Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Vilcabamba: To jest kraj dla starych ludzi i wszystkich przybyszów

Przyjezdnych wita zdjęcie uśmiechniętego, pomarszczonego staruszka i hasło: „Dodaj lat do swojego życia, dodaj życia do swych lat”. Podobno niektórzy dożywają tu stu dwudziestu lat, a liczni setki.

Są w Ameryce Południowej dwie doliny, w których występują blisko spokrewnione drzewa o halucynogennych właściwościach. Oba te drzewa, mimo że należą do różnych gatunków, noszą tę samą nazwę w języku quichuahuilco. W obu tych miejscach istnieją identycznie nazywające się miasteczka – Vilcabamba. Słowo bamba jest tożsame z pampą i oznacza po prostu łąkę.

Gdy przyjechałem do Vilcabamby, uderzyła mnie liczba gringos. W biznesowym centrum Quito pojawiały się w tłumie czasem jaśniejsze twarze. Tu zaś ciężko o Latynosa. Trochę ich jest. Pracują. A gringos siedzą w knajpach, chodzą po placu, sprzedają paciorki. Wielu z nich wygląda jak hippisi. Kobiet z małymi dziećmi jest na pewno większy procent niż w Europie.

 

Vie, Francuzka mieszkająca w Vilcabambie. Jej imię znaczy „życie”. Na zdjęciu ze swoim koniem Huckleberrym. Nie wszyscy są zmotoryzowani

 

Exodus ekspatów

– Dużo macie tu gringos? – zagadnąłem taksówkarza.

– E, teraz to nic. Rok temu było ich zdecydowanie więcej, ale wyjechali.

Mój hiszpański nie pozwalał mi na pociągnięcie tematu, a na zwykłe „dlaczego?” kierowca nie znalazł odpowiedzi. Musiałem porozmawiać z samymi gringos, żeby się czegoś dowiedzieć.

Od jednej osoby dowiedziałem się, że w zeszłym roku doszło do kilku porwań, napadów i mordów na ekspatach. Nie potrafiła mi jednak powiedzieć nic więcej. Ktoś inny, z kim rozmawiałem, zasugerował, że to nie były przypadkowe ofiary – sugerował porachunki gangsterskie. Dopiero Joy, Amerykanka mieszkająca w okolicach Vilcabamby od czterdziestu lat, rozjaśniła mi nieco sprawę.

Zdarzyło się rzeczywiście jakiś czas temu kilka takich sytuacji. Para Amerykanów została porwana przez ludzi, którzy wcześniej u nich pracowali. Uwolniono ich i zmuszono, by poszli do banku wypłacić pieniądze na własny okup. Bandyci grozili im i zabronili kontaktów z policją. Oczywiście napadnięci zignorowali groźby. Policja zachowała się bardzo profesjonalnie. Ujęto sprawców przy odbieraniu okupu, a nagrane rozmowy telefoniczne pozwoliły na dosyć sprawne posłanie ich za kratki.

Został zamordowany pewien człowiek – podobno uciekł z wybrzeża, gdzie zamieszany był w ciemne interesy. Dwoje innych ludzi zginęło, bo wdali się w spór z człowiekiem poszukiwanym za morderstwo w Amazonii. Sprawa skończyłaby się przed sądem, a tamten trafiłby za kratki. A że ekwadorskie prawo przewiduje 15 lat więzienia za zabójstwo, niezależnie od ilości ofiar, przestępca nie miał nic do stracenia.

Ostatnia sprawa była dosyć dziwna. Napadnięto włoskie małżeństwo w ich domu. Mężczyznę ciężko pobito, kobieta odniosła symboliczne obrażenia. Cała kwestia wydaje się dosyć podejrzana – ofiary milczą o sprawie, nie próbowały przedsięwziąć żadnych kroków prawnych.

Wszystkie te sytuacje sprawiły jednak, że wielu gringos, skuszonych wcześniej obietnicą długiego życia, porzuciło Vilcabambę.

