Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Jak nie zginąć w Ekwadorze – siedem faktów i mitów o Ameryce Południowej

Ekwador jest czyściutki, pomijając niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane.

Gdy szykowałem się do wyjazdu do Ekwadoru, szukałem w Internecie różnych opinii. Ameryka Południowa nie kojarzy się zbyt bezpiecznie. Większości ludzi od razu stają przed oczami kartele narkotykowe, partyzantki komunistyczne i dyktatury z obu stron politycznej skali. Do tego brazylijskie fawele, no i ogólnie brud i ubóstwo. Hotel? Pewnie jakiś stary drewniany barak z moskitierami zamiast okien i wężami wypadającymi z prysznica. Kartoflisko zamiast lotniska. Autobusy przerobione z ciężarówek.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że w Ameryce Południowej tego nie ma. Spałem w tego typu hotelu w Peru (Hospedaje Moderno, jak na ironię. Pisałem o tym tutaj). Gwoli ścisłości, nie było węży wypadających z prysznica. Robactwa tylko trochę, materac się nie ruszał. Ale był klimat! Widywałem autobusy z ciężarówek (także w Ekwadorze). No, ale przejdźmy do konkretów.

1. Autobusy

Komunikację publiczną w Ekwadorze opisywałem już wcześniej. Wszystkie miasta są bardzo dobrze skomunikowane, a flota autobusowa zaskakuje nowością i nowoczesnością. Sporo autobusów ma Wi-Fi (chociaż rzadko kiedy ono działa, ale to już raczej wina problemów z siecią komórkową). Standardem na dłuższych trasach są filmy. Niestety Ekwadorczycy (Peruwiańczycy też) przejawiają niezwykłe upodobanie do filmów z serii „Szybcy i wściekli” i innych pokrewnych, niezbyt wymagających intelektualnie mordobić.

W większości autobusów fotele rozkładają się do około 60 stopni. Polecam nocne podróże – można sobie wygodnie pospać, gdy Dwayne Johnson przestanie już okładać przeciwników po twarzach.

Widziałem autobus taki jak po lewej. Zrobiłem mu zdjęcie, ale nie miałem przyjemności jechać. Większość jednak przypomina bardziej ten po prawej.

 2. Hotele

Hotele w Ekwadorze nie należą do najdroższych, chociaż do najtańszych też nie. Nocleg w sali zbiorowej kosztuje w granicach 5-10$. Z drugiej strony za tę samą cenę można trafić czasem pokój indywidualny (a za 10$ to już na pewno, przynajmniej w Quito). Oczywiście standard bywa… hmm… różny. Spałem akurat w jednym z najdroższych hoteli podczas całego mojego pobytu w Zamorze. Hotel bardzo przyzwoity. Cena 12$. Wynegocjowana z 15$. Spędziłem tam trzy noce. Codziennie świeży ręcznik, nowe mydełko i szampon. W kranie ciepła woda (o tym zaraz). Pewnej nocy zasypiałem sobie spokojnie. Na podłodze leżała foliowa torebka. Usłyszałem szelest. Poświeciłem telefonem i zobaczyłem gigantycznego karalucha. Uciekł pod łóżko, zanim go zdążyłem zabić. Zanim wróciłem do prób zaśnięcia, upewniłem się, że żadna z moich rzeczy nie dotyka ziemi. Nie podobało mi się to, ale co zrobić. Jakoś trzeba z tym robactwem żyć. Przynajmniej nie była to tarantula.

To akurat zdjęcie z Peru. Dokładnie tak wyobrażałem sobie hotele w Ameryce Południowej i byłbym bardzo zawiedziony, gdybym nie znalazł żadnego takiego. Ale się udało. Nawet spędziłem tam Boże Narodzenie!

3. Higiena

Poruszę niesmaczne tematy. Toalety. W Ekwadorze, w Peru zresztą też i, z tego co słyszałem, to w większości Ameryki Południowej koło toalety stoi kosz na śmieci. Na zużyty papier toaletowy. I naprawdę nie jest to fanaberia. Nie wiem dlaczego (słyszałem wersję o za wąskich rurach, za niskim ciśnieniu i jakieś jeszcze inne wytłumaczenie), ale wrzucony papier może naprawdę zapchać odpływ. Nic miłego. Więc śmietnik, innej opcji nie ma.

Tabliczka z KFC: „Bardzo ważne” [Po co ten cudzysłów? Czyżby ktoś podawał w wątpliwość wagę tej kwestii?] Panowie, z tej toalety korzystają także panie, dlatego podnoście deskę [a o opuszczaniu po sobie nie napisali] i stosujcie się do poniższych instrukcji [tu następują uwagi w stylu: przysuń się bliżej i celuj do środka]. Ale najważniejsze na dole: jeżeli używasz papieru, wyrzuć go do kosza. Pomijam szowinistyczny aspekt tej tabliczki. Jakby faceci nie wiedzieli, jak korzystać z toalety… Mogli zamontować pisuar na ścianie i nie byłoby problemu.
Przy okazji higieny dochodzi kwestia prysznica, bo o urządzeniu takim jak wanna chyba tu nie słyszeli – a przynajmniej nigdzie się z nim nie spotkałem, czy to w prywatnych domach, czy w hotelach. Ale też nie szukałem specjalnie. Woda… no jest. Najczęściej zimna. W niektórych miejscach, zwłaszcza na wybrzeżu i w dżungli, ma to marginalne znaczenie, bo ze względu na panujące warunki atmosferyczne zimny prysznic to jedyne, o czym człowiek marzy. A woda nie jest tak naprawdę zimna… Co innego w górach. Lodowaty strumień płynie prosto z górskich źródeł i mrozi do szpiku kości. Z rzadka można spotkać bardziej centralny system ogrzewania wody. Najczęściej na prysznicu usytuowana jest elektryczna nakładka (proszę, nie pytajcie mnie o kwestie bezpieczeństwa tej instalacji. Przestałem się nad tym zastanawiać dosyć szybko, bo inaczej nigdy bym nie wszedł pod prysznic), która grzeje bezpośrednio wodę spadającą na głowę. Czasem ma gałkę do sterowania temperaturą, najczęściej lepiej jej nie dotykać, żeby przypadkiem nie domknąć obwodu. Najczęściej jednak, żeby mieć prawdziwie ciepłą wodę, trzeba się ograniczyć do jej wąskiego strumienia.

4. Woda

Jak już o wodzie mowa… Jedną z pierwszych rzeczy, jaką wyczytałem w Internecie i usłyszałem od lekarza medycyny podróży, było: nie pić wody. Pierwszym pytaniem, które zadałem, gdy jechałem taksówką z lotniska do centrum Quito, było: czy można pić wodę z kranu? Można. Przynajmniej w górach. Na wybrzeżu i w dżungli jest to zdecydowanie odradzane, ale cała sierra ma świetnej jakości wodę mineralną w kranie. Zresztą w butelkach często jest dokładnie ta sama. Piję i żyję. Przez pięć miesięcy problemy żołądkowe miałem raz – po wypiciu soku z papai w Peru. Tu dochodzi jeszcze kwestia restauracji…

5. Jedzenie

Jedzenia nie warto przygotowywać samemu, zwłaszcza w porze obiadowej. Kompletny obiad (zupa, danie główne, sok) można dostać już za 1,5$ w Quito. W innych miastach średnia cena to około 2,5$-2,75$. 3,5$ też się zdarza, drożej to już chyba tylko w Guayaquil w restauracji z owocami morza. Problem mogą mieć natomiast wegetarianie i weganie. Zwłaszcza ci drudzy. Weganizm jest obcy kuchni ekwadorskiej, peruwiańskiej też. Wtedy rzeczywiście lepiej kupować warzywa samemu. Przy okazji – są one tanie. Tak jak owoce. Za dolara można kupić na przykład: 2-3 mango, 6 owoców zwanych naranjilla (odmiana marakui), funt truskawek, 4 jabłka albo 20 limonek.

