„Masz wyobrażenie, ile złota wyładowano w Odessie? Gdyby te skrzynki ustawić obok siebie na Placu Czerwonym, sięgałyby od krańca do krańca” – chwalił się Stalin w rozmowie marszałkiem Woroszyłowem.
Rafał Brzeski
Operacja rabunku hiszpańskich rezerw złota, zwana eufemistycznie „ewakuacją”, rozpoczęła się jesienią 1936 roku, kiedy do Madrytu zbliżały się oddziały zbuntowanych wojskowych pod wodzą Francisca Franca, wsparte przez narodowców, monarchistów, konserwatystów oraz faszystów i trząsł się w posadach rząd Frontu Ludowego popierany przez liberałów, republikanów, komunistów, socjalistów i anarchistów. Wówczas to, 12 października 1936 roku, przysłany z Moskwy specjalny doradca rządu hiszpańskiego do spraw bezpieczeństwa wewnętrznego, a jednocześnie rezydent NKWD, generał Aleksandr Michajłowicz Orłow (prawdziwe nazwisko Lejba Łazarewicz Feldbin). (…)
„Załatwić z szefem hiszpańskiego rządu Caballerem przewiezienie rezerw złota Hiszpanii do Związku Sowieckiego. Użyć sowieckiego parowca. Utrzymać ścisłą tajemnicę. Odmówić, jeśli Hiszpanie zażądają pokwitowania. Powtarzam – odmówić – podpisania czegokolwiek. Oświadczyć, że formalne pokwitowanie zostanie wydane w Moskwie przez Bank Państwowy. Czynię was osobiście odpowiedzialnym za całą operację. Iwan Wasiliewicz.” Pod pseudonimem Iwan Wasiliewicz krył się Józef Stalin, który używał go tylko w wyjątkowych okazjach, jako sygnał, że sprawa wymaga najwyższego utajnienia.
Na wszelki wypadek uzgodniono wersję oficjalną: złoto Hiszpanii ewakuowane jest do Stanów Zjednoczonych i zgodnie z tą dezinformacją, Negrin wystawił imponujący dokument ministerstwa finansów wzywający republikańskie władze wojskowe, aby udzielały wszelkiej pomocy „panu Blackstone, pełnomocnemu przedstawicielowi Bank of America”. (…)
Do portu wpłynęły trzy kolejne frachtowce sowieckie, które Orłow polecił jak najszybciej rozładować. 22 października wszystko było przygotowane i kolumna pojazdów, której przewodzili Orłow i dyrektor hiszpańskiego skarbca Francisco Mendez-Aspe, ruszyła do jaskiń mieszczących magazyny amunicyjne. Za okutymi żelazem drewnianymi wrotami sztolni kryła się sala, pod ścianami której stały jedna na drugiej tysiące identycznych drewnianych skrzynek. „Gromadzony przez stulecia skarb starego narodu i ja go miałem dostarczyć do Moskwy” – zapisał Orłow. (…)
Kiedy frachtowce były już gotowe do odpłynięcia, Orłow znalazł się w bardzo trudnej sytuacji, gdyż Mendez-Aspe poprosił opotwierdzenie odbioru depozytu, a Stalin wyraźnie zakazał podpisywania czegokolwiek. – Ależ towarzyszu, ja nie mam pełnomocnictw do wydawania pokwitowań – wykręcał się Orłow. – Ale nie martwcie się. Potwierdzenie wydane zostanie na miejscu przez Gosbank (Bank Państwowy), kiedy wszystko zostanie sprawdzone i zważone.
Mendez-Aspe mało nie dostał zawału na takie słowa, ale uspokoił się, kiedy Orłow zaproponował, żeby na każdym frachtowcu popłynął do Związku Sowieckiego jeden przedstawiciel hiszpańskiego ministerstwa finansów w charakterze upełnomocnionego konwojenta. Dyrektor skarbca szybko oddelegował dwóch towarzyszących mu urzędników a dwóch brakujących „konwojentów” dobrano z przypadkowych ochotników na kilkudniową „wycieczkę” do ZSRS podczas „łapanki” w hotelach Kartageny. Złoty konwój złożony z frachtowców „Kine”, „Kursk”, „Newa” i „Wołgolec” odpłynął do Odessy. (…)
Rozradowany Stalin wydał bankiet dla „wierchuszki” NKWD, na którym obecni byli wszyscy członkowie politbiura. W trakcie przyjęcia miał ponoć powiedzieć, że Hiszpanie „tak zobaczą swe złoto, jak własne uszy”. Jeszcze kilka miesięcy później czterej konwojenci ministerstwa finansów republikańskiego rządu wciąż czekali w moskiewskim hotelu na pokwitowanie przyjęcia w depozyt rezerw złota Hiszpanii. Jak podaje Orłow, wypuszczono ich z Rosji dopiero po zakończeniu wojny domowej.
Cały artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Hiszpańskie złoto” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Hiszpańskie złoto” na s. 3. wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl
O Alexie Herbście, pilocie czasów wojny, o filmach nakręconych o nim i z jego udziałem, oraz o tym, co zawdzięcza spotkaniu z tym niezwykłym człowiekiem, mówi reżyser dokumentalista Sławomir Ciok.
Luiza Komorowska
Antoni Opaliński
Sławomir Ciok
Zapomniany bohater, który nie chciał mówić, że jest bohaterem
W wieku 99 lat zmarł w Edmond w USA kapitan Witold Aleksander Herbst, pilot polskich dywizjonów lotniczych 303 i 308 walczących w bitwie o Anglię. Jest Pan autorem filmu dokumentalnego o lotniku Alexie Herbście, a także jednym ze współautorów filmu, na który czeka bardzo wiele osób – filmu fabularnego o Dywizjonie 303.
