysły. Jean Dutourd, akademik francuski, poświęcił książkę możliwej, chociaż zmyślonej historii Napoleona. Autor powieści „Le Feld-Maréchal von Bonaparte”, trzeźwy racjonalista, starał się opisać konsekwencje aneksji Korsyki przez Austriaków, w przypadku gdyby wcześniej Ludwik XV nie kupił wyspy od Genueńczyków. Młody Bonaparte, zamiast paryskiej École Militaire, ukończyłby Theresianische Militärakademie w Wiedniu, w związku z czym rewolucja francuska, a zwłaszcza wojny francusko-austriackie, przybrałyby całkiem inny obrót. Jean Dutourd – erudyta obdarzony poczuciem humoru – sprowadził rozumowanie typu „co by było gdyby” do jego właściwych rozmiarów, to znaczy do absurdu.

Mimo wszystko, obchodząc dziś nową rocznicę wybuchu wojny, znów pochylamy się nad przeszłością. Jeżeli nawet nic nie usprawiedliwia polskiej obsesji, polskiej fascynacji tematem, to jednak wiele okoliczności ją tłumaczy. Wojna zmieniła naszą historię na kilkadziesiąt lat. Ponieśliśmy kolosalne straty biologiczne, wyginęła nasza elita, spod jednej okupacji – pięcioletniej – dostaliśmy się pod drugą. Z jej skutków do dzisiaj nie możemy się otrząsnąć.

Kilka lat temu młody historyk Piotr Zychowicz przedstawił tezę, jakoby ratunek dla Polski w 1939 roku był możliwy. Wystarczyło tylko, aby Beck zawarł pakt z Ribbentropem. Należało związać się z Niemcami i razem uderzyć na Związek Radziecki. Teza nienowa, ale przedstawiona z talentem i dużą siłą perswazji. Jeszcze zanim wojna wybuchła i wszystko było możliwe, głosił ją Władysław Studnicki, co przysporzyło mu niemało kłopotów. 23 listopada 1939 skierował do władz III Rzeszy Memoriał w sprawie odtworzenia Armii Polskiej i w sprawie nadchodzącej wojny niemiecko-sowieckiej, w którym postulował odtworzenie wojska, które w sojuszu z Wehrmachtem miało walczyć w wojnie przeciwko Związkowi Radzieckiemu. W odpowiedzi Niemcy osadzili postulanta w domu wariatów, a kiedy i to nie pomogło, został ponownie aresztowany przez Gestapo i uwięziony na Pawiaku. Niemcy nie widzieli Polaków w roli sojusznika. Mieli inne plany.

Inny publicysta, Tomasz Łubieński, w odpowiedzi na Pakt Ribbentrop-Beck zredagował esej, udowadniając, że taka postawa okryłaby Polaków hańbą na wieki. Rozogniona wyobraźnia popchnęła obu polemistów aż do przewidywania, jak w tych warunkach sytuacja geopolityczna ukształtowałaby się po wojnie.

Zdaniem Zychowicza, po pokonaniu Sowietów przez Niemcy w sojuszu z Polską, a następnie po rozgromieniu Niemiec przez zachodnich aliantów, Polska stałaby się na powrót suwerennym państwem, mając za sąsiadów trupa Niemiec na Zachodzie i trupa Sowietów na Wschodzie. Tomasz Łubieński ze swej strony nie sądził, aby po tym, co byśmy zrobili, znalazłby się nowy prezydent Wilson, który pragnąłby wskrzesić Polskę.

Cokolwiek by zaszło, bo przecież bujamy w świecie fantazji, jedno jest pewne i stanowi podstawę rozumowania: należało związać się z jednym z sąsiadów, gdyż nie można prowadzić wojny na dwa fronty. Nie trzeba być generałem, aby to zrozumieć. Motyw dwu frontów pojawia się często w rozważaniach publicystów francuskich, którzy stawiają Polsce zarzut, że nie sprzymierzyła się ze Związkiem Radzieckim.

Pewna okoliczność – nieznana, jak się wydaje, obydwu polskim polemistom – jeszcze bardziej obciąża politykę Becka. Minister Józef Beck nie tylko miał wszelkie powody, aby obawiać się inwazji sowieckiej, ale, co więcej, był dokładnie poinformowany, kiedy ona nastąpi; znał daty i kierunki uderzenia. A mimo to nie zmienił stanowiska.

Pakt Ribbentrop-Mołotow o nieagresji został podpisany w nocy z 23 na 24 sierpnia 1939 roku. Oba układające się mocarstwa nadały mu wszechświatowy rozgłos. Sprawozdawcy radiowi obecni w Moskwie relacjonowali historyczne wydarzenie na gorąco we wszystkich językach. Fotografowie robili zdjęcia, operatorzy filmowali, żeby nazajutrz na pierwszych stronach dzienników, a później we wszystkich kinach Europy pokazać, jak dobroduszny minister Mołotow z nieskazitelnie eleganckim ministrem von Ribbentropem składają podpisy na dokumencie gwarantującym pokój Europie i światu, i pieczętują przyjaźń uściskiem ręki.

Czytelnicy dzienników, kinomani i radiosłuchacze nie znali innego dokumentu podpisanego tego dnia nad ranem. Z dala od prasy, radia i kronik filmowych, bez świadków, w najgłębszej tajemnicy Ribbentrop i Mołotow podpisali klauzule ściśle tajne, dodane do oficjalnego porozumienia. Beck znał ich treść.

Należy dobrze zapamiętać datę zawarcia paktu: noc z 23 na 24 sierpnia 1939.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem – 24 sierpnia – do Sztabu Generalnego w Warszawie nadeszła długa, szyfrowana depesza nadana z polskiej ambasady w Paryżu. Zawierała syntezę klauzul trzymanych w tajemnicy. Trzeba przytoczyć jej treść in extenso, żeby ocenić jej znaczenie.