Truskawki. Za te konkretne zapłaciłem 1,5$ za dwa funty.

6. Czystość

Ameryka Południowa w moich wyobrażeniach śmierdziała. Śmieci na ulicach, brudni, spoceni ludzie tłoczący się w autobusach. Nic z tych rzeczy! Przynajmniej nie w Ekwadorze, bo Peru rzeczywiście ma swoje nieprzyjemne zapachy. Ekwador jest czyściutki, pomijając może niektóre części Guayaquil, w tym ścisłe centrum, gdzie na stertach śmieci buszują szczury wielkości kotów i karaluchy wielkości myszy. Miasta są czyste i zadbane. Nie ma śmieci na ulicach a kosze są opróżnione. Do tego duża dostępność publicznych toalet (dużo wyższa niż w Polsce). A ludzie… Cóż, są czysto ubrani i chyba umyci, bo nie pachną. Po prostu nie wydzielają zapachów. Nawet kobiety oblane za dużą ilością tanich perfum są raczej wyjątkiem niż regułą. Tutaj niestety, w Peru, sytuacja wygląda inaczej, bo w autobusie zdarza się dosyć często trafić na nieprzyjemny zaduch z aromatem niemytych ciał. A na ulicach leżą śmieci i śmierdzi.

Cuenca i jej czyste ulice i place. Nie to, co w Peru.

 

7. Przestępczość

Wiecie, jakich miast nie ma na liście pięćdziesięciu najniebezpieczniejszych miast świata? Ekwadorskich. A nawet z USA jest kilka. Ekwador jest uznawany za jeden z najbezpieczniejszych krajów Ameryki Łacińskiej. W odróżnieniu od bardzo niebezpieczniej Wenezueli, ostatnio bezpieczniejszej, ale nadal budzącej obawy Kolumbii, czy nawet tak turystycznego sąsiedniego Peru, raczej nie zdarza się tu wiele zabójstw czy porwań. Oczywiście trzeba się strzec kradzieży, zdarzają się napady, w tym z bronią w ręku. Rozmawiałem niedawno z pewną Francuzką, która od kilku miesięcy podróżuje po Ameryce Łacińskiej. Powiedziała, że praktycznie każdy z jej rozmówców został przynajmniej raz okradziony. Oprócz niej. Mam podobne odczucia. Spotkałem na przykład Hiszpankę, której ukradziono torbę z rejsowego autobusu. Bo zostawiła ją na siedzeniu i wyszła na postój. Niby autobus miał być zamknięty, w środku monitoring, ale w czym to pomoże, gdy kierowca współpracuje ze złodziejami. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że wystarczy podstawowy zmysł samozachowawczy i da się uniknąć problemów. Ekwador stara się też walczyć z drobną przestępczością – chociażby w centrum Quito po zmroku pojawiają się tłumy policjantów. Dzięki podobnym działaniom udało się historyczne centrum stolicy odzyskać dla turystów.

W Quito spodziewałem się kartofliska, ale srogo się zawiodłem, bo lotnisko jest jednym z najnowocześniejszych, jakie w życiu widziałem. Przed kilku laty przeniesiono je ze ścisłego centrum miasta daleko poza obrzeża, a na jego miejscu utworzono park, w którym nawet po zmroku nie ma się raczej czego obawiać – o ile zachowa się podstawową czujność. Oczywiście zawsze warto być przygotowanym i posiadać na przykład dwa portfele – w razie gdyby z jednego trzeba było zrezygnować na rzecz niezbyt miłych panów z bronią białą lub palną. No, ale to nie tylko w Ekwadorze może się przytrafić.

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Tu mnie nie grzebcie – Guayaquil, posępne miasto umarłych w mieście żywych

Potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.

Poprzedni tydzień przesiedziałem w domu walcząc z chorobą, której zapewne nabawiłem się przez szaleństwo zwane karnawałem. Cztery dni permanentnego przemoczenia, pogoda nie była wcale idealna,  do tego zjechali się ze swoimi zarazkami ludzie z całego Ekwadoru i nie tylko. Warunki idealne. Chore pół miasteczka. W związku z tym przez ostatni tydzień nie zdarzyło się nic ciekawego w moim życiu. Może jest to więc pora, żeby wyciągnąć coś z archiwum.

Wyciągnięte z archiwum

 

Miasto umarłych w mieście żywych

Guayaquil. Cóż za paskudne miasto. Wielkie, głośne i brudne. I z trzęsieniami ziemi, o których już pisałem. Ale ma kilka ciekawych miejsc. O niektórych już wspominałem, ale z rozmysłem zostawiłem na później te najbardziej turystyczne – górę św. Anny i Las Peñas – i mniej popularne, ale historyczne – najstarszy cmentarz w mieście, któremu poświęcę ten wpis. Początkowo chciałem napisać o wszystkim, ale okazało się, że cmentarz sam w sobie dostarcza dość materiału na pełnoprawny wpis.

Znajduję niezwykłe upodobanie w chodzeniu po zabytkowych cmentarzach. Gdy obwieściłem swój zamiar udania się na cmentarz w Guayaquil, usłyszałem, że to zły pomysł, bo zła energia. Będąc jednak dzieckiem oświeconej końcówki XX wieku i początku wieku XXI stwierdziłem, że no tak, zła energia, ale bez przesady, nie wierzmy w zabobony.

Nie wierzę w zabobony, ale taki strażnik cmentarza kojarzy się nieco piekielnie

Normalnie cmentarze mają dla mnie atmosferę inspiracji i spokoju, oczywiście z natury rzeczy refleksyjną, ale jednak pozbawioną opresyjności. Tutaj czułem się po prostu źle. Towarzyszył mi dziwny niepokój, niezwiązany w żaden sposób z poczuciem zagrożenia, no bo czego miałbym się bać, ale raczej z przekonaniem, że coś na tym cmentarzu jest nie w porządku. Jestem prawie pewien, że uczucie to wywoływały potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Przeplatane schodami i balkonami, żeby można było wejść wyżej do swojego zmarłego. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.

Miasto umarłych

 

Pośmiertne różnice społeczne

Grzebanie nad ziemią ma związek z aktywnością sejsmiczną. W ten sposób unika się problemu pękających grobów i ryzyka epidemiologicznego. Ale mnie jakoś trochę przeraża. „Drzwiczki” komór grobowych są zdobione – czasami przykręcanymi bądź naklejanymi płytami, często bogato rzeźbionymi, a czasami tylko farbą. Niektóre obrazy zachwycają, inne trącą amatorszczyzną.

Ściana grobów
Niektóre płyty zachwycają wykonaniem

Cmentarz jest położony na wzgórzu. Powyżej wybetonowanej części porozrzucane są pojedyncze groby, krzyże, fragmenty nagrobków z lat 90., może też starszych. U stóp góry leży luksusowa część cmentarza. Rodzinne kaplice, krypty i grobowce, pięknie rzeźbione nagrobki, eleganckie chodniki i schludnie przystrzyżone trawniki i krzewy. I palmy, bo dlaczego nie, prawda?

Strzaskana płyta nagrobna
Posępna część na wzgórzu
Górna część cmentarza jest zdecydowanie uboższa i bardziej zaniedbana
Popiersie na nagrobku jakiejś ważnej osobistości
Bogata część cmentarza
Anioł na nagrobku
Nagrobek w formie znicza

 

Urodzony w Warszawie

Pod koniec betonowych schodów, wysoko nad betonowymi blokami grzebalnymi znajdują się dwa małe poletka bardziej tradycyjnych, bo podziemnych grobów. Gwiazdy Dawida i nazwiska zdradzają pochodzenie pogrzebanych. Do tego tradycyjne kamienie na nagrobkach zamiast kwiatów. Pośród nazwisk i miejsc urodzenia znalazłem też Fismanów z Warszawy, Abramowiczów z Kamińska czy Kaufmanów z Łowicza. A to nie jest pełna lista. Zmarli różnie, niektórzy jeszcze podczas wojny, inni długo po, ale większość urodziła się jeszcze w XIX stuleciu. Nie wiem, kiedy wyjechali do Ekwadoru ani kim byli. Nie dotarłem do tych informacji. Pozostaje tylko domniemywać.

