Fragment muralu upamiętniającego ludobójstwo na Wołyniu /Warszawa ul Młynarska/ autor: Mikołaj Ostaszewski
Dzisiaj przypada 82. rocznica Krwawej Niedzieli – kulminacyjnego punktu ludobójstwa Polaków dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.
Wspomnienie tych wydarzeń boli tym bardziej, że ofiary wciąż czekają na pogrzeb. I że znów zagrano z nami w grę na czas.
Tutaj do wysłuchania jeden z programów wspomnieniowych Tomasza Wybranowskiego:
Polska – kraj bez prawa do pamięci?
Zacznijmy od gorzkiej refleksji: żadne poważne państwo nie może pozwolić sobie na upokarzanie własnych Ofiar. Nikt, kto ma w sobie cień moralności, nie powinien się na to godzić. A jednak od dziesięcioleci wymaga się od nas, Polaków, byśmy byli świętsi od papieża, milsi od Chrystusa.
W nowej, wygodnej dla Zachodu narracji to Polacy są współwinni Holokaustu. To nie Niemcy tylko jacyś „naziści”. Były kanclerz Scholz podczas rocznicy zamachu na Hitlera gloryfikuje von Stauffenberga – człowieka, który gardził Polakami i nazywał nas narodem „czującym się dobrze tylko pod knutem”.
Friedrich Merz, nowy kanclerz Niemiec, już pierwszego dnia urzędowania w Warszawie kpiąco zamknął temat wojennych reparacji, mówiąc przy Tusku:
„Prawne dyskusje na temat potencjalnych reparacji są zamknięte”.
Obok Merza Donald Tusk bez wahania przytaknął, oznajmiając, że „Polska nie ma żadnych roszczeń” i że „nie będziemy ich stawiać”. W jednej chwili pokoleń cierpienia – od ponad sześciu milionów ofiar niemieckiej okupacji – zostało symbolicznym ruchem ręki przekreślonych. Polska godność została oddana za grzeczne gesty i wzajemne obietnice „wspólnych projektów”.
W tym samym czasie nasi rządzący nie potrafią (albo nie chcą) skutecznie walczyć o pamięć Wołynia. Bo przecież „nie można drażnić Ukraińców”, „nie wolno wbijać noża w plecy sojusznika walczącego z Rosją”.
Gładkie słowa, mowa trwa i pozorowane działania
Podczas 80. rocznicy Krwawej Niedzieli usłyszeliśmy kilka miękkich, okrągłych zdań. Wysłano delegacje, zapalono znicze. Ale zabrakło prawdy. Zabrakło oficjalnego uznania ludobójstwa. Zabrakło realnych kroków – chociażby ekshumacji ofiar.
Czy my, Polacy, nie mamy prawa do wrażliwości? Czy nasz ból się nie liczy? Ukraina przeżywa traumę Buczy – i słusznie. Ale dlaczego my mamy milczeć o Ostrówkach, o Gaju, o Parośli?
Marsz z okazji 110. urodzin Bandery / Fot. Paweł Bobołowicz
Kreoni XXI wieku? Ukraina i prawo do pochówku
W tragedii Sofoklesa Kreon zabronił pochówku ciała Polinejkesa. To był bunt nie tylko przeciw człowiekowi, ale i przeciw prawom boskim. Dziś Ukraina, niczym Kreon opisany przez wielkiego tragika, nie pozwala pochować naszych Ofiar. Nie pozwala na ekshumacje. Nie pozwala postawić krzyży.
Zwłoki dziesiątek tysięcy Polaków wciąż leżą w bezimiennych dołach. Ich rodziny nie wiedzą, gdzie zapalić znicz. A przecież nawet w starożytnej Grecji wiedziano, że bez pochówku dusza nie zazna spokoju.
„Zniszczyć wszystko, co polskie” – rozkazy z piekła rodem
W 1943 roku Dmytro Klaczkiwśkyj pseudonim „Kłym Sawur”, w tajnej dyrektywie napisał:
„zlikwidować całą ludność męską w wieku od 16 do 60 lat”.
Jeszcze bardziej przerażają instrukcje wołyńskiej OUN-B: burzyć domy, niszczyć drzewa, zacierać ślady polskości. To nie były spontaniczne odruchy tłumu – to była zaplanowana eksterminacja.
OUN-B i jej zbrojne ramię UPA działali według „dekalogu ukraińskiego nacjonalisty”. Punkt dziesiąty wzywał do „nienawiści i podstępu wobec wrogów narodu”. Takich instrukcji nie wymyślili „ruscy”. One naprawdę istniały – i były realizowane z przerażającą konsekwencją.
Nie wojna – ludobójstwo
Wbrew ukraińskiej narracji – to nie była żadna „wojna polsko-ukraińska”. To było ludobójstwo. Fakty, dokumenty, rozkazy i relacje – wszystko to potwierdza: celem było fizyczne unicestwienie Polaków. Mordy nie były przypadkiem. Były polityką.
Świadczy o tym choćby przesłuchanie Jurija Stelmaszczuka „Rudego”, dowódcy UPA, który sam przyznał, że latem 1943 r. wyrżnął ponad 15 tysięcy Polaków. Cytuję: „Po spędzeniu całej ludności w jedno miejsce rozpoczynaliśmy rzeź. Zwłoki zrzucaliśmy do dołów, zasypywaliśmy ziemią i paliliśmy ogniska”.
fot. Wikipedia ofiary OUN-UPA w Lipnikach marzec 1943 roku
Mit założycielski zbudowany na zbrodni
Ukraina czci „Kłyma Sawura” jako bohatera. Stawia mu pomniki. Odznacza jego krewnych. Gloryfikuje UPA, zamiast zmierzyć się z prawdą. I to nie przez przypadek – mit UPA to fundament współczesnej ukraińskiej tożsamości narodowej.
W Polsce mówić o tym, to jak być „ruską onucą”. Ale czy naprawdę jesteśmy tak naiwni, że nie widzimy, jak fałszywy mit podbity gloryfikowaniem faszystowskich dywizji i bohaterów – rezunów niszczy prawdziwe braterstwo?
Czas, który się kończy
Ukraińcy powtarzają jak mantrę (sami w to nie wierząc): „dajcie nam czas”. Ale ten czas trwa już ponad trzy dekady. W tym czasie Polska pomagała Ukrainie jak nikt inny. A szczątki naszych rodaków dalej gniją pod ziemią w dołach śmierci. Bez imienia, bez krzyża.
Czy naprawdę chcemy wierzyć, że po wojnie Ukraina porzuci mit UPA i czczenie pamiątek z nazistowskimi symbolami Waffen SS Galizien? Skoro dziś, w czasie największej zależności od Polski, nie potrafi nawet zgodzić się na ekshumację naszych rodaków?
Przychylam się do opinii polityków i części historyków, że bez rozwiązania tej sprawy Ukraina NIE MOŻE liczyć na szacunek narodów Europy i świata!
Epilog: 82 lata po rzezi – i dalej bez grobów
Dzisiaj kolejna rocznica Krwawej Niedzieli – 82. Milczenie ukraińskich władz, zapowiedzi bez pokrycia, kolejne odsuwanie ekshumacji – to już nie deszcz. To splunięcie.
Polska musi odzyskać godność. Musi jasno powiedzieć, że pamięć o Wołyniu nie jest atakiem na Ukrainę, lecz elementarnym obowiązkiem wobec własnych Ofiar.
Bo jeśli nie teraz – to kiedy? Jeśli nie my – to kto?
Amnesty International przeszła od obrony więźniów sumienia do gry politycznej u boku lewicy i liberałów, niszcząc suwerenność narodową i podwójnie stosując standardy. Felieton Tomasza Wybranowskiego.
Współczesna lewica, liberałowie i międzynarodowe NGO-sy, takie jak Amnesty International, coraz częściej tworzą ideologiczny sojusz, którego głównym celem wydaje się być rozmontowywanie narodowych tożsamości, osłabienie konserwatywnych rządów i wdrażanie postępowych dogmatów pod pretekstem „praw człowieka”.
To już nie jest tylko organizacja „od więźniów sumienia”. Dziś Amnesty International to globalny gracz polityczny, który gra na (i dla) jednej ideologicznej stronie.
Teraz Amnesty International grzmi: “Polska musi ukrócić samozwańcze patrole na granicy z Niemcami!”
W opublikowanym na stronach Wirtualnej Polski 9 lipca 2025 roku raporcie autorstwa Jarosława Kocemby organizacja alarmuje, że działalność tzw. patroli obywatelskich przy polsko-niemieckiej granicy stanowi poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa oraz praw cudzoziemców. Amnesty wzywa polskie władze do natychmiastowej reakcji i przypomina, że żadne przepisy nie uprawniają tych grup do ingerowania w granice kompetencji państwowych służb, a ich samowolne działania mogą prowadzić do eskalacji napięć i wzrostu ksenofobii.
Organizacja zwraca również uwagę na „szkodliwą narrację antyimigrancką szerzoną przez niektórych polityków, która podsyca lęki społeczne i dzieli społeczeństwo.”
Amnesty podkreśla, że
ochrona granic jest konieczna, ale musi odbywać się w zgodzie z prawem, poszanowaniem praw człowieka oraz zasadami Unii Europejskiej.
Ta ostrożność i troska o prawa jednostki jednak kontrastują z innymi działaniami Amnesty International, organizacji – dodam – coraz bardziej kontrowersyjnej, która zamiast bronić tradycyjnych wartości i suwerenności państw, angażuje się w liberalno-lewicowe kampanie o wątpliwej spójności i skuteczności.
Współczesne siły lewicowe i liberalne, które z zasady podważają znaczenie suwerennych państw narodowych (szczególnie tych o konserwatywnych korzeniach) znajdują ideologiczne oparcie w organizacjach takich jak Amnesty International.
Niegdyś znana głównie z walki o prawa więźniów politycznych w reżimach totalitarnych, dziś coraz częściej utożsamiana jest z politycznym aktywizmem, który budzi liczne kontrowersje i pytania o prawdziwe cele oraz metody.
Kontrowersje i liczne wpadki Amnesty International
Najpierw o finansowaniu i powiązaniach z ideologicznymi graczami. Amnesty International formalnie „niezależna”, ale realnie zależna od pieniędzy organizacji o bardzo sprecyzowanej agendzie. Open Society Foundations George’a Sorosa, Fundacja Forda to sponsorzy kampanii na rzecz aborcji, redefinicji rodziny, promowania „płynnej tożsamości” i zniesienia granic.
Amnesty w 2012 przyjęła 1,3 mln dolarów od OSF – mimo że statutowo nie powinna przyjmować funduszy rządowych ani politycznie powiązanych.
Czy to jeszcze obrona praw człowieka, czy przemycanie ideologii za wielkie pieniądze? – zapytam nieśmiało…
Kampanie aborcyjne, ale czemu tylko dla białych?
Irlandia (2018) – Amnesty była twarzą kampanii za uchyleniem ósmej poprawki Konstytucji chroniącej życie nienarodzonych. Polska (2020) – aktywna w osłabianiu decyzji TK o niekonstytucyjności aborcji eugenicznej.
Malta, Argentyna, Hiszpania, czyli wszędzie tam, gdzie chrześcijańska kultura stawia opór – Amnesty już jest, z plakatami, spotami, „manifestacjami oburzenia”. Ale jakoś cicho o Arabii Saudyjskiej, gdzie kobieta może być zamknięta za nieposłuszeństwo wobec ojca. Nie słyszałam o kampaniach w krajach afrykańskich, gdzie obrzezanie kobiet i przymusowe małżeństwa są na porządku dziennym.
Wniosek jest tylko jeden! Amnesty bije tylko w Zachód. Czyżby prawa kobiet były ważne tylko wtedy, gdy służą rozmontowywaniu chrześcijańskich społeczeństw?
Źródłó: RitaE / Pixabay.com
Otwarte granice i demonizacja państw narodowych
Amnesty International od lat atakowała Polskę, Węgry, Czechy, czyli kraje, które broniły swoich granic w obliczu niekontrolowanej migracji.
Polska regularnie oskarżona o „nieludzkie” traktowanie migrantów na granicy z Białorusią, mimo że wielu z nich stanowiło narzędzie wojny hybrydowej Łukaszenki. Podobnie Węgry po wielokroć krytykowane za politykę „zero migracji” i ochronę chrześcijańskiego dziedzictwa.
Jednocześnie Amnesty International totalnie ignoruje ofiary gwałtów i napaści dokonywanych przez migrantów w Niemczech, Szwecji czy Francji. A zamachy terrorystyczne to (sam spekuluję w myśl agendy tej organizacji) najprawdopodobniej „cena postępu”.
Podwójne standardy i wewnętrzne patologie
Organizacja, która uczy o empatii i równości, sama pogrąża się w hipokryzji. Oto specjalny raportz 2019 roku, gdzie napotkamy mobbing, depresje, presja psychiczna, samobójstwo pracownika.
Wewnętrzne śledztwa ujawniły skrajnie toksyczne zarządy oddziałów, niezdolność do reagowania na kryzysy i permanentny brak odpowiedzialności. Jak Amnesty International może nauczać innych o prawach pracowniczych, skoro we własnym domu nie umie ich przestrzegać? Powracam raz jeszcze do owego raportu z 2019 roku, który okazał się prawdziwym trzęsieniem ziemi!
Niezależne dochodzenie przeprowadzone przez specjalną komisję po samobójczej śmierci Gaetana Mootoo, wieloletniego pracownika Amnesty International, znanego działacza z Afryki Zachodniej, ujawniło zatrważający obraz tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami tej „etycznej” organizacji.
Mobbbing. Upokorzenia. Psychiczna presja. Depresje ignorowane przez kierownictwo.
Mootoo wielokrotnie prosił przełożonych o pomoc. Skarżył się, że nie dostaje wsparcia, że jego głos jest ignorowany, że atmosfera pracy stała się nie do zniesienia. W 2018 roku popełnił samobójstwo. Gdzie? W biurze Amnesty, z kluczami w ręku i wyłączonym telefonem.
Wezwano wtedy zewnętrznych audytorów. Efekt? Raport komisji określił klimat w organizacji jako „toksyczny”, z brakiem przejrzystości, zastraszaniem, brakiem empatii, a nawet przypadkami otwartego lekceważenia sygnałów ostrzegawczych od pracowników.
Ludzie opowiadali o nocnych atakach paniki, o przepracowaniu, o poczuciu „bycia jednorazowym narzędziem”. Niektórzy opisywali Amnesty jako miejsce, gdzie „logarytm zawodowego aktywizmu zabił … człowieczeństwo”.
A co zrobiło kierownictwo? Złożyło wymuszone rezygnacje dwóch liderów (Sekretarza Generalnego i szefowej HR), opublikowano przeprosiny. ale nikt nie poniósł realnej odpowiedzialności. Pracownicy mówią: „to było PR-owe pudrowanie trupa”. Problemy miały charakter systemowy, a „kultura przemocy psychicznej” była tolerowana przez lata.
grafika ilustracyjna/fot. pixabay
Jak więc Amnesty ma prawo nauczać innych o prawach pracowniczych, skoro we własnych strukturach łamało je na skalę, która skończyła się ludzką tragedią?
To nie była wpadka. To był strukturalny upadek moralny.
Organizacja, która publicznie piętnuje korporacje za wyzysk, we własnym środowisku nie potrafiła ochronić swoich ludzi. Czy to nie jest ostateczna hipokryzja?
Teraz historia z Nigerii, gdzie w tle Amnesty International nadużycia, szantaż i zwolnienia „za brak lojalności”. Była pracownica Amnesty Nigeria opowiadała o poważnym zastraszaniu przez dyrekcję, która miała wywierać presję na pokorę i wyróżniać „lojalnych” pracowników.