Moje spotkanie z Alexem Herbstem kilka lat temu zaowocowało tym, że znaleźliśmy nić porozumienia, która po pewnym czasie umożliwiła mi realizację filmu, w którym pokazane jest całe jego życie. To jest pełnowymiarowy film, robiony według amerykańskich reguł. Było to możliwe dzięki osobowości jego bohatera, która potrafiła ożywić ten film i pomóc mi udźwignąć temat.
Jak Pan znalazł zapomnianego bohatera?
Zawsze szukałem ludzi, którzy niosą w sobie ciekawe, nieopowiedziane historie i byliby gotowi podzielić się ze mną wspomnieniami, spostrzeżeniami, swoją osobowością. W Ameryce każde spotkanie zaczyna się od tego: opowiedz mi swoją historię. I tam od razu przechodzi się do konkretów, a później jest czas na dopytywanie o szczegóły. Nie traci się czasu na przypominanie całej historii, tylko skupia się na najważniejszym, na dzisiejszej perspektywie. W tym przypadku opowiadamy o czasach wojny kilkadziesiąt lat po niej, pewne rzeczy wiedząc, pewnych wciąż nie wiedząc, ale przyjmujemy współczesną perspektywę, dla dzisiejszych, normalnych ludzi, niekoniecznie fascynujących się historią.
Jak doszło do spotkania z Alexem Herbstem?
Miałem dużą sieć kontaktów międzynarodowych i ludzie w różnych częściach świata wiedzieli, że szukam ciekawych historii. Pewnego doszła do mnie informacja, że istnieje taki człowiek, że bardzo chciałby opowiedzieć swoją historię. Pozostało mi tylko zorganizować sobie podróż do Seattle, porozmawiać z nim i zobaczyć, czy da się coś z tym zrobić.
Co Pan wiedział wcześniej o tym lotniku?
Dowiedziałem się o nim z opowieści Krzysztofa Poraja-Kuczewskiego, polskiego emigranta mieszkającego właśnie w Seattle, który działa w słynnym, w tej chwili już prawie stuletnim Domu Polskim w Seattle. To jest bardzo ciekawe miejsce; tam Jimi Hendrix wykonywał swoje pierwsze próby, kiedy jeszcze obowiązywała segregacja rasowa, a Polakom z Domu Polskiego zupełnie nie przeszkadzało, że był czarny i dali mu salę do prób.
W ostatnich latach wynikła z tego niezwykła historia. Rada miasta Seattle miała głosować nad tym, czy wesprzeć tę szacowną instytucję, jaką jest Dom Polski. Na początku wniosek o dofinansowanie przepadł. Ale okazało się, że w radzie miejskiej zasiada jeden z muzyków Jimiego Hendrixa, który przypomniał sobie, kto im kiedyś pomógł. Dzięki temu remont Domu został dofinansowany i budynek w tej chwili wspaniale wygląda.
Związek Hendrixa z polskimi lotnikami – tego by żaden scenarzysta nie wymyślił.
Tu jest wiele zdumiewających rzeczy. Godzinami można by opowiadać o tym, czym nasz bohater się interesował. On potrafił – muszę się przyzwyczaić do mówienia o nim w czasie przeszłym – zaskakiwać cytatami z Pana Tadeusza. Potrafił też cytować przedwojennego ministra Becka: „To niech mi pan teraz powie, o co tak naprawdę chodzi, czy o mniejszość niemiecką w Polsce, która nie jest uciskana, czy o mniejszość polską w Niemczech, która jest uciskana?” Ten żart powracał w naszych rozmowach.
Jak długo film był realizowany?
To trwało kilka lat, bo to były powracające rozmowy, które pozwalały mi wszystko zgłębić. Inna rzecz, że przez długie lata zupełnie nikt w Polsce nie był zainteresowany w tym, żeby mi pomóc. Mocno wierzyłem, że to ma sens, więc niezależnie od tego, ile osób wycofywało się z obietnic czy stawiało mi przeszkody, nie miało to znaczenia. Po prostu wiedziałem, że to zrobię, że na pewno znajdę sprzymierzeńców, i tak się stało.
Przez te kilka lat zdążył Pan pewnie poznać Alexa Herbsta i zaprzyjaźnić się z nim?
Wydaje mi się, że poznałem go dość dobrze i też – co było istotne dla mnie – w pewnym momencie zorientowałem się, że zasłużyłem sobie, to jest najlepsze słowo: zasłużyłem sobie na to, żeby uważał mnie za przyjaciela. To zaszczyt, żeby osoba tego pokroju doszła do wniosku, że jestem jej przyjacielem.
Jak to się stało, że jeden z żyjących jeszcze bohaterów, lotnik słynnego Dywizjonu 303, został zapomniany?
Ja też długo się nad tym zastanawiałem i opracowałem sobie taką teorię patriotyzmu deklaratywnego. Wiele osób w Polsce deklaruje patriotyzm, przywiązanie do pewnych wartości, takich, nie waham się użyć tego słowa, marek, jak Dywizjon 303, ale na deklaracjach to wszystko się kończy. I to jest właśnie patriotyzm deklaratywny.