„1. Źródło pewne, dobre: Intensywne rokowania niemiecko-sowieckie. Rozpoczęcie akcji zbrojnej przeciw Polsce dn. 26–28 VIII 39. Na dzień 4 IX 39 przewidziane osiągnięcie dawnej granicy niemiecko-rosyjskiej. Z chwilą okupacji dawnych prowincji wszczęcie rokowań przez Mussoliniego.
2. Źródło pewne Francuzów: widziano karty powołania z terminem zameldowania się na trzeci dzień mob. w Poznaniu.
3. Poza tym „F” nie konstatują zwiększonego tempa koncentracji wewnątrz i na Zachodzie”.

Depeszę przyjął oficer dyżurny Samodzielnego Referatu „Zachód”, który po rozszyfrowaniu wręczył ją kierownikowi Referatu mjr. Tadeuszowi Szumowskiemu o godz. 22.30. Na dokumencie nr. l.55549/IIBW 2/39, CA MSW, Ref. „W”, 262/116/116 C/4, ujawnionym z archiwów MSW widnieje podpis oficera dyżurnego: kapitan Zdzisław Witt. To był mój ojciec.

Depesza była wysłana przez płk Michała Balińskiego, chargé militaire ambasady. Kierował on głęboko zakonspirowaną grupą wywiadu na Niemcy, działającą z terenu Francji pod kryptonimem „Lecomte”.

Aż dziw, jak długo trwała ignorancja tajnych klauzul w środowiskach skądinąd doskonale poinformowanych. Oto wszystkowiedzący paryżanin Anatol Muhlstein w swoim Dzienniku pod datą 11 września ’39 notuje: „O 12.30 spotkanie z ambasadorem Rumunii. Serdeczna rozmowa. Franassovici uważa, że istnieje tajne porozumienie rosyjsko-niemieckie, przekonywał o tym Becka, który wcale nie chciał wierzyć. Postawa Włoch także wydaje się ambasadorowi podejrzana”. A przecież Muhlstein był radcą ambasady polskiej w Paryżu, znał wszystkich. Ożeniony z Rotszyldówną, miał do dyspozycji także siatkę rotszyldowskich kontaktów bankowych lepszą i skuteczniejszą od wywiadu niejednego państwa. Richard Franassovici z kolei świeżo przyjechał z Warszawy. Do wybuchu wojny przez półtora roku był ambasadorem Rumunii w Polsce.

Co jeszcze bardziej zdumiewające: o istnieniu tajnych klauzul nie wiedział Tony Klobukowski. Szczęśliwy przypadek dał mi dostęp do dwóch tomów pamiętnika tego francuskiego oficera, poświęconych w całości jego kilkuletniemu pobytowi w przedwojennej Warszawie. Kapitan spahisów Tony Klobukowski, syn gubernatora Indochin Anthony’ego Klobukowskiego i Pauline Bert, córki prezydenta Francji, rezydent wywiadu francuskiego, spotykał się prawie codziennie z moim ojcem. Otrzymywał od niego syntezy depesz wywiadu „N”, które kapitan Witt redagował na jego użytek w języku francuskim. Dzięki koligacjom rodzinnym Klobukowski miał ułatwiony dostęp do francuskich kół rządowych. Z kolei przyjaźnie wyniesione ze szkoły kawalerii w Grudziądzu – był doskonałym jeźdźcem – zapewniły mu popularność w polskich kołach wojskowych. Należał do kręgu osób najlepiej poinformowanych. Ewakuował się z ambasadą francuską 5 września. Nieznane historykom pamiętniki zredagował po wojnie i jak z nich jasno wynika, nigdy nie poznał depeszy od Lecomte’a.

Depeszy nie znał nawet major Wiliam H. Colbern. Według Klobukowskiego, ten amerykański chargé militaire był najlepiej poinformowanym obserwatorem zagranicznym w Warszawie. Jako jedyny z dyplomatów akredytowanych przy polskim rządzie, Amerykanin miał bezpośredni dostęp do premiera i ministra spraw zagranicznych bez przechodzenia przez sekretariat. Depesza od Lecomte’a tłumaczy wiele z niezrozumiałych decyzji polskiego rządu i wyjaśnia niejedno zagadkowe zachowanie jej najwyżej postawionych przedstawicieli, w tym ministra Józefa Becka.

***

W 1933 roku pułkownik Wieniawa-Długoszowski był posłany do Paryża przez marszałka Piłsudskiego i jego zaufanego ministra spraw zagranicznych (od 1932 r.) Józefa Becka w sekretnej misji najwyższej wagi. Naczelnik państwa polskiego proponował Francuzom wspólną wojnę prewencyjną przeciwko Niemcom. Już w początkach władzy Hitlera niektórzy myślący ludzie w Europie orientowali się w jego agresywnych planach politycznych i zastanawiali nad sposobem przeciwstawienia się Führerowi.

Hitler objął władzę w wolnych wyborach demokratycznych dzięki popularności swych projektów politycznych wyłożonych w programowym dziele Mein Kampf i aprobowanych przez większość narodu niemieckiego.

Wytępienie Żydów i Słowian celem uzdrowienia finansów i rasy oraz uzyskania przestrzeni życiowej (Lebensraum) przypadło do gustu masom niemieckich wyborców wyczerpanym przez kryzys światowy i szarpanym przez banki pozostające najczęściej w rękach żydowskich.

Mało kto przewidywał dalszy ciąg z jasnością umysłu Józefa Piłsudskiego. Pomysł wojny prewencyjnej, do której moralnych i prawnych podstaw dostarczały postanowienia traktatu wersalskiego łamane i odrzucane przez Hitlera, powinien spodobać się Francji. Najmocniej doświadczona przez I wojnę światową, na próżno starała się rewindykować, choćby częściowo, reparacje wojenne nałożone na Niemcy przez aliantów w ramach traktatu pokojowego.

