Popołudnia WNET można słuchać od poniedziałku do piątku w godzinach od 16:00 do 18:00 na www.wnet.fm oraz na 87.8 FM w Warszawie, a także 95.2 FM w Krakowie.
Goście Popołudnia Wnet:
prof. Tomasz Grosse – politolog, UW;
Krzysztof Jabłonka – historyk
Ryszard Czarnecki – poseł do PE, EKR;
Witold Repetowicz – dziennikarz, reporter;
Tomasz Machura – ekonomista, pracujący w Londynie;
Andrzej Szlachta- poseł PiS, przewodniczący Komisji Finansów Publicznych
Tomasz Rzymkowski – poseł Kukiz’15;
Prowadzący: Łukasz Jankowski
Realizator: Dariusz Kąkol
Wydawca: Jaśmina Nowak
Część pierwsza:
Andrzej Szlachta o złożonym dziś przez Prawo i Sprawiedliwość w Sejmie projekcie ustawy o jawności i wysokości zarobków w Narodowym Banku Polskim.
prof. Tomasz Grosse o nowym traktacie pomiędzy Niemcami a Francją podpisany we wtorek w Akwizgranie. Traktat mówi o zacieśnieniu współpracy pomiędzy oboma państwami, oraz ma przygotować reformę Unii Europejskiej.
Krzysztof Jabłonka o 156. rocznicy Powstania Styczniowego.
Część druga:
Ryszard Czarnecki o komentarzach w Parlamencie Europejskim po podpisaniu przez Niemcy oraz Francję nowego traktatu o współpracy. Umowa jest zmodyfikowaną wersją Traktatu Elizejskiego.
Witold Repetowicz o swojej nowej książce „ALLAH AKBAR. WOJNA I POKÓJ W IRAKU” oraz o konferencji bliskowschodniej organizowanej przez polskie MSZ.
Część trzecia:
Tomasz Machura o procesie wychodzenia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.
Tomasz Rzymkowski o pracach komisji ds. Amber Gold.
Jak wiemy, brakuje dokumentów wskazujących na prawdziwą istotę konfliktu między Biskupem Stanisławem, a królem Bolesławem Śmiałym.
Wykładowca przedstawił sytuację polityczną w Europie w XI. Głównymi centrami ówczesnej polityki były Konstantynopol, cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego, Watykan i tworząca właśnie swe imperium Wenecja. Jak wiemy brak dokumentów wskazujących na prawdziwą istotę konfliktu między Biskupem Stanisławem, a królem Bolesławem Śmiałym.
Autor wykładu postawił śmiałą hipotezę, że wobec wówczas stosunkowo słabej pozycji Watykanu i znacznie wyższej Konstantynopola, król miał może chęć związać Polskę z Konstantynopolem, a biskup Stanisław starał się temu przeszkodzić. Potwierdzeniem tej tezy mogłyby być fakty, że król po zabójstwie biskupa musiał uciekać z Polski i nie znalazł pomocy na zaprzyjaźnionych Węgrzech oraz, że biskup Stanisław zaraz został otoczony kultem i został kanonizowany już w 1253 roku.
Oczywiście to przypuszczenie musi pozostać hipotezą dopóki nie znajdą się dokumenty na jej potwierdzenie lub obalenie.
Zacytujmy wypowiedź wykładowcy w tej sprawie (z jego bloga):
„dopóki Polacy nie przekopią się przez archiwa weneckie i konstantynopolitańskie cała wczesnopiastowska historia kraju będzie jednym wielkim zmyśleniem, celebrowanym na podstawie dwóch czy trzech tekstów źródłowych. Nikt nie podejmie jednak takiego trudu, albowiem nikomu nie jest to potrzebne. …. . Jeszcze by się okazało, że św. Stanisław był dobry…”
„Powiedzmy to wprost – cała polska historia doby piastowskiej jest zmyślona, a w dodatku zmyślona tak, by w umyśle przeciętnego konsumenta treści utrwalił się schemat państwa skonfliktowanego z Kościołem”.
„Powtórzę więc co powinno zrobić państwo samodzielne i poważne, w zakresie propagandy. Powinno opłacić duże zespoły badawcze zajmujące się po całym świecie celowym poszukiwaniem archiwaliów – z najdawniejszych epok dotyczących Polski. Być może się mylę, być może wszystko dla niektórych jest jasne i wiadomo już, że nie ma czego szukać, bo to co jest, znajduje się pod kluczem, a reszta spłonęła w wojnach…”.
„No, ale chyba wolno mi postawić taki postulat?”
Zachęcamy do posłuchania interesującego wykładu – nawet jeżeli Waszym zdaniem wysnuta hipoteza jest zbyt śmiała!
O procesie beatyfikacyjnym zamęczonego słowackiego parlamentarzysty polsko-węgierskiego pochodzenia, oraz o wielotysięcznych protestach w Budapeszcie opowiada ojciec Paweł Cebula z Węgier
Gość Poranka WNET, ojciec Paweł Cebula, opowiada o życiu słowackiego posła Jánosa Esterházy’ego, którego proces beatyfikacyjny zaczęła właśnie krakowska kuria. Był on działaczem mniejszości węgierskiej w Czechosłowackim oraz w niepodległym państwie słowackim (1939–1945). Esterhazy w 1942 jako jedyny poseł głosował przeciwko ustawie o wysiedleniu Żydów ze Słowacji,za co słowacka prasa zorganizowała na niego nagonkę. Podczas II wojny światowej pomagał Czechom, Słowakom i Żydom w ucieczce i przedostawaniu się na Węgry. Był też przyjacielem Polski i Polaków, również ze względu na matkę, Elżbietę z Tarłowskich. Po kampanii wrześniowej pomagał w przerzucie polskich żołnierzy na Węgry. Osobiście przewiózł do Budapesztu gen. Kazimierza Sosnkowskiego.
Po wojnie Esterhazy został aresztowany przez NKWD i wywieziony na Łubiankę. Kolejne miesiące spędził na Syberii (w międzyczasie Słowacki Trybunał Narodowy w Bratysławie skazał go na karę śmierci), jednak w 1949 powrócił do kraju. Dostał ułaskawienie, karę zmieniono na dożywocie. Zmarł w 1957 w więzieniu w Mirovie na gruźlicę, której nabawił się podczas zsyłki na Syberię.
W dalszej cześci wywiadu ojciec Cebula komentuje obecną sytuację na Węgrzech, a mianowicie o niedzielnych, wielotysięcznych protestach przeciw zmianom w kodeksie pracy, nazywanym przez opozycyjnych polityków „ustawą o niewolnictwie”. Ojciec Cebula mówi, iż za tymi wydarzeniami stoi George Soros.
Żaneta Niedbała – starszy specjalista do spraw marketingu, reklamy, sprzedaży i usług;
Ks. prałat Stanisław Bartmiński – emerytowany proboszcz parafii pw. św Marcina w Krasiczynie;
Ewa Miśniak – przewodnik, specjalista do spraw marketingu;
Marek Sus – kamerdyner Zamku w Krasiczynie;
Bożena Holicka – szef gastronomii;
Maciej Gołdyn – szef kuchni.
Prowadzący: Tomasz Wybranowski
Wydawca: Jan Brewczyński
Realizator: Paweł Chodyna
Część pierwsza:
Magdalena Ziemska / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET
Magdalena Ziemska opowiedziała o zespole Zamkowo-Parkowym w Krasiczynie. Jak czytamy na stronie: Zamek w Krasiczynie to jeden z najpiękniejszych skarbów architektury renesansowo-manierystycznej w Europie. Został zbudowany na przełomie XVI i XVII wieku przez Stanisława Krasickiego i jego syna Marcina. Odwiedzającym gościom zamek oferuje znakomitą kuchnię, wygodne zakwaterowanie w Hotelu Zamkowym oraz wysoki standard obsługi.
Jerzy Pisarski / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET
Jerzy Pisarski opowiedział o walorach turystycznych Krasiczyna, trakcjach w Zamku w tej wsi oraz zaprosił słuchaczy Radia Wnet do odwiedzin gminy Krasiczyn.
Część druga:
Bobek Tadeusz/ fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET
Tomasz Grzywaczewski o spotkaniu prezydenta Polski Andrzeja Dudy z głową Stanów Zjednoczonych Donaldem Trumpem, które odbyło się we wtorek USA.
Tadeusz Bobek o problemach i wyzwaniach jakie stoją przed Krasiczynem, o najważniejszych inwestycjach oraz o zbliżających się wyborach samorządowych w których będzie ubiegał się o reelekcję.
Część trzecia:
Żaneta Niedbała/ Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET
Żaneta Niedbała przypomniała sylwetkę księcia Adama Sapiehy z Krasiczyna, który był zaangażowany w powstanie styczniowe. Opowiedziała również o historii regionu.