Cmentarz żydowski

 

W bocznej bramie cmentarza pożegnał mnie ten sam strażnik, który przy wejściu patrzył dziwnie na gringo z aparatem i ten sam kot z pierwszego zdjęcia. Wyszedłem z mocnym pragnieniem, żeby – jakkolwiek potoczy się moje życie – nie zostać wsadzonym w betonową szafkę na cmentarzu w Guayaquil.

 

Jeżeli zainteresował Państwa mój wpis, zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszafanpage na Facebooku o tej samej nazwie. Moją wyprawę mogą Państwo wesprzeć za pośrednictwem serwisu Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Karnawałowe szaleństwo w Vilcabambie w Ekwadorze (i konie)

Cztery dni istnego szaleństwa. Cztery dni niemożności wyjścia z domu i pozostania suchym i czystym. Latająca w powietrzu pianka, balony z wodą, mąką i jajka. Przez cztery dni, od rana do nocy.

Skończył się karnawał, na szczęście. Cztery dni istnego szaleństwa. Cztery dni niemożności wyjścia z domu i pozostania suchym i czystym. Latająca w powietrzu pianka, balony z wodą, mąką i jajka. Przez cztery dni, od rana do nocy. Wielkie tłumy, koncerty, lejące się strumieniami piwo. Piwo można było kupić wszędzie: w sklepie, w każdej knajpie, w księgarni, w sklepie z biżuterią rzemieślniczą, u szewca albo po prostu na jednym z wielu stoisk czy prosto z przyczepy albo bagażnika. Podobnie zresztą było z pianką. Do kupienia wszędzie i potem na twarzach wszystkich. Szczególnie na mojej, bo dopaść gringo to szczególna przyjemność. Na początku unikałem, przemykałem za plecami policji albo pod ścianą, jak najdalej od ludzi. A potem oberwałem wiadrem wody i już nie było sensu się bronić. Kupiłem tylko puszkę pianki, żeby nie pozostawać dłużnym.

Dzieci w fontannie. Ekstremalna forma oblewania wodą

Mniej męczące tradycje

Ale karnawał to nie tylko oblewanie się wodą i tańczenie. W przeciwnym narożniku placu wystawili się rzemieślnicy i sprzedawcy jedzenia. Oprócz części ekwadorskiej, swoje stoiska mieli też kucharze z innych krajów świata. Włoska pizza, francuskie wino, meksykańskie taco, dania z Kolumbii i Brazylii. Oprócz tego budki z hamburgerami, grille z szaszłykami i wielkie gary z humitami i tamales (tradycyjne potrawy z mączki kukurydzianej) rozsiane po całej Vilcabambie.

Garnki na targu z okazji karnawału.

Jakoś w sumie nie zawędrowałem do wesołego miasteczka, które rozstawiło się w północnej części miasta. Widziałem tylko wielki diabelski młyn, górujący nad niską zabudową, który obracał się dużo za szybko jak na mój gust i skutecznie odpychał mnie od tamtych okolic. Kolejną atrakcją, która mnie ominęła, była krążąca od co najmniej dwóch tygodni po ulicach gąsienica – taki pociąg mały. Grała muzykę i błyskała światłami – dla amatorów substancji psychoaktywnych, których w Vilcabambie nie brakuje, musiał być to bardzo oryginalny widok.

 

Konie

Dla mnie jednak punktem kulminacyjnym karnawału był konkurs koni rasy paso. O konkursie pierwszy raz usłyszałem od Adriany, żony Dawida, o którym pisałem tutaj. W zeszłym roku konkurs odbywał się na stadionie na terenie otoczonym eleganckim płotkiem. W pewnym momencie jeden z koni podczas oprowadzania zapragnął wolności. Wyrwał się z ręki właściciela, zaczął biegać po całym stadionie, potem rozwalił płotek i pobiegł w stronę publiczności. W końcu ktoś złapał go na lasso. Z jakiegoś powodu został zdyskwalifikowany. W międzyczasie pozostali zawodnicy stali skonfundowani i nie wiedzieli, czy konkurs nadal trwa i co właściwie w takiej sytuacji mają robić.

 

W tym roku obyło się bez takich atrakcji. Najpierw pokaz, trzy kategorie: klacze, wałachy i ogiery. Potem nagrody i jeszcze jedno przejście. Tutaj małe wyjaśnienie. Są dwie rasy koni paso – paso fino i paso peruano. Tutaj nie są one zbyt rozróżniane. Charakteryzują się one specyficznym krokiem (przy okazji jest to inochód), który dla jeźdźca jest dużo przyjemniejszy niż zwykły kłus, a odpowiada mu prędkością. A przy tym wygląda… cóż, dziwnie. Tak, jak na filmiku poniżej.

 

Karnawał… Męczący. Ciekawe przeżycie. Następnym razem chyba jednak ucieknę w góry. Jedyna ofiara to mój ukochany kapelusz. Zdjęto mi go z głowy w tłumie, powędrował szybciej, niż ja mogłem i już nie wrócił. Żałuję, cierpię, ale życie trwa dalej. Nowy kapelusz zrobimy wspólnie z Gian Paolo, Włochem, szewcem i kuśnierzem samoukiem. Dla nas obu będzie to pierwszy kapelusz zrobiony w życiu.

Po więcej wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza  i mój profil na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Krótka historia o tym, jak zostałem kowbojem

Potem faza trzecia – spakuję do juków dwie koszule, trochę bielizny i skarpet, zarzucę na siebie ponczo, a na głowę kapelusz i o wschodzie słońca ruszę na moim koniu na północ.

Trochę ponad miesiąc temu wróciłem do Ekwadoru z mojej wyprawy do Peru. I choć widziałem tam piękne krajobrazy, zwiedziłem Machu Picchu i Cuzco, świętowałem Boże Narodzenie w dżungli i to wszystko z fantastycznym jedzeniem, to jednak coś mnie tam nie urzekło. Wróciłem do Guayaquil, skąd do Peru wyjechałem na początku grudnia. I znowu trafiłem do miejsca, które nie zachwyca. Poznałem koleżankę kolegi z Vilcabamby. Zaproponowała, żebyśmy pojechali go odwiedzić. I to była dobra decyzja.

Konie na łące 

 

Ważna decyzja

Wróciłem do Vilcabamby. W końcu poczułem, że jestem we właściwym miejscu. Ludzie, klimat, ta wszechobecna radość z życia. To mnie tak ciągnie w Ekwadorze, a w tym miejscu szczególnie. W międzyczasie dojrzewała we mnie pewna decyzja, plan. Teraz już dojrzał i znajduje się w fazie realizacji. Postanowiłem zostać kowbojem. Takim rodem z westernu. Nie żartuję. Kupuję konia i przejadę na nim Ekwador. Nieważne, jak potoczy się moje życie dalej – będzie to coś, co będę mógł z pewnością opowiedzieć dzieciom i wnukom.

 

Mój koń, Sol (Słońce)

 

Mam plan

Plan jest kilkufazowy. Wczoraj kupiłem własnego konia. Mieszkam w pokoiku po sąsiedzku z siodlarnią, a w ciągu dnia przed moimi drzwiami stoją konie – otwarcie skutkuje tym, że co najmniej jeden łeb wciska mi się do mieszkania. Bliżej koni ciężko byłoby mi mieszkać. Nie mam prądu, ale świeczki zdają egzamin – i przynoszą inspirację. Uczę się obsługi wierzchowca. Od czyszczenia, siodłania, jazdy, oczywiście, do podkuwania i podawania zastrzyków. Całkiem nowy świat.

Widok z mojego okna…
… i z drzwi

 

 

Mimo że mam już konia nie wyjadę od razu z Vilcabamby. Najpierw chciałbym uregulować kwestię mojego pobytu w Ekwadorze. Na razie przedłużyłem pobyt na wizie turystycznej T3 (zwykła pieczątka w paszporcie) do 6 maja. Podróż trzymiesięczna to jednak nie podróż, przynajmniej nie na koniu – będę ubiegał się o pobyt czasowy na dwa lata. Liczę, że uwinę się z tym do końca marca. A przynajmniej będę wiedział na czym stoję. Do tego czasu pomieszkam w Vilcabambie i pozwiedzam okolicę – planuję wypuszczać się na kilkudniowe wycieczki, co pozwoli mi też przetestować czego tak naprawdę potrzebuję w podróży, a co jest tylko zbędnym szpargałem, z którego nigdy nie skorzystam.

Spędzanie koni z pastwiska
Wycieczka w góry

 

Potem faza trzecia – spakuję do juków dwie koszule, trochę bielizny i skarpet, zarzucę na siebie ponczo, a na głowę kapelusz i o wschodzie słońca ruszę na moim koniu na północ.

 

Bloger na koniu

Mam też plany co do bloga (serdecznie zapraszam na Spod Kapelusza), choć jeszcze wciąż myślę nad ich dokładną realizacją. Zakładam kanał na YouTube. Będę wciąż pisał. To moja pasja. Planuję także ruszyć z kampanią crowdfundingową. Czasem coś do garnka warto włożyć, a pieniądze kiedyś się kończą. O tym jednak szerzej, gdy już ubiorę to w jakieś konkretne ramy. Oczywiście nie zamierzam także przestać publikować na Wnet.fm.

 

Zapraszam również na mojego Facebooka Spod Kapelusza.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Ekwadorskie referendum konstytucyjne i konsultacja społeczna

Większość wyborców nie poświęci czasu i energii na dokładne przeanalizowanie zagadnień, a niektórzy, niestety, nie będą w stanie ich zgłębić – poziom wykształcenia w Ekwadorze jest stosunkowo niski.

Spotkałem w piątek o 10.45 znajomego Niemca.

„Szybko, idź kupić piwo!” powiedział głosem pełnym przerażenia. Stałem trochę zdziwiony. Wytłumaczył, że od południa alkoholu nie sprzedają – do poniedziałku. Wszystko to jest skutkiem tak zwanego Ley seca, suchego prawa, czyli czasowej prohibicji obejmującej okres od trzydziestu sześciu godzin przed do dwunastu godzin po wszelkiego typu wyborach i referendach. Ale nie dotyczy to tylko sprzedaży, karą obłożone jest też spożycie. Najbliższe referendum odbędzie się w niedzielę 4 lutego br. Oczywiście, jak można by się tego spodziewać, czwartek przed dowolnymi wyborami to dzień, kiedy sklepy notują szczyt sprzedaży napojów alkoholowych.

Nowy kierunek polityki

Gdy w maju 2017 roku Lenin Moreno doszedł do władzy, ludzie spodziewali się, że będzie kontynuował lewicową politykę swojego poprzednika i kolegi partyjnego Rafaela Correi. Tak się jednak nie stało. Moreno uważany jest za reformatora – cofa również wiele kontrowersyjnych i noszących antydemokratyczny charakter decyzji poprzednika. Obiecuje rozprawić się z korupcją.

Tej też dotyczy pierwsze z siedmiu pytań niedzielnego referendum. Przewiduje ono utratę dóbr i zakaz uczestniczenia w życiu politycznym dla osób skazanych za korupcję. Kolejne to kwestia ograniczenia bycia wybranym w wyborach do jednego razu – dotychczasowa tzw. konstytucja Montecristi nie przewiduje żadnych ograniczeń.

Interesujące jet pytanie czwarte, chociaż nie pozostawia ono wiele wątpliwości – zakłada zniesienie możliwości przedawnienia się przestępstw seksualnych wobec nieletnich.

Specjalistyczne zagadnienia

Pytanie piąte referendum, podobnie jak oba pytania tzw. consulta popular, czyli konsultacji społecznej, dotyczy eksploatacji terenów chronionych – złóż metalicznych, niemetalicznych i powierzchni tychże terenów.

Siedziałem przy stole z moimi ekwadorskimi przyjaciółmi – przyjechali ze Stanów Zjednoczonych do Ekwadoru ponad czterdzieści lat temu. Są żywo zainteresowani ochroną przyrody, prowadzą zajmującą się tym fundację. Dyskutowaliśmy o pytaniach referendum, czytaliśmy załączniki i obowiązujące przepisy. Każde z nich doszło do wniosku, że musi to przeczytać i przeanalizować w ciszy i skupieniu.

Rzuca to nieco cień na faktyczny wymiar poruszania tych kwestii w ogólnokrajowym referendum – większość wyborców nie poświęci czasu i energii na dokładne przeanalizowanie tych zagadnień, a niektórzy, niestety, nie będą w stanie ich zgłębić – poziom wykształcenia w Ekwadorze jest stosunkowo niski. Do tego warto dodać obowiązek uczestnictwa w referendum dla wszystkich obywateli w wieku 18-65 lat.

 

„Głosuj wszystko TAK”, „Loja [prowincja w południowej części kraju] głosuje TAK”, „Głosuj z sercem. Głosuj wszystko TAK”

Plebiscyt

Poziom skomplikowania niektórych pytań referendum wraz z masowym uczestnictwem i aktywną kampanią polityczną sprawia, że głosowanie ma raczej charakter wyrażenia poparcia dla tej czy innej opcji politycznej niż faktycznej, przemyślanej decyzji. Swoją kampanię przeciwko poparciu referendum zakończył były prezydent Rafael Correa. Ocenia się, że referendum będzie jego polityczną śmiercią.

Według sondaży wszystkie siedem pytań cieszy się poparciem oscylującym wokół 70%, co stanowi polityczne zwycięstwo dla rządzącego prezydenta Lenina Moreno. Z perspektywy międzynarodowej wynik referendum nie ma wielkiego znaczenia, chociaż pewne regulacje kwestii ekologicznych mogą wpłynąć na chińską ekspansję w Ekwadorze – zapewne jednak w niewielkim stopniu.

Zadziwiające są wyrazy poparcia ludności dla referendum – wieszanie flag na ogrodzeniach i balkonach domów czy samochodach. Równolegle do nich pojawiają się, najczęściej w okolicy plakatów, dobitne litery: NO.

 

Nie wszyscy chcą głosować na tak

Referendum już w niedzielę. Naród czeka w trzeźwości. Najwięcej stracą właściciele dyskotek. Ale już tydzień później karnawał, więc może jeden tydzień odpoczynku od wiecznej fiesty się przyda.

Po więcej wpisów z Ameryki Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza fanpage na Facebooku o tej samej nazwie.

 

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Sylwester na brzegu rzeki Guayas w Guayaquil w Ekwadorze

Kukły palą się dobrze, bo robi się je z papieru, kleju, trocin i farb. Produkcja zaczyna się na długo przed Sylwestrem.

Tuż przed Sylwestrem wróciłem do Ekwadoru. Na chwilę robię więc sezonową odskocznię od Peru (zostało mi jeszcze co nieco do opisania) i biorę się za Sylwestra. A tego spędziłem w Guayaquil.

 

Fajerwerki

 

Miasto się bawi

Nie będę ukrywał, miejski sylwester był… cóż, nie w moim guście. Źle zlokalizowana scena, głośna muzyka i dużo ludzi. Ale w sumie czego się mogłem spodziewać? Była też mniejsza scena z ładnie śpiewającymi kobietami, ale poszedłem na spacer i gdy wróciłem bliżej północy, została już tylko główna, na której prowadzący uczył kogoś tańczyć bachatę.

Sylwester toczył się równolegle w wielu częściach miasta. W Puerto Santa Ana, nowoczesnej i luksusowej dzielnicy apartamentowców (znajduje się tam The Point, najwyższy budynek Ekwadoru – 143 metry) knajpy pełne były elegancko ubranych ludzi. Głównie starych łysiejących facetów i młodych kobiet w mocnym makijażu. Mocno stereotypowy obraz, ale smutnie prawdziwy. Oczywiście jest to tylko wycinek rzeczywistości. No i muzyka na żywo była świetna. Chyba jednak bardziej odnalazłbym się tam, niż pod sceną na Malecón 2000 – nabrzeżu rzeki Guayas.

 

 

Petardy wybuchały już oczywiście co najmniej dzień przed Sylwestrem (dopiero wtedy przyjechałem do Guayaquil, ale jestem gotów się założyć, że wcześniej też). O północy były fajerwerki i jeszcze więcej wybuchów, a grupa Indian puszczała lampiony, które latały raczej nisko i stanowiły bardziej zagrożenie dla postronnych niż rozrywkę.

 

Próby podpalenia tłumu a.k.a. puszczanie lampionów

 

Palenie kukieł

Prawdziwie ciekawa jest jednak tradycja monigotes, czyli kukieł symbolizujących Stary Rok. Zasadniczo są dwa rodzaje – te, które symbolizują to, co złe i mają sprawić, by te wydarzenia odeszły w przeszłość. W tej kategorii można spotkać polityków i inne postaci życia publicznego czy maszkary symbolizujące różne nieszczęścia. Albo ratowników, nawiązujących do tragicznego trzęsienia ziemi w Meksyku.

 

Trochę było to dla mnie szokujące – instalacja nawiązująca do trzęsienia ziemi zaraz obok karykatur politycznych. Ale taka tradycja…

Istnieją też monigotes mające przynosić szczęście – w kształcie krewnych i przyjaciół. No i superbohaterów i postaci z kreskówek – chyba że czegoś nie zrozumiałem i te palone są w innym celu. Faktem jest, że tych jest najwięcej. Mają różne rozmiary – od kilkunastu centymetrów do dwóch-trzech metrów.

 

Stos zapłonął. Lud się cieszy. Płonące monigotes. Niektóre mają w środku petardy i wybuchają

Straż pożarna nawoływała, żeby nie palić monigotes, zwłaszcza tych dużych ze względu na duże ryzyko pożaru. Ludzie się średnio tym przejmują. Tak płonęły kukły w Vilcabambie. Wideo dzięki uprzejmości Kasi z Vilcabamby (w tym miejscu serdeczne pozdrowienia – o Kasi pisałem w listopadzie):

 

 

Kukły palą się dobrze, bo przygotowuje się je z papieru, kleju i trocin. No i farb. Produkcja zaczyna się na długie tygodnie przed Sylwestrem. Tutaj zdjęcie z ulic Guayaquil z końca listopada:

 

Jeszcze nagie kukły

 

Dymy i eksplozje

Niektórzy Nowy Rok uczcili eliminując konkurencję. Na południu Guayaquil został z karabinu zastrzelony w wyniku porachunków gangsterskich diler narkotyków.

Swoją drogą, wracałem do hotelu wkrótce po północy. Miasto wyglądało jak ogarnięte powstaniem. Płonące stosy kukieł na skrzyżowaniach, wszędzie wybuchy i serie petard brzmiące jak wystrzały z karabinu. Wokół pełno policji, ulice zasnute dymem. Zapach prochu i grupki ludzi w rewolucyjnych nastrojach…

Pobojowisko

I pośrodku tych wybuchów, fajerwerków, dymu i ludzi tańczących na ulicy bachatę i salsę niczym lud Paryża karmaniolę podczas Rewolucji Francuskiej ten pan. Na ławce, z książką. Tak trzeba żyć.

 

Stoicki spokój

Takiego spokoju w nowym roku 2018 życzę wszystkim moim Czytelnikom i Waszym bliskim. Chyba że wolicie tańczyć salsę – wtedy tańczcie salsę!

 

Po więcej wpisów zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszastronę na Facebooku.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Portowe miasto Guayaquil i moje pierwsze trzęsienie ziemi

Obudziłem się nieco zestresowany. Nałożyłem spodnie i czekałem, czy wstrząsy się wzmogą, czujnie nasłuchując tego, co dzieje się na korytarzu. Przestało się trząść po kilkunastu sekundach.

Ostatnie dwa tygodnie z kilkudniową przerwą na wypad do Quito spędziłem w Guayaquil. Powiem szczerze, że nie jest to miasto, które urzeka. Położony nad rzeką Guayas port to największy pod względem liczby ludności ośrodek Ekwadoru. Do tego biznesowe i handlowe centrum tego państwa. Tu też znajduje się najwyższy wieżowiec w Ekwadorze.

 

Parque Seminario w Guayaquil. Takie niezwykłe miejsce, gdzie iguany toczą bój z gołębiami i karpiami koi o rzucane przez turystów jedzenie.

 

Nieznośna duchota

Pogoda w Guayaquil odbiega diametralnie od tego, do czego przyzwyczaiły mnie góry. Ponad trzydzieści stopni, wilgotność taka, że powietrze można by kroić nożem. Nieważne, co ma się na sobie, po godzinie na dworze człowiek spływa potem. Teoretycznie w Guayaquil jest słonecznie. Moje obserwacje raczej temu zaprzeczają. Słońce pokazało się kilka razy, ale z reguły przykrywała je warstwa chmur. Nie przeszkadza to jednak, żeby się opalić – promieniowanie UV jest w całym Ekwadorze niezwykle silne. W końcu nigdzie nie jest się tak blisko słońca.

 

Rzeka Guayas. Statki turystyczne.

 

Drugi z hosteli, w którym mieszkałem (ścisłe centrum, 10$ za noc przy standardowej cenie 20$-25$ w tej okolicy) posiadał dosyć specyficzne wyposażenie pokoju. A raczej nie posiadał. Oprócz betonowego łóżka (nie żartuję. Na betonowej ramie leżał materac) w pokoju była klatka z telewizorem. No bo przecież łatwo ukraść stare kineskopowe pudło. A może chodziło o to, żeby nie wypadł podczas trzęsienia ziemi? No i wentylator. Zamiast okna, bo tego nie było. Zresztą nie jest to rzadkie zjawisko w Ekwadorze. W Quito miałem podobnie. Do tego w łazience nie było lustra ani ciepłej wody, chociaż bez tej w Guayaquil można się łatwo obejść.

 

Nieprzyjemna pobudka

Spałem sobie więc na betonowym łóżku w pokoju bez okien, gdy zatrzęsła się ziemia. Obudziłem się nieco zestresowany. Nałożyłem spodnie i czekałem, czy wstrząsy się wzmogą, czujnie nasłuchując tego, co dzieje się na korytarzu. Przestało się trząść po kilkunastu sekundach, ale przez najbliższą godzinę już nie chciało mi się spać.

 

Trzęsienie ziemi o magnitudzie 6 miało miejsce niedaleko Bahia de Caraquez czyli ponad 200 km na północ od Guayaquil. W kwietniu 2016 roku nieco dalej na północ, w nadmorskim mieście Muisne miało miejsce najtragiczniejsze w Ekwadorze trzęsienie ziemi od 1979 roku. Jego magnituda wyniosła 7,8, zginęły 673 osoby. Francisco, profesor jednej z uczelni w Quito powiedział, że do tej pory widać zniszczenia. W jednej z miejscowości stoi wielopiętrowy hotel, który przetrwał kataklizm. Nie nadaje się jednak do użytku – ani do tego, żeby się do niego zbliżać. Nikt jednak go nie rozbiera – zapewne ze względów finansowych. Czekają na następne trzęsienie.

 

 

Rozwiązania architektoniczne

Zdziwiła mnie ekwadorska konstrukcja domów – stropy są betonowe, szkielet również, wypełniony cegłą. „Dlaczego nie robią zwykłych domów z cegły?” zapytałem sam siebie. Bo żelbetowa konstrukcja ze specjalną podstawą, która zastępuje fundamenty, wkopaną w ziemię są w stanie przetrwać trzęsienie ziemi. Wszystko się chwieje, ale nie pęka. Ma to też swoje wady – mieszkałem w Guayaquil przy raczej ruchliwych ulicach. Elastyczna konstrukcja wibruje przy każdym autobusie. Przeżywałem małe trzęsienia ziemi i małe zawały serca co dziesięć minut, zwłaszcza w nocy.

 

Typowe ekwadorskie budynki. Z boku wyraźnie widać żelbetonowy szkielet.

 

Przed kilkoma dniami opuściłem Ekwador i dotarłem do Peru. Więcej moich wpisów znajdą Państwo na moim blogu Spod Kapeluszastronie na Facebooku.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Autobusem przez Ekwador czyli kilka słów o transporcie publicznym

Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

Wypadłem na przystanek niczym postać z kreskówki, wypluty przez tłum w autobusie. Z plecakiem i trzema torbami, które dawały mi odrobinę tego, co jest kompletnie nieznane w Ekwadorze – przestrzeni osobistej. Nikt mnie nie przepuścił, musiałem łokciami wyrąbać sobie drogę na zewnątrz. Ci, którzy wsiadali, też nie poczekali. Widziałem nienawiść do obcokrajowca, który zamiast dać zarobić kilkanaście dolarów taksówkarzowi wybrał autobus za 25 centów. A teraz jeszcze postanowił z niego wysiąść.

Quito rozciąga się na długości prawie 50 km. Z północy na południe. Wypełnia dolinę. Jest więc stosunkowo wąskie, ale niewyobrażalnie długie. Taka ulicówka w ekstremalnym wydaniu. Do tego zabudowa jest stosunkowo niska, więc dwa miliony ludzi zajmuje dużo przestrzeni. Z dworca autobusowego Quitumbe do dworca Carcelen – położonych odpowiednio na południu i północy jest ponad 25 km w linii prostej. Google podpowiada najszybszą trasę samochodem – 48 minut – przez opłotki – ponad 40 km. W obrębie jednego miasta. Taksówka kosztowałaby około 25 dolarów albo i więcej. Ale od czego jest autobus? Całą trasę można pokonać za 25 centów, sto razy taniej. I trzy razy dłużej. Nie jestem skąpcem, ale po co przepłacać?

 

Trasa Quitumbe – Carcelen według Google Maps. Piesza trasa, najkrótsza pod względem odległości

Zamiast metra

Władze miasta dopiero niedawno podjęły decyzję o budowie metra, co zresztą jest przedsięwzięciem nieco karkołomnym, ze względu na wulkaniczny charakter gleby i skał i nieustanne ruchy tektoniczne. Istnieje jednak dosyć rozbudowana sieć Ecovía – długich i dziwnych autobusów, które głównymi arteriami poruszają się po osi N-S. Ich specyficzna cechą są drzwi – po lewej stronie i na wysokości ponad metra. Przystanki znajdują się na wysepkach na środku ulicy, z drzwi zwiesza się trap, po którym wchodzi się do autobusu. Do tego niektóre z nich potrafią mieć nawet po trzy przeguby. I tak są zawsze wypchane ludźmi po brzegi.

 

W bocznych ulicach

Inny dzień, inny przystanek. Przyjeżdża autobus, jeden z małych, należących do jednej z kilkunastu kooperatyw, które wożą pasażerów tam, gdzie nie dojeżdża Metrovía. Na pewno jest na czas, bo rozkład istnieje tylko w głowie kierowcy, a jego zasada jest prosta – dojechać jak najszybciej. Wsiadam. Jadę. Nie wiem dokąd – ważne, że kierowca wie. Dwa przystanki dalej do autobusu wskakuje sprzedawca pomarańczy. Po nim jeszcze jeden z czekoladkami, inny z lodami. Podjeżdżamy pod targ. Ludzie władowują różne wory, kosze owoców, siatki zakupów. Robi się tłoczno, ale ja dopadłem miejsce siedzące. Pierwszy raz w autobusie w Quito, pozwolę sobie na ten luksus.

Wiedza na temat rozkładów i kierunków jazdy autobusów innych niż Ecovía jest wiedzą tajemną. Domyślam się, że przekazywana jest z pokolenia na pokolenie i nie daje się opanować przyjezdnym. Nam pozostaje tylko wyjść na przystanek i jechać tam, gdzie jedzie autobus, licząc, że to właściwy kierunek.

Swoją drogą, kojarzycie tego wariata, który zawsze jest pierwszy na drodze, musi wszystkich wyprzedzać i hamuje w ostatniej chwili? Dokładnie tak jeżdżą kierowcy autobusów w Quito. No ale co się dziwić? W końcu jeśli w kogoś wpadną, to raczej ten ktoś będzie miał problem.

 

Ten pan się niczego nie boi, bo jego prowadzi osobiście Bóg.
Napis na kierownicy: Dios me guia

 

Długa podróż w nieznane

W całym Ekwadorze podejście do czasu jest dosyć swobodne, ale są dwie sytuacje, gdy nie wolno się spóźnić – wizyta u adwokata i autobus dalekobieżny. Nie ma Cię – odjedzie bez Ciebie. Bilety można kupić bezpośrednio u konduktora – ma go każdy autobus, łącznie z tymi miejskimi – albo w jednej z setki kas na dworcu. Każdy przewoźnik ma swoją. Sprzedawcy krzyczą z okienek kierunki najbliższych autobusów. Gdy zna się nieco rynek, można wybrać tańsze i droższe opcje, takie z filmami albo z wi-fi. Raz nawet trafiłem na port USB do ładowania telefonu.

 

Terminal Carcelen. Kasy

 

Przyjęło się uważać, że godzina podróży kosztuje około dolara. Może kiedyś tak było, dzisiaj jednak trzeba się liczyć z nieco większym wydatkiem. Dlaczego godzina? Bo w górzystym Ekwadorze podawanie odległości w kilometrach mija się z celem. Przykładowo trasa Guayaquil – Quito to około 8 godzin jazdy, autobus kosztuje 10$. Quito – Loja to od jedenastu do trzynastu godzin i 19$.

 

Można się przyzwyczaić

Wyznanie. Nienawidzę autobusów. To najmniej wygodny środek transportu. Już wolę chodzić na piechotę. Uwielbiam pociągi, fascynują mnie samoloty, nie wspominając o wszystkim, co pływa. W Ekwadorze… cóż, przekonałem się. Głównie za sprawą siedzeń, które właściwie da się położyć na kolanach osoby siedzącej z tyłu. No i można pospać jak człowiek. Istnieją podobno (nie wiem, nie widziałem) autobusy sypialne. Wtedy siedzenie da się położyć w pełni. Kosztują one jednak dwa razy więcej, bo zabierają tylko połowę tego, co zwykłe.

W autobusach dalekobieżnych rozrywek jest wiele. Czasem wsiądą Kolumbijczycy, sprzedający zegarki i perfumy, standardem jest kilku sprzedawców jedzenia, powerbanków i gazet tuż przed odjazdem. Raz nawet kupiłem sobie obiad – frytki i coś, co chyba było smażoną kurą – nie ruszając się z miejsca. Zasadniczo jest zabawnie. Jeszcze tylko przydałyby się prysznice i można żyć bez hosteli.

 

Na koniec jedna myśl. W miastach i tak najlepiej jeździ się taksówkami. Wybór szeroki, ceny raczej racjonalne i negocjowalne. A w niektóre miejsca inaczej się nie dotrze.

 

Wśród żółtych taksówek królują tanie Chevrolety. Ta… no cóż, ja bym nie wsiadł, chociaż raczej nie należę do tchórzliwych

 

Wszystkich czytelników zainteresowanych moimi przygodami w Ameryce Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapeluszaprofil na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Nie każdy Ekwadorczyk, który nazywa cię „gringo”, chce cię obrazić

Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem: tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową. – A powietrze macie czyste w Polsce?

– O, a ja sobie siądę obok gringo – powiedział do kolegi stary, gruby Indianin, który wsiadł do autobusu. Zajął miejsce koło mnie. Siedziałem z laptopem na kolanach i mimo wyboistej drogi próbowałem pracować. W końcu mogłem sobie na to pozwolić, bo chwilę wcześniej wysiadł pan, który jechał koło mnie od Gualaquizy. Prowadziliśmy nawet coś na kształt rozmowy.

Ekwadorski gastarbeiter

Już na dworcu cały autobus dowiedział się, skąd jestem. Na moim miejscu siedział chłopak, ale gdy zobaczył, że odczytuję numer siedzenia, od razu się podniósł i przeprosił.

– Skąd jesteś? – zapytał po angielsku z mocnym akcentem. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– O, Polska. Moja bratowa jest z Polski! Bo ja mieszkam w Niemczech – nie przestawał mówić. – Ale polski jest trudny. Znam kilka słów. Krowa. To znaczy „vaca”, prawda?

Nie czekając na odpowiedź, kontynuował:

– Jak szie masz? – Uśmiechnął się szeroko, dumny ze swojej polszczyzny. Uśmiechnąłem się w odpowiedzi. Nie jechał z nami, odprowadzał tylko kogoś do autobusu. Wymieniliśmy uprzejmości, gdy wysiadał.

 

Gualaquiza

Pogoda w Polsce

Chwilę przed odjazdem dosiadł się do mnie starszy pan.

– Skąd jesteś? – padło standardowe pytanie. Odpowiedziałem.

– Polska! Kraj papieża – powiedział, po czym się zamyślił.

– Zimno w tej Polsce? – zapytał po chwili.

– Zimno. W zimie, w styczniu, to nawet -20 stopni.

Nie spodziewał się aż takiego zimna. Wyraził zdziwienie, ale nic nie odpowiedział. Kontynuowałem.

– W czerwcu dzień jest długi, około szesnastu godzin. A w grudniu bardzo krótki, niecałe osiem.

Zrozumiałem, że przesadziłem.

– Dlaczego? – zapytał.

Powiedzieć, że mój hiszpański jest słaby, to nie powiedzieć niczego. Umiem się komunikować, czasem nawet wychodzą mi proste rozmowy, chociaż i tak żadna z nich nie jest nawet w połowie tak płynna, jak przedstawiam to tutaj. Na takie pytanie nie miałem odpowiedzi. Zacząłem mówić o ziemi. Tierra. Nakreśliłem dłonią kulisty kształt, pokazałem, tu Ekwador, tu Polska. Tu słońce. Mój rozmówca pokiwał głową.

– A powietrze macie czyste w Polsce?

– W miarę czyste. Ale tutaj jest czystsze. Więcej lasów, mniej miast.

Wysiadł po kilkunastu kilometrach na swojej farmie.

Speszeni rodacy

Tego samego wieczora chodziłem po Cuence. Standardowe zwiedzanie.

– Kurwa! – usłyszałem. Rozejrzałem się. Dwóch osiłków, obaj o posturze szafy. – No i kilku możesz napierdolić, ale w końcu przyjdzie jeden z kosą i cię zajebie.

Szedłem przez chwilę obok nich, po czym odwróciłem się i powiedziałem: dzień dobry.

Goście zbledli.

– Dzień dobry… – wybąkał niemrawo ten bliżej mnie.

– Panowie turyści? – zapytałem głośno i radośnie.

– Taa… – Tamten coraz bardziej unikał rozmowy.

– Nie spodziewałem się tu rodaków zobaczyć.

– No… wszędzie można… Polaków spotkać – odpowiedział tamten, po czym przyspieszyli kroku, żeby tylko dłużej ze mną nie rozmawiać. Zniknęli za rogiem, a ja poczułem nutkę złośliwej satysfakcji.

 

Cuenca. Targ kwiatowy

Wenezuelka ze sklepu obuwniczego

– On nie jest gringo, bo nie jest z USA! – broniła mnie dziewczyna z Wenezueli.

– Tutaj wszystkich spoza nazywamy gringo – odpowiedział jej rodowity Ekwadorczyk.

– No to chyba że.

Siedziałem i jadłem empanadę. Obok mnie dwie dziewczyny z salonu obuwniczego Bata. Przy wózku, oprócz właścicielki, stało dwóch mężczyzn. Wszyscy rozmawiali o mnie, a ja starałem się coś zrozumieć. Jedna z dziewczyn z Baty zapytała, ile płacę za hostel. 6$ za łóżko na sali zbiorowej.

– U mnie w domu może być za 5$ – roześmiała się. Ktoś rzucił dwuznacznym żartem. Wyłapywałem bardziej intencje niż znaczenie słów. W pewnym momencie rozmawiać ze mną próbowało pięć osób, a trzy inne stały i się przysłuchiwały, co też gringo ma do powiedzenia. W końcu wszyscy zjedliśmy, każdy poszedł w swoją stronę w atmosferze ogólnego rozbawienia.

Piotr Mateusz Bobołowicz

 

Cuenca. Zachód słońca

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Polacy w Vilcabambie: broker ubezpieczeniowy; człowiek i jego kozy

Część ludzi nie zna Polski, nigdy o niej nie słyszało. Wielu jednak kojarzy, gdy wspomni im się św. Jana Pawła II. Niekiedy ludzie sami na dźwięk słowa „Polaco” czy „Poloña” wspominają imię papieża.

„W 2013 roku przyjechaliśmy tutaj pierwszy raz, żeby zrobić rozeznanie. Na dwa miesiące. Byliśmy miesiąc w Cuenca, miesiąc tutaj, w Vilcabambie. I po tych dwóch miesiącach zdecydowaliśmy, że trzeba pozamyka pewne rzeczy tam, w Teksasie i przyjechać tu na stałe” powiedziała mi w wywiadzie Katarzyna Matląg, znana w okolicy jako Kasia. Z Polski wyjechała dwadzieścia pięć lat temu. Mieszkała w Stanach Zjednoczonych, a cztery lata temu zdecydowała się na przeprowadzkę do Ekwadoru.

Siedzimy w eleganckim mieszkaniu w maleńkiej Vilcabambie. „Nieeuropejskość” zdradzają jedynie luksfery w kącie pokoju – w podłodze. Dosyć często spotykane w Ekwadorze zabudowanie świetlika. Pijemy herbatę, a właściwie napar z różnych ziół, wśród których rozpoznaję trawę cytrynową i rumianek. Do tego naturalny miód pszczeli. Smaczny napój – i zdrowy. To właśnie głównie kwestie zdrowotne sprawiły, że Kasia postanowiła wyjechać do Ekwadoru. Zdrowa, pełnowartościowa żywność, świeże powietrze i górska woda.

 

Katarzyna Matląg znana jako Kasia. Od czterech lat mieszka w Ekwadorze

Z czegoś trzeba się tu utrzymać

„Duży procent ludzi, którzy tu są to emeryci, którzy z tej emerytury się utrzymują. Powiedziałabym, że więcej niż połowa ludzi [przyjezdnych] w Vilcabambie to są emeryci. A może nawet sześćdziesiąt, siedemdziesiąt procent”.