 

Standardowy pojazd transportowy w Ekwadorze

 

Dolina długowieczności

Vilcabamba reklamuje się jako dolina długowieczności. Przyjezdnych wita zdjęcie uśmiechniętego, pomarszczonego staruszka i hasło: „Dodaj lat do swojego życia, dodaj życia do swych lat”. Podobno niektórzy dożywają tu stu dwudziestu lat, a liczni setki. No właśnie, podobno. Tak było jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Teraz jest to coraz rzadszy widok. Przed kilku laty obowiązywał przez jakiś czas zakaz przeprowadzania wywiadów ze staruszkami bez odpowiedniego zezwolenia władz. Oczywiście płatnego. Wszystkie pieniądze szły do kieszeni kogoś z ówcześnie rządzących.

Katarzyna, Polka mieszkająca w Ekwadorze od czterech lat, wymieniła jako główny powód swojego przyjazdu zdrowie. Czuje się lepiej, jedząc lokalne produkty, pijąc tutejszą wodę i oddychając andyjskim powietrzem, niż czuła się, mieszkając wcześniej w USA. Mówi, że żywność jest bardziej naturalna, bardziej sycąca, prawdziwsza. Opinie się powtarzają. Głównym wydarzeniem w życiu miasteczka jest targ organiczny w weekendowe poranki. Obok lokalnych rolników spotkać można też Adrianę z USA, sprzedającą kozie sery, które produkuje wraz ze swoim mężem Polakiem, czy małżeństwo krisznowców z Kazachstanu, którzy za „co łaska” karmią wegańskimi potrawami serwowanymi w liściu bananowca.

 

Banany na targu organicznym

 

Wielu ludzi głęboko wierzy w uzdrawiającą moc Vilcabamby. Przyjeżdżają tu ludzie nieuleczalnie chorzy, w zaawansowanym stopniu nowotworów, ale też ci, którzy po prostu zmagają się z jakimś problemem. Popyt napędza podaż – jest tu niezwykle łatwo o usługi akupunkturzysty, specjalisty od żywienia, szamana, chiropraktyka czy specjalisty od leczenia energią.

Kolorowy tłum

Hippisi, krisznowcy, weganie i ludzie jedzący tyko surowe mięso, hodowcy kóz, plantatorzy organicznej kawy, jogini i szamani, pijacy i ludzie, którzy regularnie zażywają ayahuascę – wszystkich ich można spotkać w Vilcabambie. Każdy jest ciekawy. Każdy niesie swoją historię. Są Amerykanie, są Francuzi prowadzący francuską piekarnię, jest kawiarnia należąca do Argentyńczyków, restauracja meksykańska prowadzona przez Julio rodem z Mexico City, są Niemcy, Rosjanie, Polacy, Australijczycy i Holendrzy. Niespełna sześciotysięczna populacja Vilcabamby stanowi niezwykłą mozaikę narodową i kulturową. Każdy dodaje coś od siebie, razem tworząc unikalne miejsce.

Nicolasa poznałem na głównym placu Vilcabamby. Jest Argentyńczykiem. Od kilku lat podróżuje. Aktualnie wraca z Kolumbii do Argentyny na rowerze. Próbuje sprzedać w Vilcabambie drewniane łyżki oraz torebki i bransoletki z włókna palmy, bo wie, że w Peru będzie mu trudniej. Opowiedział mi, jak czasem udaje mu się, na przykład w Vilcabambie, znaleźć nocleg za darmo bądź w zamian za jakąś przysługę. Poczęstował mnie kolumbijskim papierosem. Postanowiłem wspomóc go w wyprawie i zaprosiłem na kolację. W ramach podziękowania podarował mi drewnianą łyżkę.

 

Nicolas i jego łyżki

To miasteczko niesie pewne zagrożenie – można w nie wsiąknąć. Miałem tu spędzić dwa dni, zostałem dwa tygodnie. Mógłbym zostać dłużej, choć na spisanie wszystkich historii i tak pewnie zabrakłoby mi czasu.