Część czwarta:
Ewa Miśniak / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET
Ks. prałat Stanisław Bartmiński opowiedział m.in. o swoich kontaktach z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim im. Jana Pawła II oraz o historii rodu Sapiehów, bardzo silnie związanych z Krasiczynem.
Ewa Miśniak opowiedziała o walorach turystycznych oraz przyrodniczych Krasiczyna.
Marek Sus/ Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET
Część piąta:
Marek Sus opowiedział o specyfice zawodu kamerdynera w zamku w Krasiczynie. Ów zamek zatrudniał kamerdynera na przełomie XVII i XVIII wieku. Lokaj miał do wykonania bardzo trudną rolę. Był bowiem zarówno „prawą ręką” właściciela zamku – co oznaczało, że znał wszystkie ważne tajemnice twierdzy – a jednocześnie do jego kompetencji należało zarządzanie służbą i utrzymywanie ogólnego porządku w posiadłości.
Część szósta:
Marek Jakubiak / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET
Marek Jakubiak o przesłuchaniu prof. Witolda Modzelewskiego, autora pierwszej ustawy o VAT.
Część siódma:
Maciej Gołdyn i Bożena Holicka o zawodzie kucharza w Zamku w Krasiczynie. Podsumowanie Poranka Wnet.
Gośiem Radia Wnet był Marek Miśko, jeden z twórców kampanii #RespectUs, która ma przypomnieć o Polakach ratujących Żydów.
Kampania społeczna RespectUs to oddolna inicjatywa młodych Polaków, którzy nie chcą żyć w kłamstwie. Głównym celem kampanii jest wyrażenie sprzeciwu wobec zakłamywania historii, oraz ukazywania Polski i Polaków jako kata w czasie II Wojny Światowej- możemy przeczytać na stronie założycieli inicjatywy.
Po Europie zaczęły jeździć samochody ciężarowe z napisem „Respect Us. During WW2 Poles saved over 100 000 Jews” (Szanujcie nas. Podczas II Wojny Światowej Polacy uratowali ponad 100 tys. Żydów). Akcja jest oddolną inicjatywą, stworzoną przez 8 osób.
Na stronie RespectUs znajdujemy również poruszający film.
Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy oraz do odwiedzenia strony https://www.respectus.pl/o-nas i zapoznania się dokładniej z kampanią.
Leszek Żebrowski mówił o komunistycznej propagandzie dotyczącej Żołnierzy Wyklętych, oraz o tym, dlaczego dzieci działaczy socjalistycznych w czasach PRL z taką zawziętością bronią swoich rodzin.
Zdaniem historyka, ludzie z podziemia antykomunistycznego wywołują wielkie podziały w społeczeństwie i nie zmieni się to w najbliższym czasie:
„Te podziały będą bardzo długo trwały i będą wyraźne, natomiast argumenty nie będą działały do żadnej ze stron. Tak samo było z Jaruzelskim czy Lechem Wałęsą”.
Gość Radia Wnet powiedział, że po roku 90., kiedy wydawało się, że epoka propagandy minęła i że można mówić prawdę bez większych emocji, społeczeństwo zobaczyło, że UB-ecy nie ponieśli żadnych konsekwencji. Tak samo, jak uczeni, piszący nieprawdę. Dzieci komunistów dostały więc wybór:
„Czy mam przestawić się i lansować nowych bohaterów? Ale co z moimi rodzicami czy dziadkami? Musiałbym się od nich publicznie odciąć i mówić prawdę”.
Skoro nie ma konsekwencji za przekłamania, wiele osób woli przyjmować narrację, że ich rodzice byli w porządku. Jako przykład Żebrowski podał byłego premiera Polski, Włodzimierza Cimoszewicza, którego ojciec był zdeklarowanym komunistą, służył w Głównym Zarządzie Informacji a w latach 1945-46 czynnie uczestniczył w likwidacji podziemia AK:
„Cimoszewicz utrzymuje, że tatuś był w porządku, że miał czyste ręce-a nie miał. Trzeba zapytać o to ofiary przesłuchań, które przeżyły”-podkreślił.
Historyk w Poranku WNET wytykał również błędy książki Piotra Zychowicza „Skazy na pancerzach. Czarne karty epopei Żołnierzy Wyklętych”.
– Musiałam spojrzeć w oczy czystemu złu – powiedziała historyk sztuki, autorka książki „Lista Wächtera. Generał SS, który ograbił Kraków” – o swoim śledztwie ws. zagrabionych w czasie okupacji dzieł.
Ile jeszcze czasu musi upłynąć, by światu ponownie uzmysłowić, iż II wojnę światową wywołali Niemcy i to za ich sprawą ludzkość doświadczyła tylu nieszczęść osobowych i materialnych?
Jadwiga Chmielowska
Tuż po wojnie żyło pokolenie bezpośrednio nią dotknięte. Im nie potrzeba było tłumaczyć, co się wydarzyło. Niemcy uciekli w milczenie, a pod pręgierzem postawiono Hitlera i jego współwyznawców ideologicznych. (…)
Kiedy kraje środkowoeuropejskie takie jak Polska zmagały się z okupacją sowiecką, zastrzyk finansowy w postaci planu Marshalla stawiał na nogi gospodarkę niemiecką, co pozwoliło Niemcom dość szybko snuć plany dobrobytu bez obciążeń moralnych. Kompleks winy został przyćmiony sukcesami Volkswagena i Mercedesa, Simensa, Boscha, Deutsche Banku, Postu, Bahnu itd. – tak na marginesie, rozwijających się podczas wojny za sprawą pracujących w tychże fabrykach więźniów obozowych skazanych na zagładę.
A tak już to bywa, że mocarstwo finansowe jest na świecie postrzegane inaczej niż kraj biedny. Dano więc w latach 60. przyzwolenie na głosy „intelektualistów” o nieobarczaniu młodego pokolenia niemieckiego skutkami „faszyzmu czy hitleryzmu”. Cóż z tego, że dziadek mordował więźniów w obozach śmierci, a babcia administrowała kartoteką; przecież oni nie mieli wyjścia – podlegali rozkazom, i tyle. To nie Niemcy, ale jacyś „nazi” decydowali wówczas. Nikomu nie przeszkadzał kult wielkich Niemiec, wiszące w domach fotografie dziadka w mundurze SS czy organizowanie tu i ówdzie spotkań „kombatantów” lub „wypędzonych”. Do tego nagminne było stygmatyzowanie i poniżanie narodów Europy zamieszkujących jej wschodnie tereny. (…)
W Polsce paradoksalnie bywa tak, że społeczeństwo skutecznie wyręcza rządzących. Tak było z przywróceniem Święta Niepodległości, za sprawą Marszu Niepodległości 11 listopada organizowanego przez środowiska niepodległościowe młodych ludzi. Tak było z przywołaniem pamięci o Żołnierzach Wyklętych.
Tak jest również obecnie, w przypadku głośnej akcji społecznej przeciwko relatywizowaniu odpowiedzialności za II wojnę światową, np. za sprawą procesu wytoczonego przez byłego więźnia Auschwitz, czy objeżdżającej Niemcy i siedziby telewizji ZDF lawety z umieszczonym na niej symbolem Hitlera i obozu koncentracyjnego oraz tekstem, że obozy zagłady były niemieckie. (…)
Czy ciągle społeczeństwo musi wyręczać rządzących (…)?
Od dłuższego czasu twórcy filmowi zmagają się z decydentami, próbując przekonać ich o potrzebie realizacji filmowej antologii o niemieckich obozach zagłady, cyklu 25 filmów edukacyjnych, w kilku wersjach językowych, które mają być ogólnie dostępne, bez ograniczeń, dla każdego, a szczególnie dla szkół, ambasad itd.
Zrealizowano już dwa filmy (Koncentrationslager Flossenburg i Koncentrationslager Stutthof), głównie sfinansowane przez samych twórców, znanych dokumentalistów – reżyserem jest Leszek Ciechoński, a realizatorem zdjęć i producentem – Piotr Zarębski. Przy realizacji filmów aktywnie uczestniczą studenci szkoły medialnej, którzy tworzą swoje etiudy.
Mimo pozytywnych opinii, poparcia kombatantów i więźniów obozów, wielu ważnych patronów medialnych, projekt utknął w… zaciszach gabinetów urzędniczych, powodując wstrzymanie realizacji kolejnych filmów. Czy naprawdę nie można w Polsce zrobić czegoś normalnie? Czy tak ważne projekty muszą napotykać trudności przypominające niewydolny, miniony ustrój?
Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Urzędnicy a racja stanu” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Urzędnicy a racja stanu” na s. 4 wrześniowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl
35 000‒50 000 fatalnie uzbrojonych powstańców do 4 sierpnia zdołało przejąć kontrolę nad znaczną częścią miasta. Żadna realna pomoc nie nadeszła. Dalszy ciąg znamy wszyscy. Rozumieją tylko nieliczni.
Piotr Plebaniak
Stalin u bram Festung Warschau
Chyba jednak gloria victoribus, a nie victis
W dyskusjach toczonych przed powstaniem generałowi Leopoldowi Okulickiemu przypisuje się słowa: „Musimy zdobyć się na wielki, zbrojny czyn. Podejmiemy w sercu Polski walkę z taką mocą, by wstrząsnęła opinią świata. Krew będzie się lała potokami, a mury walić się będą w gruzy i taka walka sprawi, że opinia świata wymusi na rządach przekreślenie decyzji teherańskiej, a Rzeczpospolita ocaleje”.
W maju 1965 roku były komendant główny AK generał Bór-Komorowski powiedział w wywiadzie z profesorami J.K. Zawodnym i J. Ciechanowskim:
Pytanie: Chodziło więc o pokazanie się światu?
Odpowiedź: Tak. Chodziło o walkę stolicy, która reprezentuje całość kraju. Dalej, zajęcie Warszawy przed wejściem Rosjan zmusiłoby Rosję do zdecydowania się aut, aut: albo nas uznać, albo siłą złamać na oczach świata, co mogło wywołać protesty Zachodu. Trudno było przewidzieć, czy Rosja będzie dążyła do złamania nas siłą.
9 grudnia 1944 roku komendant główny AK generał Okulicki napisał w liście do prezydenta Władysława Raczkiewicza:
„Potrzebny był czyn, który by wstrząsnął sumieniem świata. Powstanie Warszawskie dobrze spełniło swoje zadanie”.
Jak wiemy ze współczesnej perspektywy, większość celów, dla których wszczęto powstanie, była nierealna politycznie (ustaleń Wielkiej Trójki cofnąć się nie dało) bądź militarnie. Jednak wywalczenie dla powstańców statusu kombatanckiego było sukcesem niewątpliwym i w sumie jedynym realistycznym.
Wystarał się o to m.in. generał Sosnkowski. W depeszy do Warszawy z 8 sierpnia pisał on: „Szturmuję o zrzuty [realne], status kombatancki [uzyskane], o pomoc spadochronową [nierealne] i lotnictwo [nierealne]”.
Ta lawina polskich roszczeń przypomina technikę manipulacji znaną jako „drzwiami w twarz”. Osoba manipulująca wpierw składa prośbę zawyżoną, aby skłonić ofiarę do spełnienia prośby znacznie mniejszej, o którą tak naprawdę chodziło.
Dodać tu należy, że akt kapitulacji powstańców, podpisany 2 października, sformułowano z głową. Jednoznacznie przyznawał żołnierzom AK status jeńców wojennych i wszystkie prawa należne takowym na mocy konwencji genewskiej. Oficjalne uznanie AK za część alianckich sił zbrojnych uchroniło ich od potwornego losu. Jest bardzo prawdopodobne, że bez tej „formalności” przeważyłby sowiecki punkt widzenia — w podobny sposób jak przy sprawie istnienia stanu wojny między Polską a ZSRS w 1939 roku.
Pamiętajmy przy tym, że ZSRS nie był sygnatariuszem międzynarodowych konwencji chroniących jeńców wojennych. Schwytani oficerowie polskiej armii nie byli dla Sowietów jeńcami wojennymi.
Z uwagi właśnie na tę okoliczność, a więc osiągnięcie (jedynego) realistycznie postawionego celu, ale także ze względu na stworzenie ważnego symbolu narodowego, który przez następne dziesięciolecia, niczym ziarno piasku rodzące perłę, konsolidował opór narodu przeciw zwierzchnictwu ZSRS (patrz s. 603‒604), powstanie warszawskie odniosło sukces.
Wojna, której nie było (tło historyczne)
Powstanie warszawskie to bardzo wielowątkowy i wielowarstwowy epizod polskiej historii. Aby dobrze zrozumieć ducha owej chwili i dylematy, przed jakimi stali polscy decydenci, musimy rozumieć szersze tło historyczne i geopolityczne tamtego momentu.
Zajęcie przez ZSRS Kresów Wschodnich w czasie ataku Niemiec na Polskę we wrześniu 1939 roku było majstersztykiem Stalina — zarówno dyplomatycznym, jak i militarnym. O podziale Polski pomiędzy dwóch agresorów zdecydowano miesiąc wcześniej, kiedy to 23 sierpnia 1939 roku obie socjalistyczne dyktatury podpisały pakt Ribbentrop–Mołotow wraz z jego tajnym protokołem dzielącym Polskę na dwie strefy okupacyjne. Z punktu widzenia Japonii była to zdrada. Niemcy mieli z Japonią pakt antykominternowski (podpisany 29 listopada 1936 roku), do którego zresztą Polska była zapraszana.
To Stalin wykonał ruch, który skutecznie doprowadził do rozbicia tego paktu. 10 marca 1939 roku w transmitowanym przez radio przemówieniu na osiemnastym zjeździe partii zaprosił Niemcy do współpracy. Efektem porozumienia, które wkrótce nastąpiło, był wspomniany już pakt o nieagresji między dyktaturami — doraźny, gdyż dla obu stron było jasne, że choć oba mocarstwa się zbliżają, to kursem na zderzenie.
Na płaszczyźnie dyplomatycznej Stalin z sukcesem zrobił dokładnie to, co potrzeba, aby wkroczenie wojsk sowieckich nie było równoważne z aktem wojny z Polską. Jak wiemy, miało to później kolosalne znaczenie dla polskiego rządu na emigracji. Związek Sowiecki czekał ponad dwa tygodnie, aż armia polska utraci zdolność prowadzenia zorganizowanej obrony na wschodzie. W ten sposób oszczędzono sobie konieczności walki z silnym, zdeterminowanym przeciwnikiem i ograniczono straty własne.
Opóźnienie wkroczenia Armii Czerwonej na teren Polski miało jeszcze inne zalety. Stalin znakomicie zdawał sobie sprawę, że zaangażowanie się w walkę z jednym przeciwnikiem (Polską) tworzy zachętę do ataku dla innych. Zaatakowanie Polski równocześnie z Niemcami 1 września mogło wpłynąć na decyzję Japonii — pamiętajmy, że „zdradzonej” właśnie przez Niemców — o skierowaniu uwagi w kierunku ZSRS. Stalin sam wykorzystywał „pożar”, jednocześnie nie stwarzając okazji drugiemu przeciwnikowi.
W chwili podpisywania paktu Ribbentrop–Mołotow ZSRS był w stanie wojny z Japonią. Trwające od maja do sierpnia starcia zwane bitwą pod Chałchin-Goł miały swoje apogeum 20 sierpnia. Wtedy to dowodzący siłami sowieckimi Żukow uprzedził wielką ofensywę japońską. Pięć dni zaciętych walk przyniosło Japonii duże straty. W rezultacie 15 września podpisano rozejm wchodzący w życie 16 września. 17 września Sowieci, mając zneutralizowanych Japończyków, wkroczyli do Polski.
Postępek Niemiec, postrzegany przez Japończyków jako zdrada, miał dalsze konsekwencje. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy dokonały inwazji na ZSRS, stawało się jasne, że Japończycy nie zaatakują od tyłu i skierują uwagę na południe. Japończycy i Niemcy wyraźnie pokpili sprawę — ich współpraca jako sojuszników w wymiarze strategicznym istniała jedynie na papierze. To już w 1939 roku Japończycy zrazili się porażkami na Syberii i skierowali swoją uwagę na południe.
Gdyby Japonia ściśle współpracowała z Niemcami i „obrabowała płonący dom”, atakując ZSRS w krytycznym okresie 1941 roku, w czasie, gdy Niemcy byli już niemal na przedpolach Moskwy, cała II wojna światowa mogła potoczyć się zupełnie inaczej.
Inną istotną kwestią było uznanie przez państwa trzecie, ale też strony walczące, stanu wojny, jaki zaistniał między RP a ZSRS. Po inwazji Niemców 1 września 1939 roku ZSRS oznajmił, że uznaje państwo polskie za nieistniejące i przystępuje jedynie do stabilizacji regionu.