Ale interesy wielkich przemysłowców francuskich zaangażowane już były gdzie indziej. Ani oni, ani wielcy bankierzy nie byli zainteresowani wojną. Zresztą dotkliwe skutki wojny piętnaście lat po jej zakończeniu naród francuski wciąż odczuwał. We Francji powstała obfita literatura pacyfistyczna, która piórem jej utalentowanych przedstawicieli nie pozwalała zapomnieć półtora miliona zabitych młodych ludzi ani dziesiątków tysięcy kalek. W 1934 roku Francuzi nie chcieli słyszeć o wojnie. W ’39 także nie. Nie chcieli umierać nie tylko za Gdańsk, ale nawet za Paryż. Na ulicach spotykało się wciąż mężczyzn w maskach, tzw. les gueles cassés – „strzaskane gęby”, o twarzach tak straszliwie pokiereszowanych, że nie chciano ich wystawiać na widok publiczny. Elegantki paryskie kazały służbie usuwać z gazety wszelkie wzmianki o wojnie przed przyniesieniem ich na tacy do sypialni razem ze śniadaniem.

Nie, stanowczo nie było we Francji sprzyjającej atmosfery dla inicjatywy Piłsudskiego opartej przecież tylko na przypuszczeniach. Należało czym prędzej wykurzyć z Francji niepożądanego wysłannika. Odpowiednie polecenia zostały wydane dziennikarzom. Przez wiele tygodni francuska prasa przedstawiała pułkownika Wieniawę jako alkoholika, kobieciarza o niewybrednych gustach, bywalca podejrzanych lokali, słowem człowieka, z którym nie dyskutuje się o przyszłości państwa i Europy.

W sierpniu i wrześniu ’39, kiedy oczy świata zwrócone były na Polskę, Francuzi mieli wyrobione zdanie o polskiej polityce zagranicznej. Historiografia Polski Ludowej skorzystała z interesownych opinii francuskich, aby przedstawić Becka w jak najgorszym świetle. Jego rzekoma arogancja i nieznajomość polityki dodane do błędów koszmarnych rządów sanacji umacniały tezę o polskim samobójstwie. Z opinii niemieckich korzystano również. Usłużny reżyser Wajda wykorzystał niemieckie filmy propagandowe do pokazania beznadziejnej szarży polskich ułanów na czołgi niemieckie. Nikt ani słowem nie zająknął się, że armia niemiecka w chwili inwazji na ZSRR posiadała na stanie 750 000 koni.

Wszystko było dobre, aby oczernić rząd II Rzeczypospolitej. Polska zginęła, ponieważ Beck odrzucił przyjaźń Związku Radzieckiego. Po Katyniu już mniej mówiono o przyjaźni. 35 lat Polski Ludowej minęło jak z knuta trzasł, ale lata propagandy pozostawiły trwały ślad w umysłach. Także opinię o Becku i rządzie sanacyjnym.

***

Minister Józef Beck doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji geopolitycznej Europy i Polski. Mamy na ten temat przejmujące świadectwo Grigorego Gafencu. Kiedy rumuński minister spraw zagranicznych udawał się do Berlina na zaproszenie Hitlera w kwietniu 1939 roku, Beck wykorzystał okazję, aby mu przedstawić swoje stanowisko odnośnie do losów Polski i przyszłej wojny. W Krakowie do pociągu rumuńskiego ministra doczepiono polską salonkę i w nocy, w czasie przejazdu pociągu przez Polskę mężowie stanu rozmawiali. Gafencu pod silnym wrażeniem zanotował proroczą wypowiedź swojego polskiego odpowiednika.

Nie od rzeczy będzie dodać, że w oczach współczesnych rumuński minister spraw zagranicznych należał do najświatlejszych ludzi swojej epoki. Dla Becka żywił sympatię, a nawet podziw, jak wyznał: „Zawsze intrygował mnie ten zuchwały minister”. Beck powiedział mu: „Rzeczpospolita upadnie pod przeważającymi ciosami, ale nie podda się bez walki. Ta walka wciągnie Zachód do wojny, która przekształci się w światową. Jeśli nastąpi militarna katastrofa Polski, to jej prostym rezultatem będzie militarna katastrofa Niemiec. Sowiety nie będą mogły pozostać na uboczu i unicestwią Rzeszę” (G. Gafencu, Ostatnie dni Europy, Warszawa 1984). Podobną wizję przyszłości mieli niektórzy Niemcy. Wiosną 1938 roku generał Ludwig Beck, szef Sztabu Generalnego Armii, sprecyzował w memorandum wręczonym Hitlerowi, że jego polityka doprowadzi nieuchronnie do wojny światowej, włączając Stany Zjednoczone i w sposób nieunikniony Niemcy będą skazane na przegranie tej wojny z tej prostej przyczyny, że nie są wystarczająco silne, aby ja wygrać.

W przeddzień nadejścia depeszy od Lecomte’a, w słynnym przemówieniu w Sejmie RP 23 sierpnia 1939, w którym odrzucił niemieckie ultimatum, Józef Beck umieścił konflikt niemiecko-polski na płaszczyźnie europejskiej. Być może wcześniej poznał decyzje niemieckie z innych źródeł. Depesza francuska stanowiąca podstawę dla Lecomte’a nosi datę 21 sierpnia.

Brakuje nam dokumentów, aby prześledzić jej dalszą drogę. Czy mjr Tadeusz Szumowski przekazał depeszę natychmiast, jak powinien, swoim zwierzchnikom? Z jakim komentarzem? Czym kierował się kierownik Samodzielnego Referatu „Zachód”, rozsiewając bez żadnych podstaw niepokojące pogłoski, jakoby placówka polskiego wywiadu kryptonim „Lecomte” w Paryżu była infiltrowana przez Niemców? Treść depeszy wyraźnie temu pomówieniu zaprzecza. Jakkolwiek by było, 27 sierpnia nad ranem rząd polski zarządził mobilizację.