 

Po ulicach Vilcabamby chodzą psy. „Żaden z nich nie jest bezdomny” powiedział mi ktoś. „Każdy ma właściciela, każdy wie, który pies jest czyj”

Zapraszam serdecznie do śledzenia mojego bloga www.pbobolowicz.pl i profilu na Facebooku „Spod Kapelusza”.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod kapelusza / Czasem ludzie zmieniają plany i nie przyjeżdżają – o szukaniu złota w Andach

Rozbijałem łupkowe skały, pękały od uderzeń pełne rudy żelaza kryształy kwarcu. Podobno jeszcze głębiej w ziemi, we wnętrzu góry, znaleźć można też złoto i nie mówię tu o skarbach Inków.

Przyjechałem jeszcze nie do końca obudzony na dworzec docelowy w mieście Loja gdzieś przed szóstą rano. Zacząłem szukać autobusu do Vilcabamby. Był. Kupiłem bilet w kasie, zapłaciłem 0,20$ przy przejściu na stanowiska (opiszę kiedyś dokładniej funkcjonowanie komunikacji w Ekwadorze, bo to obszerny temat) i doczłapałem z plecakiem na sam koniec strefy postojowej autobusów. Mojego jeszcze nie było.

Nie minęły dwie minuty, gdy zjawiła się sięgająca mi trochę wyżej niż do łokcia staruszka tachająca dwa wielkie wory. Położyła je pod ścianą i coś do mnie powiedziała. Zakomunikowałem, że nie rozumiem, ale nie przeszkodziło jej to wydać kolejnych dyspozycji odnośnie do worów i pójść po więcej. Potem zostawiła wszystkie sześć i zniknęła. Nadjechał autobus. Domyśliłem się, że wory trzeba zapakować, więc już miałem zacząć, gdy wróciła staruszka. Ulżyło mi. Zapakowaliśmy bagaż (wory były ciężkie jak nieszczęście i zawierały chyba ziemniaki), a ja utwierdziłem się w przekonaniu, że rozumiem po hiszpańsku.

Półtorej godziny później wyładowałem ziemniaki z autobusu i podążyłem na uginających się nogach z moim plecakiem i trzema torbami zawieszonymi na szyi za szybkonogą staruszką, trzymając po dwadzieścia kilo ziemniaków w każdej ręce.

 

Steve to nie Steven

Godzina ósma rano, sobota. Miasteczko duchów i taksówkarzy, z niecałymi siedmioma tysiącami mieszkańców. Sprawdzam wiadomości w telefonie. Żadnego odzewu od Judith i Stevena. Rozmawiałem z nimi przez portal helpx.net w czwartek. Zostawiłem mój numer. Mieli zabrać mnie z Vilcabamby na swoją farmę. Wchodzę na stronę, jest wiadomość. Z czwartku. Nie widziałem jej. Próbuję pisać, dzwonić na numery podane na ich profilu jako kontaktowe. Bez skutku. Poczekałem jeszcze trochę, zjadłem i postanowiłem samemu dostać się na farmę. Mapka z Google na profilu przedstawiała punkt pośrodku plamy zieleni, bez ani jednej drogi czy nawet ścieżki. Cóż, kto ma wiedzieć, jeśli nie taksówkarze. Poszedłem, zapytałem o Stevena.

– Steve, si, hay un Steve! – odpowiedział taksówkarz. Steve. No dobra, może to to samo co Steven. Jadę. Trzy dolary. Normalnie biorą 3,5$, ale lubią Steve’a, więc ode mnie wezmą 3$. Jasne.

Wylądowałem przed bramą z wyciętymi podobiznami Inków. Za bramą mostek, z tyłu jakiś dom i kawałek ziemi. Farma organiczna? No właściwie może być. Pusto. Spojrzałem na zegarek. Dochodzi południe. Może jeszcze nie wrócili z miasteczka. Siedziałem i próbowałem czytać „Braci Karamazow”, ale średnio mi się chciało. Wziąłem aparat i zacząłem polowanie. Wokół mnie latały niebieskie, pomarańczowe i żółte ptaki. I zdecydowanie nie dawały się fotografować. Może gdybym miał dłuższy obiektyw…

 

Żółty ptak. Zdecydowanie uchyla się przed aparatem

 

Przyjechał biały pick-up. Ze środka wysiadł młody facet, nie będący raczej ani Stevenem, ani tym bardziej Judith. Mówił po angielsku. Okazało się, że z tym Stevem to w sumie prawda, tylko nieaktualna. Mieszkał taki, ale już nie mieszka. I Steve, a nie Steven. Otworzyłem właścicielowi bramę z Inkami, a on obiecał mi zamówić taksówkę.