Tę wykładnię podchwycili Brytyjczycy, którzy w 1940 roku pragmatycznie uznawali ZSRS za państwo neutralne, a nie przeciwnika. Stałym elementem brytyjskiej polityki zagranicznej było takie wpływanie na układ sił w Europie, by uniemożliwić zmontowanie koalicji zdolnej do inwazji Wysp Brytyjskich. Jak zauważa Józef Mackiewicz, Brytyjczykom chodziło raczej o niedopuszczenie do przymierza Stalina z Hitlerem niż ochronę Polski. Stąd „tajny wówczas protokół [polsko-brytyjskiego paktu o wzajemnej pomocy z 25 sierpnia 1939 roku], który wykluczał obronę jej przed agresją inną niż niemiecka, a zatem nie zobowiązywał do obrony przed Sowietami”. Mackiewicz przytacza też fragment komunikatu ambasadora polskiego w Londynie Edwarda Raczyńskiego:
„Rosja Sowiecka i Polska zgodziły się [konwencja podpisana 3 lipca 1933 roku w Londynie] na definicję agresji, która określa wyraźnie jako akt agresji każde wdarcie się na terytorium jednej ze stron uzbrojonych wojsk drugiej strony. Osiągnięto również zgodę co do tego, że żadne względy natury politycznej, militarnej, gospodarczej lub inne nie mogą w żadnym wypadku służyć za pretekst lub usprawiedliwienie aktu agresji”.
Tutaj warto podkreślić często pomijane znaczenie obrony Westerplatte w roku 1939. Jak zauważa Bogusław Wołoszański, nie miała ona znaczenia militarnego, a „traktatowe”. Skłonność do wyłgania się z obowiązków sojuszowych zaprezentował brytyjski premier Neville Chamberlain, gdy na posiedzeniu rządu w marcu 1939 roku „uspokajał ministrów, że niemiecka agresja w Gdańsku nie będzie automatycznie oznaczać uruchomienia brytyjskich gwarancji i przystąpienia do wojny”. Wyjaśniał, że stanie się tak dopiero wtedy, gdy niemiecka akcja stanowić będzie zagrożenie dla bezpieczeństwa i politycznej niezależności Polski. Dodawał, że „to Brytyjczycy będą oceniać, co stanowi zagrożenie dla niepodległości Polski”.
Obrona Westerplatte powinna więc uruchomić system sojuszy, na których Polska oparła swoją obronę. Walka musiała być zacięta, aby dowieść, że to nie grupa dywersantów »hałasuje« w porcie, lecz państwo niemieckie zaczęło niewypowiedzianą wojnę. W dodatku musiała dostarczyć argumentów na tyle ważkich, aby brytyjscy politycy […] nie mieli szans stwierdzić, że tak nie jest”.
Konieczność potwierdzenia stanu wojny de iure nie wydawała się polskim decydentom istotna wtedy, gdy był na to czas. Swoje robiło też wojenne zamieszanie. Później nie dało się już tego zrobić bez narażania się na „śmieszność” i ze względu na postawę Brytyjczyków. To dlatego generał Sikorski, widząc w 1940 roku, że Polska ma dwóch wrogów, uznał dalekowzrocznie, iż z Ruskimi trzeba się jakoś dogadać. W rezultacie Polska wznowiła stosunki dyplomatyczne z ZSRS bez uprzedniego podpisania traktatu pokojowego. A jednocześnie jej sprzymierzeńcy udawali, że wojny nie było. Na podobnych zasadach rozstrzygnęła się kwestia lotu cywilnego czy wojskowego po katastrofie smoleńskiej w 2010 roku. Zaangażowane strony wybrały wygodną dla siebie interpretację, a później — jak sama nazwa wskazuje — było za późno. Raz uruchomiona procedura była niemożliwa do cofnięcia.
Spekulacja: Gdyby w sierpniu 1944 roku Niemcom wodzował słynny z nieszablonowych posunięć chiński strateg Zhuge Liang, a nie Hitler, możliwe, że zrobiłby „numer” aliantom. Na zasadzie porozumienia bez słów (by nie kompromitować AK kolaboracją) umożliwiłby AK przejęcie Warszawy — nawet bez walki. Wywołane między sojusznikami zamieszanie byłoby wręcz fenomenalne.
Walczyć, aby zwyciężyć? Nie do końca!
Głębsze spojrzenie na cele zrywów narodowych
Antoni Wrotnowski tak relacjonuje rozmowę ze Stefanem Bobrowskim (1840‒1863), ówczesnym naczelnikiem miasta Warszawy, który opisywał cele przywódców sprzysiężenia szykującego powstanie styczniowe 1863 roku:
[…] w ostatnich miesiącach przed wydaniem hasła do powstania przystępowali do dzieła w złej wierze pod tym względem, iż sami nie łudzili się bynajmniej co do rezultatu krwawej awantury, w jaką kraj wtrącali — pomimo to jednak nie przestawali pociągać do swych szeregów zapewnieniami niewątpliwego nad Rosyą zwycięstwa. […] ostatecznie sami nie przeczyli, iż powstanie nie doprowadzi narodu polskiego do niezawisłego bytu państwowego. Gdy zaś pytano ich wtedy, dla czego chcą wywołać powstanie, które pokryje kraj gruzami i sprowadzi rozlew krwi najzupełniej bezużyteczny, a następnie terroryzm rosyjski — odpowiadali [miały to być słowa Bobrowskiego]: „iż rozlew krwi będzie właśnie bardzo użytecznym, że stał się nawet koniecznym wobec kompromisu z Rosyą, jaki margrabia przeprowadzić usiłuje. […] przewidujemy, że [stronnictwo konserwatywne] znużone agitacyą polityczną, prędzej lub później poprze margrabiego.
W naszem przekonaniu jest więc zagrożoną wierność dla sztandaru, przy którym stojąc wytrwale, naród polski niósł od lat stu niezliczone ofiary dla jasno wytkniętego celu, i żył wielkimi swemi ideałami. Tego zaś, aby przeważna większość narodu, przyjmując kompromis z Rosyą, odstąpić miała od rzeczonego sztandaru, nie możemy dopuścić za żadną cenę. Stanowcze i skuteczne zapobieżenie, aby ten kompromis nie mógł być przeprowadzonym, poczytujemy więc za nasz obowiązek względem idei polskiej i względem ojczyzny. Wywołując powstanie, do którego czynimy przygotowania, spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, iż dla stłumienia naszego ruchu Rosya nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczamy bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć i aby wyciągnął rękę do nieprzyjaciela, który tę rzekę wypełnił krwią polską”.
Podobną sytuację wykreował David Brin w swojej powieści Listonosz. Przedstawia w niej sposób zmobilizowania własnych ludzi do zdeterminowanej walki z wrogiem. Bohater powieści celowo dodatkowo okalecza ciało ofiary zabitej właśnie przez przeciwnika:
Nic nie wypływało z poderżniętego gardła nieszczęsnej młodej kobiety. Gordon odpędził od siebie myśli o Tracy takiej, jaką znał krótko za życia — wiecznie radosnej i odważnej, pełnej lekko szalonego entuzjazmu dla beznadziejnego zadania, jakiego się podjęła. […] Ta mała banda hipersurwiwalistów zbyt się śpieszyła, by zabrać tradycyjne, makabryczne trofea. […] Przeciągnął zwłoki Tracy na bezwietrzną stronę żywotnika i wyciągnął nóż.
— Masz rację. Potrzebujemy gniewnych mężczyzn. Tracy i ja dopilnujemy, byś ich miał. […] Musimy rozwścieczyć te wołowe dupy, naszych farmerów, żeby chcieli się bić! A to jest jeden ze sposobów, których Dena i Tracy kazały nam użyć, jeśli będziemy musieli… […] Nie pozwolę ci zdradzić Tracy, Deny ani mnie przez twoje napady dwudziestowiecznej czułostkowości! A teraz zjeżdżaj stąd… panie inspektorze. — Głos Bokuto był ochrypły z emocji. — I pamiętaj, że masz dać mi pięć minut, zanim sprowadzisz pozostałych.
Skoro już jesteśmy przy fantastyce naukowej, trzeba wspomnieć o najlepszej, moim zdaniem, książce o zakulisowych intrygach i naukowym prowadzeniu rewolucji. Mowa o powieści Luna to surowa pani Roberta Heinleina. Stanowi ona retelling rewolucji amerykańskiej, w którym o niepodległość walczy kolonia rolnicza na Księżycu:
— Skoro oni mogą narzucić nam swoją wolę, to naszą jedyną szansą jest osłabienie ich woli. Dlatego m u s i e l i ś m y jechać na Terrę. Żeby ich skłócić. Żeby podzielić opinie. […] Przypuśćmy, że — jak zanosiło się pierwszego dnia — zaproponowano nam kuszący kompromis. Zamiast gubernatora ktoś w rodzaju tytularnego namiestnika, być może jeden z nas. Lokalna autonomia. Przedstawiciel w Wielkim Zgromadzeniu. Wyższa cena skupu ziarna na rampie wyrzutni plus premie za zwiększoną wysyłkę. Potępienie Hobarta i wyrazy ubolewania w związku z gwałtami i morderstwami oraz przyzwoite odszkodowania w gotówce dla rodzin ofiar. […] Załóżmy, że rokowania doprowadziłyby — mniej więcej — do tego, co opisałem. Czy w kraju zgodziliby się na to?