Dla mnie akurat nie miało znaczenia to, że on jest znany, bo ja patrzę na człowieka, a nie na to, co ktoś inny o nim myśli. Pierwsza rzecz, którą musiałem zrobić, żeby powstał film, to przypomnieć o nim wszystkim mniej lub bardziej ważnym ludziom w Polsce. Bardzo pomocna w tym była jego osobowość.
Kiedy poinformowaliśmy o jego istnieniu i o sprawie ówczesną panią konsul generalną w Los Angeles, Joannę Kozińską-Frybes, ona pierwsza wyciągnęła do niego rękę w imieniu polskich władz, poinformowała MSZ, kancelarię prezydenta, MON, szkołę w Dęblinie. Wszystkich, którzy mogli być zainteresowani istnieniem Alexa Herbsta.
Przełomowy moment nastąpił 4,5 roku temu, kiedy z fabryki w Seattle odbieraliśmy pierwszego Dreamlinera. Tam na miejscu odbyła się kilkudniowa feta z udziałem chyba 180 gości z Polski. Alex Herbst był honorowym gościem wszystkich uroczystości i wtedy właśnie swoją osobowością – sposobem bycia, poczuciem humoru, inteligencją – wszystkimi swoimi wspaniałymi cechami zjednywał tych ludzi jednego po drugim. Dyrektorów, prezesów, ministrów, wiceministrów, generałów itd.
Pojawiły się też, jako wyraz więzi z Polską, odznaczenia nadawane przez prezydenta, MSZ, MON. I on też przekonał się w sposób namacalny, że Polska, z którą obawiał się, że jego więzi zostały całkowicie zerwane, sobie o nim przypomniała. Wtedy zrozumiałem, że wcześniej czy później się uda.
Wiemy, że przyjeżdżał do Polski.
Ostatnio był w Polsce 12 lat temu. To była taka sentymentalna podróż z synem, o której zresztą opowiada w filmie. Alex Herbst w trakcie wojny stracił całą rodzinę tak naprawdę nie miał do czego wracać. Wiedział też, czym grozi powrót do Polski pod koniec lat 40. i nie bardzo miał ochotę trafić do więzienia, tłumaczyć się z nie wiadomo czego albo nawet ryzykować wyrok śmierci. Skończył więc studia w Londynie, zdobył nowy zawód – miał wykształcenie ekonomiczne, znał kilka języków. Jakoś sobie radził. Oczywiście lata po wojnie były najcięższe, nie było mowy o żadnym godziwym zajęciu. Po kilku latach nędzy, tułaczki i wszystkiego co najgorsze, zdobył posadę w ambasadzie nowo tworzącego się Pakistanu, który budował także od podstaw swoje siły powietrzne, do których pozyskiwał właśnie pozostających bez zajęcia polskich pilotów.
To jest osobna epopeja; można powiedzieć, że Polacy stworzyli właściwie lotnictwo Pakistanu. Jest książka Moniki Rogozińskiej, która opowiada tę historię w kontekście bardzo osobistym.
Ktoś zrealizował też krótki film dokumentalny na ten temat. Zdarzyło mi się go oglądać w towarzystwie Alexa Herbsta. On był asystentem attaché lotniczego tej ambasady, koordynatorem pozyskiwania pilotów, w szczytowym momencie przełożonym dwustu pilotów pozyskanych do tych sił powietrznych. W taki sposób przepracował około 10 lat.
Później zatrudnił się w brytyjskich firmach eksportowych związanych z lotnictwem. Kiedy brytyjski przemysł lotniczy zaczął się już kurczyć, doszedł do wniosku wraz z żoną, że w Londynie nie da się już za wiele zrobić i wyemigrowali do Nowego Jorku. Tam zaczął inaczej oddychać, wiadomo – Nowy Jork to nie jest duszny Londyn, gdzie jeździ się metrem po tunelach i na dobrą sprawę świata nie ogląda.
Jeździł po świecie. Jako miłośnik kultury antycznej odwiedzał Kair, Ateny, bardzo często bywał służbowo w Barcelonie, latał kilka razy do Sydney. W zasadzie zwiedził cały świat, ale jego więzi z polskim klubem lotników, ze wszystkimi polskimi organizacjami po wyjeździe z Londynu w naturalny sposób zaczęły wygasać. Wspomina o tym w swojej książce „Podniebna kawaleria”, która ukazała się cztery lata temu; resztki nakładu być może są jeszcze gdzieś do kupienia.
25 lat po wojnie spotkał swojego przyjaciela-dowódcę, Witolda Retingera, i okazało się, że są sąsiadami na Long Island. Dzieliło ich chyba 12 mil, o czym nie wiedzieli. Spotkali się i nie mieli o czym rozmawiać. Te 25 lat osobnego, innego życia spowodowało, że z tych lat walki, przyjaźni nic nie zostało. Pożegnali się jeszcze tego samego wieczora i już nigdy więcej się nie zobaczyli.
Dlaczego o tym opowiadam? Bo nam się wydaje, że człowiek, który coś istotnego przeżył, powinien tą historią żyć do samego końca. To wcale nie jest prawda. My nawet nie powinniśmy od nich wymagać, żeby oni te wszystkie ciężkie doświadczenia nosili na swoich barkach przez całe życie. To jest też jedna z tych rzeczy, których się nauczyłem, obcując z takim bohaterem jak Alex Herbst.
Mówił Pan, że Alex Herbst bardzo chciał opowiedzieć swoją historię. Z czego to wynikało?
Kiedy go odnalazłem, on już dokonał przewartościowania swojego życia. To znaczy był po okresie zapomnienia, odreagowania i teraz na nowych zasadach, z dystansem chciał do tego wszystkiego wrócić. Nawet trochę wbrew żonie, która była bardziej zainteresowana prowadzeniem spokojnego życia na emeryturze niż rozgrzebywaniem starych, ale bądź co bądź ran. Dokonał głębokich przemyśleń, był już jakoś pogodzony ze swoim losem i pewnie nawet był w stanie przebaczyć wszystkie złe rzeczy, które go spotkały.
Jakie to były rzeczy?
Niemcy w ‘39 roku wkroczyli do miasta i jego ojciec został zamordowany w pierwszej kolejności, bo był na niemieckiej czarnej liście. Jego matka została w pierwszej kolejności wywieziona na Syberię po tym, jak Rosjanie wkroczyli „wyzwolić” to samo miasto. Jego ukochana została w Polsce i od końca ‘38 roku nigdy więcej jej nie widział… Można jeszcze wymienić parę spraw.
I to właśnie chciał opowiedzieć Alex Herbst.
To była tylko rozbiegówka. Bo na koniec wyszła taka opowieść jak, nie przechwalając się, u Hitchcocka. Zaczęliśmy od trzęsienia ziemi, jak powiedział jeden z dramaturgów oglądających film, i napięcie do końca się utrzymało.
Opowieść o jego życiu jest skonstruowana według amerykańskiego schematu: cały film składa się z drobniejszych, zamkniętych historii, a każda z nich ma swój sens, początek, rozwinięcie, zakończenie. I te wszystkie historie starałem się poukładać w taki sposób, żeby tworzyły dramaturgicznie całość.
Pana film został zaprezentowany na festiwalu w Cannes.
Tak, to była taka specjalna sekcja Doc Corner, która służy do tego, żeby prezentować filmy pełnometrażowe, możliwe do międzynarodowej dystrybucji i oczywiście nowe.
Jakie były reakcje?
Udało mi się spotkać wielu ludzi, którzy w tej chwili analizują, co mogą z tym filmem zrobić. Zauważyłem też bardzo pozytywną reakcję z Wielkiej Brytanii. Polskie filmy, nawet polskojęzyczne, potrafią w Wielkiej Brytanii wzbudzić duże zainteresowanie, a mój jest również anglojęzyczny. To jest zasługa naszych rodaków, którzy tam mieszkają, pracują, mają pieniądze i mają ochotę je wydawać na bilety do kina. Tylko tyle i aż tyle. To oczywiście przekłada się też na pieniądze dla kin, dystrybutorów.
Czy w Polsce będziemy mieli okazję obejrzeć ten film?
Zakładam, że tak. Lada moment będą go oglądali ludzie, od których zależy, kiedy i w jaki sposób ten film będzie prezentowany w Polsce. Jestem po kilku próbnych pokazach. Zrobiłem wszystko najlepiej jak potrafię, ale wolałem się też upewnić, konfrontując się, czasami nawet w bardzo bezwzględny sposób, z bardzo różnymi grupami widzów. Film robi wrażenie na kobietach, na mężczyznach, na ludziach, którzy interesują się historią, i na tych, którzy się nią nie interesują; na młodszych, na starszych. W związku z tym, jeśli są ludzie gotowi przyjść, obejrzeć, zapłacić, to należy im film pokazać. Gdyby miało być inaczej, to nie świadczyłoby zbyt dobrze o polskiej rzeczywistości. Ale mam nadzieję, że wszystko będzie okay.
Co w tym filmie ujmuje ludzi?
Ujmuje przede wszystkim jego osobowość. I to jest koszmarny sen niektórych historyków, którzy woleliby tę rzeczywistość widzieć troszeczkę inaczej, bardziej uładzoną, nawiązującą do tego patriotyzmu deklaratywnego.
W moim filmie słowo ‘patriotyzm’ chyba ani razu nie pada. Jednak każdy, kto go obejrzy, nie ma wątpliwości, z czym ma do czynienia. I o to mi chodziło – nie, żeby deklarować pewne istotne rzeczy, tylko żeby widzowie poczuli, o co chodziło mnie i samemu Alexowi Herbstowi, który odważył się powierzyć mi swoją historię.
Czy Alex Herbst miał żal do Polski? Trudno znaleźć winnych tego, że kontakty się urwały.
Największy żal miał do Sowietów i do całego systemu komunistycznego. Rozmawialiśmy bardzo otwarcie o kwestiach historycznych, bez silenia się na poprawność. Niemcy zaatakowali Polskę i rozpoczęli II wojnę światową; trudno było mieć do nich pretensje, że prowadzili wojnę po zaatakowaniu Polski. Ale to, co robili Sowieci i to całe zakłamanie utrzymywane przez lata w związku z zaatakowaniem i okupacją Polski – to było nie do pomyślenia i to była największa zadra w nim samym. Mniejszą pretensję miał do Niemców o zamordowanie ojca niż do Sowietów o to, co zrobili z matką.
W czym Alex Herbst nie zgadzał się z historykami?
Nie zgadzał się ze wszystkimi historykami, którzy twierdzili, że wiedzą lepiej, jak było tam, gdzie on sam był. Bardzo sceptycznie podchodził też do wszystkich niezdrowo zafascynowanych. Cenił umiar i umiejętność oceny na chłodno nawet najbardziej trudnych kwestii.
Czy to, w jaki sposób Alex Herbst postrzegał świat, jak mówił o swojej przeszłości, wpłynie na kształt fabularnego filmu o Dywizjonie 303?
Tak, w ostatnim czasie główny kreator i producent filmu Jacek Samojłowicz spotkał się z nim, żeby ustalić pewne kwestie związane ze szczegółami scenariusza i scenami, które jeszcze pozostały do realizacji. Uzyskaliśmy bardzo szczegółową wiedzę na temat spraw zarówno dekoracyjno-technicznych, jak i realiów życia w bazie Northolt. Mamy ją zabezpieczoną, nagraną i spisaną.
Czy rzeczywiście ci lotnicy to była inna Polska, inni ludzie, czy jednak my jesteśmy tacy sami jak oni, tylko w innych warunkach historycznych?
Lotnicy byli pewnego rodzaju elitą przedwojenną. Sami piloci byli elitą, a myśliwcy – elitą wśród pilotów. Selekcja do szkoły podchorążych lotnictwa w Dęblinie była bardzo ostra, z np. 7000 kandydatów po testach zostawało 200. Byli to też ludzie często z solidnym przedwojennym wykształceniem, obejmującym znajomość języków obcych. W lotnictwie też mieli dostęp do tajnych informacji, wiedzieli np. o tym, że nadchodzi wojna.
Powracającym pytaniem Alexa Herbsta w czasie naszych rozmów było: Czy dzisiaj młodzi ludzie troszczą się o Polskę? Wtedy czułem się nieco bezradny. Nie wiem po prostu. Ale myślę, że ważniejsze jest, że on takie pytania stawiał. Bo on pamiętał siebie jako młodego człowieka w roku ‘38, w pierwszej połowie ‘39, kiedy wiedział, że coś nadciąga. Młodzi ludzie byli wtedy przepojeni literaturą romantyczną, ale nie było tak, że oni wycierali sobie usta słowem ‘patriotyzm’. Nic takiego nie było. Wszyscy to czuli, ale nikt tego słowa nie używał.
Co do współczesnego pokolenia, żartowaliśmy sobie, że gdyby współczesnych pilotów wsadzić do kabiny ówczesnego Spitfire’a, to prawdopodobnie nie byliby w stanie zlokalizować pasa, na którym właśnie siedzą.
A jak by się zachował pilot tamtych czasów we współczesnym myśliwcu?
W ramach działań filmowych zorganizowaliśmy Alexowi Herbstowi lot Dreamlinerem. Pokazaliśmy to później jednemu z prominentnych generałów polskiego lotnictwa, byłemu szefowi całego wyszkolenia. Powiedział, że Alex Herbst przez lata zachował wszystkie odruchy, które powinien mieć pilot. Okazuje się, że jeśli pilot wyszkolony na nawet bardzo prymitywnym samolocie opanuje wszystkie podstawowe techniki pilotażu, to te wszystkie umiejętności nawet w najnowocześniejszej kabinie samolotu pasażerskiego są mu potrzebne, a technologia jedynie go wspomaga.
Można powiedzieć, że miał Pan szczęście i w ostatniej chwili zdążył opowiedzieć historię bardzo wartościowego człowieka.
Szczęście miałem bez wątpienia. Jestem absolutnie wdzięczny za to wszystko, co mnie spotkało dzięki Alexowi Herbstowi. Wiedziałem, że każde z tych wielu, wielu spotkań mogło być ostatnim. On za każdym razem żegnał się za mną w taki sposób, jakbyśmy się już widzieli ostatni raz: „ja już się będę odmeldowywał”. Wcale nie było mi łatwo.
Czy osobowość Alexa Herbsta i jego historia wpłynęła na Pana spojrzenie na świat?
Po to się spotyka ludzi, po to się podróżuje po świecie, żeby poszukiwać wzorców. Pomyślałem sobie, że jeśli tyle złego spotkało go w życiu i on potrafił sobie z tym poradzić, potrafił przeżyć tyle lat, wyprostować sobie wszystko, to ja się nie boję niczego, żadnych problemów, które były, może będą. Jestem sobie w stanie ze wszystkim poradzić. To jest największy dar, jaki od niego dostałem.
On mi może nie tyle uświadomił, co utwierdził mnie w przekonaniu, bo to też jest istotne – to nie jest tak, że on coś zasadniczo zmienił w moim życiu, tylko utwierdził mnie w wielu wcześniejszych przekonaniach: że nie należy rezygnować, nie można dać się złamać siłom, którym się wydaje, że mogą nami sterować. Jesteśmy wolnymi, niezależnymi ludźmi, możemy mieszkać tu, możemy mieszkać tam, a w dalszym ciągu będziemy Polakami.
Czy zrodziło się w Panu poczucie misji przekazania tej historii?
Wzorując się troszeczkę na jego podejściu do życia, powtarzam, że jestem niezależnym filmowcem, który może zajmować się takimi sprawami, na jakie ma ochotę i któremu zależy przede wszystkim na opowiadaniu wspaniałych historii z udziałem wspaniałych ludzi. A to, że w tej historii udało się również umieścić misję, to jest jej dodatkowa wartość. Ja nie tyle tutaj deklaruję pewnego rodzaju misyjność, co raczej w mimowolny sposób ją udowadniam.
Jak idzie ta praca nad filmem o Dywizjonie 303 i kiedy będzie można go obejrzeć?
Budujemy dekoracje i czekamy już tylko na skoordynowanie terminów aktorskich, żebyśmy mogli kręcić kolejne sceny.