Nie brakło gróźb utraty pracy bez wyjaśnienia i zablokowaniu możliwości odwołania się, nawet mimo dobrych ocen .Nagminne były przymuszania pracowników do fałszowania dokumentów finansowych. Pracownicy byli instruowani, by na przykład „cofali” daty czeków, pod groźbą utraty pracy .
Węgry – dyskryminacja ze względu na płeć i macierzyństwo
W lokalnym biurze Amnesty Hungary pięć byłych pracownic opowiedziało o presji, aby porzucić karmienie piersią. Nagminne były jednoroczne kontrakty, które kończono z kobietami w ciąży, mimo że Amnesty w publicznych raportach krytykowało takie praktyki . W cytowanym raporcie z 2019 odnotowano na całym świecie masowe przypadki mobbingu. KonTerra Group przepytała 475 pracowników sekretariatu w Londynie i podała, że aż 39 % doświadczyło problemów psychicznych lub fizycznych z powodu pracy w Amnesty
Cytaty z raportu:
„Managers belittling staff in meetings… “You’re shit!” or “If you stay… your life will be misery.” – „Menadżerowie poniżający pracowników na spotkaniach… 'Jesteś do niczego!’ albo 'Jeśli zostaniesz… twoje życie będzie koszmarem.’”
„Toxic”, „adversarial”, „lack of trust”, „bullying” – „Toksyczny”, „wrogi”, „brak zaufania”, „mobbing” – te słowa padały wielokrotnie.
Po tych doniesieniach aż pięć z siedmiu członków kierownictwa łaskawie złożyli rezygnacje. Część odeszła, często przy „hojnych odprawach”.
W głównych siedzibach Amnesty International panoszył się rasizm! Tak odnotowano w wewnętrznym raporcie za lata 2020–21. Krótki przykład:
„Senior staff using the N-word and P-word… minority ethnic staff feeling sidelined.” – „Starsza kadra używała słowa na N(igger – moje dopowiedzenie; wulgarny, historycznie rasistowski i obraźliwy termin odnoszący się do czarnoskórych osób; w języku polskim „czarnuch”) oraz słowa na P(aki – mój dopisek; obraźliwe określenia „Paki” — używanego pejoratywnie wobec osób z Pakistanu lub południowoazjatyckiego pochodzenia) pracownicy należący do mniejszości etnicznych czuli się odsunięci na bok.”
Raport Howlett Brown potwierdził, że Amnesty zewnętrznie błyszczy moralnością, wewnętrznie jest pełna uprzywilejowania białych i gruboskórnego konformizmu .
W 2022 r. Global HPO przeprowadziła śledztwo, które zaowocowało 106-stronnicowym raportem z AIUK (Amnesty International United Kingdom, czyli brytyjski oddział Amnesty International).
AIUK odgrywa szczególnie istotną rolę w kształtowaniu wizerunku organizacji, zwłaszcza w krajach anglosaskich i często koordynuje kampanie medialne oraz lobbingowe w Parlamencie Brytyjskim. To właśnie ten oddział został w 2022 roku oskarżony w wewnętrznym raporcie o rasizm systemowy, strukturalną dyskryminację i poważne uchybienia etyczne wobec pracowników pochodzenia afro-karaibskiego i południowoazjatyckiego.
Jeśli Amnesty nie potrafi chronić swoich pracowników – od Australii po Afrykę, od Ameryki Północnej po Europę – czy naprawdę ma moralne prawo pouczać korporacje, rządy i społeczeństwa o przestrzeganiu praw i wartości? Wygląda raczej, że to organizacja, która w swej własnej strukturze jest etycznie niespójna, pełna hipokryzji i pozbawiona empatii.
Inne przykłady ideologicznej gry? Do wyboru i… koloru
Ukraina i rok 2022. Oto Amnesty International wywołała burzę, gdy opublikowała raport krytykujący… ukraińskie siły zbrojne za „narażanie cywilów”… podczas czasie rosyjskiej agresji. Tym samym wpisali się w opowieść Kremla.
Izrael vs Hamas – Amnesty otwarcie oskarżyła Izrael o „apartheid”, co jest prawdą, ale pominięto całkowicie fakt używania cywilów jako żywe tarcze przez Hamas.
I na koniec Stany Zjednoczone. Amnesty International przeprowadziła liczne kampanie przeciwko „systemowemu rasizmowi”, ale z całkowitym brakiem potępienia przemocy ze strony Black Lives Matter czy bojówkarzy z Antify.
W czyim imieniu przemawia Amnesty???
Amnesty International to dziś ideologiczna organizacja z polityczną misją. Zamiast chronić uniwersalne prawa człowieka, chroni interesy globalnych elit i forsuje lewicowo-liberalną wizję świata. Cechuje jej działania cynizm oparty na czterech filarach: wybiórczości, ideologizacji, braku symetrii oraz obiektywizmu w ocenie wydarzeń i wreszcie milczenia wobec realnych zagrożeń a głośnego krzyku oburzenia tam, gdzie chodzi o przemeblowanie społeczeństw Zachodu.
Moje pytania brzmią:
Czy Amnesty International to jeszcze strażnik sumienia ergo „obrońcy uciśnionych”, czy jednak już zdecydowanie armia ideologów z uśmiechem NGO-sów z wetkniętą w żółtą kamizelkę zbierających datki podobizną pana George’a?
Czy teraz Amnesty International broni ofiar, czy kreuje „ofiary”, aby niszczyć suwerenność i tradycję?
Bowiem jeśli to drugie, to czas powiedzieć zdecydowanie „STOP!!!”. I bronić się nie tylko przed reżimami, ale i przed pozornymi „obrońcami praw człowieka”, którzy wybiórczo je definiują.
Śmierć Macieja Grzegorzewskiego to symbol systemu, który zamiast chronić prawdę, chroni interesy silnych graczy. Protokoły, dokumenty i dowody istnieją, ale wydają się być ignorowane.
Podtytuł brzmi jeszcze smutno i bardziej dobitnie:
45 zarzutów, 223 mln PLN strat, śmierć dyrektora NCBR Macieja Grzegorzewskiego i Hanna S. na wolności od sześciu miesięcy
22 kwietnia 2022 roku Maciej Grzegorzewski, dyrektor działu kontroli projektów w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju (NCBR), podpisał kluczowy dokument o sygnaturze PW_3.7.2-1/F8. Ten dokument nie był zwykłą formalnością w nurcie biurokracyjnych pism i okólników.
Stanowił jasną i zdecydowaną instrukcję działania, której celem było zatrzymanie narastającego procederu nadużyć w programie „Szybka ścieżka – Innowacje cyfrowe„ (1/1.1.1/2022).
Dyrektor Maciej Grzegorzewski jasno i dobitnie wskazał, że „kontrola musi być rzetelna i nie może ulegać naciskom politycznym ani korporacyjnym”. Podkreślał konieczność zapewnienia pełnego wsparcia i autonomii osobom prowadzącym nadzór, aby docierały do prawdy, nawet jeśli oznacza to sprzeciw potężnych interesów.
W dokumencie zwrócono uwagę na podejrzane działania, które mogły świadczyć o nadużyciach przy rozdziale ponad 700 milionów złotych z funduszy unijnych i publicznych. Ostrzegano przed ryzykiem „zamknięcia oczu” na powiązania polityczne i biznesowe, które mogą zniekształcać prawidłową ocenę i kontrolę projektów. Niestety, pomimo tak klarownych ostrzeżeń, dokument Grzegorzewskiego pozostał bez echa, a system nadużyć rozrastał się dalej.
Najwyższa Izba Kontroli już w listopadzie 2022 roku wskazała na poważne nieprawidłowości w ramach konkursu „Szybka ścieżka – Innowacje cyfrowe„, gdzie budżet sięgał ponad 700 milionów złotych.
Kontrolerzy NIK wzięli pod lupę ustanowienie i realizację przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju sześciu programów sektorowych oraz wykonanie 15 projektów w ramach tych programów przez 10 beneficjentów. Kontrola objęła lata 2014-2021 (w NCBR do 5 marca 2021 r., a u beneficjentów do 15 września 2021 r.).
Równocześnie, w lutym 2023 roku Centralne Biuro Antykorupcyjne wraz z prokuraturą wszczęły śledztwo dotyczące programu „BRIDGE ALFA (POIR 2014–2020)„, gdzie część dotacji miała trafiać do tzw. firm-krzaków — spółek zakładanych jedynie po to, by otrzymać fundusze i następnie zniknąć bez śladu.
Straty wynikające z tego procederu szacowane są na 223 miliony złotych, z czego ponad 60 milionów już zabezpieczono.
Mechanizm wyłudzeń miał opierać się na wykorzystywaniu takich właśnie firm-krzaków
W tle afery pojawiają się także polityczne powiązania, zwłaszcza z Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Ministerstwem Funduszy i Polityki Regionalnej. Choć formalnie instytucje te miały nadzorować rozdział środków, dochodziło do „zamrożeń” konkursów i ich przebudowy na korzyść wybranych podmiotów, co ułatwiało przejmowanie funduszy przez grupy powiązane z polityką.
Wśród osób, które były tymczasowo aresztowane jest Hanna S., była zastępczyni dyrektora NCBR (2022–2023). Wcześniej Hanna S. była dyrektorką działu operacyjnego w dziale funduszy kapitałowych NCBR oraz dyrektorką biura zaawansowanych programów badawczych i inwestycyjnych.
Usłyszała zarzuty udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, przyjmowania korzyści osobistych i majątkowych oraz prania pieniędzy.
Zwłaszcza podejrzenia o pranie pieniędzy i systematyczne przekraczanie uprawnień przyznają jej istotną rolę w strukturze tej grupy. 20 grudnia 2024 roku została zwolniona z aresztu, a obecnie wobec niej stosowane są środki zapobiegawcze wolnościowe, także finansowe. Jej zwolnienie wywołało liczne pytania o skuteczność wymiaru sprawiedliwości i zakres wpływów osób z kręgów władzy.
Maciej Grzegorzewski – świadek, który nie żyje
Maciej Grzegorzewski miał status – w mojej opinii – świadka kluczowego dla śledztwa. Jego wiedza osoby kontrolującej mogła obejmować (obejmowała???) powiązania owych firm-krzaków, mechanizmy prania brudnych pieniędzy i – jak spekuluję – rozliczne polityczne naciski wpływające na konkursy.
22 czerwca 2025 roku wyszedł z domu w Józefowie, po czym zaginął na cztery dni. Jego ciało znaleziono 25 czerwca w Wiśle. Oficjalnie uznano, że nie było udziału osób trzecich, jednak okoliczności jego śmierci budzą poważne wątpliwości — zwłaszcza że śmierć świadka o takiej wiedzy natychmiast rodzi pytania o bezpieczeństwo i wolność tych, którzy próbują mówić prawdę.
Samo hasło i jego powielanie w mediach na początku śledztwa i badania sprawy „nie było udziału osób trzecich” od zawsze budzi we mnie odruch wymiotny i sprzeciw!
Okoliczności śmierci – hipotezy i wątpliwości
Mówimy o sytuacji, gdzie zaginął w nietypowej porze – o 4:50 nad ranem, w niedzielę. To wskazuje raczej na nieplanowane wyjście z domu, co samo w sobie budzi podejrzenia. Ciało zostało odnalezione w wodzie, co jest klasycznym i często stosowanym sposobem na ukrycie śladów zbrodni. Ciało spoczywało tam od śmierci, czy może – spekuluję – zostało podrzucone, kiedy Maciej Grzegorzewski był już martwy?
Woda skutecznie zaciera ślady walki, urazów, podania środków odurzających. Na ten moment nie mamy żadnych oficjalnych informacji o przeprowadzeniu szczegółowej sekcji zwłok. To jest kolejny powód do zastanowienia.
Jeśli założymy, że ktoś chciał zatrzymać Macieja Grzegorzewskiego przed dalszym składaniem zeznań, istnieje bardzo realistyczna możliwość, że jego śmierć została zaaranżowana. Nie są to już żadne elementy science fiction, lecz niestety smutna rzeczywistość, gdzie metody „cichego uciszania” świadków stosowane są w praktyce.
Jako dyrektor działu kontroli Maciej Grzegorzewski mógł dostrzegać nie tylko nepotyzm i korupcję wśród współpracowników (przykład wspomnianej już Hanny S., która była zastępcą Macieja Grzegorzewskiego), ale także mechanizmy prania pieniędzy oraz ukrywania powiązań sięgających wysoko w strukturach państwa i biznesu.
Wiedza, którą posiadał, stanowiła realne zagrożenie dla osób zamieszanych w proceder i tych, którzy działali „w cieniu”. W tym kontekście rodzi się pytanie: czy pan Grzegorzewski był poddawany naciskom lub groźbom? Czy ktoś ingerował w jego działania? Odpowiedzi na te pytania są kluczowe dla zrozumienia całej sprawy.
Zaginął w nietypowej godzinie, około 4:50 nad ranem, co samo w sobie wzbudza podejrzenia. Kto w niedzielę (poza fanami łowienia) o świcie udaje się na rekonesans nad rzekę?
Ciało znaleziono w wodzie, co jest klasycznym sposobem zaciemnienia prawdy – woda skutecznie zaciera ślady walki, urazów, czy podania środków odurzających.
Do dziś brak jest oficjalnych informacji o pełnej, szczegółowej sekcji zwłok z badaniami toksykologicznymi i analizy śladów, co rodzi dalsze pytania o wiarygodność śledztwa.
Hipotezy i kontekst – analiza i kolejne pytania
Ś.P. Maciej Grzegorzewski mógł dostrzegać nie tylko zjawiska nepotyzmu i korupcji wśród współpracowników, ale także na innych szczeblach instytucji i władzy. Być może widział, jak projekty finansowane z funduszy publicznych były wykorzystywane jako mechanizmy prania brudnych pieniędzy, jak dochodziło do legalizacji środków pochodzących z nielegalnych źródeł.
W mojej opinii jest to bardzo prawdopodobne, jednak podkreślam: to jest hipoteza. Pytam więc: czy tak właśnie mogło być?
Taka osoba, posiadająca rozległą wiedzę, stanowi ogromny skarb dla prowadzących śledztwo, dla funkcjonariuszy policji, prokuratorów i wszystkich osób zaangażowanych w wyjaśnienie sprawy.
Pan Maciej Grzegorzewski, jako dyrektor działu kontroli w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju (NCBR), miał dostęp do szczegółowych informacji dotyczących beneficjentów funduszy, mechanizmów rozdzielania środków, powiązań między urzędnikami a firmami, które otrzymywały dotacje. Mógł widzieć również firmy powoływane wyłącznie po to, by przyjąć pieniądze i potem zniknąć bez śladu.
Wiedza ta stanowiła potencjalne zagrożenie nie tylko dla kilkudziesięciu osób, którym postawiono zarzuty, ale również dla tych, którzy pozostają w cieniu, ukryci za kolejną warstwą powiązań.
Przypomnijmy sobie, że organizatorzy wyłudzeń i prania brudnych pieniędzy dbają o to, by nie pozostawić bezpośrednich powiązań i śladów. To właśnie dlatego wiedza pana Grzegorzewskiego mogła być bardzo niebezpieczna dla wysoko postawionych urzędników, polityków, biznesmenów, a może nawet dla części śledczych.
Pytania, które nasuwają się tutaj, są bardzo mocne: czy pan Grzegorzewski podlegał naciskom, groźbom? Jaka była jego rola w wykrywaniu nadużyć? Czy ktoś próbował ingerować w jego działania?