***

Dlaczego Beck nigdy nie zdecydował się na zawarcie sojuszu z Niemcami? Do sojuszu, do umowy, jak do małżeństwa potrzeba zgody i dobrej woli dwojga. Niemcy proponowały Polsce sojusz wojskowy i słowem samego kanclerza ręczyły za wierne dotrzymanie zobowiązań. Polski rząd, odrzucając tę propozycję, opierał się jednak również na znajomości innych wypowiedzi Führera, a także jego planów na przyszłość. Dane dostarczane przez polski wywiad nie potwierdzały dobrej wiary Niemców. Od 1932 roku, dzięki złamaniu tajemnicy maszyny do szyfrowania tajemnic – Enigmy, reputowanej jako niepokonana – Polacy poznali wiele sekretów ukrywanych w oficjalnych deklaracjach. Z otoczenia admirała Canarisa, wrogiego Hitlerowi, docierały niepokojące przecieki.

Beck nie mógł wierzyć w dobrą wolę Hitlera. Późniejsze wydarzenia przyniosły eksperymentalne, formatu naturalnego potwierdzenie jego zastrzeżeń. Inni nie mieli tych oporów; proponowali Niemcom, jak Studnicki, sojusz i współpracę i wiemy, czym to się skończyło.

Należy czytać na ten temat świadectwo Gerharda Gehlena. Późniejszy szef wywiadu zaczepnego, od czasu inwazji na Związek Radziecki walczył na froncie wschodnim, a w kwietniu 1942 roku został dowódcą wywiadu aż do końca wojny. (Po wojnie był mianowany przez Amerykanów szefem wywiadu niemieckiego). „Początkowo – pisze Gerhard Gehlen, wspominając operację Barbarossa w Rosji – nasze oddziały były przyjmowane przez Rosjan z otwartymi ramionami prawie wszędzie, zarówno na północy, jak i w centrum, na Ukrainie, w Besarabii i wszędzie indziej; przyjmowano nas jak wyzwolicieli, często mężczyźni byli obsypywani kwiatami. Całe jednostki armii rosyjskiej, aż do pułku, a nawet dywizji, dobrowolnie składały broń; w pierwszych miesiącach, nie licząc milionów jeńców wojennych, liczba dezerterów rosyjskich przekroczyła nasze najbardziej optymistyczne przewidywania”. (W sierpniu ’41 roku w rejonie Kijowa Niemcy mieli dwa miliony jeńców).

I Gehlen wyjaśnia przyczyny sympatii Rosjan do armii okupacyjnej: „Lud rosyjski wiele ucierpiał od terroru stalinowskiego przed 1939 rokiem. Wystarczy przypomnieć tutaj rozprawę z kułakami, niekończący się chaos ekonomiczny, czystki w Armii Czerwonej (zwłaszcza podczas afery Tuchaczewskiego), hekatombę wśród kadry partyjnej i represje wymierzone w mniejszości narodowe. Wszystko to działało na naszą korzyść. (…) Przywrócenie praw ludzkich elementarnych i fundamentalnych – godności człowieka, wolności, sprawiedliwości, poszanowania własności prywatnej zjednoczyło mieszkańców imperium sowieckiego w duchu natychmiastowej współpracy z Niemcami”.

Bardzo prędko ze spontanicznego ruchu ludności wyłoniło się ciało zorganizowane, rodzaj rządu rosyjskiego, który przedstawił Niemcom propozycje, jakich nigdy nie chciał uczynić Beck. Oddajmy głos Gehlenowi: „W mieście Smoleńsku, okupowanym przez nasze oddziały, w połowie drogi do Moskwy ukonstytuował się komitet rosyjski: zaoferował nam stworzenie narodowego rządu rosyjskiego i zaciąg armii wyzwoleńczej w liczbie około miliona ludzi celem obalenia Stalina i jego reżymu. Uważając, że pozycja nieprzyjaciela zmusza nas do proklamowania w oczach świata jednoznacznej doktryny polityki ogólnej, feldmarszałek von Bock i inni dowódcy armii wyrazili gotowość poparcia dla komitetu smoleńskiego; ale ich propozycje zostały odrzucone przez Hitlera, który odpychał nawet analogiczne sugestie formułowane przez narody bałtyckie. (…) Marszałek von Brauchitsch oświadczył wówczas, że projekt mógł mieć decydujące znaczenie dla przyszłych losów wojny, ale nigdy nie został wcielony w życie, bowiem von Bock i on sam zostali zdjęci ze stanowisk dowodzenia w grudniu 1941 roku”.

Zwraca uwagę zwrot „nawet” użyty przez Gehlena, gdy wymienia narody bałtyckie. Dlaczego „nawet”? Dlaczego zdaniem szefa wywiadu Hitler miałby traktować narody bałtyckie inaczej i lepiej niż inne?

W rejestrze pojęciowym pułkownika Gehlena narody bałtyckie – Aryjczycy z północnych terenów Europy – należały, częściowo przynajmniej, do Herrenvolku, do narodu panów, w przeciwieństwie do Słowian. Wizja świata Hitlera, jego filozofia podboju opierała się na teorii ras zaczerpniętej od Darwina i rozwiniętej przez Rosenberga.

Filozofia państwa narodowosocjalistycznego bazowała na walce ras, tak, jak sowieckie państwo socjalistyczne bazowało na walce klas. Ochrona i doskonalenie rasy były celem i racją istnienia państwa narodowosocjalistycznego. Walka ras i walka klas usprawiedliwiały wszystkie zbrodnie. Nie wolno o tym zapominać, kiedy się myśli o historii tamtych czasów.

O narodach Europy i celach prowadzonych podbojów przywódcy hitlerowscy myśleli w kategoriach rasowych. Wojna z Polską, a następnie z Rosją – słowem – ze Słowianami – była wojną rasową. Przypisywanie ich decyzjom kalkulacji politycznych i wyrachowania strategicznego prowadzi do anachronizmów i zaciemnia istotę rzeczy.