Cały wywiad Luizy Komorowskiej i Antoniego Opalińskiego ze Sławomirem Ciokiem, pt. „Zapomniany bohater, który nie chciał mówić, że jest bohaterem”, znajduje się na s. 18 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Wywiad Luizy Komorowskiej i Antoniego Opalińskiego ze Sławomirem Ciokiem, pt. „Zapomniany bohater, który nie chciał mówić, że jest bohaterem” na s. 12 sierpniowego „Kuriera Wnet” nr 38/2017, wnet.webbook.pl
Rosyjska Duma wystosowała apel, w którym określa ustawę zakazującą propagowania komunizmu jako bluźnierczy akt i oznajmia, że nie można wybaczyć tym, którzy znieważają pamięć żołnierzy Armii Czerwonej
W przyjętym dokumencie Duma oświadcza, że apel skierowany jest do parlamentów krajów europejskich i do międzynarodowych organizacji parlamentarnych „w związku ze znieważeniem pamięci żołnierzy poległych podczas wyzwalania Europy od nazizmu”.
Deputowani zwracają się „o zdecydowane potępienie coraz częstszych przypadków niszczenia i bezczeszczenia pomników i obiektów memorialnych wzniesionych ku czci żołnierzy państw koalicji antyhitlerowskiej”. „Nie można wybaczyć tym, którzy znieważają pamięć żołnierzy i oficerów Armii Czerwonej, partyzantów, bojowników ruchu oporu, ofiar Holokaustu” – głosi apel.
„Na naszych oczach wzmaga się dążenie pozbawionych zasad polityków, by napisać historię na nowo i zrewidować rezultaty II wojny światowej. Nie można na przykład inaczej ocenić zapewnienia w Polsce, w ramach 'ustawy o dekomunizacji’ (…), możliwości rozbiórki i demontażu blisko 500 pomników i obiektów memorialnych wzniesionych dla uczczenia żołnierzy Armii Czerwonej” – głosi apel Dumy Państwowej.
W tekście mowa jest również o „bluźnierczym akcie władz polskich”, u którego podstaw leży „chęć umniejszenia decydującej roli Armii Czerwonej” w zwycięstwie nad nazizmem.
Apel przyjęty przez Dumę przygotowali: przewodniczący Dumy Wiaczesław Wołodin, liderzy frakcji czterech partii zasiadających w Dumie i szef komisji spraw zagranicznych Dumy Leonid Słucki.
Dzisiaj mija 607. rocznica bitwy pod Grunwaldem. Do symboli popkultury przeszły dwa nagie miecze i nie ma chyba Polaka, który nie wiedziałby nic o tym wspaniałym zwycięstwie, a nie zawsze tak było.
Grunwald to jedna z największych bitew średniowiecza, wymieniana przez historyków tuż obok Poitiers i Hastings. Zakończona błyskotliwym i całkowitym zwycięstwem, wprowadziła państwo Jagiellonów do grona mocarstw.
Po klęsce krzyżackiej Europa oniemiała: oto armia, którą zasilił kwiat europejskiego rycerstwa, przegrała z państwem funkcjonującym dotychczas na obrzeżach Starego Kontynentu.
Zwycięstwo na polach Grunwaldu, mimo że nie zostało w pełni wykorzystane, to jednak złamało potęgę Zakonu Krzyżackiego. Ustalona kontrybucja wojenna wpędziła Zakon w nie lada tarapaty finansowe, z których Krzyżacy nie podnieśli się aż do momentu złożenia hołdu pruskiego w 1525 roku. Ponadto sukces ten utwierdził polskie rycerstwo i możnowładców w przekonaniu o konieczności utrzymywania aliansu z rozsądku, jakim była Unia z Litwą.
Bitwa ta miała również kolosalne znaczenie dla losów polskiego oręża. Gdy Władysław Jagiełło obejmował tron, dyplomatyczny grunt do walnej rozprawy z Krzyżakami był przygotowany. Zakon dysponował najlepszym wojskiem w ówczesnej Europie, natomiast polska armia nie miała doświadczenia i dopiero była formowana. Król Władysław stworzył z niej prawdziwą potęgę.
Bitwa pod Grunwaldem jest jednym z najlepiej znanych wydarzeń z dziejów Polski. Dziś mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że jeszcze 200 lat temu wiedziały o niej jedynie osoby, które zajmowały się historią. Najczęściej, mówiąc o starciach polskiego oręża z zakonem krzyżackim, wymieniano bitwę pod Płowcami, notabene tak naprawdę nierozstrzygniętą.
Polacy poznali historię bitwy dopiero za sprawą Jana Matejki w 1878 roku. Pierwszy właściciel obrazu Dawid Rosenblum zakochał się w tym dziele życia największego polskiego batalisty, gdy było ono jeszcze na sztalugach. Zapłacił za nie zawrotną sumę 45 tysięcy złotych reńskich. „Bitwa” zjeździła pół Europy i ukształtowała wyobrażenia o tym zwycięstwie całych pokoleń Polaków, dla których stała się swego rodzaju ikoną.
Arcydzieło to było przedmiotem rokowań i znalazło się jako jeden z zapisów traktatu ryskiego po wojnie polsko-bolszewickiej. Gdy Niemcy weszli do Warszawy w 1939 roku, szaleli w poszukiwaniu płótna. Nawet milion marek nagrody za informację nie pomogło.
W 490. rocznicę Bitwy pod Grunwaldem Henryk Sienkiewicz przed wciąż jeszcze wiszącym w Sukiennicach obrazem Jana Matejki publicznie odczytał ostatni rozdział opublikowanych dopiero co „Krzyżaków”. Powieść sprawiła, że Bitwa pod Grunwaldem zapadła nie tylko w pamięć, ale i serca zgnębionego latami niewoli narodu, który 18 lat później zdołał się wybić na niepodległość.
Dziś dzieło to możemy podziwiać w całej krasie w Muzeum Narodowym w Warszawie, bowiem kilka lat temu przeszło gruntowną renowację. Na polach Grunwaldu, jak co roku już od 20 lat, odbyła się kolejna XX już inscenizacja Bitwy pod Grunwaldem. Jak za każdym razem i 21 raz wygrali Polacy.
POZNAŃ 28.06 / Ludzie z Poznania tego dnia wieczorem wracali pieszo – wspominał u Krzysztofa Skowrońskiego biskup Zdzisław Fortuniak pamiętne dla stolicy Wielkopolski dni sprzed 61 lat.
1956 to rok mojej matury, którą zdawałem w liceum śremskim. 28 czerwca byłem akurat w Śremie, gdy okazało się, że nie mogę normalnie wrócić do domu, bo pociągi nie kursowały – wspomina biskup Zdzisław Fortuniak. [related id=”26648″]
Początkowo docierały do niego pojedyncze informacje typu: pociągi jadą do Poznania, ale z niego nie wracają.[related id=”26785″]
– Ludzie z Poznania tego dnia wieczorem wracali pieszo – powiedział gość Poranka. I to oni byli źródłem informacji, które docierały z Poznania. Potem wiadomo było coraz więcej.
– Potem przyszedł następny etap, procesy poznańskie – wspominał biskup Fortuniak, który czytał relacje w ówczesnej prasie, gdzie komunistyczna propaganda zohydzała ludzi biorących udział w tym proteście, ale on sam wiedział, że to nie może być prawda.
– W miejscowości, w której mieszkałem, zobaczyłem już jakiś czas po tamtych dniach leżącą ulotkę, w której przeczytałem o tym, co naprawdę działo się w Poznaniu – wspomina gość Krzysztofa Skowrońskiego.
Biskup Fortuniak mówił także o relatywizmie moralnym współczesnych elit, a także zagubieniu wielu ludzi. Wspominał biskupa Antoniego Baraniaka.
W najnowszym wydaniu audycji Krzysztofa Jabłonki „Polskie bitwy i powstania” historyk opowiadał o walkach toczących się na terenie Polski w czasie I wojny światowej oraz powstaniu POW.
Weronika Sebastianowicz, żołnierz AK i WiN, „opiekunka” łagierników w Białorusi, odwiedziła Kuklówkę. W Poranku opowiada o „moich chłopcach” z AK: zakładamy mundury, biało-czerwone opaski i działamy.
– Jesteśmy przyzwyczajeni do cierpienia, jednak w drodze na spotkanie w Polsce można cierpieć i stać bardzo długo na granicy – mówiła uczestnicząca w XXXII Międzynarodowym Zjeździe Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej w Kuklówce pani pułkownik Weronika Sebastianowicz, która przyjechała z Białorusi.
– My, Polacy w Białorusi, czujemy cały czas niewolę – jesteśmy nieuznani, niezarejestrowani, nie mamy nic, ale zakładamy mundury, biało-czerwone opaski i działamy – podkreślała.
– Powiedziała Pani – nieuznani przez władze białoruskie, jak to się objawia w codziennym życiu? – nawiązał do słów płk Sebastianowicz dziennikarz Radia Wnet, dopytując o utrudnienia czy szykany, z jakimi spotykają się Polacy.
„Moi chłopcy to już dziewięćdziesięciolatkowie”, więc oni tego nie odczuwają, „najwięcej cierpię ja, gdy nie mogę wejść do jakiegoś urzędu”, załatwić sprawy. Jednak nie to jest najważniejsze – mówiła Weronika Sebastianowicz. „Żyjemy tym, że Polska nas wspiera […], że mamy to Stowarzyszenie”, to dla wszystkich, którzy przeszli łagry sowieckie, najbardziej się liczy.
Na pytanie, jak z perspektywy Białorusi wygląda szansa, o której słyszymy w Polsce, na polepszenie stosunków między naszymi krajami, przysłuchujący się rozmowie Artur Kondrat, prezes Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK w Warszawie, odpowiedział, że w relacjach są ważne nie tyle sprawy polityczne, co międzyludzkie. – Możemy zastanowić się, jako Polacy, co możemy zrobić dla tych „kresowych straceńców”. Jak okazać im szacunek, wsparcie, jakie podjąć działania w mediach – mówił.
Z kolei Weronika Sebastianowicz zwróciła uwagę na to, że tam, na Białorusi, Polacy nie odczuwają żadnych zmian, jeśli chodzi o klimat wokół Polaków. „Czujemy się normalnie” tylko wtedy, „kiedy przyjeżdżamy tutaj” – mówiła. Tutaj, podczas Zjazdu, „odczuwamy zmartwychwstanie Podziemia”.
Pani pułkownik opowiadała o swojej misji integrowania i pomagania „moim chłopcom”. Jest ich dzisiaj tylko 33, rozrzuconych po kilku oddalonych od siebie powiatach. „Przynajmniej raz w roku trzeba każdego z nich odwiedzić, rozwieść paczki”, nieraz to jedyny kontakt, jaki mają ze światem, bo trudno jest im poruszać się, utrzymywać kontakty.