 

Miałem tam dotrzeć

Trafiłem na taksówkarza, który też mówił po angielsku! Święto! Wyjaśniłem mu, dokąd chcę jechać. Byłem nawet na dobrej drodze, ale brakło kilku kilometrów i długiej wspinaczki pod górę. Zrozumiałem dlaczego wszystkie taxi w Vilcabambie to pick-upy z napędem na cztery koła. Wszedłem przez drewnianą bramę na czyjąś posesję i zacząłem nawoływać.

 

Łajka. Pies Judith i Stevena. Swoją drogą 3 listopada przypada 60. rocznica wystrzelenia w kosmos Sputnika 2 z psem Łajką na pokładzie

 

Wyskoczył na mnie owczarek niemiecki.

– Layka, no! Es un amigo! – krzyknęła siwiejąca, niegdyś blond, kobieta.

– Cześć! Jestem Piotr, z portalu heplx.

Kobieta zrobiła wielkie oczy.

– Jak tu trafiłeś? Nikt nas nie może znaleźć. Nie odpisywałeś, myślałam, że nie przyjedziesz. Ludzie czasem zmieniają plany i nie przyjeżdżają, a nie wszyscy są na tyle uprzejmi, żeby uprzedzić.

– Ja bym uprzedził – powiedziałem. – Jakoś dotarłem, miałem trochę szczęścia.

– Jeśli dotarłeś, to znaczy, że miałeś dotrzeć. Choć, pokażę ci pokój.

 

Mój pokój. Tylko siąść i pisać

 

Z kilofem po złoto

Judith pokazała mi swoją farmę. Ma na niej kawę, mandarynki, pomarańcze i cytryny. Kawa była już zebrana, a cytrusy jeszcze niedojrzałe, więc robota w sadzie odpadała. Mogłem budować płot albo zająć się budową domu. Właściwie mógłbym pewnie znaleźć coś innego, ale ani ja nie miałem jakichś szczególnych pomysłów, ani Judith potrzeb.

– Wiesz, jak poziomować grunt? – zapytała mnie Judith.

– Oczywiście – odpowiedziałem, nie mając żadnego doświadczenia w tym zakresie, ale wierząc, że mój zdrowy rozsądek wystarczy.

Wziąłem z szopy szpadel i poszedłem równać grunt na terenie wykarczowanym przez mojego poprzednika. Początek nie był trudny. Po pół godzinie pracy doszedłem do wniosku, że szpadel to za mało. Wróciłem z kilofem. Praca szła łatwiej. Kilofem odcinałem kolejne kawałki skalistego gruntu, a szpadlem odrzucałem je za siebie, tworząc nasyp powiększający moją półkę w zboczu od dołu. Rozbijałem łupkowe skały, pękały od uderzeń pełne rudy żelaza kryształy kwarcu. Podobno jeszcze głębiej w ziemi, we wnętrzu góry znaleźć można też złoto i nie mówię tu o skarbach Inków. Andy powstały na granicy dwóch płyt, z których jedna naszła na drugą, odsłaniając bogate złoża. My jednak znajdowaliśmy się na jej wierzchu, więc dobicie się do nich wymaga naprawdę głębokiego kopania. Ja jednak byłem nieugięty. Pracowałem w sumie ponad dwadzieścia godzin przez cały pobyt na farmie Judith. Wykopałem dół długi na ponad siedem, a szeroki na trzy i pół metra. Złota nie znalazłem.

 

Poszukiwacz złota. Znaczy ja w stroju roboczym

 

Jeszcze dalej od cywilizacji

Mąż Judith, Steven, jest terapeutą uzależnień. Realizuje swój autorski program, zabierając ze sobą grupki na farmę. Często towarzyszy mu jeden czy dwóch psychoterapeutów, uczących się tejże metody. Nie poznałem Stevena, bo przebywał w Quito – grupa była zbyt duża, by mógł pozwolić sobie na zabranie ich do domu. Judith jest malarką. Uczy również jogi w Vilcabambie.

Judith opowiedziała mi, że kiedyś żyli jeszcze dalej od cywilizacji, gdzieś w lasach Arizony, prawie godzinę jazdy polną drogą od cywilizacji (rozumianej jako sklep). Wyprowadzili się jednak ze Stanów Zjednoczonych około osiem-dziesięć lat temu ze względu na głęboką niezgodę na kierunek zmian politycznych na Zachodzie.

 

Dom podniesiony z ruin

 

Gdy kupili ziemię, dom był ruiną. Sami odbudowali go i doprowadzili do stanu umożliwiającego zamieszkanie. Przyciągnęli wodę, tworząc doskonalony przez lata system, z którego działaniem miałem okazję zapoznać się, gdy przestał działać.

– Ciśnienie jest słabe. Idę sprawdzić, czy woda płynie z góry. Chcesz zobaczyć, jak to wygląda?

 

Trzy zbiorniki

Nie wahałem się ani chwili. Judith wytłumaczyła mi system. Woda płynie z ujęcia położonego nieco dalej w górach (około godziny marszu). Wypełnia cementowy zbiornik (niecały kwadrans marszu). Dalej płynie do oddalonego jakieś siedem minut od domu zbiornika niebieskiego, skąd przelewa się do dwóch czarnych. Jeden z nich jest stale w użyciu, a drugi służy jako żelazna rezerwa, pozwalająca przetrwać bez dostaw dłuższy czas. Niegdyś był tylko jeden zbiornik, niebieski, i przerwa w dostawie wody oznaczała, że zostawali kompletnie bez niej.
Przeszliśmy całą drogę, zaglądając po drodze do każdego ze zbiorników. Ostatni z nich, cementowy, znajdował się na polu, na którym pasły się krowy. A przynajmniej z daleka myślałem, że to krowy.

 

Zdecydowanie nie krowy. A było tych byków całe stado

 

– Albo rura jest uszkodzona, albo coś ją zapchało. Zadzwonię dzisiaj i to zgłoszę. Ale jutro albo pojutrze powinni to naprawić i tak. Cały system jest sprawdzany co tydzień.

Kolejnego dnia był piątek. Wyruszyłem na małą przechadzkę, która okazała się prawdziwą wyprawą i o której napiszę z pewnością wpis. Po drodze znalazłem jednak usterkę – w rurze była dziura, a woda sikała radosnym strumyczkiem na drogę, zamiast płynąć do kranu Judith. Minąłem nieco dalej dwóch mężczyzn. Nieśli nieduże pakunki. Gdy wróciłem, woda już była. Co tydzień ktoś musi przejść całą długość rury, sprawdzając, czy nie wymaga ona napraw. Nikt nie mówił, że życie w Andach jest łatwe.

 

Przez cały pobyt u Judith miałem ochotę spać. Czytałem dużo, sporo pisałem i bardzo dużo spałem. Może to powietrze, może ciężka praca, a może po prostu oderwane od rzeczywistości miejsce ukryte w górach, które pozwala się zrelaksować.

 

Zachód słońca. Spektakl codziennie o osiemnastej

 

Po więcej moich tekstów zapraszam na bloga – www.pbobolowicz.pl. Również w wersji anglojęzycznej.

 

Piotr Mateusz Bobołowicz

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Otavalo w Ekwadorze: Kraina rzemieślników, wulkanów i jezior

Inną atrakcją Otavalo jest cotygodniowy targ zwierząt. Ale nie psów czy kotów. Można kupić krowę, owcę, prosiaka czy konia. Czasem psa, chociaż tych szwenda się tyle, że pewnie mało kto je sprzedaje.

– Tu hodują róże – powiedział Fernando, z którym jechałem do Otavalo. Miałem nocować u jego córki w Quito (znalazłem nocleg przez portal Couchsurfing.com), ale zmarła jej babcia ze strony mamy i rodzina zjechała się do domu. Ojciec przywiózł jej brata, a sam wracał do Cotacachi. Zabrał mnie ze sobą na północ.

Mówiliśmy po francusku. Fernando żył przez lata w Szwajcarii i Belgii. Angielskiego używał tylko do kontaktów z klientami z USA – był architektem – którzy wybrali senne Coatacachi na miejsce emerytury.

– Ile kosztuje róża w Polsce?

– Około dolara – odpowiedziałem.

– Tu możesz mieć za to bukiet dwudziestu czterech. Może nie najładniejszych, bo te idą na eksport, i potem płacicie za nie dolara za sztukę.

Rzeczywiście, przy drodze stały stragany z różami. A dalej zaczynały się foliowe tunele oddzielone od drogi wysokimi, czasem na kilka metrów, płotami z jakiegoś dziwnego drewna. Ciężko było to jakoś sensownie sfotografować.

 

Przydrożne róże i inne kwiaty

 

Targi w Otavalo

Plaza de los Ponchos, czyli Plac Ponczo, to w istocie targ nastawiony głównie na turystów. Co ciekawe, wcale ich tam wielu nie widziałem. Pomiędzy straganami pełnymi koców, toreb, kapeluszy i różnego innego rękodzieła przechadzała się jakaś para Niemców i może ze dwoje Amerykanów (tych z USA oczywiście – Ekwadorczycy to też Amerykanie w pewnym sensie). W końcu znalazłem ponczo wykonane podobno z wełny alpaki za całkiem przyzwoitą cenę nieco ponad 20 dolarów. Moim łamanym hiszpańskim wytłumaczyłem niziutkiej Indiance, że wrócę po nie później. Wróciłem, bo gdzie kupić ponczo, jak nie w Otavalo, które słynie ze swoich tekstyliów?

 

Poncza, koce, szale – cena podlega negocjacji

 

Inną atrakcją Otavalo jest cotygodniowy targ zwierząt. Ale nie psów czy kotów. Można kupić krowę, owcę, prosiaka czy konia. Czasem psa, chociaż tych szwenda się tyle, że pewnie mało kto je sprzedaje. Moje pytanie brzmi: czy da się kupić lamę? Myślę, że to jedyne zwierzę, jakiego zakup mógłbym rozważyć. No, ewentualnie alpaki. Niestety targ jest w soboty, a nie mogłem sobie pozwolić na zostanie tam tak długo. Nie będę miał własnej lamy.

Odwiedziłem w Otavalo dwa kościoły – pw. św. Franciszka – San Francisco – i kościół ojców franciszkanów pod wezwaniem Jordanu – El Jordán. W tym pierwszym zwróciła moją uwagę niezwykła figura Chrystusa siedzącego na tronie w złotej szacie. W drugim Chrystus niosący krzyż miał na głowie nie tylko koronę cierniową, ale też taką, która na myśl przywodziła raczej koronę inkaskiego króla.

 

Indiański Chrystus

 

 

Wizyta w biurze informacji turystycznej

Od kilkunastu minut starałem się zrozumieć rozentuzjazmowanego człowieka po drugiej stronie biurka. Twierdził, że mówi po angielsku, ale ja słyszałem wciąż tylko hiszpański. Z drugiej strony na moje odpowiedzi w języku Szekspira reagował tylko dłuższymi potokami mowy Cervantesa, więc coś chyba rozumiał. Ja też coś rozumiałem. Kilka pytań nawet sformułowałem sam po hiszpańsku: „Dondé puedo comer bien, no caro?” Narysował mi coś na mapce – darmowym folderze dla turystów. Coś nawet napisał obok, ale pismo miał szkaradniejsze niż ja, więc musiałem polegać na rysunku. Zanim wyszedłem, poprosił mnie jeszcze, żebym wpisał się na listę turystów. Byłem może siódmy.

– O, jesteś z Polski! – ucieszył się. – Bardzo interesuję się historią; wojna, Niemcy, Holokaust.

Po chwili zastanowienia dodał: „El papa Karol Wojtyla”.

– Si, san Juan Pablo II – odpowiedziałem.

On się ucieszył, ja się uśmiechnąłem. Słyszał o Polsce o wiele więcej od innych napotkanych Ekwadorczyków.

Przy rzeczywiście dobrym jedzeniu oglądałem sobie mapkę okolic Otavalo i robiłem plany na dzień następny. Rozważałem najpierw pieszą wycieczkę do wodospadu, ale stwierdziłem, że dowiem się, ile kosztuje taksówka do Laguny Cuicocha (Laguna de Cuicocha). O miejscu tym wiedziałem wcześniej, bo gdy tylko zacząłem publikować na Instagramie zdjęcia z Ekwadoru, odezwało się do mnie biuro turystyczne, proponując wycieczkę (oczywiście bardzo drogą, taką dla opływającego w złoto gringo) do tejże laguny.

 

Rejs po kraterze wulkanu

Moja wycieczka kosztowała dziesięć dolarów w jedną stronę. Taksówkarz nie mówił po angielsku, a zanim pojechaliśmy w góry, musiał podrzucić gdzieś kobietę, która chyba była jego matką. Kierowca zapisał mi swój numer wraz z imieniem – Bolivar – i sugestywnym słowem TAXI na odwrocie czegoś, co prawdopodobnie jest formą paragonu ze stacji benzynowej.

Jezioro Cuicocha. W tle majestatyczna sylwetka wulkanu Imbabura

Laguna de Cuicocha znajduje się w rezerwacie Cotacachi-Cayapas, który nazwę wziął od wulkanu Cotacachi. Sama laguna to jezioro we wnętrzu aktywnego wulkanu. Według tego, co napisano na bilecie, można tam obserwować emisję gazów wulkanicznych. Ja nie zauważyłem. Faktem jest natomiast, że 3,5$ wydane na rejs łódką (dałem 4$, do dziś czekam na resztę) było dobrym wydatkiem. Pośrodku jeziora znajdują się dwie wyspy – wyspa Teodora Wolfa, niemieckiego podróżnika i naukowca, i mniejsza wyspa José Marii Yeróvi, o którym z folderu nie dowiemy się nic. Widać zagraniczny naukowiec podnosi prestiż bardziej niż lokalny ktoś tam.

Nie same wyspy stanowią jednak atrakcję, a kanał, którym są oddzielone. Zarośnięte trzcinami wąskie przejście nazywa się Kanałem Uroków. I rzeczywiście, widok jest uroczy. Siedząca za mną na łódce hałaśliwa wycieczka niemieckich licealistów (do teraz starałem się ich ignorować) wydała z siebie krzyk zachwytu, gdy kadłub rozgarniał zarośla.

 

Dziób łodzi przebija się przez trzciny, pozwalając pasażerom poczuć się niczym legendarni zdobywcy dziewiczych wód

 

W cenę biletu (i mimowolnego napiwku) był wliczony kubek słodkiego cynamonowego napoju, którego nazwy nie zanotowałem, więc oczywiście jej nie pamiętam. Wtedy też dostałem bilet i rzuciłem się na niego łapczywie, żeby dowiedzieć się czegokolwiek z krótkiego opisu. Głównie zależało mi na nazwie czarnych kaczek, którym zdjęcia robiłem z łodzi. Dosyć krzywym angielskim napisano na ten temat, że wokół jeziora występuje ponad czterysta gatunków roślin, które dają schronienie licznym zwierzętom i andyjskim ptakom.

 

Czarna kaczka, albo, jak zwykli ją nazywać ornitolodzy, łyska andyjska

 

Więcej o moich przygodach w Ekwadorze mogą przeczytać Państwo na moim blogu Spod Kapelusza www.pbobolowicz.pl i na stronie na Facebooku o tej samej nazwie.