Wobec rasowej hierarchii wartości ustępowały wszelkie względy, nawet względy religijne. Stąd antychrystianizm, a zwłaszcza antykatolicyzm Hitlera. „Grzech przeciwko krwi i rasie – pisał – jest grzechem pierworodnym tego świata i oznacza koniec ludzkości, która mu się odda (…) Człowiek ma tylko jeden święty obowiązek, to jest pilnować, aby jego krew została czysta.” (Mein Kempf, wyd.fr., s. 247, 400, 402) Te nauki były narodowi niemieckiemu stale powtarzane. Gott und Volk, podręcznik dla żołnierzy wydawany w setkach tysięcy egzemplarzy (180 000 w 1942 r.) pouczał: „Rasa i lud zostały podniesione do rangi idei świętych. Granice są tutaj wyraźnie zakreślone. Jedna idea nazywa się Chrystus, druga Niemcy (…) my znamy tylko jedno przykazanie: Wszystko dla Niemiec (…) Wyznanie wiary jedynej religii narodowej, bowiem może istnieć tylko jedna religia, będzie: Wierzę w jedynego Boga silnego i w jego wieczne Niemcy”. Sojusz z Polską, sojusz Narodu Panów z narodem niewolników podkopywałby fundamenty ideologiczne III Rzeszy i morale wojska.

Takie było credo Hitlera, ale nie jego generałów. Przy podejmowaniu decyzji strategicznych w sztabie głównym konflikt między Hitlerem, wiernym obłąkańczej doktrynie, i wojskowymi rozumującymi w kategoriach strategicznych doprowadził wreszcie do zamachu na jego życie z udziałem wielu dowódców najwyższych rangą. Generałowie pragnęli wykorzystać potencjał psychologiczny ludu rosyjskiego, który w większości okazywał Niemcom gorące uczucia w początkach kampanii. Zamiast tego Hitler osobiście nakazał jak największą brutalność w obcowaniu z niższą rasą Słowian i na terytoriach podbitych narzucił jej swoich satrapów Kocha, Sauckego i Kubego, których działalność rychło przekształciła nadzieje tych ludów w ślepą nienawiść do Niemców.

Gdyż plany Hitlera były odmienne. Znał je płk Józef Beck i trafnie przewidywał dalszy rozwój wydarzeń. Najbliższa przyszłość przyznała mu rację.

***

Generalplan Ost Himmlera w lipcu 1941 r. zakładał przesiedlenie na Syberię 31 milionów Słowian, przede wszystkim z Polski i krajów bałtyckich, i zasiedlenie w ten sposób „uwolnionych” ziem czterema milionami kolonistów niemieckich. Miała to być kolonizacja o tyle oryginalna i wyjątkowa w historii, że Niemcy nie mieli w planie niesienia misji cywilizacyjnej. Zamierzali, przeciwnie, szybko zlikwidować kulturę i doprowadzić ludność do stanu niewolników albo pariasów. Zanim jeszcze plan został opracowany w szczegółach, akcja niemiecka w Polsce (szybko) przybrała formę zorganizowaną. 6 listopada 1939 roku Niemcy aresztowali i wywieźli do obozu koncentracyjnego 142 wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wielu z nich zmarło. Pół roku później we Lwowie, 4 lipca 1941 r., Niemcy rozstrzelali 22 polskich profesorów i docentów wyższych uczelni wraz z niektórymi członkami rodzin i współlokatorami, którzy byli obecni podczas aresztowania. Uniwersytety zostały zamknięte przez władze okupacyjne, podobnie gimnazja, z wyjątkiem szkół technicznych. Zredukowano nauczanie początkowe. „Wystarczy, jeżeli będą umieli liczyć do 500” – powiedział Himmler. „Dlaczego zresztą do 500? Żeby umieli czytać drogowskazy…”. Zarządzenia były tylko konkretyzacją.

Plan wobec Słowian zawarty był już w Mein Kampf i powtarzany później wielokrotnie przez Hitlera, Himmlera, Rosenberga. W oczach ministra Becka depesza od Lecomte’a stanowiła logiczne potwierdzenie tego, co wiadome było od dawna.

Do rasy niemieckiej Hitler zaliczał także Austriaków, część Szwajcarów, Luksemburczyków, jak również jednostki w Europie, które miały przodków niemieckich, nawet jeśli utraciły później kontakt z kulturą niemiecką. Dalej szły ludy zwane germańskimi – Skandynawowie, Holendrzy, Flamandowie, ogółem ok 100 milionów ludzi. Częściowo również Bałtowie. Trzeba było szybko stworzyć dla nich „przestrzeń życiową”.

Minister Beck był doskonale świadomy planów Hitlera i ich przesłanek. Jeżeli nie doszło do podpisania paktu Ribbentrop-Beck, to nie dlatego, żeby Beck tego nie chciał. Stanowisko polskiego ministra nie miało tu żadnego znaczenia. Takiego paktu nie chciał Hitler, który miał inne plany odnośnie do niższych rasowo Polaków, niż tworzyć z nich sprzymierzeńców. Gdyby jednak projekt powstał, kazałby go z pewnością podpisać, po to tylko, żeby później tym łatwiej złamać, podobnie jak pakt z Sowietami. Czyż nie zadeklarował wobec Zeitzlera i Keitla 8 czerwca w Berchtesgaden: „Obiecajcie im wszystko, co tylko chcecie, pod warunkiem, że sami nie będziecie wierzyć w te obietnice”? Odnosiło się to w konkretnym przypadku do armii Własowa, ale w gruncie rzeczy dotyczyło wszystkich przedstawicieli niższej rasy Słowian.

Dramat – pouczał ksiądz Wojtyła w swojej tezie doktorskiej o Maxie Schelerze – to sytuacja, w której wybiera się rozwiązanie i to rozwiązanie jest zabójcze. Tragedia jest wtedy, kiedy zabójcze jest każde z możliwych rozwiązań. Wrzesień to była tragedia.