„Mam tutaj żal do Związku Polaków na Białorusi – zwierzyła się płk Sebastianowicz – że z okazji Dnia Flagi i też Dnia Polonii i Polaków za Granicą 2 maja nas nie zaprosili. Po fakcie okazało się, że informacje były w internecie, ale „który z moich chłopców korzysta z internetu?” – podkreślała. „Trudno to wytłumaczyć, Polacy zawsze się dzielą […] teraz mamy już trzy Związki, ale ja nie mam wrogów” ani tu, ani tu, kontaktuję się i ze wszystkimi – mówiła, próbując zrozumieć przyczyny tego zdarzenia.
Na pytanie, czy są jeszcze tacy kombatanci w Białorusi, do których nikt nie dotarł, aby wysłuchć ich historii, o których nikt nic nie wie, odpowiedziała po chwili wahania, że tak – to ci, którzy mieszkają samotnie, jeden – dwóch, w najdalszych okręgach.
Co mogą dla nich zrobić słuchacze Radia Wnet?
– Trudno oczekiwać, by przyjeżdżali do Białorusi i spisywali te historie – wyraził swoją opinię Artur Kondrat, przysłuchujący się rozmowie. – Dotarcie do kogokolwiek byłoby zresztą niemożliwe bez pani płk Weroniki. „My czujemy tam oddech władzy” – to ona wie, gdzie żyją „chłopcy”, dba o zakwaterowanie przyjeżdżających Polaków, wyżywienie, logistykę – podkreślał niezastąpioną rolę naszego gościa. Przekazywane przez nią z coraz wiekszym trudem paczki nie mają już znaczenia materialnego – są symbolem, wyrazem więzi z Polską, szacunku i pamięci – podkreślił.
Weronika Sebastianowicz dba o wszystkich i o wszystko – o polską kulturę, o miejsca symboliczne, o historię, pamięć o łagiernikach – o „moich chłopcach”, wspaniałych patriotach z kresów wschodnich, gdzie są ich groby, jest historia, tradycja, Polska – mówił podkreślając dobitnie zasługi pani pułkownik prezez Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK.
Polacy z Kresów – czy jest coś szczególnego, co ich wyróżnia – zapytał nasz dziennikarz.
– Tak, jest– to dotyczy także tych, którym udało się przeżyć łagry i wrócić do Polski, pokończyć wyższe uczelnie, zostać profesorami – odpowiedziała płk Sebastianowicz. Ta różnica, według rozmówczyni Poranka, dotyczy wykształcenia, ale może przede wszystkim „zrozumienia nas”.
8-12 czerwca w Kuklówce Radziejowickiej odbywa się XXXII Zjazd Łagierników Żołnierzy Armii Krajowej. To jedyna okazja, by porozmawiać z żołnierzami AK, poznać ich tragiczne losy, wysłuchać wspomnień.
Naszym gościem był Artur Kondrat, prezes Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK w Warszawie, organizatora Międzynarodowego Zjazdu Łagierników, który od 8 czerwca odbywa się w Kuklówce Radziejowickiej.
To już 32. spotkanie upamiętniające tragiczne losy łagierników. Pierwszy zjazd, na który przyjechało ponad dwa tysiące członków, to rok 1986. Od początku w zjazdach uczestniczyli kombatanci z szeregów Armii Krajowej z Polski, Białorusi i Litwy oraz goście. W 1995 roku na zjazd do Modlina autobus przez cały dzień dowoził z Warszawy uczestników, których było aż 2,5 tysiąca – opowiadał Artur Kondrat.
Początkowo członkami Stowarzyszenia byli tylko łagiernicy żołnierze AK, dzisiaj w naszych szeregach są też młodzi – dzieci i wnukowie założycieli, ale też przedstawiciele władz wielu gmin, dyrektorzy szkół, wszyscy, który mają w swoich sercach dług wdzięczności i czują potrzebę służenia wolnej Polsce – powiedział gość Poranka Wnet.
Na Zjazd do Kuklówki, który potrwa do 12 czerwca, prezes Stowarzyszenia Łagierników Żołnierzy AK zaprasza wszystkich – młodzież szkolną, harcerzy, Strzelców. – To niezwykła okazja, by porozmawiać, poznać tragiczne losy tych, którzy walczyli o wolną Polskę, a potem dostawali wyroki i w bydlęcych wagonach byli wywożeni do łagrów – Workuty, Norylska i in. – by posłuchać wspomnień z tymi, którzy jeszcze nie odeszli na wieczną wartę.
W najnowszej edycji audycji Krzysztofa Jabłonki historyk opowiadał o przebiegu jednej z bitew insurekcji kościuszkowskiej, która niestety dla polskich powstańców była przegrana.
Chodzi o bitwę pod Szczekocinami, która odbyła się 6 czerwca 1794 roku. Polscy powstańcy pod wodzą Tadeusza Kościuszki zmierzyły się w boju z połączonymi siłami armii rosyjskiej i pruskiej, na których czele stanęli generał Fiodor Denisow i cesarz Fryderyk Wilhelm II. Niestety Polacy znaleźli się w trudnej sytuacji, ponieważ mając korpus liczący 15 tysięcy żołnierzy oraz 33 armaty, mieli za zadanie przezwyciężyć dwie armie, które łącznie liczyły 26 tysięcy żołnierzy. Dodatkowo armia pruska oraz rosyjska posiadała w sumie 134 armaty.
Wojska Kościuszki przegrały bitwę. Podczas insurekcji to zbrojne starcie miało ogromne znaczenie, ponieważ po porażce morale powstańców upadło.