W przypadku Polaków proporcje są trochę inne. Mieszka tu na stałe Bogdan, którego nie miałem okazji poznać, a który rzeczywiście jest na emeryturze. Przebywał akurat w Kanadzie, gdzie jednak zdecydował się jeszcze trochę dorobić. Emerytami są Basia i Jurek, którzy na co dzień mieszkają w Kanadzie, jednak na kilka miesięcy w roku przyjeżdżają do Vilcabamby. Kupili tu kawałek ziemi, aktualnie budują do niej drogę. Jednak pozostali utrzymują się z różnej działalności zawodowej. Jacek pracuje głównie z domu, z komputerem.

Kasia jest brokerem ubezpieczeniowym, więc, jak sama mówi, spędza dużo czasu przed komputerem i z telefonem w ręku. Ale to nie jej jedyne zajęcie. Jeszcze podczas wywiadu opowiada mi o akupunkturze dłoni. Później proponuje, że może ją na mnie przeprowadzić – wspomniałem mimochodem o chronicznych bólach kolan. Chwilę później siedziałem przy biurku, a Kasia naciskała różne punkty na moich palcach, by potem wbić igły w te najbardziej bolesne. Akupunkturę rąk poznała w Polsce kilkanaście lat temu. Do tamtego momentu nie mogła chodzić bez wkładek ortopedycznych. Po kilku zabiegach już ich nie używa.

Igły w palcu nie bolą, chociaż wbijanie nie należy do najprzyjemniejszych. Potem pół godziny siedzenia z lewą ręką zawieszoną w powietrzu i jestem wolny. Wyciąganie igieł jest jeszcze gorsze niż ich wbijanie. Jeżeli bolałyby mnie aktualnie kolana, to na pewno zapomniałbym o tym bólu. Nie ma dużo krwi, ranki zasklepiają się błyskawicznie.

 

Po pięć igieł w środkowy i serdeczny i trzy w kciuk, dla stymulacji mózgu

Nie zapomnieć o korzeniach

Pytam Kasi, jak obchodzi święta. Najczęściej spędzają je wspólnie z Jackiem i Bogusią, którzy też mieszkają w okolicy. Przygotowują polskie potrawy. I wcześniej w USA, i teraz w Ekwadorze, chociaż tu nieco trudniej o pewne składniki. Proponuję, żebyśmy w związku ze Świętem Niepodległości spotkali się ze wszystkimi okolicznymi Polakami na głównym placu miasteczka i odśpiewali hymn. Kasia nie może, jedzie akurat do Cuenki. Rozmawiamy o innych Polakach.  Część z nich raczej mało czasu spędza z rodakami, więc z kilkunastoosobowej grupy byłoby nas może trzy czy cztery osoby. Porzucam pomysł, chociaż zamawiam polską flagę u lokalnej krawcowej.

Kasia swojej polskości nie ukrywa. Ekwadorczycy są otwarci, chętnie zadają pytania o pochodzenie. Część ludzi nie zna Polski, nigdy o niej nie słyszało. Wielu jednak kojarzy, gdy wspomni im się św. Jana Pawła II. Niekiedy ludzie sami na dźwięk słowa „Polaco” czy „Poloña” wspominają imię papieża.

 

Jan Paweł II. Papież podróżnik. Plakat za biurkiem recepcji jednego z hoteli w Vilcabambie.

Człowiek i jego kozy

Jednym z tych, którzy trzymają się raczej na uboczu, jest Dawid. Nie mieszka w samej Vilcabambie, a w miejscowości oddalonej od niej o jakieś dwadzieścia minut jazdy samochodem, a około dwóch godzin marszem – istnieje ścieżka przez góry. Wybrałem się do niego konno. Trochę błądziłem po malutkim miasteczku, jednak właścicielka jednego ze sklepów znała Dawida i pokazała mi drogę.

Dawid mieszka ze swoją żoną Adrianą, Amerykanką, w kontenerze. Obudowuje teraz wokół niego dom. Ma trochę ziemi, dość, by wykarmić stado kóz. „Nie wszystkie są przywiązane. Około połowy. Reszta wtedy pilnuje się stada. Najważniejsze, żeby przywiązać szefową”. Kóz jest dwadzieścia, choć od początku przewinęło się ich około setki. Te mniej mleczne trafiły do garnka bądź na sprzedaż. Ludzie w Ekwadorze nie znają za bardzo koziego mleka, więc konkurencji nie ma. Z drugiej strony jednak kozy trzeba importować albo w najlepszym wypadku ściągać z odległych partii Ekwadoru.

 

Koza zje wszystko, w tym tytoń, który jest dla niej trujący

Adriana robi z mleka kefir i ser. Niestety, przyjechałem w poniedziałek, a w sobotę sprzedała cały ser na targu organicznym w Vilcabambie. Dostałem szklankę mleka, a kefir był w sałatce owocowej, którą mnie poczęstowała. Zaskoczył mnie smak mleka. Sery kozie, które jadłem we Francji miały wyraźny charakterystyczny zapach i smak, nawet te świeże. Tutaj mleko jednak było go kompletnie pozbawione. Sekret polega na tym, żeby nie trzymać mleka w pobliżu zwierząt, bo przesiąka ich zapachem.

Oprócz kóz Dawid i Adriana mają trochę drobiu. Mleka, nabiału i jaj prawie nie kupują, mięsa też niewiele. Nie mają samochodu, raz w tygodniu na targ można pojechać taksówką, autobusem lub z kimś znajomym. Z kóz da się wyżyć, chociaż dom zbudować ciężko. Praca jest organiczna – Dawid stopniowo dokupuje materiały i rozbudowuje dom wokół niebieskiego kontenera.

 

Dyby do dojenia kóz. W wiaderku jest jedzenie, drewniana rama trzyma głowę, a nogi przypina się paskami

Do Polski nie wrócą

Rozmawiamy z Dawidem o sytuacji politycznej w Polsce. Ma swoje poglądy, z dosyć charakterystycznym dla ekspatów dystansem. Nie angażuje się ani po jednej, ani po drugiej stronie – za to ze smutkiem patrzy na bałagan w kraju spowodowany polsko-polską wojną. Podobne refleksje ma Kasia. Była niedawno w Polsce. Niektórzy znajomi, wieloletni przyjaciele, a nawet członkowie rodziny, zerwali ze sobą kontakt ze względu na podziały polityczne.

 

Dawid zaprasza wszystkich Polaków, którzy będą w stanie go odnaleźć, na szklankę koziego mleka

Dawid mieszka w Ekwadorze od ośmiu lat. Przez ten czas był kilka razy w Polsce. Niedawno przyjechała jego mama, wbrew kategorycznemu zakazowi swojego lekarza. Po powrocie do kraju miała lepsze wyniki badań niż kiedykolwiek. „Co pani zrobiła? Zmieniła dietę? Leki?” „Pojechałam do syna do Ekwadoru”. Chociażby ze względu na kwestie zdrowia, Dawid nie chce wracać do ojczyzny. Żyje mu się dobrze na ekwadorskiej wsi. Jak sam przyznaje, jest odludkiem – to żona jeździ do Vilcabamby sprzedawać ser i robić zakupy.

Z podobnych powodów zostanie tu Kasia. Nie wróci ani do Stanów, ani do Polski, choć ceni sobie więź z krajem. Polska wspólnota w Vilcabambie raczej się w najbliższym czasie nie zmniejszy. Polacy chętnie rozmawiają za to z przejeżdżającymi rodakami. „Polak zawsze będzie ciągnął do Polaka. Chce się też porozmawiać po polsku. No i mamy wiele wspólnego, tutejsza kultura jest trochę inna” mówi mi Kasia.

Więcej historii z moich podróży po Ekwadorze, a wkrótce i innych krajach Ameryki Południowej, znajdą Państwo na moim blogu www.pbobolowicz.pl oraz stronie na Facebooku „Spod Kapelusza”.

Piotr Mateusz Bobołowicz