Przez długie lata kazano nam się wstydzić, że nie zostaliśmy bolszewikami. Obecnie mamy się wstydzić, że nie wstąpiliśmy w porę do SS i Gestapo. Dajmy sobie spokój!

My nie mamy czego się wstydzić za polski rząd II Rzeczypospolitej. Niech inni raczej wstydzą się za swoje rządy w tę rocznicę września i częściej słuchają tego, co mamy do powiedzenia o świecie my – Polacy. Więcej pokory, panowie sąsiedzi!

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” znajduje się na s. 3 i 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 51/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Witta pt. „Depesza od Lecomte’a” na stronie 3 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 51/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Dzieło”: „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali” omawia Jan Martini / „Wielkopolski Kurier WNET” nr 50/2018

Człowiek, który podpalił kukłę Sorosa jako organizatora islamskiej inwazji na Europę, został uznany za antysemitę i skazany na więzienie. Sprawcy spalenia kukły ks. Rydzyka zostali uniewinnieni.

Jan Martini

„Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”

Pod takim tytułem literat Stefan Zgliczyński opublikował książkę, której opis brzmi następująco: „Czas to przyznać, Polacy to nie tylko bezbronne ofiary. Nie jesteśmy niewinni, mamy krew na rękach. Krew żydowską. W czasie II wojny światowej i zaraz po niej Polacy masowo donosili na żydowskich sąsiadów, szantażowali, wymuszali haracze, gwałcili i mordowali. Czas spojrzeć sobie w oczy i zmierzyć się z własną historią”.

Pomijając niezrozumiałą kwestię, do kogo mieli „masowo” donosić zaraz po wojnie Polacy (do NKWD czy do UB?), można postawić sobie pytanie – kim jest autor tego opisu? Ze słów „nie jesteśmy niewinni, mamy krew na rękach”, można sądzić, że Polakiem. Jednak przeczą temu zdania poprzednie i następne, w których to „oni” – Polacy – „donosili, szantażowali, gwałcili, mordowali”, a więc autor wydaje się być jakiejś innej narodowości.

Samej książki można nie czytać (choć jest dostępna w przecenie za 27 zł), bo tytuł jako radykalne streszczenie wyjaśnia wszystko.

O tym, jak mogła wyglądać pomoc Polaków przy mordowaniu Żydów, opowiedział mi znajomy emeryt – pan Antoni. Jego ojciec był sołtysem we wsi Kowalowa w powiecie tarnowskim. Zaraz na początku okupacji zgłosili się do niego Niemcy. Oznajmili, że nie jest już sołtysem, lecz troihandlerem i polecili, by natychmiast sporządził wykaz, w której chacie mieszkają Żydzi, w której Cyganie, a gdzie są młodzi mężczyźni zdolni do pracy fizycznej. Ci młodzi mają być do dyspozycji na wszelkie żądanie władz okupacyjnych jako tzw. baudienst.

Pewnego dnia przyjechał konwój składający się z dwóch ciężarówek z eskortą trójkołowych motocykli. Polecono zabrać narzędzia (łopaty, kilofy) i załadowano kilkudziesięciu młodych mężczyzn na ciężarówki. Wśród nich było dwóch stryjów Antoniego. Podróż była długa – prawdopodobnie poza granice powiatu. Nikt nie był w stanie zorientować się, gdzie jadą, bo ciężarówki były szczelnie zakryte brezentową plandeką. O szczegółach pracy stryjów – młodych chłopaków – pan Antoni, jako dziecko, nie został poinformowany, ale można przypuszczać, że chodziło o działanie w ramach „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Wydarzenie było dla stryjów na tyle traumatyczne, że w zasadzie ich normalne życie się skończyło – jeden dostał pomieszania zmysłów, a drugi się rozpił. Czy byli kolaborantami – sprawcami? Czy mogli odmówić „pracy”?

Zwraca uwagę perfekcyjna niemiecka technologia zbrodni – w akcji brało udział tylko 10 Niemców, a baudienst nie został użyty do pacyfikacji Żydów miejscowych (choć można było zaoszczędzić sporo czasu i paliwa), tylko mieszkańców innego powiatu. Być może ktoś z ofiar zdołał się uratować i zaświadczył (np. autorowi Zgliczyńskiemu), że oprawcami byli Polacy mający do pomocy nielicznych Niemców.

Jeden szczegół z relacji pana Antoniego jest bardzo znaczący – w pewnym momencie Niemiec zawiesił na piersi stryja automat, kazał mu się objąć i szeroko uśmiechnąć. W tym momencie drugi Niemiec zrobił im zdjęcie. Można przypuszczać, że zdjęcie zostało propagandowo wykorzystane i ukazało się w niemieckiej gazecie z komentarzem np. „Ludność polska z entuzjazmem podejmuje pracę nad oczyszczaniem kraju z Żydów”.

Myślę, że nasi „badacze Holokaustu” powinni zwrócić uwagę na niemieckie gazety z czasów okupacji jako obiecujący obszar badawczy. Także autor Zgliczyński mógłby znaleźć tam materiały do swoich następnych książek.

Poprzednie książki tego pisarza to Antysemityzm po polsku i Hańba iracka – zbrodnie Amerykanów i polska okupacja Iraku. Autor sporo pisze, bo jest dyrektorem Instytutu Wydawniczego „Książka i Prasa”, który „jest niezależną od jakichkolwiek grup i organizacji politycznych fundacją mającą na celu szerzenie idei sprawiedliwości społecznej, wolności słowa i badań naukowych, a także walkę z każdym przejawem dyskryminacji ze względu na płeć, rasę, przynależność narodową i światopogląd”. Cele Instytutu są tak wzniosłe, że każdy z nas podpisze się od nimi oburącz. Tym bardziej, że ciągle mamy „przejawy dyskryminacji”: np. człowiek, który podpalił kukłę Sorosa jako organizatora islamskiej inwazji na Europę, został uznany za antysemitę i skazany na więzienie, natomiast sprawcy spalenia kukły Polaka (ks. Rydzyka) zostali uniewinnieni „z uwagi na znikomą szkodliwość czynu”.

Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa” ma też fundację, która współpracuje z Fundacją Analizy Społecznej i Edukacji Politycznej im. Róży Luksemburg. Prawdopodobnie wszystkie te podmioty otrzymują dotacje z ministerstwa kultury z uwagi na piękne cele statutowe i działalność na niwie „kultury wysokiej”. Czyż możliwe jest utrzymanie „niezależności” (a nawet działalności) bez ministerialnych dotacji czy grantów z Fundacji Rothschilda, Sorosa czy innych Funduszy Norweskich? Na garnuszku polskiego podatnika jest także Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Polskiej Akademii Nauk. Celem pracy naukowców powinno być szukanie prawdy. Można mieć nadzieję, że wśród naszych badaczy Holokaustu są uczciwi wyznawcy judaizmu i obowiązuje ich przykazanie, które Mojżesz otrzymał od Boga – „nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu”.

Niestety amerykańscy historycy traktują prawdę bardzo pragmatycznie, lansując termin „polskie obozy koncentracyjne”. Według Reduty Dobrego Imienia, w ostatnim roku ilość użycia tego kłamliwego terminu wzrosła o 22 procent. W ciągu 50 lat po wojnie Polakom zarzucano tylko bierność wobec zagłady Żydów.

Dopiero wraz z powstaniem Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego (1993) pojawiły się szkalujące Polaków książki i „badania naukowe”, ukazujące nas jako sprawców zbrodni. Czy była to tylko przypadkowa zbieżność?

W tym samym mniej więcej czasie pojawił się Instytut Wydawniczy „Książka i Prasa”, którego dyrektorem jest od roku 1997 pan Stefan Zgliczyński. Wobec gigantycznych roszczeń żydowskich pod naszym adresem, „badania Holokaustu” i ich coraz bardziej szokujące ustalenia ( 40 tys. ofiar polskich zbrodni, później 120 tys. i ostatnio 200 tysięcy) nie mają już podstaw moralnych, gdyż wydają się być tylko narzędziem do wyłudzeń.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali” znajduje się na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Jak Polacy Niemcom Żydów mordować pomagali”, na s. 4 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

 

Ludzie, którzy wysuwają dziś roszczenia żydowskie, nie mają pojęcia o realiach II wojny światowej

Barbara Stanisławczyk opowiedziała o wznowieniu swojej książki pt. „Czterdzieści twardych. Wojenne losy Polaków i Żydów. Prawdziwe historie”, skomentowała również dzisiejsze relacje polsko-żydowskie.

„Książka ta opowiada o splecionych losach Polaków i Żydów w czasie drugiej wojny światowej – o najwyższym poświęceniu i cichych bohaterach, którzy często wcale się za takich nie uważają. Autorka wykracza poza czasy wojenne, ukazując dalsze dramatyczne historie wybawców, którzy niekiedy sami stawali się ofiarami. Stawia też trudne pytania: Jakie uczucia budzi skrajne uzależnienie ocalonego od wybawcy? Jaką cenę jesteśmy gotowi zapłacić, ratując drugiego człowieka? Czy należy oczekiwać wdzięczności i jaka ona powinna być?”- czytamy w opisie ze strony lubimyczytać.pl

„Książka ta została napisana w pierwszej połowie lat 90, wtedy był to temat tabu. Nawet nieliczni recenzenci pytali się, kto za mną stoi, oraz czy się nie boję. Trochę mnie to dziwiło, dopiero później zrozumiałam, na czym polega problem rozbijania muru na ten temat i pisanie o nim w sposób nieschematyczny”.- powiedziała dziennikarka. Jak dodała, ta książka wciąż jest aktualna, ponieważ prawda nie traci na ważności oraz na aktualności. W książce tej bardzo wiele niezwykłych historii.
Jedna z nich dotyczy ratowanego przez dwóch młodych chłopców, braci, policjanta.

” Zadałam jednemu z tych braci pytanie, dlaczego ratowaliście policjanta żydowskiego. Już wtedy wiedziałam, jak okrutnie potrafili się zachowywać. Nie od dziś wiadomo, że rękami kolaborantów wykonywano tę najczarniejszą robotę. Oni odpowiedzieli, że nie wolno im nikogo oceniać. Nikt inni, jak oni nie rozumieli komplikacji losów oraz sytuacji, podczas II wojny światowej. Teraz gdy słucham tych ocen, opinii, roszczeń, że np. zbyt mało ludzi ratowano, to wiem jedno: Ci ludzie nie mają pojęcia, o czym mówią”.

Zdaniem dziennikarki, niemoralnym jest żądać od kogoś, aby poświęcił swoje życie. Ludzie,  którzy to zrobili, są bohaterami, ludzie nadzwyczajnymi i należy się im wielki szacunek, ale takiego poświęcenia nie można od nikogo wymagać. Każdy, kto wypowiada się na ten temat, powinien zapoznać się z historią  II wojny światowej- podkreśliła.

Barbara Stanisławczyk powiedziała, że w swojej książce starała się odtworzyć opisy wojenne takimi, jakie były. Bez stronniczości i bez polityki. Charakterystyczną cechą, przewijającą się  we wszystkich opowieściach, był element moralności katolickiej, który odgrywał wielką rolę.

Zdaniem dziennikarki, antysemityzm przedwojenny był zupełnie czymś innym niż stosunek Polaków do Żydów w trakcie, i po wojnie:

„Przed wojną antysemityzm miał charakter polityczno-ekonomicznych. Była to rywalizacja dwóch odmiennych narodów. Należy pamiętać, że Żydzi chcieli budować swoją tożsamość narodową i robili wiele rzeczy, aby odseparować się od Polskiej społeczności”.

Zapraszam do wysłuchania całej rozmowy.

jn

Korespondencja z St. Georgen an der Gusen w Austrii. Miejsce martyrologii 50 tysięcy Polaków z czasu II wojny światowej

Ten syn żołnierza Wehrmachtu był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń, bezsensowną informacją, nieścisłościami map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen. Było mu wstyd za „swoich”.