Odpowiedzi na te pytania są kluczowe i o tej sprawie musi być w mediach jak najgłośniej!
grafika ilustracyjna/fot. pixbay
Hipotezy dotyczące śmierci dyrektora Ś. P. Macieja Grzegorzewskiego trzeba opisać w trzech głównych scenariuszach
1. Zaangażowanie w ujawnianie nadużyć:
jako świadek mógł posiadać informacje, które zagrażały mocnym postaciom i miały doprowadzić do poważnych aresztowań.
2. Naciski i zainscenizowane samobójstwo:
mógł być poddawany groźbom, a jego śmierć została zaplanowana, by wyglądała na samobójstwo i ukryła prawdziwe tło zdarzenia.
3. Zdrada wewnątrz samej instytucji:
być może (spekuluję) ktoś z bliskiego otoczenia, świadomy wagi jego wiedzy, zdecydował się na „uderzenie wyprzedzające”, by zapobiec ujawnieniu informacji.
Ważne jest, by śledztwo przeprowadzić z pełną transparentnością, bez żadnych uprzedzeń i bez pominięcia najdrobniejszej poszlaki czy możliwego scenariusza! W tego typu sprawach, opieram na na wzorcach policji i służb amerykańskich oraz wyspiarskich, zaleca się
szczegółowe badania sekcji zwłok, analiza materiałów dowodowych, monitoring i korespondencja oraz – co istotne – wyłączenie zespołu śledczego w przypadku podejrzeń o konflikty interesów.
Tylko w ten sposób można zapobiec dalszym manipulacjom i zabezpieczyć innych świadków, którzy mogą posiadać kluczowe informacje.
System ciszy i wycofywanie się z odpowiedzialności
Śmierć Macieja Grzegorzewskiego to symbol systemu, który zamiast chronić prawdę, chroni interesy silnych graczy. Protokoły, dokumenty i dowody istnieją, ale wydają się być ignorowane. To nie jest historia pojedynczych osób! To system, który chroni siebie i nie dopuszcza do pełnej odpowiedzialności.
Najlepszymi świadkami w tej sprawie są ci, którzy milczą lub JUŻ nie żyją. To smutny i alarmujący sygnał, że po raz kolejny władza i właściwe polskie służby wycofują się z odpowiedzialności, a mechanizmy korupcji i wyłudzeń wciąż działają w najlepsze, często pod osłoną milczenia i zastraszenia. I piszę to jako obywatel, już nie zatroskany, ale wkurzony!
Raz jeszcze zbiorę hipotezy dotyczące śmierci Grzegorzewskiego
Analizując tę tragedię, trzeba wyróżnić trzy główne hipotezy:
Zaangażowanie w ujawnianie przestępstw;
Ś. P. Maciej Grzegorzewski mógł być świadkiem, którego zeznania mogły doprowadzić do aresztowań wysoko postawionych osób i rozbicia całej sieci wyłudzeń;
*Naciski i zainscenizowane samobójstwo; mógł być poddany groźbom lub szantażowi, a jego śmierć została zaaranżowana tak, aby wyglądała na samobójstwo i ukrywała prawdziwe tło sprawy.
Niewykluczone, że czuł się zmuszony do odebrania sobie życia pod presją osób trzecich.
Zdrada i uderzenie wewnątrz instytucji; być może osoby z najbliższego otoczenia, mające świadomość jego wiedzy, zdecydowały się na „uderzenie wyprzedzające„, aby uniemożliwić ujawnienie kompromitujących informacji.
Zagrożenia i naciski – niewygodna prawda
Ś. P. Maciej Grzegorzewski jako osoba posiadająca tak ważną wiedzę musiał zmagać się z różnego rodzaju naciskami i zagrożeniami. Nie chodziło o drobne naciski czy groźby. Stańmy w prawdzie! Jego informacje mogły doprowadzić do rozbicia całych grup przestępczych i wyeliminowania wpływowych osób z biznesu i polityki.
To naturalne, że środowisko, które czerpało korzyści z korupcji i fałszerstw, chciało go uciszyć. W tym kontekście ważne jest pytanie, czy organy śledcze i władze w pełni doceniły wagę zagrożenia, jakie niesie ze sobą jego wiedza.
Czy zapewniono mu odpowiednią ochronę? A może jego śmierć to efekt zaniedbań lub wręcz celowego działania?
Teraz pytanie bardziej niż ważne: czy śledczy podejmą odpowiednie kroki (???)
Co należałoby zrobić zgodnie z podręcznikami dla oficerów śledczych? Mnie, jako laikowi i zdrowo myślącemu, nasuwają się od razu 4 podstawowe kroki:
1. Przeprowadzić pełną, szczegółową sekcję zwłok Ś.P. Macieja Grzegorzewskiego, w tym badania toksykologiczne i analizę urazów oraz wszelkich śladów biologicznych.
2. Dokładnie zbadać miejsce zdarzenia, w tym monitoring miejski, bilingi telefoniczne oraz korespondencję mailową i kontakty zawodowe świadka.
3. Przeanalizować dokumenty i raporty, które kontrolował, zwracając uwagę na wszelkie niepokojące sygnały lub przygotowywane przez niego materiały.
4. Wyłączyć dotychczasowy zespół śledczy, jeśli pojawiają się jakiekolwiek podejrzenia dotyczące nacisków lub konfliktu interesów.
I piąte – najważniejsze: zapewnić ochronę innym świadkom, którzy mogą posiadać kluczowe informacje i którzy mogą obawiać się o swoje bezpieczeństwo.
Ogromne pieniądze, wielka odpowiedzialność – NCBR pod lupą
Narodowe Centrum Badań i Rozwoju zarządzało w ciągu ostatnich 17 lat kwotą około 80 miliardów złotych na różnorodne projekty badawcze i innowacyjne. W ostatnim czasie pojawiły się poważne zarzuty dotyczące systematycznych wyłudzeń środków publicznych. Zorganizowane grupy, korzystając z luk w systemie, fałszowały projekty i dokumentację, dzięki czemu wyprowadzały ogromne sumy pieniędzy.
W aferę zaangażowanych jest wiele osób, a jej rozmiar sugeruje, że to mogą być nie tylko sprawy pojedynczych oszustów i drobnych cwaniaczków – kombinatorów, ale całej sieci powiązań i układów. Tymczasem działania służb, choć aktywne, nie przyniosły do tej pory pełnego rozliczenia i ujawnienia wszystkich powiązań.
Groźby i presja – co czują świadkowie i śledczy?
Z informacji dostępnych w środowisku śledczym i prokuratorskim wynika, oraz z przecieków medialnych (tych niezależnych) wynika, że osoby zaangażowane w prowadzenie sprawy oraz świadkowie odczuwają presję i niepokój o własne bezpieczeństwo. Groźby, podsłuchy, nieoficjalne sygnały ostrzegawcze, to ma się dziać.
Śmierć dyrektora Macieja Grzegorzewskiego może być więc sygnałem, że komuś zależy na wyciszeniu tematu. Jest to metoda znana z innych głośnych spraw, gdzie w grę wchodziły wysokie stawki i potężne pieniądze.
Wbrew temu, że ta sprawa jest bardzo istotna w kontekście czy Polska to istotnie państwo prawa i silne mocą swoich służb, to media głównego nurtu niemal nie poruszają tematu śmierci dyrektora oraz powiązanych z tym nieprawidłowości.
Brak krytycznego spojrzenia na oficjalne wersje, powielanie komunikatów służb bez analizy. To musi budzić nasze poważne wątpliwości.
Czy jest to efekt autocenzury, braku dostępu do wiarygodnych informacji, czy może świadomego działania na rzecz ochrony interesów wpływowych grup? To pytanie pozostaje otwarte i wymaga natychmiastowego zainteresowania opinii publicznej.
Polska a śmierć świadków – historia się powtarza?
Wiele głośnych spraw w Polsce zakończyło się tragicznie dla kluczowych świadków lub osób zbliżonych do tematu. Przypadki pp. Leppera, Kosteckiego, generała Petelickiego pokazują, że temat jest wyjątkowo wrażliwy i niejednokrotnie owiany mgłą tajemnicy. Często wyciszany i zakopany w medialnych lochach.
Czy tym razem doczekamy się pełnej, transparentnej i rzetelnej ekspertyzy, która rozwieje wszelkie wątpliwości? Czy wymiar sprawiedliwości jest gotowy na wyzwanie, czy też historia powtórzy się po raz kolejny?
Prawda nie może pozostać ukryta
Sprawa śmierci Macieja Grzegorzewskiego oraz afery związanej z miliardowymi dotacjami z NCBR to sprawa najwyższej wagi. To test dla państwa, mediów i społeczeństwa obywatelskiego, które musi domagać się prawdy i rzetelności. Nie możemy pozwolić, jako społeczeństwo, aby kolejne śmierci i zatajanie informacji zdominowały obraz rzeczywistości.
Prawda jest naszym prawem i obowiązkiem. Tylko ona może zapewnić bezpieczeństwo i uczciwość w funkcjonowaniu instytucji państwowych. Trzeba o to pytać nieustannie władze, posłów i senatorów
Sprawa Ś. P. Macieja Grzegorzewskiego to przykład, jak złożony i niebezpieczny może być świat polityki i biznesu, gdy dochodzi do korupcji i nadużyć na wielką skalę. Śmierć świadka i szybkie zwolnienie osoby, której postawiono poważne zarzuty, które według śledztwa odgrywały kluczowe role, pokazują, że system wciąż broni nie tych, których powinien.
Jednak prawda jest jak puzzle albo stara gra tetris. Każdy element, nawet ten najmniejszy, jest ważny. Nie możemy pozwolić, aby ta sprawa została zamieciona pod dywan. Wymaga to odwagi, wytrwałości i niezależności od politycznych wpływów także (a może przede wszystkim) mediów. Dopiero wtedy możliwe będzie przywrócenie zaufania społeczeństwa i skuteczne rozliczenie winnych.
Są takie dni, w których chciałbym wierzyć, że środowisko artystyczne, którego częścią jestem od lat, rozumie znaczenie wolności wyboru, różnicy poglądów i szacunku dla tych, którzy mają odwagę myśleć
Ale im bliżej wyborów 1 czerwca, im więcej emocji się kumuluje i wisi w powietrzu, tym wyraźniej widać, że wielu z nas — artystów, muzyków, dziennikarzy, aktorów — nie wytrzymuje próby demokracji. Bo oto nagle cała masa „światłych”, „postępowych”, „oświeconych” staje się sędziami jedynej słusznej linii – linii Tuska i Trzaskowskiego.
W tym roku szczególnie jaskrawo objawił się ten fenomen. Wybory, emocje, wybór i natychmiastowy osąd: „Głosujesz na Karola Nawrockiego? Jesteś ciemnogrodem, klerykałem, skansenem, obciachem.” To nie moje słowa. Oto prezentuję cytaty z postów, komentarzy, prywatnych wiadomości do mnie. I wiecie co? To już nie jest spór o poglądy. To jest klasyczna pogarda klasowa w nowym opakowaniu. Ale ja to wytrzymuję i nic sobie z tego nie robię, jako wolny człowiek!
Pogarda – modne paliwo warszawskich elit
Niektórym bardzo się podoba poczucie bycia „lepszym”. Nie z powodu talentu, pracy, wspaniałej i kochającej się rodziny czy osiągnięć. Ale z powodu „posiadana słusznych” poglądów. Oto warszawski aktor drugiego planu, który poza obecnością w trzech reklamach i pięciu sezonach bycia trupem w serialu, niczego nie wniósł do kultury – dzisiaj z dumą grozi palcem i szydzi z wyborców Nawrockiego czy Menzena. Oto wokalistka z jedną radiową piosenką sprzed dekady – dziś drży z oburzenia, że ktoś mógłby głosować inaczej niż jej kolektyw bańki.
Prywatne wiadomości – pełne litościwej wyższości: „Rozczarowałeś mnie.” „Naprawdę? Taki mądry facet?” „Nie wierzę, że dałeś się zmanipulować.”
Skórę mam grubą jak słoń. Ale wiecie co mnie najbardziej boli? Wasze zakłamanie i hipokryzja. Co mnie najbardziej boli? To, że powyższe słowa (tych niecenzuralnych nie cytuje, podobnie jak nie publikuję nazwisk osławionych artystów), że mówią to często ludzie, których promuję w radiu, robię z nimi wywiady, podsyłam linki do innych zaprzyjaźnionych redakcji, wspieram ich debiuty, chodzę na koncerty i kupuję płyty.
Ludzie, którzy mówią o tolerancji, różnorodności, szacunku są dla ciebie mili. Tak dzieje się do czasu, dopóki nie powiesz czegoś spoza scenariusza.
Dwa słowa o Karolu Nawrockim
Karol Nawrocki nie jest moim wymarzonym kandydatem. Błędy i meandry młodości nie mogą przekreślać człowieka, który nigdy nie wszedł w kolizję z prawem! Nie musisz się z nim zgadzać i możesz go krytykować. Uczciwie i w świetle faktów! Ale ja również mam prawo, aby go poprzeć (jeśli chcę!).
I nie jestem przez to ani „gorszy”, ani „ciemny”, ani „upadły”. Karol Nawrocki ma swoje racje, swoją wrażliwość, historię, której nie da się zbyć memem o „średniowieczu”. Owszem, to inna wizja niż ta Trzaskowskiego, bo bardziej historyczna, zakorzeniona, odważna w konfrontowaniu się z „modnymi” dogmatami. Ale czy nie na tym polega demokracja, że ścierają się idee, a nie pluje się na ludzi?
Satyrycy, kuglarze i samozwańczy kapłani moralności
Aktorstwo to piękna profesja, ale nie daje nikomu prawa do bycia duchowym przewodnikiem narodu. Świecenie odbitym światłem nie czyni z nikogo mędrca. Tymczasem wielu kolegów ze sceny myli popularność z nieomylnością. Ich komentarze są pełne wyższości, zjadliwe, narcystyczne. Tak, jakby za „lajki” na Instagramie należał się immunitet na głupotę i pogardę.
Trudno dziś wejść na Facebooka czy Instagrama, by nie zobaczyć tej groteskowej przemowy: „Nie wybaczę ci, jeśli zagłosujesz na X”. Albo: „Niech mnie przestaną obserwować wszyscy, którzy nie głosują na Y”. Odmiana totalitarnego myślenia spod znaku #selfie.
Pamiętajcie: pogarda to nie jest argument.To lęk przebrany za wyższość. I jak każdy lęk, działa przez chwilę, ale ostatecznie tylko niszczy.
Mój wybór – mój głos
–moje prawo
Ja się nikogo o zgodę nie pytam! Mam bowiem prawo do swoich wyborów. Posiadam też prawo rozmawiać z każdym, niezależnie od jego szyldu partyjnego i Boga, w którego wierzy. To, że jestem dziennikarzem, literatem i poetą nie czyni mnie przynależnym do żadnego politycznego „dworu”. Nie głosuję, żeby się komuś przypodobać. Nie będę zmieniał przekonań, żeby dostać zaproszenie na kolejne rozdanie branżowych nagród.
I nie dam się obrażać. Za to, że czytam inne książki. Że interesuje mnie historia. Że nie kupuję każdej modnej narracji bez pytania. Że mam odwagę powiedzieć:
nie wszyscy musimy tańczyć do jednej melodii.
Wyśmiej mnie, jeśli ci to daje ulgę. Ale nie licz, że przestanę mówić to, co myślę. Nie licz, że się ugnę przed chórem pogardy. Wiem, kim jestem. Wiem, dlaczego wybieram, i jak wybieram. I nie potrzebuję certyfikatu moralności od samozwańczych autorytetów, którzy w wymianie argumentów nie wytrzymują ciśnienia.
Na koniec – trzy wersy o waszej miłości
haiku dla tolerancyjnych inaczej
język ostry jak brzytwa tolerancja tylko po waszemu „kocham cię… jeśli”
Spotkanie wyborcze Karola Nawrockiego l fot. x.com
Nie chodzi już tylko o politykę. To sprawa naszej tożsamości, suwerenności i przyszłości. Jeśli 1 czerwca Rafał Trzaskowski zostanie prezydentem, Polska stanie się kolejnym poligonem Brukseli.
Meloni i Orbán w postawie wyprostowanej – Tusk czeka na rozkazy
Nie możemy już dłużej udawać, że nic się nie dzieje. Europa pęka. Historia dzieje się tu i teraz – na naszych oczach. Giorgia Meloni, premier Włoch, powiedziała głośne i wyraźne „DOŚĆ”. Wstała z kolan, rzuciła wyzwanie brukselskiej elicie i przypomniała, czym jest suwerenność narodowa. Podobnie Viktor Orbán, którego próbowano przez lata zmarginalizować, ośmieszyć, zniszczyć. A dziś? To on pokazuje siłę. To on mówi Brukseli – „nie wasze ideologie, tylko interes moich obywateli!”
I w tym momencie warto zadać jedno, fundamentalne pytanie:
Gdzie w tym wszystkim jest Polska?
Zamiast pójść drogą Włoch i Węgier, Donald Tusk grzecznie (w postawie petenta w Brukseli) czeka na instrukcje od von der Leyen. Podporządkowuje się każdemu unijnemu dyktatowi. W imię czego? Europejskości? Solidarności? To puste hasła, które nie mają nic wspólnego z realnym interesem Polaków – przynajmniej tych, którym nie jest wszystko jedno!.
Meloni i Orbán nie są marionetkami. Oni reprezentują swoich obywateli. A Tusk? On reprezentuje system – ten sam, który chce nam odebrać głos, bezpieczne granice i bezpieczeństwo.
Rumunia ostrzeżeniem dla Polski. Gotowi na eksperyment migracyjny?
To już się dzieje. I to nie tysiące kilometrów stąd, ale zaledwie za południową granicą. W Rumunii rozpoczęła się operacja wdrażania nowego unijnego paktu migracyjnego. Oficjalnie – „współpraca w zakresie azylu”. W praktyce – pełne podporządkowanie planowi relokacji migrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu.
23 maja unijna Agencja ds. Azylu rozpoczęła wdrażanie procedur w dziesięciu miastach: Bukareszt, Kluż, Braszów, Konstanca… Wszędzie tam rozlokowano urzędników, tłumaczy, ekspertów, ośrodki przetwarzania migrantów. I wszystko to przy pełnej zgodzie nowego prezydenta Rumunii – polityka związanego z lewicą, który temat migracji przemilczał w kampanii.
Brzmi znajomo?
Już dzień po zwycięstwie nowy rumuński prezydent przyjechał do Warszawy – na marsz poparcia Rafała Trzaskowskiego. Przypadek? Symbol? A może brutalna zapowiedź scenariusza, który czeka nas po 1 czerwca?
Bo jeśli Trzaskowski zostanie prezydentem, pakt migracyjny stanie się rzeczywistością także w Polsce. Już nie teoria. Już nie zapowiedź. Tylko realne wdrażanie mechanizmu relokacji – bez pytania obywateli o zgodę.
Nikt też przed wyborami ze strony rządowej nie powiedział, że sprawa pomocy ukraińskim uchodźcom NIE MA TU NIC NA ZNACZENIU!!!
Brukselski szantaż: migrant albo mandat
Mechanizm nowego unijnego paktu migracyjnego jest prosty. I bezwzględny. Albo przyjmujecie migrantów – albo płaćcie. 20 000 euro za każdą osobę, której Polska odmówi relokacji. Nie ważne, że przyjęliśmy miliony uchodźców z Ukrainy. Bruksela mówi jasno: to inna kategoria. Tu chodzi o afrykańskie i bliskowschodnie fale migracyjne, które mają zostać przymusowo rozdzielone po państwach członkowskich.
Węgry już powiedziały „NIE”. Austria wzmacnia granice. Włosi zmieniają prawo azylowe. A Polska? Polska czeka… aż Bruksela da pozwolenie na reakcję. Aż Tusk coś usłyszy w słuchawce. Aż Trzaskowski podpisze to, co mu podsuną. Bo przecież referendum nie przeszło… Donald Tusk unieważnił go „uroczyście”…
Bo do domknięcia tego systemu brakuje już tylko jednego elementu – prezydenta, który podpisze wszystko, co wyjdzie z gabinetów Tuska i Komisji Europejskiej. I właśnie dlatego 1 czerwca jest tak kluczowy.
To nie fikcja. To poligon pod przymusową relokację. Jeśli Polska pójdzie drogą Trzaskowskiego, stanie się drugą Rumunią. Bez własnej polityki migracyjnej, bez głosu obywateli, bez prawa do odmowy. Każdy kraj, który się sprzeciwi, ma zapłacić – ponad 20 tysięcy euro za każdą nieprzyjętą osobę.
Wszystko pod pozorem „europejskiej solidarności”. A co z solidarnością z własnym narodem?
Kolonialna historia Europy. Co teraz? Chcą skolonizować w drugą stronę?
Nie zapominajmy, z kim mamy do czynienia. Większość państw, które dziś rządzą Brukselą, to byli koloniści. Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia, Niemcy, Belgia – to one przez wieki rabowały Afrykę, Azję, Amerykę Południową. To one budowały imperia kosztem krwi i niewolnictwa. Dziś próbują nas przekonać, że mamy moralny obowiązek przyjmować migrantów z krajów, które sami wcześniej zniszczyli.
Ale to nie my prowadziliśmy kolonializm. To nie Polska wywołała konflikty w Libii, Syrii czy Mali. A jednak to od nas teraz oczekuje się „solidarności”, czyli… przyjęcia ludzi z miejsc, których problemy nigdy nie były naszym dziełem.
Unijna elita buduje system, który zamiast chronić obywateli – chroni przestępców, radykałów i ideologów. A ci, którzy mają odwagę się temu sprzeciwić – są nazywani ekstremistami.
Meloni mówi jasno: „Konwencja Praw Człowieka nie chroni obywateli – chroni przestępców.” Orbán buduje mur, bo wie, że granice są święte. A Polska? Ma czekać, aż urzędnik z Brukseli powie, co wolno, a czego nie.
I jeszcze jedna, bardzo ważna uwaga:
Nie mamy kolonialnych win. Nie zbudowaliśmy naszego dobrobytu na niewolnictwie. Nie rabowaliśmy bogactw obcych ziem. My byliśmy rabowani. Byliśmy pod zaborami, pod butem, w niewoli. Dlaczego więc dziś mamy ponosić odpowiedzialność za błędy innych? Dlaczego mamy płacić cenę za cudze grzechy?
Bruksela chciałaby, abyśmy zapomnieli o naszej historii. Ale my pamiętajmy. I nie pozwólmy, byśmy stali się ofiarą cudzych rachunków sumienia.
Ostatni moment, ostatnia linia oporu. Polska musi trwać
Nie chodzi już tylko o politykę. To sprawa naszej tożsamości, suwerenności i przyszłości. Jeśli 1 czerwca Rafał Trzaskowski zostanie prezydentem, Polska stanie się kolejnym poligonem Brukseli – kolejnym krajem podporządkowanym eksperymentowi „wspólnotowej solidarności”, który oznacza rezygnację z kontroli nad własnym terytorium i własnymi decyzjami.
Czy chcemy tego? Czy chcemy, żeby decyzje o granicach Polski zapadały w Berlinie, Paryżu i Brukseli? Czy zgadzamy się na to, żeby kolejne fale migrantów trafiały do naszych miast, bez pytania nas – obywateli – o zgodę? Czy zgadzamy się na dyktat klimatyzmu i powolnego wywłaszczania z własnych domów i ziemi?!
To nie jest wybór partyjny. To wybór cywilizacyjny.
1 czerwca 2025 to taki moment prawdy na osi czasu naszych dziejów. To moment, w którym albo zostaniemy rozpuszczeni i odcięci od korzeni, albo WCIĄŻ BĘDZIEMY WYPROSTOWANI.
To nie są wybory techniczne. To moment ostatecznego rozstrzygnięcia. Czy Polska będzie jeszcze mogła powiedzieć „NIE”? Czy zostanie państwem niepodległym, czy kolonią nowego typu?
Nie jesteśmy skazani na bycie trybikiem w machinie. Możemy iść śladem tych, którzy mają odwagę rzucić wyzwanie elitom. Tak jak Meloni. Tak jak Orbán. Tak jak wiele społeczeństw, które mówią: dość milczenia, dość szantażu, dość dominacji zza biurek.
Musimy przywrócić znaczenie słowom: wolność, suwerenność, bezpieczeństwo. Musimy mieć prawo do mówienia „NIE!” w naszym własnym kraju. Jeśli dziś nie zawalczysz o swoją podmiotowość, jutro obudzisz się w miejscu, które tylko z nazwy będzie Polską.
Powtórzę raz jeszcze! Polska nie ma żadnych kolonialnych win do spłacenia. Nie uczestniczyliśmy w grze imperiów, nie czerpaliśmy zysku z niewolniczej pracy. Byliśmy po stronie tych, których deptano – nie tych, którzy deptali.
Dlatego nikt nie ma prawa mówić nam dziś, że mamy milczeć, płacić, przyjmować – w imię win, których nie popełniliśmy.
My mamy inne dziedzictwo – dziedzictwo Norwida, który przestrzegał:
„Bo nie jest światło, by pod korcem stało, ani sól ziemi do przypraw kuchennych…”
I Herberta, który przypominał:
„Bądź wierny. Idź.”
A na koniec słowa Maxa Webera. To dla tych, którzy pytają, jaką politykę dziś wybrać:
„Polityka to silne, powolne przebijanie grubych desek z pasją i rozwagą jednocześnie.”
Tylko człowiek wolny może wybrać taką drogę. I tylko wolny naród może nią iść.
Tomasz Wybranowski / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio Wnet
Już po I turze, która odbyła się 18 maja, było jasne, że druga odsłona będzie najostrzejszą kampanią od 1989 roku. Od początku ruszyła fala oskarżeń, insynuacji i bezprecedensowej propagandy.
1 czerwca 2025 roku odbędzie się druga tura wyborów prezydenckich w Polsce. W szranki stają: Rafał Trzaskowski, kandydat centrowy i proeuropejski, oraz Karol Nawrocki, historyk IPN, rodem z Gdańska, konserwatywny kandydat wspierany przez Prawo i Sprawiedliwość.
Ale to nie tylko walka o urząd. To starcie ideologii, stylów przywództwa i wizji Polski – rozgrywane z brutalnością nieznaną dotąd w III RP.
Polska wewnętrznie rozdarta
Już po I turze, która odbyła się 18 maja, było jasne, że druga odsłona będzie najostrzejszą kampanią od 1989 roku.
Od początku ruszyła fala oskarżeń, insynuacji i bezprecedensowej propagandy. Telewizja Polska wciąż w likwidacji i rzekomo wciąż publiczna zaczęła otwarcie demonizować Karola Nawrockiego a jawnie wspierać Trzaskowskiego, przedstawiając go jako „człowieka z którym liczy się Bruksela” (ciekawe, czy tak jak z Donaldem Tuskiem, fanem imć Murańskiego)i „światłego Europejczyka”.
„Kampania wyborcza w Polsce przypomina walkę w klatce. Nie ma już ani masek, ani reguł – są tylko ciosy” – pisał „The Guardian” w wydaniu z 27 maja.
W listopadzie 2024 roku Donald Trump wygrał wybory prezydenckie w USA, pokonując Joe Bidena. Jego powrót do Białego Domu wywołał globalny rezonans – w tym bezpośrednio w Europie Środkowo-Wschodniej.
Polska stała się strategicznym punktem w planie odbudowy „prawicowego bloku cywilizacyjnego.
Donald Trump kilkukrotnie wspomniał Polskę w kampanii i odnosił się do amerykańskiej Polonii. W zgodnej opinii jego środowiska Karol Nawrocki to lider, jakiego potrzebuje Polska , bo kocha swój kraj, nie klęka przed Unią i nie pozwoli, by Niemcy dyktowały w Europie na wyłączność warunki.
Europa zaniepokojona. Nawrocki = regres?
Tymczasem w Europie reakcje były zdecydowanie bardziej krytyczne. Le Monde (cytat z tekstu z 26 maja 2025) pisał o „nowym froncie europejskiego populizmu”, a Der Spiegel ostrzegał, że zwycięstwo Nawrockiego może oznaczać „pełne zerwanie z mechanizmami unijnej praworządności”, zapominając, że rząd Donalda Tuska łamie wszelkie zasady rowności i demokratycznego ładu, że o funduszach liczonych w setkach tysięcy złotych przeznaczonych na produkcję filmów dyskredytujących Karola Nawrockiego spoza kampanijnej kasy już nie wspominam.
Ale tak to jest z tą unijną demokracją i praworządnością: nasi – w tym przypadku Rafał Trzaskowski mogą wszystko, bo mają w sobie nasz europejski imperatym federalizmu. Nawrocki to regres, bo odwołuje się do wolności i suwerenności Polski.
Unijni urzędnicy nieoficjalnie przyznają, że kampania Trzaskowskiego to „ostatnia linia obrony liberalnej demokracji w Polsce”. W Brukseli analizowano możliwe scenariusze: czy w razie zwycięstwa Karola Nawrockiego możliwe będzie weto Polski wobec przyjęcia Ukrainy do UE i NATO? Czy wróci temat „polexitu proceduralnego”?
„To nie jest pytanie o prezydenta. To pytanie o to, czy Polska zostanie w kręgu Zachodu, czy odwróci się na Wschód – nawet nie geograficznie, ale mentalnie” – mówił w rozmowie z Politico Europe jeden z unijnych dyplomatów.
Cytat ten został przytoczony w artykule „Polska 2025. Bitwa o wszystko”, opublikowanym przez Politico Europe w maju 2025 roku.
W artykule tym analizowano napięcia polityczne w Polsce oraz ich wpływ na relacje z Unią Europejską.Wypowiedź anonimowego dyplomaty podkreślała znaczenie wyborów prezydenckich dla przyszłości Polski w kontekście jej przynależności do wspólnoty zachodniej i złamania oporu antyfederalistycznego w naszej Ojczyźnie.
Zaznaczę stanowczo, że cytat ten nie został przypisany żadnej konkretnej osobie z imienia i nazwiska, co jest częstą praktyką w przypadku wypowiedzi dyplomatów „anonimowych”. A może cytat jest jawnym stanowiskiem redakcji? – tak sam z siebie zapytam…
Kampania jak thriller psychologiczny
W ostatnich dniach przed ciszą wyborczą, media liberalne przekroczyły wszelkie granice i stały się „organami sztabu wyborczego Rafała Trzaskowskiego”. Opublikowano nagrania z nieznanych źródeł, rzekome opinie i zeznania anonimowych świadków, że w młodości Karol Nawrocki robił to i owo. Wiadro pomyj z dużą przewaga gnojówki.
Konkluzja jest bardziej niż smutna. Oto Polska stała się zwierciadłem Europy i ścierania się dwóch sił. Felietonista Financial Times ujął to najtrafniej:
„W Polsce nie chodzi już o to, kto wygra. Chodzi o to, czy po tej kampanii jeszcze można będzie rządzić wspólnie, niezależnie od wyniku.”
Wybory 1 czerwca 2025 są najważniejszym politycznym testem Europy w tym roku. W czasach globalnego zmęczenia demokracją, Polska staje się lustrem, w którym odbijają się nasze lęki i nadzieje.
Podpisanie aktu kapitulacji Niemiec, 8 maja 1945, Berlin. Fot. Bundesarchiv, Bild 183-J0422-0600-002 CC-BY-SA 3.0
Nie było suwerenności. Była za to sowiecka okupacja pod czerwoną gwiazdą, mniej brutalna niż ta ze swastyką, ale zadżumiona bolszewickim zakalcem.
7 maja 1945 roku, w kwaterze głównej Alianckich Sił Ekspedycyjnych generała Eisenhowera w Reims we Francji, przedstawiciele Niemiec podpisali akt wstępnej kapitulacji wobec sił zbrojnych USA, Wielkiej Brytanii i ZSRS. Po stronie aliantów podpisali dokument generał Walter Bedell Smith i generał-major Iwan Susłoparow. Ze strony Niemiec zaś generał Alfred Jodl, major Wilhelm Oxenius i admirał Hans-Georg von Friedeburg. Miało to zakończyć działania wojenne do godziny 23:01 8 maja 1945 roku.
Jednak fakt podpisania dokumentu bez uzgodnienia z Moskwą rozwścieczył Stalina. Sowiecki dyktator zażądał powtórzenia aktu w Berlinie – w „sercu pokonanego wroga” i w obecności marszałka Żukowa. I tak też się stało. 8 maja, o godzinie 22:43 czasu środkowoeuropejskiego, podpisano ponowną kapitulację w szkole saperów w dzielnicy Karlshorst w Berlinie.
Created with GIMP
Uczestniczyli w niej przedstawiciele czterech aliantów: Żukow, Spaatz, Tedder i de Tassigny. Zbrodniczy reżim III Rzeszy reprezentowali feldmarszałek Keitel, admirał von Friedeburg i generał Stumpff.
W Moskwie był już 9 maja, stąd ta data do dziś funkcjonuje w Federacji Rosyjskiej jako „Dzień Zwycięstwa”. Komuniści narzucili ją również Polakom w czasach PRL. Dziś oficjalnie obchodzimy 80. rocznicę zakończenia wojny 8 maja – zgodnie z tradycją zachodnią – ale co to zmienia, skoro nie odzyskaliśmy wówczas niepodległości?
Nie było suwerenności. Była za to sowiecka okupacja pod czerwoną gwiazdą, mniej brutalna niż ta ze swastyką, ale zadżumiona bolszewickim zakalcem. PRL był marionetkowym tworem, pod całkowitą kontrolą Moskwy. Procesy polityczne, sfingowane wybory, zbrodnie na Żołnierzach Niezłomnych, zsyłki i represje. Kłamstwa o Katyniu, cenzura, inwigilacja i propaganda.
Mamy pełne prawo stwierdzić, że wojna dla Polski nie skończyła się ani 8, ani 9 maja 1945 roku. Zmienił się tylko okupant. Ale bez dymów obozów śmierci, łapanek czy masowych egzekucji jak czynili to “dumni” pokoleniowi następcy Jana Sebastiana Bacha, Emanuela Kanta czy wielkiego Goethego.
W tym kontekście trzeba też jasno powiedzieć: z perspektywy Polski nie byliśmy w obozie zwycięzców. Pomogliśmy aliantom wygrać wojnę. Bo polscy lotnicy, żołnierze 1. Dywizji Pancernej, II Korpusu generała Andersa i zastępy Armii Krajowej.
Oddaliśmy życie za wolność innych, a nas samych zdradzono w Jałcie i Poczdamie. Na Marszu Zwycięstwa w Londynie w 1946 roku nie pozwolono Polakom nieść swojej flagi (by nie urazić Stalina). A przecież bez polskich skrzydeł nad Anglią, Londyn mógłby zostać zrównany z ziemią.
I w tym miejscu należy postawić kolejny znak zapytania nad dzisiejszym kształtem pamięci historycznej. Bo czyż nie jest tak, że znów milknie temat niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, ludobójstwo i zniszczenie Polski, a cała uwaga mediów i opinii publicznej skupia się na Rosji i wojnie na Ukrainie?
Działania Rosji trzeba je potępiać, ale nie mogą one przesłaniać prawdy o przeszłości. Nie możemy pozwolić, by wojna za naszą wschodnią granicą przysłoniła prawdę o niemieckich zbrodniach, o masowych egzekucjach, obozach zagłady, pacyfikacjach wsi i eksterminacji inteligencji.
Tymczasem dziś, w świecie poprawności politycznej, zbrodnie Niemiec w okupowanej Polsce są relatywizowane, zmiękczane w języku publicznej narracji, albo wręcz pomijane.
A przecież to Niemcy utworzyli Auschwitz, to Niemcy spalili Warszawę, to Niemcy na rozkaz Hitlera prowadzili planową eksterminację naszego narodu. Oto kolejne pokolenia w Niemczech dowiadują się więcej o „złych Rosjanach” niż o własnym dziedzictwie zbrodni. Nazywa się ich już nie „nazistami”, ale „nazistami bez narodowości”.
A przecież nie byli to jacyś abstrakcyjni naziści. To byli niemieccy obywatele, niemieccy żołnierze, niemieccy urzędnicy i lekarze. Wiem, wiem… tylko wykonywali polecenia z iście niemiecką (upsss, przepraszam: nazistowską) dokładnością. Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki, a ta historia coraz częściej jest pisana nie atramentem, ale tuszem politycznego interesu i geopolitycznej wygody.
Dlatego powtarzam za Prymasem Tysiąclecia błogosławionym Stefanem Wyszyńskim: Non possumus.
Nie możemy akceptować tej zakłamanej narracji. Nie możemy świętować 8 ani 9 maja jako dnia naszej wolności. Bo tej wolności nie było. I nie będzie jej w pełni, dopóki nie nazwiemy spraw po imieniu i nie upomnimy się o całą prawdę. Nie tylko tę wygodną i bezpieczną dla Berlina i nowego kanclerza z aprobatą polskiego premiera, że o zadośćuczynienie (nawet nie reparacje) “nie będzie prosił”.
W 1939 roku Polska została brutalnie rozdarta między nazistowską III Rzeszę a komunistyczny Związek Sowiecki.
Oba systemy reprezentowały skrajnie represyjny model władzy, w którym jednostka była jedynie trybikiem w machinie ideologii. Wszechmocny aparat bezpieczeństwa. RSHA i gestapo w Niemczech oraz NKWD w ZSRR, wymuszał ślepe posłuszeństwo. Stalin realizował planową eksterminację rzeczywistych i urojonych wrogów, sięgając po terror na skalę niespotykaną nawet w totalitarnych Niemczech, gdzie ludobójstwo miało inny charakter: było celem samym w sobie.
Zarówno nazizm, jak i komunizm, gloryfikowały przemoc, siłę, wojnę i bezwzględność. Historycy, choć nie bez sporów, porównują oba reżimy, zadając pytanie o wyjątkowość Holocaustu, eksterminacji Romów, czy polskiej inteligencji. Komunizm trwał dłużej i pochłonął więcej ofiar – szacuje się, że nawet 20 milionów. Największe natężenie zbrodni przypada na lata 30. i 40. XX wieku.
Polska, wciśnięta pomiędzy te dwa nieludzkie systemy, była miejscem konfrontacji ideologii śmierci.
Gra w wojnę. Bezduszne imperia i ich figurki na mapie – Władza jako narkotyk
Kiedy słucha się przemówień takich ludzi jak Adolf Hitler czy Józef Stalin, tych, którzy przesądzali o losach milionów, to na Boga! trudno doszukać się w ich słowach jakiejkolwiek wielkiej idei. Nie ma tam wzniosłych haseł, które naprawdę coś znaczą. Nie ma autentycznej wiary w wartości, którymi się zasłaniają. Jest za to zimna, bezczelna skuteczność. Twarda mowa technokratów władzy, którzy nauczyli się, że słowa to tylko narzędzia, a ludzie — tylko zasoby.
Ideologie? To tylko dekoracje. Fasady do zdobywania poparcia, budowania kultu i mobilizowania tłumu. Ale w środku tej konstrukcji nie ma nic. Tylko chora żądza kontroli. W wersji soft – power doświadczamy tego także dzisiaj w Unii Europejskiej (sic!)
Skan z: II Wojna Światowa: Wojna obronna Polski 1939 r.; Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1979
Komuniści nie wierzyli w komunizm, naziści nie wierzyli w rasową hierarchię, demokraci nie wierzą w demokrację. Wierzą w władzę.
Orwell miał rację: „Nie obchodzi nas dobro ludzkości; obchodzi nas wyłącznie władza.”
To właśnie uderza w tych nagraniach i zapiskach sprzed ponad 80. lat – brak emocji, brak refleksji, brak odpowiedzialności. Zostaje tylko logika działania: skuteczność, podbój, dominacja. Żadnego ducha, tylko narzędzia. Żadnych ludzi, tylko liczby.
To nie nowość I nie odkrywam redaktorsko na nowo Ameryki! Komuniści nie wierzyli w komunizm, demokraci nie wierzą w demokrację, a wielcy wodzowie z przeszłości nie kierowali się żadnym dobrem ogólnym. Jakim dobrem ogółu, wcielając nowe mrzonki w życie chociażby w Unii Europejskiej, kierują się nowi “władcy”?
Georg Orwell wiedział to dawno temu i z chirurgiczną precyzją ujął w ustach O’Briena: Rządy dla samego rządzenia. Systemy, hasła, ideologie — to tylko kartonowe dekoracje na scenie teatru, w którym realna akcja dzieje się w kulisach, w sztabach, przy stołach, na mapach.
Fot. Dreamcatcher25 (CC A-S 4.0, Wikipedia)
Mapa, nie człowiek
Właśnie… Mapa. Dla takich ludzi wojna nie ma twarzy. Nie ma płaczu matek ani śmierci dzieci. Nie śmierdzi krwią i nie brudzi rąk. Ma kolorowe chorągiewki, pionki do przesuwania, raporty w tabelkach i plany w punktach.
To wszystko brzmi jak instrukcja do strategii turowej, jakby relacjonował kampanię w jakiejś grze w sieci, a nie faktyczne wydarzenia, które pozbawiły życia setki tysięcy ludzi. To samo dzieje się także dzisiaj.
Stalin działał tak samo. Patrzył na mapę, planował tysiące oceanicznych okrętów podwodnych i czekał na moment, kiedy zajmie Hiszpanię. Gdy Niemcy padną, wciągnie ich resztki do czerwonego imperium, a Polaków i Litwinów — cóż, ich się „pozbędzie”.
Zimna kalkulacja: 150 milionów Sowietów, 60 milionów Niemców, 30 milionów Polaków. Posępna i nieczuła matematyka śmierci.
W tej logice ludzie to nie ludzie. To przeszkody, przesuwalne liczby, statystyka. Przeszkadza ci naród? Zlikwiduj. Mieszają ci cywile? Zagazuj, spal w obozach. Są niepokorni? Wytłucz, rozstrzelaj, zakop na odludziu.
W tym wszystkim najbardziej przerażająca nie jest sama skala zbrodni. Przeraża obojętność. Beznamiętność. Emocje pojawiają się dopiero wtedy, gdy rzeczywistość nie zgadza się z planem na mapie. Kiedy „opanowane” miasto wszczyna powstanie, kiedy „podbity” naród dalej się broni. Wtedy pojawia się wściekłość. Nie moralna panika, ale logistyczna irytacja. Przecież miało już być zrobione.
A potem decyzje zapadają impulsywnie. Warszawa? „Zabić wszystkich. Niech nie zostanie kamień na kamieniu.” Nie dlatego, że to kara. Bo przeszkadzają. Bo nie wpisują się w układ sił. Bo buntownicy burzą planszę, na której układa się imperium.
Zabił wtedy swoich potencjalnych sojuszników. Ludzi, którzy, broniąc się przed jedną okupacją, byli naturalną przeszkodą dla drugiej. Stalin był zadowolony. I nie ukrywał, że w Polsce po sześciu latach wojny wciąż jest milion młodych zdolnych do walki. To była liczba do skreślenia.
Zbyt łatwo można uwierzyć, że ci ludzie mieli jakąś wielką wizję. Że wierzyli w coś większego. Ale prawda jest prostsza i dużo bardziej gorzka: to byli gracze. Chłodni, cyniczni, oderwani od rzeczywistości. Dla nich wojna to była gra. My — jej planszą. I (NIESTETY) wciąż jesteśmy.
Egzekucje w Piaśnicy. Fot. Waldemar Engler, / Wikimedia Commons
Prawda niewygodna dla Europy
Pomimo brutalnych represji – od Katynia, przez deportacje, po stłumienie Powstania Warszawskiego – system komunistyczny długo cieszył się w Europie pewną „legitymizacją moralną” jako ten, który pokonał Hitlera. Z jednej strony zgoda! Przestały dynić kominy obozów koncentracyjnych, ustały łapanki i wywózki na przymusowe roboty, nikt już nie rozstrzeliwał obywateli podbitej Polski w masowych egzekucjach. Kto to robił? Niemcy.
Ale z drugiej strony zbrodnie sowieckie były długo bagatelizowane: Węgry 1956, Praga 1968, Polska 1981 – wszystko to nie zdołało zburzyć pozytywnego wizerunku ZSRR w oczach wielu zachodnich elit. Dopiero plac Tiananmen, Rumunia 1989 czy reżimy na Kubie i w Korei Północnej zaczęły powoli odsłaniać prawdziwą twarz komunizmu.
Tymczasem Polska musiała czekać aż do 1989 roku na pełną suwerenność, a dopiero wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku ostatecznie przekreśliło polityczne konsekwencje konferencji jałtańskiej z lutego 1945 roku.
Statystyka strat poniesionych przez Polaków wciąż wymaga rzetelnych badań – szacuje się, że ponad 5 milionów ludzi zginęło z rąk Niemców, od 500 tysięcy do 1 miliona – z rąk Sowietów i ponad 100 tysięcy (licząc ostrożnie) z rąk Ukraińców. Wymordowano nasze elity, twórców i naukowców, ziemiaństwo, kadrę oficerską i generalicję.
Cmentarz Wojenny 1939 r. z II wojny światowej w Tomaszowie Lubelskim. Wojna Obronna Polski 1939 przeciwko Niemcom hitlerowskim/Foto. Taddek/CC BY-SA 4.0
Świętowanie na własnych zasadach
Dzień Zwycięstwa – 9 maja – staje się dziś przedmiotem ataku, szykan i prób relatywizacji. W Europie dominuje „polityczna poprawność”, w której próbuje się zastąpić wojskowe honory i historyczną dumę „neutralnymi gestami pojednania”.
Tymczasem to właśnie ten dzień miał uczcić koniec niewyobrażalnego cierpienia i zwycięstwo nad totalitaryzmem. Zamiast tego obserwujemy marsze neobanderowców w Kijowie i Lwowie, upamiętnienia Waffen-SS w Rydze i Tallinie – wszystko to pod parasolem milczenia Zachodu.
Zarówno USA, NATO, jak i Unia Europejska przymykają oko na heroizację faszystowskich kolaborantów w krajach, które dziś są „strategicznymi partnerami” w rywalizacji z Rosją.
Europa próbuje też wymazać własną winę – od Monachium 1938 po udział w przerażającym ludobójstwie, o którym często nie pisze się w podręcznikach historii „zjednoczonej Europy”. Przypadek?! Zachód nie popiera rosyjskich inicjatyw potępiających nazizm w ONZ. Czy czyni to z niewiedzy czy poszukiwania „żywotnych interesów„? Nie! Odpowiedź jest jeszcze smutniejsza, czyni tak ze świadomego politycznego wyrachowania.
Rosja również wykorzystuje Dzień Zwycięstwa dla swoich celów. Święto, które kiedyś jednoczyło, dziś stało się polem bitwy propagandowej. Prezydent Putin oskarża Ukrainę o neonazizm, Zachód zaś Rosję o agresję wobec Ukrainy. Symbol św. Jerzego, połączony z literą „Z”, służy już nie pamięci, lecz legitymizacji wojny.
W maju Ameryka organizuje Memorial Day, z paradami, z techniką wojskową, bez podejrzeń o militaryzację.
Ja zaś jestem oskarżany o to, że czczę pamięć dziadków, którzy przelewali krew w wojnie, której sami nie wywołali. Ojciec mojego Taty – Stefan Wybranowski walczył w dywizji generała Maczka. Ojciec mojej Mamy – Tadeusz Czuchaj zdobywał Berlin z 1 Dywizją Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki. Oddaję im cześć w czasie, kiedy Polska blaknie! Na własne życzenie…
Cieśla z Nazaretu, nie prezes korporacji jest moim wzorem! Dziś 1 maja. W PRL-u drzewiej sztandarowa parada.
Po 1989 roku pustka, grill, antyklerykalne memy i może leniwe wspomnienie o „klasie robotniczej”. Ale Kościół, trochę pod prąd czasu, przypomina dziś o św. Józefie Robotniku. Nie o ideologu, nie o karierowiczu, ale o cieśli z Nazaretu. O człowieku pracy. Tym facecie, który w milczeniu pokornie wychowywał Boga.
Z narzędziami w dłoniach, nie z segregatorem w ręku czy ekranem pełnym giełdowych wykresów. Z odciskami na rękach a nie z grantem dla NGO’sów. Z honorem, pokorą i dumą z pracy, którą wykonuje.
Tutaj wersja dźwiękowa felietonu:
Stocznia gdańska/ Źródło: Wikimedia Commons/ Autor: Krzysztof Korczyński
To święto, ustanowione przez Kościół w 1955 roku za sprawą papieża Piusa XII miało być przeciwwagą dla czerwonego sztandaru. Ale nie w sensie politycznym. To była deklaracja: prawdziwa rewolucja społeczna nie dokonuje się w manifestach, ale w codziennej, uczciwej harówce. Święty Józef nie walczył o władzę. Nie pisał planów pięcioletnich. On po prostu był w trzech stanach, jako obecny, niezłomny i wierny. Mężczyzna, który daje światu stabilność. Dziś zamieniony na pogardzany przeżytek.
Zdradzona klasa robotnicza
A teraz wróćmy do naszej polskiej rzeczywistości. Klasa robotnicza, ta prawdziwa, nie z haseł i broszur, została zmarginalizowana i porzucona. Ta, która dźwigała Solidarność, która ryzykowała wszystko w strajkach, nie po to, żeby mieć Netfliksa, ale żeby dzieci miały chleb i światło w lodówce – została zniszczona. Przez kogo? Przez tych, których sama wyniosła do władzy. Przez złotoustych liberałów w popelinowych płaszczach, którzy obiecywali Zachód, a przynieśli Balcerowicza i „terapię szokową”.
To ci właśnie ludzie – nieobecni w halach produkcyjnych, w hutach, na kopalniach – przejęli ster po 1989 roku. Kiedy robotnik walczył z komuną, oni już liczyli, ile zyskają na prywatyzacji. Szybkiej, brutalnej, bezwzględnej.
Fot. www.sierpien1980.pl
Prywatyzacja jako grabież
Zakłady, które przez dekady utrzymywały całe społeczności, poszły pod młotek. Często za symboliczną złotówkę. Sprzedane obcym. Nie po to, by je rozwijać – ale po to, by je zlikwidować. Zamiast fabryk: galerie handlowe, banki, markety z tanim plastikiem. Zamiast przyszłości – emigracja albo wegetacja. A ci, co krzyczeli „Balcerowicz musi odejść”, zostali zbyci i wyszydzeni jako „moherowy beton”.
Nikt za to nie przeprosił. Nikt nie oddał majątku narodowego. Nikt nie zapłakał nad losem Nowej Huty, Ursusa, Stoczni Gdańskiej, zakładów Szczecina i Kopalni Krupiński! Zamiast św. Józefa – influencer z korporacji. Zamiast etosu pracy – mit sukcesu. Tyle że z tego sukcesu wykluczeni są ci, którzy naprawdę pracowali.
2025: Nowe twarze starej pogardy
A dziś, 1 maja 2025? Polska Donalda Tuska, Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka- Kamysza – kraj zwolnień, niepewności, wstrzymywanych inwestycji, spolegliwości wobec brukselskich dyrektyw, kraj zapowiadanej wyprzedaży i pogardy. W pierwszym kwartale tego roku 75 tysięcy ludzi straciło pracę. Oficjalnie. A nieoficjalnie? Niepoliczalne rzesze wypchnięte na samozatrudnienie, na śmieciówki, na cichą emigrację wewnętrzną.
Zamiast troski – „optymalizacja procesów”, zamiast stabilności – Excel, zamiast człowieka – wskaźniki giełdowe. Donald Tusk – znów zadowolony z siebie, znów z hasłami „nowoczesności”. A że Polacy tracą grunt pod nogami? Kogo to obchodzi. Rządy PO-PSL już to przerabiały. Likwidacja stoczni, kopalń, hut. Przedsiębiorstwa sprzedawane za grosze.
„Prywatyzacja” jako eufemizm dla „zamykania”. Dziś idą jeszcze dalej – teraz już nie udają. Po prostu zwalniają. Masowo. Beznamiętnie. Bez litości.
Fot. marcindrew, CC0, Pixabay
Cisza hal, cisza sumienia
To nie tylko upadek przemysłu. To upadek zaufania. Klasa robotnicza najpierw została wykorzystana jako taran na komunę, potem sprzedana rynkowi, a teraz – po prostu zbędna. Bo nie generuje klików. Bo nie pasuje do PowerPointa. Bo nie daje się policzyć w Google Analytics. A przecież to oni – spawacze, hutnicy, kucharki, szwaczki, elektrycy, sprzątaczki, magazynierzy i górnicy – trzymają ten kraj w pionie. Bez nich nie ma nic. Ani państwa. Ani rodziny. Ani Kościoła. Bo Kościół, jeśli nie jest z nimi – to nie jest z nikim.
Święty Józef – nie tylko patron, ale oskarżyciel
1 maja to dzień gorzkiej refleksji. Niech św. Józef pozostanie patronem tego dnia. Cichy świadek upadku robotnika, którego imieniem nazywano kiedyś ulice, szkoły, związki. Dziś jego cień ciągnie się za pustymi halami, biednymi miasteczkami i zdewastowanym rynkiem pracy. Ale św. Józef to nie tylko wspomnienie. To znak. To oskarżenie. Przeciwko systemowi, który wyrzuca ludzi jak śmieci. Przeciwko politykom, którzy sprzedali nasz rynek globalnym graczom bez sumienia. Przeciwko elitom, które zapomniały, że człowiek nie jest kosztem
jest celem.
To nie Kościół ma się dziś wstydzić 1 maja. To oni, liberałowie z rozdętym ego i portfelami pełnymi euro. Bo Polska to nie ich korporacja.
Polska to miliony ludzi, którzy rano wstają do roboty. I to oni powinni wrócić na scenę i zamanifestować swoją wolę 18 maja!
Nie przez rewolucję. Ale przez pamięć o tym, że godność pracy to nie frazes. To warunek istnienia rodzin, które tworzą nasz naród.
Transformacja Unii Europejskiej nie jest już jedynie abstrakcyjnym, teoretycznym scenariuszem! To rzeczywisty, nieubłagany proces, który rozgrywa się na naszych oczach. Coraz większa centralizacja władzy, silniejsze dążenie do ograniczenia konkurencyjności, eliminowanie niezależnych mediów i wzmacnianie aparatu kontroli społecznej to nie kalki wspomnień z komunistycznego Związku Radzieckiego i zza dawnej "żelaznej kurtyny" czy wizje przyszłości, ale mechanizmy, które są już wdrażane. Przemiany te, choć na pozór subtelne, prowadzą nas w stronę erozji fundamentów, na których opierała się zjednoczona Europa na judeo -chrześcijańskich korzeniach.
Transformacja Unii Europejskiej to nie teoretyczny scenariusz, ale realny proces.
Stopniowe załamanie kontraktu społecznego i konieczność stosowania narzędzi przymusu doprowadzą do całkowitego podporządkowania obywateli. Jeśli nie zaczniemy działać, to powiemy…Żegnaj, Polsko!
Ciekawe, kiedy dojrzeje w nas świadomość, że aż w ciągu ostatnich lat zdarzyło się aż pięć bardziej niż krytycznych okoliczności, które doprowadziły do obecnego zatrważającego i tragicznego stanu systemu prawnego w Polsce. To dzieje się w całej Unii Europejskiej, ale Polska obrywa najwięcej…
W polskiej debacie publicznej, na forum parlamentu czy mediów nikt nie zastanawia się i nie dyskutuje na temat w jaki sposób doszło do tego, że prawo zamiast być pewnym fundamentem sprawiedliwości, stało się narzędziem do ochrony układów i betonowania wpływów kosztem maluczkich obywateli?!
Tomasz Wybranowski
Pierwsza teza powinna już zatrważać – polski system sądowniczo-prawny po 1989 roku pozostał całkowicie nietknięty.
Nie był to przypadek, ale świadoma gwarancja dla post-PRL-owskich sitw, od tajnych służb po aktywistów, polityków i ich zstępnych po polskim okrągłym stole stała się faktem! W ten sposób zabetonowano systemowe pasożytowanie na państwowym majątku i publicznych pieniądzach, czerpiąc zyski z szemranych układów, prywatyzacji podsycanych “opiniami zagranicznych fachowców i audytorów”, kombinacji, oszustw i matactw w świetle reflektorów aż po tragifarsę trzymania Polski na krótkiej smyczy zagranicznych interesów.
Profesor Antoni Dudek w swojej książce „Reglamentowana rewolucja” opisuje, jak to elity PRL, zamiast ponieść odpowiedzialność za swoją działalność, płynnie przeszły do III RP, zabezpieczając swoje wpływy. Profesor Dudek podkreśla również, że komunistyczne elity skutecznie wykorzystały swoją przewagę organizacyjną i ekonomiczną:
„Dzięki wcześniejszemu przygotowaniu i dostępowi do zasobów państwowych nomenklatura PRL była w stanie przejąć kontrolę nad kluczowymi sektorami gospodarki, przekształcając się w nową elitę biznesową.”
Powtórzę z naciskiem, że okrągły stół stał się narzędziem, które umożliwiło niesprawiedliwą transformację:
„Porozumienia Okrągłego Stołu stworzyły podwaliny pod system, w którym dotychczasowi funkcjonariusze państwa komunistycznego mogli nie tylko uniknąć rozliczeń, ale również odnaleźć się w nowych realiach, często na kluczowych pozycjach.”
Zgadza się z tym prof. Andrzej Zybertowicz, który od ponad 30 lat pisze I mawia, że
„Nie było dekomunizacji, była ciągłość państwa”,
Andrzej Zybertowicz zwraca uwagę, że brak rozliczenia PRL-owskich kadr spowodował, iż „nowa” Polska wciąż tkwi w starych układach”. W 1992 roku podczas próby lustracji wybuchła tzw. “noc teczek”, co pokazało, jak bardzo wpływowe grupy dążyły do ukrycia swoich powiązań z systemem komunistycznym.
W nocy z 4 na 5 czerwca 1992 roku rząd premiera Jana Olszewskiego został odwołany po ujawnieniu przez ministra spraw wewnętrznych, Antoniego Macierewicza listy osób publicznych zarejestrowanych jako tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa. W trakcie narady u prezydenta Lecha Wałęsy, mającej na celu ustalenie strategii odwołania rządu, Donald Tusk, ówczesny lider Kongresu Liberalno-Demokratycznego, zwrócił się do zebranych słowami: „Panowie, policzmy głosy”.
Scena ta została uwieczniona w filmie dokumentalnym „Nocna zmiana” z 1994 roku, który przedstawia kulisy tych wydarzeń. Film zawiera materiały archiwalne, w tym wspomnianą naradę, podczas której zapadła decyzja o odwołaniu rządu Jana Olszewskiego.
Poniżej fragment filmu „Nocna zmiana”, ukazujący moment, w którym Donald Tusk wypowiada słowa: „Panowie, policzmy głosy”.
“Nie rozliczono przeszłości, więc nie można było budować przyszłości na zdrowych zasadach” – dr hab. Sławomir Cenckiewicz.
„Polska transformacja była sterowana tak, aby władza realna pozostała w tych samych rękach” – prof. Wojciech Roszkowski.
Sądownictwo w całej Europie stało się narzędziem władzy, a nie jej kontrolą.
Po II wojnie światowej w wielu europejskich krajach establishment sędziowski znalazł sposób na przejmowanie coraz większych obszarów decyzyjności, niezależnie od wyborów i demokratycznych procedur. Politycy, nawet kiedy chcieli, to nie mieli szans, bowiem z każdym rokiem sądokracja uzależniała ich od swoich decyzji, tworząc właściwy rząd w cieniu, na pozornie quasi apolitycznym polu, a faktycznie decydującym o wszystkim.
Lord Jonathan Sumption, brytyjski sędzia i historyk, wielokrotnie ostrzegał przed zjawiskiem „sądokracji / judicial overreach”, wskazując, że sędziowie coraz częściej przekraczają swoje kompetencje i zamiast ograniczać się do interpretacji prawa, faktycznie je tworzą.
W swoich wystąpieniach i publikacjach podkreślał, że taka sytuacja prowadzi do osłabienia demokratycznej kontroli nad władzą sądowniczą oraz ograniczenia roli parlamentów jako organów stanowiących prawo. W serii słynnych wykładów zebranych pod zbiorczym tytułem „Reith Lectures”, lord Sumption argumentował, że
„prawo stało się substytutem polityki” oraz, że „nadmierna rola sądów w kształtowaniu polityki publicznej prowadzi do erozji demokracji”.
Wskazał jednoznacznie, że w systemie demokratycznym decyzje o charakterze politycznym powinny pozostawać w gestii wybranych przedstawicieli społeczeństwa, a nie sędziów, którzy
nie ponoszą odpowiedzialności przed wyborcami. (!!!)
Sumption wielokrotnie krytykował także orzeczenia brytyjskiego Sądu Najwyższego, które – wedle jego oceny – rażąco przekraczały tradycyjne granice władzy sądowniczej. Przykładem kardynalnym był wyrok w sprawie prorogacji parlamentu przez premiera Borisa Johnsona w 2019 roku, kiedy to sąd uznał działanie rządu za niezgodne z prawem. Lord Sumption argumentował, że była to decyzja polityczna, a nie prawna, i że sąd nie powinien wkraczać w ten obszar.
Podobne zarzuty dotyczące sądokracji pojawiają się coraz liczniej także w kontekście Unii Europejskiej. W 2019 roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) wydał orzeczenie dotyczące niezależności sądów w Polsce, które – według krytyków – stanowiło próbę ingerencji w suwerenność polskiego systemu prawnego.
źródło: domena publiczna
Przypomnę, że ten wyrok odnosił się do reformy sądownictwa w Polsce, a TSUE (siedziba na zdjęciu powyżej) orzekł, że
„krajowe przepisy dotyczące systemu dyscyplinarnego sędziów muszą być zgodne ze standardami unijnymi”. Decyzja ta została odebrana przez polski rząd jako próba podporządkowania polskiego wymiaru sprawiedliwości organom unijnym i ograniczenia możliwości kształtowania krajowej polityki sądowej.
Podobne napięcia między TSUE a państwami członkowskimi pojawiały się już wcześniej, co skwapliwie i solidarnie media liberalnolewicowe zamiatało nie tyle z gracją, co „na chama” i bezwstydnie pod dywan.
Oto w 2020 roku w Niemczech, tamtejszy Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe wydał wyrok kwestionujący orzeczenie TSUE dotyczące programu skupu obligacji przez Europejski Bank Centralny (EBC). Niemieccy sędziowie uznali, że TSUE przekroczył swoje kompetencje. To tylko jeden z przykładów pokazujący, że spór o granice władzy sądowniczej w Europie nie dotyczy jedynie Polski.
Ale co wolno Niemcom, to Polakom nawet nie wolno o tym pomyśleć!
Lord Sumption wskazuje na konkretnych przykładach, że nadmierna jurydyzacja polityki może prowadzić do alienacji obywateli, którzy tracą wpływ na kluczowe decyzje dotyczące ich życia.
Ową jurydyzację powinniśmy rozumieć, jako rozrost władzy sądowniczej, ergo: sądową ingerencję w politykę i przewagę prawa nad polityką. Mamy więc do czynienia z karygodnym naruszeniem Monteskiuszowskiej zasady trójpodziału władzy. I w kontekście jurydyzacji polega ono na tym, że władza sądownicza zaczyna przejmować i zawłaszczać kompetencje władzy ustawodawczej i wykonawczej.
Zamiast jedynie interpretować prawo, sędziowie podejmują decyzje o charakterze politycznym, które powinny należeć do demokratycznie wybranych organów.
Przejawy tego zjawiska obejmują:
tworzenie prawa przez sądy, zamiast jego interpretacji.
podważanie decyzji parlamentów i rządów na podstawie szerokiej interpretacji norm prawnych.
rozszerzanie kompetencji organów sądowych, np. poprzez orzeczenia, które zmieniają ustalony porządek prawny.
podporządkowanie władzy ustawodawczej i wykonawczej sądom międzynarodowym (np. TSUE), co może ograniczać suwerenność państwową.
Krytycy, tacy jak Lord Sumption, wskazują, że taki proces prowadzi do osłabienia demokracji, ponieważ obywatele tracą wpływ na decyzje podejmowane przez niekontrolowaną przez nich władzę sądowniczą. Wzywa do przywrócenia równowagi między władzą ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą, aby demokracja mogła funkcjonować w sposób właściwy.
Zarówno krytyka lorda Sumptiona, oraz kontrowersje wokół orzeczeń TSUE wskazują na szerszy problem rosnącej roli sądów w kształtowaniu polityki oraz na napięcia między suwerennością państw narodowych a kompetencjami organów unijnych.
Trzeba tutaj przywołać nieżyjącegoprof. Piotra Winczorka (1943 – 2015), prawnika i profesora Uniwersytetu Warszawskiego, który przez całą swoją karierę naukową wskazywał na istotny dylemat w systemach demokratycznych:
jak zapewnić niezawisłość sędziów, nie odbierając im jednak odpowiedzialności przed społeczeństwem.
ProfesorWinczorek podkreślał, że sądownictwo w demokratycznym państwie nie może być absolutnie oderwane od społeczeństwa, ponieważ
sędziowie, choć muszą być niezawiśli, to jednak pełnią swoją rolę w ramach systemu sprawiedliwości, który służy obywatelom.
Niezawisłość sędziów oznaczać ma ich niezależność od wpływów politycznych i innych nacisków, ale nie powinna oznaczać całkowitej niezależności od społeczeństwa, czyli powinni być odpowiedzialni za swoje decyzje przed obywatelami. Oznacza to, że istnieje potrzeba kontroli społecznej nad funkcjonowaniem wymiaru sprawiedliwości, by unikać sytuacji, w których władza sądownicza staje się niekontrolowana i nieodpowiedzialna.
Kontrola społeczna nad sądownictwem nie oznacza ingerencji w orzeczenia sędziów, ale nadzór nad procesami wyboru sędziów, ich oceną i odpowiedzialnością za działania. W tym kontekście profesor Piotr Winczorek podkreślał rolę polskiego parlamentu, który
ma prawo uchwalać przepisy prawne i ustanawiać procedury, a takżeorganów samorządu sędziowskiego, które powinny dbać o niezależność sędziów, ale również o transparentność i sprawiedliwość w całym systemie.
Zasada trójpodziału władzy
Władza sądownicza, mimo swojej niezawisłości, działa w ramach – i trzeba głośno o tym pisać, mówić i krzyczeć we współczesnej Polsce! – JEDNAK (!!!) trójpodziału władzy, który ma na celu wzajemne hamowanie się i kontrolowanie władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej.
Jeśli władza sądownicza jest całkowicie odcięta od jakiejkolwiek formy kontroli społecznej, może to prowadzić do nadużyć władzy, braku transparentności oraz oddalenia sędziów od oczekiwań i potrzeb społeczeństwa.
Ważnym elementem kontroli społecznej nad sądownictwem jest rola i aktywność medióworazopinii publicznej, które mogą ścigać nieprawidłowości, ujawniać przypadki niewłaściwego zachowania sędziów i wszelkie niezgodności z prawem.
Piotr Winczorek zaznaczał, że społeczeństwo nie powinno pozostać bierne wobec działań wymiaru sprawiedliwości, ale także podkreślał, że takie działania muszą odbywać się w ramach poszanowania zasad niezawisłości i uczciwości sądów.
Przykłady kontroli społecznej nad sądownictwem czy jej zaprzeczenie
Co z wyborem sędziów?
W Polsce, przed reformami sądownictwa wprowadzonymi w ostatnich latach przez PiS i Zjednoczoną Prawicę, to środowisko sędziowskie samo wybierało swoich przedstawicieli do Krajowej Rady Sądownictwa, co (rzekomo – mój dopisek) „zapewniało większą autonomię sądownictwa i nadzór społeczny”.
Procedury oceny sędziów
W wielu krajach sędziowie są poddawani ocenie efektywności pracy (dla przykładu przez samorządy sędziowskie, organizacje prawnicze), co pozwala zapewnić, że sądy działają zgodnie z oczekiwaniami społecznymi.
Warto pójść dalej i zmieniając fundamenty ustrojowe prawne Polski umożliwić obywatelom wybrać sędziów i prokuratorów!
Prof. Piotr Winczorek wskazywał, że w systemach demokratycznych niezawisłość sądów powinna być równoważona przez szeroką kontrolę społeczną, aby uniknąć odcięcia wymiaru sprawiedliwości od realiów i oczekiwań obywateli.
Chociaż sędziowie muszą być chronieni przed naciskami zewnętrznymi, to jednak zdecydowanie powinni działać w ramach zasady przejrzystości, a ich działania powinny być monitorowane przez społeczeństwo i odpowiednie instytucje, by zapewnić sprawiedliwość i zgodność z normami społecznymi.
W finale tego podrozdziału dwa cytaty:
“Sądy muszą działać w ramach prawa stanowionego, a nie ponad nim”, to słowa Alana Dershowitza. Przytoczę jeszcze wypowiedź Antonina Scalii, zmarłego w 2016 jednego z najważniejszych sędziów w historii sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych: “Nie ma większego zagrożenia dla demokracji niż sądy, które stają się władzą ustawodawczą”.
Lewicowy marsz przez instytucje – czysta metoda destrukcji
Współczesna XXI – wieczna lewicowość coraz bardziej odchodzi od tradycyjnej i dobrze nam znanej ze szkół (starych i dobrych) definicji skupienia się na ekonomii i klasie społecznej, przesuwając środek ciężkości w stronę progresywnych postulatów dotyczących spraw społecznych i kulturowych.
Lewica XXI wieku mówi o sobie z dumą, że walczy “o równość, inkluzywność i ochronę praw jednostki przed opresją struktur społecznych”. Ja twierdzę, że wymazuje każdy segment starego porządku świata i wartości niezmiennych.
Lewicowy marsz przez instytucje to strategia, która z powodzeniem realizuje swoje cele od ponad już pięciu dekad, a dziś jest bardziej skuteczna niż kiedykolwiek. Współczesny marksizm nie potrzebuje już rewolucji ulicznych, barykad i dramatycznych przewrotów. Wystarczy konsekwentne przejmowanie kluczowych instytucji: sądownictwa, mediów, edukacji oraz korporacji.
Pod hasłami walki z faszyzmem, tak zwaną „mową nienawiści” i obrony praw człowieka dokonuje się dramatyczna rewolucja kulturowa, której celem nie jest równość czy sprawiedliwość, ale całkowita przebudowa społeczeństwa według utopijnych, a zarazem totalitarnych wzorców.
Przemiany te są często przedstawiane jako konieczne i nieuniknione – wszakże sprzeciw wobec nich oznacza etykietę „wroga postępu”.
To właśnie dzięki tym mechanizmom społeczeństwa zmuszane są do akceptowania kolejnych absurdów – od uznawania kilkudziesięciu płci po promocję ideologii gender w szkołach czy seksualizację dzieci. Donald Trump jest wrogiem, bowiem powiedział temu stanowcze nie!
Jednym z najbardziej niebezpiecznych narzędzi tej strategii jest system sprawiedliwości. Sądy, zamiast bronić obywateli przed naruszeniami praw i wolności, coraz częściej służą jako narzędzie ideologicznej inżynierii społecznej.
Przykłady? Liczne procesy, które odwołują się do pokazowych z czasów komunizmu, przeciwko osobom sprzeciwiającym się ideologii LGBT, cenzura niepoprawnych poglądów pod pretekstem walki z „mową nienawiści” czy spektakularne wyroki wymierzone w tych, którzy ośmielili się publicznie powiedzieć, że mężczyzna nie może być kobietą.
Media, te dumne media niegdyś uznawane za czwartą władzę, które strzegły interesy obywateli, stały się tubą propagandową nowej ideologii. Szerzenie jedynej słusznej narracji, niszczenie oponentów społecznych, eliminowanie z przestrzeni publicznej niewygodnych myślicieli – oto metody, które nie mają nic wspólnego z wolnością słowa czy pluralizmem poglądów. Każdy, kto się sprzeciwia, jest momentalnie dehumanizowany, nazywany jest bez pojęcia i śladu historycznej faktografii „faszystą” lub „skrajną prawicą”, a następnie poddawany medialnemu linczowi.
Jeszcze skuteczniej przebiega ofensywa na froncie edukacyjnym. Przejęcie programów nauczania przez aktywistów lewicowych – przykład minister Nowackiej jest jak najbardziej wzorcowy – sprawia, że młode pokolenia nie są już uczone krytycznego myślenia, ale otrzymują gotowe zestawy jedynie słusznych poglądów.
Wmówienie młodzieży, że nauka matematyki może być „rasistowska”, a biologia jest „społecznym konstruktem”, to nic innego jak systematyczna dezinformacja i oszustwa prowadzące do tworzenia pokoleń ludzi odciętych od rzeczywistości i racjonalnych podstaw wiedzy,
Korporacje, kiedyś skupione tylko na pomnażaniu zysków, dzisiaj dołączyły do tego marszu, stając się głównymi sponsorami ideologii progresywnej. Wymuszana poprawność polityczna, obowiązkowe szkolenia z „białego przywileju”, promowanie ideologii gender wśród pracowników, poprawianie historii i dzieł literatury to tylko niektóre z narzędzi stosowanych przez wielki biznes.
Warto też zauważyć, że te same korporacje, które tak chętnie angażują się w „tęczowe” kampanie na Zachodzie, w krajach takich jak Chiny, Iran, Nigeria czy Arabia Saudyjska zdają się tracić zapał do promocji progresywnych idei.
Ostateczny cel tej strategii jest jasny. To całkowite przeobrażenie społeczeństwa, wymazanie tradycyjnych wartości i stworzenie nowego człowieka: bez korzeni, bez tożsamości, bez możliwości buntu i bezsilnego w swojej głupocie rozumienia i pojmowania.
Lewicowy marsz przez instytucje to metoda destrukcji, która nie niszczy budynków, ale fundamenty cywilizacji. A współczesne sądy temu sprzyjają!
Wpływ ideologii na współczesne instytucje i edukację
Współczesne zmiany w sferze edukacji, polityki i kultury pokazują, jak ideologie kształtują rzeczywistość, często w sposób, który budzi kontrowersje i sprzeciw zdecydowanej większości społeczeństwa, ale biernego i milczącego ku swojej zagładzie (niestety).
Dostrzec to można zarówno w teorii, jak i w praktycznych decyzjach podejmowanych przez rządy, szczególnie europejskie, oraz instytucje. Przyjrzyjmy się kilku głównym koncepcjom oraz ich autorom, którzy wpłynęli na ten stan rzeczy.
Herbert Marcuse i jego „Represyjna tolerancja”
Herbert Marcuse, filozof i socjolog związany z marksistowską Szkołą Frankfurcką, w swoim eseju „Represyjna tolerancja” stwierdził, że
lewica powinna wykorzystywać instytucje do uciszania konserwatywnych i prawicowych głosów.
Jego zdaniem prawdziwa wolność i równość mogą zostać osiągnięte tylko wtedy, kiedy „dominujące, reakcyjne narracje zostaną zdławione”. Te słowa brzmią niczym credo Feliksa Dzierżyńskiego!
W praktyce możemy to obserwować dziś w wielu krajach, gdzie instytucje akademickie, media oraz korporacje ograniczają debatę publiczną poprzez cenzurę i nakładanie wędzidła stygmatu „mowa nienawiści” na pewne treści oraz eliminację dyskusji na kontrowersyjne tematy.
Znakomitym przykładem uprawiania tego typu polityki może być decyzja duńskich władz z 2021 roku o usunięciu ze szkół podręczników podkreślających binarność płci. To przejaw wpływu ideologii na edukację i prawodawstwo.
Usuwanie tradycyjnych koncepcji płciowych na rzecz nowoczesnych teorii to jeden z przejawów zmian zachodzących na Zachodzie, gdzie idee różnorodności i inkluzywności są wykorzystywane do przekształcenia systemu edukacyjnego.
Antonio Gramsci i podstępna strategia infiltracji
Teraz Antonio Gramsci i jego „rewelacje”. Ten włoski filozof marksistowski, tak ukochany przez elity Unii Europejskiej i brukselskiej „śmietanki” uważał, że
„najlepszym sposobem przejęcia władzy nie jest rewolucja, ale infiltracja”.
Jego teoria hegemonii kulturowej zakładała, że kontrola nad społeczeństwem może być osiągnięta poprzez stopniowe przejmowanie instytucji kulturowych: mediów, szkół i uniwersytetów, muzeów i wydawnictw literackich. Ta strategia, stosowana przez dekady, doprowadziła do sytuacji, w której wiele współczesnych instytucji promuje tylko idee „nowe” i skutecznie marginalizuje te konserwatywne i „stare”.
Jordan Peterson, psycholog i publicysta, w swoich analizach wskazuje na zmiany w mechanizmach kontroli społecznej. Twierdzi, że
„dawniej tyrani kontrolowali ludzi siłą, dziś robią to za pomocą ideologii”.
Peterson wskazuje na niebezpieczeństwo narzucania jednolitej narracji przez dominujące instytucje, co prowadzi do ograniczenia wolności myślenia i debaty publicznej.
Na koniec tego rozdziału smutne memento Douglasa Murraya, brytyjskiego pisarza i dziennikarza, który od dawna ostrzega przed stopniowym przejmowaniem zachodnich instytucji przez ideologie lewicowe. Twierdzi, że
„marksizm kulturowy przejmuje Zachód metodą salami – po kawałku”.
Oznacza to, że zmiany nie zachodzą nagle, lecz są wprowadzane stopniowo, co utrudnia opór i pozwala na głębokie przeobrażenie struktur społecznych i kulturowych.
Zebrane przeze mnie cytaty wskazują, że współczesne zmiany w polityce, edukacji i mediach nie są przypadkowe, ale wynikają z długofalowych strategii ideologicznych. Debata na temat ich wpływu jest kluczowa, ponieważ dotyczy podstawowych wartości, takich jak wolność słowa, edukacja i kształtowanie przyszłych pokoleń.
Czy mamy do czynienia z naturalnym rozwojem społecznym, czy też z kontrolowaną transformacją – to pytanie pozostaje otwarte. – Tomasz Wybranowski.
Unia Europejska i zaplanowana centralizacja władzy
Transformacja Unii Europejskiej, która zmierza w kierunku centralizacji władzy nie jest przypadkowym procesem, ale wynikiem świadomego projektu, który opiera się na przekonaniu, że scentralizowana, biurokratyczna machina powinna zarządzać wszystkimi aspektami życia, eliminując rolę państw narodowych. Realizacja tego celu odbywa się poprzez wprowadzanie mechanizmów takich jak chaos prawny, kontrola sądowa oraz narzędzia finansowego, prawnego i medialnego nacisku. W efekcie społeczeństwa mogą nie dostrzegać, jak stopniowo tracą wpływ na swoje państwa.
Orędownikiem głębszej integracji był Jean-Claude Juncker, były przewodniczący Komisji Europejskiej (2014–2019). W swoim orędziu o stanie Unii z roku 2018 roku mówił o „godzinie europejskiej suwerenności”, sugerując, że państwa członkowskie powinny działać bardziej wspólnie, aby sprostać globalnym wyzwaniom.
Juncker argumentował, że tylko zjednoczona Europa może skutecznie stawić czoła takim mocarstwom jak Chiny czy Stany Zjednoczone. To Juncker był autorem „mechanizmu praworządności”.
Mechanizm praworządności – gilotyna kontroli nad państwami członkowskimi
Wprowadzenie mechanizmu praworządności w UE trzeba wprost postrzegać jako sposób na podporządkowanie państw niezgadzających się z ideologią Brukseli i jej wolą. Mechanizm ten pozwala na monitorowanie i ocenę – niestety dowolną – przestrzegania zasad praworządności w państwach członkowskich, a w skrajnych przypadkach na zastosowanie sankcji finansowych. Krytycy, których na szczęście przybywa, uważają, że jest to narzędzie wywierania presji na rządy, które nie podążają za głównym nurtem polityki unijnej.
Nigel Farage, brytyjski polityk i jeden z głównych architektów Brexitu, wielokrotnie krytykował biurokrację UE. Podkreślał, co denerwowało salony brukselskie, że
eurokraci nie są wybierani, a rządzą!
Farage wskazuje na deficyt demokratyczny w strukturach unijnych! Oto bowiem niewybrani przez obywateli urzędnicy mają zbyt dużą władzę, co prowadzi do alienacji społeczeństw od procesów decyzyjnych w UE.
Jednym z najgłośniejszych krytyków centralizacji Unii jest Viktor Orbán, premier Węgier. Twierdzi, że
Unia Europejska zmienia się w imperium, które chce podporządkować sobie państwa członkowskie.
Orbán ostrzega przed utratą suwerenności narodowej na rzecz ponadnarodowych struktur, twierdząc stanowczo, że decyzje dotyczące poszczególnych krajów powinny być podejmowane przez ich obywateli, a nie przez brukselskich biurokratów.
Unieważnianie państwa narodowego na przykładzie Polsce – rzecz o zrewoltowanych sędziach…
Czy to naprawdę przypadek, że to właśnie w Polsce toczy się najbardziej brutalna bitwa o niezależność sądownictwa? A może jest w tym coś znacznie głębszego, coś, co ma na celu osłabienie suwerenności Polski, zmniejszanie wpływu obywateli na kształtowanie własnego państwa i tego, co się z nim dzieje!?
Sędziowie, którzy powinni być strażnikami prawa, a także znakomitą i szanowaną częścią politycznych elit, odgrywają niestety kluczową rolę w rozmontowywaniu fundamentów polskiej państwowości. Ich działania zdają się prowadzić nas na smycz Brukseli i globalnych interesów, odcinając Polskę i jej obywateli od jej narodowej tożsamości, kodu kulturowego, ale przede wszystkim decyzyjności.
Nie jest przypadkiem, że to w Polsce, będącej jednym z ostatnich bastionów oporu wobec unijnego centralizmu, toczy się totalna wojna o sądownictwo. Tylko w Polsce wymiar sprawiedliwości stał się polem walki o przyszłość nie tylko państwa, ale i całego narodu.
W tym kontekście nie możemy zapominać o kluczowej roli, jaką odgrywają unijne instytucje, w tym Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej – TSUE. W 2021 roku TSUE nałożył na Polskę gigantyczne kary finansowe za przeprowadzone reformy sądownictwa. To kara, która nie tylko obciążyła polski budżet, ale także pokazała, jak sądy unijne mogą być wykorzystywane jako narzędzie nie nacisku, ale UCISKU politycznego, a nie organ sprawiedliwości. Polska, mimo suwerenności, jest zależna od decyzji zagranicznych ciał i dworów.
„Prawo nie jest już wyrazem woli narodu, ale bronią w rękach globalnych elit”, powiedział kiedyś cytowany już Victor Orbán. I trudno się z nim nie zgodzić skoro prawo jest już narzędziem globalnej dominacji, a nie zabezpieczeniem interesów obywateli danego państwa.
Polski system prawny, zamiast być tworzony przez Polaków i dla Polaków, staje się coraz bardziej poddany obcym wpływom i interpretacjom.
Zbigniew Ziobro, były minister sprawiedliwości, przestrzegał, że „Polska nie może pozwolić sobie na to, by o jej prawie decydowali urzędnicy z zagranicy”. Jego słowa mają szczególne znaczenie w kontekście rosnącego wpływu Brukseli i międzynarodowych organizacji na polski system prawny. A przecież to w polskiej tradycji prawnej, sądy powinny być nie tylko niezależne, ale także ściśle związane z interesami narodowymi i z wolą społeczną.
„Sędziowie w Polsce walczą nie o niezależność, ale o zachowanie swoich przywilejów” – te słowa Marka Jana Chodakiewicza trafnie ujmują całą istotę sporu.
Zamiast dążyć do usprawnienia systemu i jego rzeczywistej niezależności, część środowiska sędziowskiego koncentruje się na utrzymaniu swojego statusu, przywilejów i wpływów. Gdyby sędziowie naprawdę walczyli o niezależność, powinni zrezygnować z roli politycznych marionetek, które manipulują systemem prawnym na korzyść globalnych interesów. Zamiast tego, opór wobec reform, które miały na celu usprawnienie polskiego wymiaru sprawiedliwości, staje się polem do walki o osobiste przywileje i polityczne wpływy.
Bez realnej reakcji i czynnego oporu Polska może stać się jedynie wspomnieniem w podręcznikach historii. Kiesy zaś władza sądownicza zostaje całkowicie podporządkowana obcym interesom, wtedy wola narodu polskiego zostaje zignorowana.
Polacy tracą nie tylko kontrolę nad swoim systemem prawnym, ale także nad swoją przyszłością. Jeżeli nie zaczniemy działać, to nie tylko system sądowniczy, ale cała polska państwowość może zostać zapisana na stronicach historii. Bo jeżeli nie będziemy w stanie walczyć o nasze prawa, o naszą tożsamość i suwerenność, to powiemy chóralnie „ŻEGNAJ, POLSKO!”
Model polityczny, do którego zmierza transformacja Unii Europejskiej, w istocie opiera się na wdrażaniu narzędzi realnego przymusu i kontroli społecznej. Sami widzimy, że to prowadzi do opresyjnych mechanizmów wobec obywateli. Z owym narastającym zagrożeniem autorytarnych tendencji w zarządzaniu społeczeństwami Bruksela depcze demokrację i za nic ma obywateli.
Zwiększająca się centralizacja władzy politycznej i gospodarczej, w połączeniu z celowym osłabianiem konkurencyjności stwarza ryzyko załamania podstawowych filarów kontraktu społecznego. Osłabia konkurencyjność?! – ktoś wyśmieje mnie wskazując fundamenty i powody dla których powstała UE. A jak inaczej nazwać unijne regulacje, uprawianie polityki klimatycznej, która jest pozbawiona sensu (bo niewykonalna i wpędzająca w biedę) z niekorzystną polityką fiskalną?!
Zaczyna to rodzić niepokój oraz zaczyny oporu! Społeczeństwa, które mają poczucie, że ich interesy nie są reprezentowane – jak pokazuje historia – popadają w stan dezorientacji i niezadowolenia.
I właśnie dlatego, aby uniknąć destabilizacji władzy, jej kontestowania oraz poważnych konsekwencji społecznych, Unia Europejska wdraża rozbudowany aparat kontroli z przyzwoleniem na coraz wyraźniejszą ingerencję systemu sprawiedliwości w kwestie polityczne z coraz większym dążeniem do ograniczenia wolności obywatelskich. Jak nie pandemie, to wojna! Straszak zawsze się znajdzie na obywateli, którzy bojąc się oddadzą resztki wolnościowej godności.
To poletko (i nasze głowy) uprawiają teraz większość mediów w Polsce strasząc wojną. Tą samą rzeką płynie premier Donald Tusk z ministerialnymi przyległościami i „poselską policją polityczną”, która każe zamykać pod byle pretekstem opozycyjnych parlamentarzystów.
Presja na przestrzeń publiczną i indywidualną wolność jednostki wzrasta, ale mniemam, że to dopiero (niestety!) początek!
Centralizacja władzy i eliminacja suwerenności państw członkowskich
Unia Europejska podejmuje szereg działań, które mają na celu osłabienie autonomii krajów członkowskich, co przekłada się na dalszą centralizację władzy. Mechanizm warunkowości funduszy unijnych staje się narzędziem politycznego nacisku, wprowadzającym elementy przymusu w relacjach między instytucjami unijnymi a państwami członkowskimi.
Próby ograniczenia prawa weta, szczególnie w kontekście polityki zagranicznej czy kwestii obronności, mogą prowadzić do sytuacji, w której decyzje podejmowane na poziomie unijnym będą naruszać interesy narodowe poszczególnych państw. Na przykład, wprowadzenie unijnych podatków, coraz większa presja na powołanie wspólnej unijnej armii czy próby wdrażania wspólnej polityki fiskalnej to kroki w stronę unii politycznej, której efekt może być odwrotny do zamierzeń. Jak na dłoni widać, że to prowadzi do podziałów między krajami o różnych tradycjach gospodarczych i politycznych.
Rozbudowa mechanizmów kontroli społecznej
Polityka ESG i polityka klimatyczna stają się narzędziami, które w coraz większym stopniu kontrolują gospodarki państw członkowskich. Przykładem jest system unijnych certyfikatów energetycznych (CBAM) oraz ambitny plan Fit for 55, które narzucają standardy, mające na celu walkę ze zmianami klimatycznymi.
Ale efektem ubocznym takich działań jest wykluczenie małych i średnich przedsiębiorstw z rynku, które nie są w stanie sprostać wymaganiom ekologicznym, podczas gdy korporacje o globalnym zasięgu, powiązane z centralnym aparatem władzy, zyskują na konkurencyjności. Przemiany te mogą prowadzić do zmniejszenia innowacyjności i dynamizmu gospodarki.
A nadto rozwój cyfrowych walut banków centralnych, takich jak planowane cyfrowe euro, daje instytucjom centralnym możliwość pełnej kontroli nad transakcjami finansowymi obywateli. Przewiduje się już – i to jest groźne! – wprowadzenie mechanizmów, które mogą blokować wydatki na „niepożądane” cele, co rodzi obawy o ograniczanie osobistej swobody i prywatności obywateli.
Upolitycznienie systemu sprawiedliwości i cenzura
W wielu krajach UE, takich jak Niemcy, Francja czy Hiszpania, obserwujemy coraz silniejszą ingerencję sądownictwa w sprawy polityczne. W niektórych przypadkach dochodzi do eliminowania opozycji pod pretekstem naruszenia demokratycznych norm, co może skutkować dalszym osłabieniem pluralizmu politycznego. Zjawisko to przyczynia się do erozji demokratycznych wartości, w których władza sądownicza staje się narzędziem politycznym.
W kontekście mediów i przestrzeni publicznej, unijny „Akt o Usługach Cyfrowych (DSA)” stanowi próbę walki z tak zwaną dezinformacją. Ale ów akt również prowadzi do coraz większej cenzury i ograniczania wolności słowa. Niewygodne opinie, które nie pasują do narracji przyjętej przez instytucje unijne, mogą być już wykluczane z debaty publicznej, co zagraża podstawowym wolnościom obywatelskich.
Rozszerzanie uprawnień instytucji siłowych
Zwiększenie inwigilacji obywateli poprzez regulacje dotyczące dostępu do prywatnych wiadomości, takie jak planowana kontrola zaszyfrowanych komunikatorów przez UE, to kolejny kroki w stronę totalnej kontroli, zaś wprowadzenie regulacji dotyczących „zagrożenia wewnętrznego”stworzyć może liczne preteksty do użycia sił porządkowych przeciwko protestującym obywatelom, co w praktyce może prowadzić do brutalnego tłumienia sprzeciwu.
Przykładem tego rodzaju działań były brutalnie tłumione protesty rolników w Holandii, które pokazały, jak łatwo państwo używa siły w obronie politycznych decyzji a nie racji i dobra swoich obywateli.
Przemiany, które zachodzą w ramach Unii Europejskiej, zmierzają w stronę coraz bardziej scentralizowanego modelu politycznego, gospodarczego i jednej konkretnej idei, który prowadzi do osłabienia podstawowych praw obywatelskich. Wzrost mechanizmów kontroli społecznej, upolitycznienie sądownictwa oraz rozszerzanie uprawnień siłowych to tendencje, które tworzą opresyjny system.
Ale jak znaleźć równowagę między silną władzą centralną a wolnością jednostki, aby uniknąć kryzysu społecznego, politycznych napięć i protestów, których Europa nie widziała od stu prawie lat. Ktoś pamięta jeszcze Wiosnę Ludów?
Transformacja Unii Europejskiej nie jest już jedynie abstrakcyjnym, teoretycznym scenariuszem! To rzeczywisty, nieubłagany proces, który rozgrywa się na naszych oczach. Coraz większa centralizacja władzy, silniejsze dążenie do ograniczenia konkurencyjności, eliminowanie niezależnych mediów i wzmacnianie aparatu kontroli społecznej to nie kalki wspomnień z komunistycznego Związku Radzieckiego czy wizje przyszłości, ale mechanizmy, które są już wdrażane. Przemiany te, choć na pozór subtelne, prowadzą nas w stronę erozji fundamentów, na których opierała się zjednoczona Europa na Chrześcijańskich korzeniach opartych na Ewangelii i nauce Kościoła.
Skutek tej transformacji będzie opłakany! Bruksela nieuchronne prze ku załamaniu (a potem całkowitemu) zburzeniu tradycyjnego kontraktu społecznego, który łączył obywateli z instytucjami, a także zaufania.
Jeśli te mechanizmy będą kontynuowane, to Unia Europejska może znaleźć się na krawędzi swojego przetrwania. Wtedy Bruksela zmuszona będzie do sięgnięcia po narzędzia przymusu i krwawej represji, aby utrzymać swoje status quo w rękach niewielkiej, wąskiej grupy decydentów.
Wtedy już nie będzie mowy o zjednoczeniu, lecz o brutalnej dyktaturze elit, które będą grały na czas, nie licząc się z obywatelami. To jest cena, jaką zapłacimy za tę nieodwracalną przemianę, która w końcu zdegraduje naszą wspólnotę do narzędzia w rękach nielicznych.
Jeden z ostatnich aktów tej walki i przeciągania liny dzieje się w Polsce.