— Hmm… może.
— Według bardzo przybliżonej projekcji, przeprowadzonej tuż przed naszym startem, raczej bardziej niż „może”; tego właśnie trzeba było uniknąć za wszelką cenę — porozumienia, które wszystko załatwi, które zniszczy naszą wolę oporu, nie zmieniając żadnego ważnego czynnika w długoterminowej prognozie katastrofy.
Zmieniłem więc temat i zdławiłem tę groźbę w zarodku, wykłócając się o drobiazgi i obrażając ich w grzeczny sposób. Manuelu, ty i ja wiemy — i Adam wie — że wysyłka żywności musi się skończyć; tylko to ocali Lunę przed katastrofą. Ale czy wyobrażasz sobie farmerów od pszenicy walczących o przerwanie dostaw?
Niezależnie od historycznych okoliczności problem z rewolucjami jest taki, że toczy je garstka „ekstremistów”, a zwykli ludzie mają bardziej codzienne troski niż abstrakcyjne idee czy wolność, od której odwykli. Aby z kosmicznej podróży wrócić w to samo miejsce na Ziemi i do rzeczywistych wydarzeń, warto wspomnieć o perypetiach Józefa Piłsudskiego. Miał on zapewne na myśli chłodne powitanie jego legionów w odzyskującej wolność ojczyźnie, gdy wygłaszał swoje słynne powiedzenie „Naród wspaniały, tylko ludzie k…wy”.
Jak rozpoznać Ten moment?
Historia dostarcza wielką ilość przykładów na to, że zryw narodowy, aby miał szansę sukcesu, musi wybuchnąć w chwili, w której najeźdźca jest osłabiony lub zajęty własnymi kłopotami. Taka sytuacja miała miejsce w chwili wybuchu rewolucji amerykańskiej. Koniec wojny siedmioletniej (1756‒1763) zostawił Wielką Brytanię z olbrzymim przyrostem długu narodowego, wynikłym z kosztów walki zbrojnej i kwestią zarządzania nowo pozyskanymi terytoriami. Cięcie kosztów połączone z przykręceniem śruby w koloniach amerykańskich sprawiło, że bunt stał się nieunikniony.
Podobny wzorzec widzimy w procesie uzyskania niepodległości przez Indie. Ich moment przyszedł w chwili osłabienia Imperium Brytyjskiego pierwszą wojną światową. Gandhi, inicjator ruchu biernego oporu, który niczym reakcja łańcuchowa ogarnął ciemiężone przez Imperium Brytyjskie państwo, musiał rozmyślnie zdusić zryw, gdyż, nie licząc duchowej gotowości do odzyskania wolności przez naród indyjski, zbyt silne wtedy jeszcze Imperium zatopiłoby rebelię w morzu krwi. Kalkulacja powiodła się i kolejny moment słabości, po drugiej wojnie światowej, został należycie spożytkowany.
Jedynie dwa polskie zrywy narodowe w ciągu ostatnich trzystu lat zakończyły się sukcesem. Oprócz niedostrzeganej przez większość historyków kwestii, że inicjatorzy powstania mogą mieć cel inny niż zwycięstwo militarne, sukces wynikał nie ze szczególnej waleczności czy determinacji, ale z takiej, a nie innej sytuacji na arenie europejskiej. Pierwszym ze zwycięstw było powstanie wielkopolskie z roku 1806, możliwe dzięki zaangażowaniu Prus w wojnę z Francją.
Powstanie na tyłach nieprzyjaciela było dla Napoleona niezwykle korzystną okolicznością. Rozpoznawszy należycie sytuację „Obrabuj płonący dom” na terenie Wielkopolski, skutecznie wykorzystał powszechnie przejawiane nastroje patriotyczne Polaków i dzięki ich masowym dezercjom z pruskiej armii był w stanie doprowadzić do sformowania sił zbrojnych wystarczających do zwycięskiej rozgrywki. Efektem powstańczej wiktorii było utworzenie Księstwa Warszawskiego, którego istnienie zostało usankcjonowane jednym z postanowień traktatu tylżyckiego z roku 1807.
Drugie zakończone sukcesem powstanie wybuchło w Wielkopolsce 27 grudnia 1918 roku, tuż po upadku Niemiec i zakończeniu Wielkiej Wojny. Powstańcy szybko opanowali całą Wielkopolskę i już w styczniu 1919 roku wymusili modyfikację traktatu pokojowego podpisanego 11 listopada poprzedniego roku.
Powstanie wymierzone było we wroga, który ledwie parę tygodni wcześniej został całkowicie pokonany w kilkuletniej wojnie na wyniszczenie. W tamtym okresie Niemcy ogarnięte były zupełnym chaosem: ledwo uspokoiły się po socjalistycznej rewolucji listopadowej, w wyniku której zdetronizowany już wcześniej cesarz Wilhelm II abdykował i proklamowano państwo o ustroju republikańskim. O władzę rywalizowały dwie partie socjalistyczne, a armia niemiecka przestała się liczyć jako jakakolwiek realna siła. Czy w takich okolicznościach powstanie mogło się nie udać? Zwróćmy uwagę, w jak zupełnie innych warunkach wybuchło powstanie warszawskie!
Na marginesie: Rosjanie i Niemcy, niezależnie od „cichych dni” między sobą, zawsze zgodnie dbali o jedno — o to, by Rzeczpospolita nie stanowiła realnej siły, zagrażającej interesom zalegających po sąsiedzku mocarstw. Oba udane powstania wybuchły w chwilach, gdy zaborcy nie byli w stanie zdusić ich wybuchu ani działaniami prewencyjnymi, ani aktywną wzajemną pomocą. Powstaniom, które zakończyły się klęską, brakowało najważniejszego czynnika: chwilowego osłabienia zaborców.
Stalin u bram Festung Warschau
Najskuteczniejszą strategią wojenną jest odłożenie działań, aż dezintegracja morale przeciwnika sprawi, że zadanie śmiertelnego ciosu będzie możliwe i łatwe. (Lenin)
Z połową 1944 roku wojska sowieckie zbliżały się do linii Wisły. Niemcy trzymali pod kontrolą zachodni brzeg wraz z Warszawą. Dla polskiego rządu rezydującego w Londynie był to czas rozstrzygnięć. Na początku 1944 roku wiele wskazywało na to, że Polska znajdzie się w sferze wpływów Związku Sowieckiego. Choć nie znano ustaleń jałtańskich, już wtedy (z całą pewnością) w polskim dowództwie przeczuwano, że Amerykanie, a wraz z nimi Brytyjczycy, przehandlują Polskę Sowietom. Rząd w takiej sytuacji nie miał co liczyć na przejęcie władzy w „wyzwolonej” ojczyźnie. Gdyby jednak mieć fakt dokonany w postaci wyzwolenia Warszawy z rąk Niemców przez Armię Krajową, sytuacja mogła zmusić aliantów — czy też stworzyć warunki Brytyjczykom, bo stanowiska Stanów Zjednoczonych raczej nic by nie zmieniło — do wynegocjowania ze Stalinem lepszego układu dla Polski.
W lipcu 1944 roku dowództwo AK w Warszawie miało w rękach raporty z odbitych już Niemcom terenów przedwojennej Polski — były alarmujące. Za współpracę z Armią Czerwoną przy walce z Niemcami ugrupowania AK w Wilnie i we Lwowie były nagradzane masowymi aresztowaniami i zsyłkami. Kolejny Katyń wisiał w powietrzu. Generał Anders, który przeszedł przez moskiewską Łubiankę, miał powiedzieć w rozmowie z Churchillem: „W Warszawie są nasze żony i dzieci, ale lepiej niech zginą, niż miałyby żyć pod bolszewickim jarzmem”.
Rząd emigracyjny w Londynie, którego protesty alianci dusili w zarodku, miał częściowo związane ręce i bał się poniesienia odpowiedzialności za decyzję o wszczęciu powstania.
W końcu decyzję podjęli dowódcy przebywający w Warszawie. Dowództwo AK, ale także wszystkich należących do tej organizacji, czekało w najlepszym razie poniżenie, zaszczucie, przesłuchania i zsyłka, a w najbardziej prawdopodobnym — kula w łeb i do piachu.
Wszczęcie powstania oczywiście równało się wysłaniu podkomendnych na śmierć. Z ówczesnego punktu widzenia sprawa sprowadzała się do prostego do bólu dylematu: walka ze znienawidzonym okupantem i być może śmierć z bronią w ręku teraz… albo zdanie się na łaskę stojącego w pozycji siły Stalina pięć minut później. Należy pamiętać, że lipiec 1944 roku to niewiele ponad rok od ujawnienia sprawy Katynia. Wbrew emocjonalnej propagandzie osób oskarżających dowódców powstania o „przestępcze wymordowanie podkomendnych” zdanie się na łaskę Stalina mogło skończyć się tylko tak jak w Katyniu.
Za wszystko trzeba płacić!
Decyzja o wszczęciu powstania warszawskiego ma analogię z wietnamską ofensywą Tet z 1968 roku. Ta operacja stała się krytycznym momentem całej wojny, który przypieczętował nieuchronną klęskę Stanów Zjednoczonych. Wietnamski generał Võ Nguyên Giáp (1911‒2013), planując ofensywę Tet, z całą pewnością liczył się z dużymi stratami. W roku 1968 Amerykanie mieli przytłaczającą przewagę materiałową. Zgodnie z wykładnią wojny partyzanckiej Mao Zedonga czas, by ich zaatakować frontalnie, jeszcze nie nadszedł. W konfrontacji z amerykańską przewagą ogólnokrajowy zryw musiał równać się rzezi, a przynajmniej ciężkim stratom. Giáp zaakceptował taki bilans, aby osiągnąć zwycięstwo na płaszczyźnie politycznej. Z perspektywy post factum poświęcenie życia żołnierzy opłaciło się — choć ginący poświęcali swe życie dla innego celu, niż im powiedziano.
Analogiczną decyzję podjął Churchill w sierpniu 1940 roku, nakazując atak bombowy na Berlin. Musiał liczyć się z odwetem niemieckim, a wiele wskazuje na to, że celowo sprowokował niemieckie przywództwo. Te trzy epizody można podciągnąć pod wspólny mianownik poświęcenia części dla ratowania całości.
Jedynie w polskim kazusie decydenci doczekali się kampanii piętnującej ze strony własnych ziomków, choć to właśnie oni jako jedyni nie mieli absolutnie żadnej alternatywy — stali pod murem, i to praktycznie dosłownie. Ich zwycięstwo zostało osiągnięte w sferze moralnej. Stworzyli narodowy symbol, opłacony daniną krwi pokolenia kamieni rzuconych na szaniec, dumnie podpisany słowami „chwała zwyciężonym”.
Współcześnie ten narodowy symbol jest dewastowany w cierpliwie prowadzonej kampanii inspirowanej przez ideowo-politycznych następców tych, którzy w czasach PRL daremnie próbowali wtrącić w zapomnienie „ten przeklęty Katyń”.
Należy tu pogratulować skuteczności agentom wpływu (nazewnictwo Wladimira Volkoffa, autora tzw. teorii dezinformacji Volkoffa), realizującym polityczne i ideologiczne cele sił czekających za rzeką. Przykro jest jednak patrzeć na to, jak ochoczo i żenująco łatwo niektórzy kombatanci dali się wciągnąć do chóru… i śpiewają pieśni szkalujące symbol oporu zbudowany krwią swoich towarzyszy broni.
Choć wcześniej nie planowano powstania i zmagazynowana przez AK broń została wyszmuglowana z Warszawy, decyzję podjęto. Inną bezpośrednią okolicznością był rozkaz Hitlera o zamienieniu Warszawy w miasto-twierdzę. Ten rozkaz, wydany 27 lipca, nakazywał, by 2 sierpnia 100 000 warszawiaków stawiło się do prac fortyfikacyjnych.
Rozpoczęły się gorączkowe przygotowania i z rozkazu generała Bora-Komorowskiego powstanie wybuchło 1 sierpnia 1944 roku. Siły 35 000‒50 000 fatalnie uzbrojonych powstańców, dzięki elementowi zaskoczenia, do 4 sierpnia zdołały przejąć kontrolę nad znaczną częścią miasta. Żadna realna pomoc nie nadeszła. Dalszy ciąg znamy wszyscy. Rozumieją tylko nieliczni.
O ile powstanie wymierzone było militarnie przeciw Niemcom, a politycznie przeciw Sowietom, to moralnie wymierzone było przeciw aliantom. Zaangażowane w rozgrywkę strony świetnie zdawały sobie z tego sprawę. Czy Sowieci mieli interes polityczny we wspieraniu powstania? Absolutnie nie. Ledwie kilkanaście dni wcześniej utworzyli konkurencyjny, marionetkowy rząd w Lublinie. Mieli też swoje ustalenia z Rooseveltem — strefy okupacyjne Niemiec były już wyznaczone, a „wyścig do Berlina” prowadzono tylko na użytek propagandy i morale żołnierzy.
Przede wszystkim po co Rosjanie mieliby pomagać w walce wymierzonej przeciw ich własnym wysiłkom zmierzającym do spacyfikowania Polaków? Transmitowane przez radio sowieckie zachęty do podjęcia walki, którym towarzyszyła obietnica wsparcia, miały jedynie funkcję podpuszczania. Stalin zdawał sobie sprawę, że wkroczenie do ogarniętej powstaniem Warszawy postawi go przed dylematem: albo będzie musiał uznać powstańców za siły alianckie, albo ich wyaresztować, rozbroić, a nierokujących na podporządkowanie się — rozstrzelać. A tego, w obliczu powstania, po cichu zrobić się już nie dawało. I tak źle, i tak niedobrze.
Gdy z końcem lipca Armia Czerwona zbliżała się do lewobrzeżnego przedmieścia, sowieckie rozgłośnie zachęcały AK w audycjach radiowych do rozpoczęcia powstania i walki z hitlerowskim okupantem. Mimo że po trwającej już miesiąc ofensywie ich linie zaopatrzeniowe były niebezpiecznie rozciągnięte, nadal mieli możliwość przyniesienia powstańcom jeśli nie decydującej, to na pewno istotnej pomocy. Pomagać nie zamierzali. Przywódcy wojskowi powstania, rozumiejąc przyczyny bierności tego „sojusznika naszych sojuszników”, nawet o taką pomoc się specjalnie nie dopominali. Bo i po co?
W czasie, gdy na warszawskich ulicach trwały zacięte walki, Rosjanie nie tylko nie wykorzystali początkowych sukcesów powstania i nie przysłali posiłków, ale też odmówili aliantom zachodnim wykorzystania lotnisk w celu prowadzenia lotów zaopatrzeniowych. Wymówka: Warszawa leżała w strefie operacyjnej ZSRS, a nie Wielkiej Brytanii. Sami Sowieci dokonali kilku symbolicznych zrzutów amunicji, w większości niepasującej do polskiego uzbrojenia. A i to dopiero w końcowej fazie walk, gdy żadna pomoc nie zmieniłaby już sytuacji.
Stalin cierpliwie czekał, aż powstanie zostanie krwawo stłumione rękami Niemców. Jedynie świadomość dowództwa niemieckiego, że w obliczu szybko zbliżającej się klęski III Rzeszy nie mogą wymordować powstańców, uchroniła poddających się bojowników przed masowymi rozstrzelaniami. W myśl warunków kapitulacji podpisanej 2 października zostali potraktowani jak jeńcy wojenni.
Najdzielniejsi, ci, którzy mogli stawić opór nowej władzy sowieckiej, zostali zabici lub wzięci do niewoli, a przy tym ręce Stalina pozostały czyste. Problem krnąbrnych Polaków został rozwiązany bez kolejnych historycznych niedogodności w rodzaju repety Katynia.
Niniejszy artykuł jest swobodną adaptacją fragmentów książki autora artykułu pt. 36 forteli. Chińska sztuka podstępu, układania planów i skutecznego działania, wydanej przez wydawnictwo Zysk i S-ka w maju 2017.
Artykuł Piotra Plebaniaka pt. „Stalin u bram Festung Warschau” znajduje się na s. 10–11 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra Plebaniaka pt. „Stalin u bram Festung Warschau” na s. 10-–11 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl
Na 40 000 żołnierzy AK w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 000. A wcześniej przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną.
Stefan Truszczyński
Witold Kieżun
To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią
Witold Kieżun w rozmowie ze Stefanem Truszczyńskim opowiada o swoich przeżyciach z Powstania Warszawskiego.
Ostatnio rozmawialiśmy o okresie wojny do sierpnia 1944 roku. Dziś porozmawiamy o Powstaniu Warszawskim, które dla Pana zaczęło się wcześniej, już w lipcu.
Pierwsza mobilizacja była 29 lipca o 8 wieczorem. W moim mieszkaniu był skład broni. Dostałem polecenie przywiezienia tej broni z kolegami z Żoliborza do Śródmieścia. Załadowaliśmy ją do paru walizek. Pojechaliśmy po prostu dorożką. Udało się nam dojechać do centrum miasta. Broń zostawiliśmy w lokalu, w którym mieliśmy mobilizację – w takiej pomniejszej fabryce niemieckich mundurów. Była tam duża kasa, szafa pancerna, tam schowaliśmy broń i czekaliśmy na rozkaz.
Pierwszego o godzinie 9 rozkaz: godzina „W17”, rozpoczynamy! My byliśmy w budynku na rogu Marszałkowskiej i Sienkiewicza. Mieliśmy przejść Świętokrzyską na Nowy Świat, potem na Krakowskie Przedmieście. To było nierealne, dlatego że Niemcy już wiedzieli, że nastąpiła mobilizacja, i rozpoczęła się strzelanina już przed piątą. W ogóle nie mogliśmy wyjść z budynku. Niemieckie karabiny maszynowe z Poczty Głównej ostrzeliwały wyjście, tak że udało się nam tylko wyskoczyć na Marszałkowską i zdobyć jeden samochód niemiecki z oficerem niemieckim – pierwszy jeniec.
Dopiero w nocy dotarliśmy do Świętokrzyskiej i na połowie Świętokrzyskiej stanęliśmy, bo tam już Niemcy zbudowali punkt kontrolny, dalej nie można było ruszyć.[related id=32680]
Następny dzień to było zdobywanie Poczty Głównej. Tragiczne zdobywanie, atakiem frontalnym. Kilkunastu naszych żołnierzy zginęło i wtenczas nasz oddział specjalny dostał polecenie wypadu z boku od podwórka, które było połączone z podwórkiem Poczty Głównej dużym murem. Kobiecy patrol minerski wysadził ten mur, ale tylko trzem z nas udało się przeskoczyć przez podwórko i schować się pod taką zasłoną dla wjeżdżających samochodów, pod oknem pierwszego piętra. Pozostali albo zginęli, albo zostali ranni, bo był bardzo silny ogień z pistoletów maszynowych na pierwszym piętrze.
Zostaliśmy sami, oddzieleni od kolegów. Na piętrze Niemcy, my na parterze. Dwóch kolegów poszło na klatkę schodową, ja – do tunelu, którym wyjeżdżały samochody na ulicę Warecką, bo widziałem tam jakieś drzwi. Podszedłem i zobaczyłem napis „wartownia” po polsku, więc otworzyłem. Byłem uzbrojony, ubrany oczywiście po cywilnemu, miałem przedwojenny hełm Polski, pas wojskowy, dwa granaty i niemiecki pistolet maszynowy schmeisser. No więc otworzyłem drzwi i zobaczyłem duży pokój. W tym pokoju stał pośrodku stół, na nim leżał szereg granatów. Na ścianach wisiały karabiny, m.in. lekki karabin maszynowy, a w pokoju stało czternastu esesmanów.
Oczywiście nacisnąłem cyngiel – pistolet nie odpowiada; naciskam drugi raz – pistolet nie odpowiada. Zaciął się. No i jedyny mój ratunek – robić tak jak Niemcy – więc krzyczę po niemiecku: Alle Hände hoch! Ręce do góry! Schneller, szybciej, szybciej! Hände hoch! I co się dzieje? 14 żołnierzy i jeden oficer podnoszą ręce do góry. Natychmiast wskazałem drzwi i powiedziałem: Alles schneller raus! Wtedy wbiegli ci moi dwaj koledzy, Niemcy wyszli na podwórko, a koledzy, którzy zostali po drugiej stronie tego zburzonego muru, przybiegli z krzykiem. Z pięter nikt nie strzelał, bo w tym samym momencie nastąpił szturm od strony placu Napoleona i posterunki z pięter zostały odwołane. Tak więc wzięliśmy jeńców, w międzyczasie udało się przebić główne drzwi i tam wpadli koledzy z batalionu Kilińskiego. Poczta była opanowana. Udało się!
Miałem pseudonim Krak, ale nasz dowódca kapitan Harnaś powiedział: nie, odtąd będziesz miał pseudonim Wypad. Bo to był udany wypad. Za tę akcję dostałem 19 sierpnia, już rozkazem Komendy Głównej, Krzyż Walecznych. Miałem kolosalną satysfakcję. Dosłownie drugiego dnia powstania wzięliśmy jeńców, a poza tym myśmy ich rozebrali i od razu mieliśmy i hełmy niemieckie, i buty, i mundury niemieckie. To była pierwsza, najbardziej pamiętną akcja.
Potem mieliśmy 5 sierpnia bardzo silny atak z Nowego Światu na Świętokrzyską. To było tragiczne: dwa czołgi, przed czołgami ludność cywilna, kobiety, mężczyźni, przeważnie w starszym wieku. Rozkaz był strzelać nad głowami. Jak myśmy zaczęli strzelać, to tych kilkanaście osób rozbiegło się na lewo, na prawo i zaczęła się silna strzelanina, która trwała parę godzin. Ale nie udało się nam pójść do przodu.
Nasz oddział pozostawał w dyspozycji Komendy Głównej. Zostaliśmy przerzuceni na Wolę. Chodziło o zatamowanie przejazdu ulicą Wolską, żeby Niemcy, którzy byli jeszcze na Pradze, stracili bezpośrednią łączność z tymi, którzy byli w zachodniej części miasta. To była bardzo ciężka, trzygodzinna próba zdobycia i zabarykadowania Wolskiej. Ostatecznie nam się nie udało.
Miałem tam też inną pamiętną przygodę. Na Grzybowskiej był Haberbusch i Schiele – duża fabryka piwa. Oni mieli długie podziemne korytarze i myśmy tymi korytarzami doszli na stanowiska niemieckie. Wczesnym rankiem, godzina gdzieś piąta, szliśmy korytarzem. Po prawej i lewej były drzwi. Wszedłem sam do jednego pomieszczenia. Wysoko było malutkie zakratowane okienko, jakaś tam skrzynia i karabin maszynowy, bez obsługi, bo to był jeszcze wczesny ranek. Raptem otworzyły się drzwi i wszedł jakiś Niemiec, stanął do mnie tyłem, a ja strzeliłem do niego, zastrzeliłem go. Lekko się obrócił i padając zawołał „Mutter – Matko!”. Muszę powiedzieć, że dla mnie to było wielkie przeżycie. Po pierwsze, byłem wychowany w kulturze filmowo-amerykańskiej, filmów kowbojskich, że nie strzela się w plecy. A druga rzecz to właśnie to, że on tak zawołał: mutte!r. Mój ojciec umarł, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, wychowała mnie matka, ja miałem kult matki.
Skończyło się tak, że tego dnia (nawiasem mówiąc, wszędzie w pierwszej linii, gdzieśmy tylko walczyli, zawsze byli księża) poszedłem do spowiedzi i ksiądz powiedział: słuchaj, ty wiesz, kogo zabiłeś. Parę dni temu on mordował dzieci i kobiety tutaj na Woli.
Gdzie zginęły dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi.
Tak. To mnie jakoś uspokoiło.
Niedługo miałem nową przygodę. Przygotowałem taką broń przeciwczołgową, wiaderko z prochem strzelniczym i granatem w środku. Rzucało się z niedużej odległości z boku w przejeżdżający czołg. My byliśmy w bramie domu i czołgi się zbliżały. Kiedy pierwszy znalazł się parę metrów od nas, ja wyskoczyłem, rzuciłem, ale nie trafiłem w czołg i pocisk wybuchł, uszkadzając gąsienice. Czołg został unieruchomiony, ale obrócił lufę i strzelił w wylot bramy. Padłem na ziemię, olbrzymi dym, nic nie widać. Ja leżę i sprawdzam, czy mam ręce i nogi. Wszystko w porządku. Opada dym – po drugiej stronie trzech naszych kolegów jest rannych. Zabraliśmy ich do szpitala; niestety wszyscy trzej zginęli w nocy, bo szpital został zbombardowany.[related id=31664]
Niemcy w unieruchomionym czołgu strzelali, ale już nie mieli do kogo, bo usunęliśmy się stamtąd. Kiedy skończyła się im amunicja, wyskoczyli z czołgu i chcieli piechotą uciekać. Oczywiście wszyscy zginęli. A ten czołg, który nie mógł się poruszać, zatamował drogę wszystkim pozostałym i jednak ten atak czołgowy został zatrzymany. Ostatecznie po trzech dniach Niemcy powtórzyli atak; był tak silny, że musieliśmy się z Woli wycofać.
Potem było zdobywanie kościoła Świętego Krzyża i komendy policji. Udało się nam zdobyć dwa karabiny maszynowe. Mój oddział jako pierwszy wdarł się do komendy policji. Część Niemców zastrzeliliśmy, część wyskakiwała oknami na Nowy Świat, bo po drugiej stronie Nowego Światu, na terenie Uniwersytetu byli Niemcy. Ale myśmy mieli swoje posterunki przy Staszica, tak że ci, co wyskakiwali, w większości też zginęli.
Udało mi się wpaść za Niemcami na drugie piętro, gdzie stał karabin maszynowy. Pierwsza sprawa – chwytać natychmiast broń i chować, bo potem były rozkazy: to dostaje ten oddział, to dostaje ten. Ciężki był ten karabin, ekipa filmowa zrobiła mi zdjęcie, kiedy go przyniosłem.
A potem miałem to wspaniałe przeżycie 23 sierpnia – spotkanie z generałem Komorowskim na Kredytowej. Wtenczas czternastu z naszego batalionu zostało odznaczonych. Ja byłem jednym z dwóch, którzy dostali Virtuti Militari. To była dla mnie największa satysfakcja.
Jak Pan trafił do „Baszty” mokotowskiej?
Baszta mokotowska, Baszta w ogóle została stworzona przez dawnych uczniów gimnazjum im. Poniatowskiego na Żoliborzu, którego ja byłem absolwentem. My wszyscy, absolwenci Poniatowskiego, byliśmy w Baszcie. Tylko potem, w styczniu ‘44 roku, w Baszcie nastąpiły aresztowania. Ja należałem do batalionu radiotechnicznego; trzy osoby od nas zostały aresztowane. Dostaliśmy rozkaz ukrywania się, trzeba było nawet uciekać z mieszkania z całą rodziną. Potraciłem zupełnie kontakty, bo np. mój bezpośredni dowódca przeniósł się na Pragę. Wtedy jeden z moich kolegów gimnazjalnych powiedział mi, że jest oddział specjalny, świeżo powołany przy batalionie „Gustaw”. Zgłosiłem się do tego oddziału, który miał pewne zadania dywersyjne.
Udała nam się akcja na fabrykę mundurów niemieckich, chcieliśmy nasze oddziały na Lubelszczyźnie zaopatrzyć w niemieckie mundury. Druga akcja to była próba zdobycia apteki Wendego, bo w tym czasie już była penicylina. To się nie powiodło, udało się natomiast później konkurencyjnemu oddziałowi Osa-Kosa. Poza tym od czasu do czasu było zapotrzebowanie na samochody. Ja mam na sumieniu dwa niemieckie samochody, zdobyłem je wspólnie z dwoma kolegami.
Chodziło się w miejsca, gdzie samochodami przyjeżdżali rozmaici Niemcy. Siedzi taki szofer, my we trójkę otwieramy drzwi z pistoletami, mówimy po niemiecku: „Bądź spokojny, jedź!”. Mieliśmy taki lasek przy drodze na Puławy, wjeżdżaliśmy dość daleko w głąb niego. Niemca rozbierało się do naga i zostawiało. Samochód jechał na Gasińskiego na Żoliborz, gdzie w ciemnicy był przemalowywany, potem był odprowadzany pod Lublin, ale ja się tym już nie zajmowałem. Nasza akcja kończyła się tutaj, na terenie Warszawy.
Czytałem, że ten oddział specjalny był porównywany do komandosów.
Nasza oficjalna nazwa brzmiała: Komenda Głowna Armii Krajowej Batalion Baszta. To było paręset osób. A moja kompania była bardzo nieliczna. Nas szkolono w obsłudze aparatury radiotelegraficznej. Ćwiczenia były bardzo niebezpieczne. Można było ćwiczyć tylko 3 minuty, bo samochody niemieckie z odbiornikami radiotelegraficznymi krążyły po Warszawie i namierzały. Kiedyś odbywaliśmy ćwiczenia w mieszkaniu na parterze i dostaliśmy ostrzeżenie, że po Mickiewicza jedzie taki samochód. Od razu ewakuowaliśmy się przez ogródek, przeszliśmy do następnego ogródka i uciekliśmy. Oni przeszukiwali kolejne budynki i po paru minutach weszli też do tego domu, ale oczywiście już nikogo nie zastali.
Mamy teraz taki niesłychany, wredny atak na powstanie niektórych „mądrych”, którzy nie mają o nim zielonego pojęcia i z racji wieku, i w ogóle. A to, co Pan mówi, świadczy o wielkiej pracy przygotowawczej Państwa Podziemnego, o wspanialej, mądrej, dalekowzrocznej pracy.
Oczywiście. Mało tego. To w dziedzinie wojskowej; ale było też kilkadziesiąt podziemnych pism. Ja się tym pośrednio zajmowałem, bo jednym z punktów rozdziału pism podziemnych na Żoliborzu był gabinet dentystyczny mojej matki.
Poza tym mieliśmy podziemne szkolnictwo. Przecież ja jeden rok prawa zrobiłem na podziemnym uniwersytecie. Całe państwo podziemne było kapitalnie zorganizowane.
Tragedia polegała na tym, że duża część uzbrojenia, które mieliśmy, została przerzucona na wschód. A to była jednak błędna koncepcja, żeby wspomagać Armię Czerwoną. Wilno zostało zdobyte przez nas, nie przez Rosjan. Później było łączenie się z oddziałami radzieckimi i tak dalej. Jest takie piękne zdjęcie: żołnierze AK obok żołnierzy Armii Czerwonej. A potem wszystkich aresztowano i wywieziono. Myśmy tam przerzucili dużo broni i to był błąd polityczny.
Tej broni potem brakowało.
Gdyby nie to, bylibyśmy zupełnie nieźle uzbrojeni. Ale mój oddział był uzbrojony, nas było czternastu i wszyscy mieliśmy broń. Mieliśmy 3-4 pistolety maszynowe, dużo granatów. Ci, co nie mieli karabinu, mieli pistolety. Ale faktem jest, że na 40 tysięcy żołnierzy Armii Krajowej w Warszawie uzbrojonych było maksimum 15 tysięcy. A właśnie przynajmniej drugie tyle broni zostało przerzucone na wschód, dla tych oddziałów, które miały wspomagać Armię Czerwoną i natychmiast po zdobyciu polskich miast na wschodzie objąć władzę. Rosjanie oczywiście chętnie korzystali z naszej akowskiej pomocy, a potem wszystkich aresztowali i wywozili. I konfiskowali broń.
Wierzyć Rosjanom to naiwność.
Tak, ale to wszystko wiązało się między innymi z tym, o czym myśmy nie wiedzieli, że w ‘43 roku w październiku prezydent Stanów Zjednoczonych Roosvelt w Teheranie w tajemnicy przed nami podpisał akt podziału Polski, a nasz premier dowiedział się o tym dopiero 2 tygodnie po upadku powstania. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zostaliśmy zdradzeni przez Roosvelta.
Ja mam tekst porozumienia w Teheranie. To było tajne porozumienie. On prosił o zachowanie tajemnicy, „bo za 3 tygodnie będą wybory w Stanach Zjednoczonych, a ja chcę po raz trzeci kandydować, a my mamy ponad 10 milionów Polaków, więc żeby Polacy się nie dowiedzieli, bo chcę, żeby Polacy głosowali na mnie”. I potem wrócił do Stanów, zaprosił przedstawicielstwo polskie i sfotografował się z nimi na tle przedwojennej mapy Polski…
Roosvelt się zgadzał na to, żeby Europa była po prostu radziecka.
Jeszcze słowo na temat obłędnej książki pt. „Obłęd”. Bezczelny tytuł, próba dezawuowania powstania. Co można powiedzieć tym ludziom?
Oni się grupują, niestety, wokół bardzo dobrego, patriotycznego tygodnika „Do Rzeczy”. To nie do wiary. Myśmy uratowali Europę, tylko dzięki temu, że Stalin zatrzymał Armię Czerwoną pod Warszawą. Cała Europa byłaby sowiecka i koniec. Trzeba mieć tę świadomość i świat powinien o tym absolutnie wiedzieć
Myśmy za mało zrobili, żeby tę wiedzę rozpowszechniać…
Nie mogliśmy, bo nam zabrano wszystko – media i w ogóle cały świat.
Tak, na tym polega tragedia, ale że jest cała grupa Polaków, którzy piszą książki, że powstanie to była zbrodnia – to przerażające.
Cały wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” znajduje się na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Wywiad Stefana Truszczyńskiego z Witoldem Kieżunem pt. „To nie do wiary, że dziś niektórzy Polacy nazywają Powstanie Warszawskie zbrodnią” na s. 18 wrześniowego „Kuriera Wnet” nr 39/2017, wnet.webbook.pl