Dariusz Brożyniak

Wizytę w tym górnoaustriackim miasteczku „dotkniętym” „największym narodowo-socjalistycznym kompleksem budowlanym austriackiej ziemi” rozpocząłem, zgodnie z sugestią miejscowych broszurek, od sztucznie powiększonego podwieszoną platformą maleńkiego placyku przykościelnego. Musiał się bowiem zmieścić na nim i zwyczajowy pomnik oddający honor poległym dla III Rzeszy żołnierzom, i upamiętnienie ofiar jej zbrodni. Linia oddzielająca te dwie skrajne „rzeczywistości” przebiega w poprzek placyku do szyby zastępującej jeden z segmentów prętów ogrodzenia, na której jak najdyskretniej wygrawerowano napis: Pasaż przeciw zapomnieniu. Obóz koncentracyjny Gusen I Gusen II. System Sztolni „Bergkristall”.(…)

Miejsce pamięci przed kościołem w St. Georgen an der Gusen | Fot. D. Brożyniak

Na przykościelnym placyku próżno jednak szukać konkretnego wyjaśnienia, jakiejś datowanej historii, tak jak i na dwóch ryneczkach, czy nawet na budynku lub w sąsiedztwie urzędu gminy. Po kilku rozwidleniach paru uliczek i przy odrobinie szczęścia można trafić na ulicę Źródlaną (Brunnenweg) i 100 m od celu aż na trzy tabliczki: Obóz Koncentracyjny – Miejsce Pamięci „Bergkristall”. Przy wejściu opis niemiecki (z grubym błędem ortograficznym!) i włoski – latami słońca, śniegu, mrozu i deszczu mocno nadwątlony. Treść nie koresponduje na dodatek jednoznacznie z

dostępną mapą, odnosząc się do sztolni „Kellerbau” z rejonu KZ Gusen I i Gusen II.

Widoczne już z ulicy ponure i złowrogie betonowe ściany opatrzone są za to jedynie informacją o źródlanym ujęciu wody i zakazem jego zanieczyszczania. Dopiero nieco dalej wyłania się kształt pagórka zapamiętany ze wskazania lustrzanej kładki. Następuje fragment zagospodarowany w 2015 roku przez Rząd Rzeczypospolitej Polskiej – duże, czterojęzyczne, bogate w treść tablice i skromny, lecz wyraźny pokaźnym orłem w koronie pomnik. Pomiędzy, za dodatkowym ogrodzeniem, tajemnicze wejście bez żadnych godzin otwarcia. I zaraz znowu jakaś łąka, kawałek pola i szutrowa ścieżka służąca głównie wyprowadzaniu piesków z okolicznych domów i nowo powstałych bloków. (…)

Trzymając się potoku, ma się bowiem szansę na dotarcie do mostu będącego fragmentem bocznicy kolejowej, na którą „przeładowywano” więźniów z „Deutsche Reichsbahn” i z której także transportowano więźniów z obozów koncentracyjnych Gusen I i Gusen II do codziennej pracy przy montażu samolotów Messerschmitt, właśnie w sztolniach „Bergkristall” (8 km korytarzy o pow. 50 000 m²). Cały ten kompleks nazywany był potocznie przez Niemców „obozem zagłady polskiej inteligencji”, bo też głównie Polacy budowali w 1941 ten most zwany „Schleppbahnbrucke” – w takim tempie i w tak nieludzkich warunkach, że prawie wszyscy zginęli. (…) Niemiecko-austriacki nazistowski kompleks koncentracyjnych obozów zagłady Mauthausen-Gusen zalicza się do bezprecedensowych przedsięwzięć masowej eksterminacji dwudziestowiecznej Europy. (…)

Fot. D. Brożyniak

Za cenę „spokoju” w domach wybudowanych na oddanym prawie za bezcen terenie, gdzie bestialsko wymordowano 90 tys. więźniów z 26 krajów, nie wolno dopuścić do zatarcia pamięci i rezygnacji z powszechnej edukacji. Wiedza o 190 tys. więźniów Mauthausen-Gusen w żadnym wypadku nie może stać się wiedzą ekskluzywną. My, Polacy, mamy moralne prawo do najgłośniejszego protestu. Polskich więźniów było tam bez mała 52 tys., z czego połowa (25 tys.) z St. Georgen, Gusen, Mauthausen nigdy nie powróciła.

Poszedłem więc do „Gusen Memorial” zapytać, o co tu właściwie chodzi. Człowiek wyglądający na ciecia okazał się być Austriakiem z okolic Linzu, zainteresowanym historią. Postanowiłem powtórzyć z nim mój spacer, ciekawy jego reakcji. Ten syn żołnierza Wehrmachtu, w wieku 50–60 lat, był zbulwersowany! Brakiem oznaczeń (sam by nigdzie nie trafił), bezsensowną informacją o Schleppbahnbrucke, ordynarnym błędem ortograficznym na tablicy oznaczającej teren „Bergkristall”, nieścisłościami prezentowanych map. Pierwszy raz usłyszał o martyrologii 50 tys. Polaków w Gusen. Był wkurzony, bo było mu po prostu wstyd za „swoich”, czego szczerze nie ukrywał. Po przyjacielsku pocieszał mnie, że ten stary pomnik przy moście na pewno kiedyś wróci. Obaj w zakłopotaniu ściskaliśmy w rękach wydane na porządnym papierze broszurki z opisem „lustrzanej kładki” odbijającej symbolicznie Niebo i Ziemię koło „pokutnie” pozbawionego zieleni placu kościelnego i innych podobnych zabiegów mających psychologicznie edukować miejscowych.

Cały artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Korespondencja z St. Georgen an der Gusen” znajduje się na s. 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Korespondencja z St. Georgen an der Gusen” na s. 2 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl