Ekwadorska perła Pacyfiku – XVI wieczne miasto portowe nad rzeką, wśród gęstych lasów, wzgórz i kolonii legwanów

Guayaquil zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii.

Piotr Bobołowicz

Perła Pacyfiku – Guayaquil

Za biurkiem w rogu sali muzealnej siedzi mężczyzna. Na tle okien na obu ścianach widać tylko jego sylwetkę. W prawej dłoni trzyma pędzel, a przed nim na biurku leży płótno. Maluje twarz dziewczyny ze zdjęcia. Ledwie podnosi wzrok, gdy ktoś wchodzi do budynku.

Galeria przy ulicy Numy Pompilio Llony w Guayaquil należy do Stowarzyszenia Kulturalnego Artystów Las Peñas. Ulica ta, jak i cała dzielnica, przesiąknięte są artystyczną atmosferą. Sam patron ulicy był jednym z najsłynniejszych guayaquileńskich poetów. Dzielnicę zamieszkiwali i zamieszkują do dziś malarze, pisarze i muzycy. Ich dzieła można nabyć w sklepikach z dziełami sztuki i pamiątkami albo obejrzeć w galeriach. Kolorowe drewniane domy w stylu kolonialnym pochodzą z początków XX wieku, kiedy to po kolejnym pożarze bogaci handlarze kakao na fali boomu na ten towar pobudowali nowe rezydencje. W tym czasie miasto rozrosło się już poza wzgórze Świętej Anny, które zajmowało pierwotnie. Na tym wzniesieniu nad uchodzącą do Pacyfiku rzeką Guayas w ostatnich latach XVI wieku wybudowano siedziby instytucji miejskich, po tym jak pierwotne osiedle najpierw spłonęło, a potem zostało zdziesiątkowane epidemią ospy.

Guayaquil zresztą w ogóle nie miało łatwych początków. Zakładane było kilka razy, potem przenoszone, kłócili się o jego lokalizację konkwistadorzy, a potem przez całą właściwie swoją historię miasto cierpiało wskutek pożarów i epidemii. Ale powoli rosło. Okolice porośnięte gęstymi lasami zaopatrywały kwitnący port w drewno, a z głębi kontynentu nadciągali bezrobotni. W mieście założono stocznię, która z czasem miała stać się jedną z największych i najważniejszych w obu Amerykach.

Rosnące bogactwo zaczęło jednak przyciągać niepożądane spojrzenia i już w 1587 r. doszło do pierwszego – na szczęście odpartego – ataku angielskiego pirata Cavendisha. W 1624 roku kolejnego najazdu dokonali korsarze holenderscy. Dzięki zaciętemu oporowi mieszkańców atak został odparty, jednak spłonęła znaczna część miasta.

Pod szczytem wzgórza Santa Ana znajduje się fort, zbudowany w celu ochrony miasta. Stoi tam pół drewnianego galeonu i armaty. Stamtąd po kilkuset stopniach można dotrzeć na sam szczyt, gdzie w 1997 roku zbudowano dla turystów wieżę widokową w formie latarni morskiej. Stała się ona szybko jednym z symboli miasta. Dojrzeć można stamtąd ciągnącą się u stóp wzgórza ulicę Numy Pompilio Llony. Ciekawie wyglądają nabrzeżne domy od strony wody. Z pokładu łódki wycieczkowej widać drewniane konstrukcje wsparte na palach. Niegdysiejsze peñas, czyli skały, które dały nazwę temu miejscu, zostały całkowicie zastąpione zabudową miejską. Łódź płynie w górę rzeki, aż do portu Świętej Anny, nowoczesnej dzielnicy biznesowej, z najwyższym budynkiem w Ekwadorze – Torre The Point, zwanym przez miejscowych tornillo, czyli „śruba”, ze względu na specyficzny, skręcony kształt.

Guayas to bardzo krótka rzeka. Zaczyna się w Guayaquil u zbiegu rzek Daule i Babahoyo i kończy zaledwie pięćdziesiąt kilometrów na południe, w wodach Pacyfiku. Z prądem Guayas spływają zielone kępy namorzyn uwolnionych od drzewa-matki i puszczonych w rejs, który zakończą gdzieś na płyciźnie, gdzie zapuszczą korzenie. Do pokonania mają jednak jeszcze jedną przeszkodę. Cztery razy dziennie prąd zmienia swój bieg – z przypływem rzeka przeistacza się w zatokę i przybierająca morska woda powoduje cofanie się jej biegu.

Na obrazach w galerii przedstawione są głównie scenki rodzajowe i pejzaże miasta. Różni artyści – w większości lokalni, ale także z innych części Ekwadoru, a nawet zagraniczni – przelali na płótno urok starej części miasta i twarze dawno już nieżyjących mieszkańców. Do tego sceny marynistyczne, martwe natury, trochę sztuki abstrakcyjnej, usianej motywami pochodzącymi z tradycji ludów prekolumbijskich. Guayaquil jako miasto nie ma historii przedkolonialnej. Tereny te były zamieszkane przez wiele ludów, z których ostatnim był Huancavilca. W 1544 roku zawarli oni pokój z Hiszpanami i pozwolili im na osadnictwo w miejscu zwanym Huayllakile. Dzisiaj po rdzennych mieszkańcach nie ma śladu, a miasto zamieszkują potomkowie rdzennych ludów indiańskich, białych osadników i czarnych niewolników. Jedynie na targu rzemieślniczym spotkać można czystej krwi Indian, głównie z Otavalo, którzy przywożą z rodzinnego miasta tkaniny i inne wyroby na handel.

Guayaquil jest również ważnym portem wojskowym. Z lokalną wojskowością związana jest pewna ciekawa historia. W 1864 roku, podczas wojny domowej, w mieście Santa Rosa doszło do bitwy. Został w niej śmiertelnie ranny były prezydent generał Juan José Flores. Przewieziono go na pokład statku u wybrzeży miasta Machala, gdzie kilka dni później zmarł. Ciało przetransportowano drogą morską do Guayaquil. Żeby nie uległo rozkładowi w tropikalnym klimacie, zakonserwowano je w beczce ze spirytusem. W Guayaquil rodzina w żałobie odebrała ciało generała i złożyła je w trumnie, by pochować go z honorami w Quito. Beczkę z alkoholem porzucono. Sytuację wykorzystali przedsiębiorczy marynarze.

Kilkadziesiąt litrów alkoholu, w którym macerowały się przez kilka dni zwłoki ekwadorskiego bohatera narodowego, trafiło do portowej tawerny, gdzie obrotny karczmarz sprzedawał trunek po okazyjnych cenach, skrzętnie skrywając jego pochodzenie.

Skończyłem oglądać obrazy wydobywające z pamięci różne epizody z historii Guayaquil, o których czytałem, i podszedłem do malarza. Przywitałem się, przedstawiłem i zaczęliśmy rozmawiać. Pedro Marcelo Camacho, posługujący się na co dzień drugim imieniem, dzieli to pierwsze wraz z nazwiskiem z bohaterem książki Peruwiańczyka-noblisty Mario Vargasa Llosy. Powieściowy Pedro Camacho był pisarzem. Marcelo prowadzi zajęcia z malarstwa. O sztuce, swojej pasji, mówi poetycko, ale, jak przyznaje, nie lubi czytać. Opowiada jednak o pewnej książce; której tytułu nie pamięta – urzekła go plastycznością opisów. Przyznaję się, że mnie też zdarza się pisać, a on proponuje, że wystawi moją książkę w galerii, gdy tylko jakąś opublikuję.

Za oknem płynie leniwie rzeka Guayas. Podmokły brzeg pokryty jest śmieciami, głównie styropianem, ale też fragmentami desek i powalonych drzew. Wygląda to jak bulgocząca zupa. Na tych „tratwach” wygrzewają się legwany, emblematyczne zwierzę miasta. Ich największą kolonię można znaleźć w parku Seminario, nazwanym tak od nazwiska fundatora, ale bardziej znanym jako Parque de las Iguanas, czyli Park Legwanów. Poniżej Las Peñas znajduje się bulwar, a na nim największy diabelski młyn w Ameryce Południowej – La Perla, Perła Guayaquil – Perły Pacyfiku, która oprócz kolorowych domów i zielonych parków ma także drugą stronę – przestępczość i prostytucję. Jak każde duże, portowe miasto.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 58/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Perła Pacyfiku – Guayaquil” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET”, nr 58/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Na turystycznych szlakach Ekwadoru / En las rutas turísticas de Ecuador

Najbardziej oddalony od środka Ziemi punkt, endemiczna fauna i flora, bogata kultura, mieszanka etniczna, wspaniała kuchnia i niezwykle sympatyczni ludzie. To wszystko znajdziemy w Ekwadorze!

Otoczony dwoma państwami o bogatej kulturze Ekwador wydaje się być ubogim kuzynem Kolumbii i Perú. Jednak jeśli tylko znajdziemy się na turystycznych szlakach Ekwadoru zobaczymy, ze w rzeczywistości tak zupełnie nie jest. Ekwador rzeczywiście jest jednym z najmniejszych państw Ameryki Łacińskiej. Jednak to nie powierzchnia tego kraju odgrywa tu główną rolę. Znacznie ważniejszym jest jego bogactwo: geograficzne, przyrodnicze i kulturowe.

Ekwador to zarazem miejsce, gdzie niemalże każdy znajdzie coś dla siebie. Zadowoleni będą i miłośnicy gór i wielbiciele plaż i entuzjaści selwy tropikalnej. Bogactwo przyrodnicze Ekwadoru gwarantuje niezapomniane wrażenia miłośnikom rzadkich gatunków roślin i zwierząt. Jedną z największych atrakcji przyrodniczych Ekwadoru jest z pewnością słynny archipelag Wysp Galapagos gdzie znaleźć można endemiczne gatunki roślin i zwierząt. Tym bardziej nie można zapomnieć, że to właśnie w Ekwadorze znajduje się najbardziej oddalony punkt od środka Ziemi – wulkan Chimborazo.

Ale Ekwador to również ciekawa mieszanka kultur: autochtonicznej (Indiańskiej), europejskiej i afrykańskiej. Elementy każdej z nich znaleźć można w różnych częściach kraju. A jeśli mówimy o mieszance kultur, to z pewnością nie możemy zapomnieć o tym, co tę mieszankę tworzy. Musimy zatem wspomnieć o muzyce, o tańca, ale i o gastronomii. Trzeba bowiem powiedzieć, że kuchnia ekwadorska, choć mniej znana, niże jej peruwiańska kuzynka, nie musi się bynajmniej niczego wstydzić. Kiedy zatem znajdziemy się na turystycznych szlakach Ekwadoru z pewnością będziemy zadowoleni z możliwości ich przemierzania.

Jednak również i na turystycznych szlakach Ekwadoru warto mieć ze sobą przewodnika. Najlepiej miejscowego. Naszym przewodnikiem po Ekwadorze będzie pochodzący z tego kraju David Romero. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość przedstawi najciekawsze turystycznie zakątki swojej ojczyzny. Porozmawiamy również o tym, kiedy warto wybrać się do Ekwadoru, czy kraj ten jest bezpieczny dla indywidualnego turysty, czego warto się wystrzegać, a na co zwracać uwagę, byb nasza podróż rzeczywiście przyniosła miłe wspomnienia.

Na wędrówkę po Ekwadorze zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 11 marca, jak zwykle o 20H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!

¡República Latina – oryginalna turystyka!

Resumen en castellano: Ecuador teoricamente parece ser el pobre familiar de Colombia y Perú. Sin embargo la gente que conoce este maravilloso país sabe, que no es verdad. Ecuador es uno de los países más ricos tal geográficamente, como culturalmente de América Latina. Vale la pena mencionar del punto más lejano del centro de la Tierra – el Volcán Chimborazo. Pero Ecuador ofrece algo para todos los admiradores de varios tipos del paísajes: montañas altas, playas y la selva tropical. Una de las partes de Ecuador son las Islas Galapagos con su única flora y fauna. Hay que mencionar también de la riqueza de la cultura: indígena, europea, africana y sus mezclas: la música y el baile. También la cocina ecuatoriana puede ofrecerle mucho a los que están buscando unos sabores nuevos.

Nuestro guía por las rutas turísticas de Ecuador será nuestro invitado – David Romero. A nuestro invitado vamos a preguntar también del periódo mejor para una visita en Ecuador, de que cosas hay que tener cuidado y de la seguridad en el país.

Para nuestra conversación sobre Ecueador les invitamos para este lunes, 11 de marzo, como siempre a las 20H00 UTC+1! Vamos a hablar polaco y castellano!

Hizzikaka – miejsce starożytnych obrzędów we współczesnym Ekwadorze/ Piotr M. Bobołowicz, „Kurier WNET” nr 55/2019

Nie wiadomo, czym są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Hizzikaka – Śmiejąca się Skała

– Wódka z węża, kropelka jadu, kulka wężowego tłuszczu i krew smoka… Trzy dolary. – Ta mikstura działa podobno cudownie na ból w krzyżu. Można ją kupić co niedzielę na targu w Saraguro w południowej części ekwadorskich Andów. Wąż jest prawdziwy – zanurzony w dużym słoju pełnym alkoholu z trzciny cukrowej. Smocza krew natomiast nie pochodzi z żadnego gada, a z drzewa – istnieje kilka gatunków, których żywica określana jest tym mianem. Jest gęsta, ciemnoczerwona, a w smaku niezwykle gorzka. Używa się jej w medycynie ludowej nie tylko w Ameryce Południowej. Używają jej także Indianie Saraguro.

Pochodzenie Indian Saraguro nie jest jasne. Najpopularniejsza hipoteza wywodzi ich korzenie z terenów obecnej Boliwii lub południowego Peru. Faktem jest, że przybyli, a może zostali przesiedleni do Ekwadoru za czasów Tahuantinsuyo, Imperium Inkaskiego, prawdopodobnie w ramach polityki mieszania ludów.

Co do samej nazwy Saraguro także istnieją różne teorie. Sara w języku kichwa znaczy kukurydza. Druga część jest nieco mniej oczywista. Gurú to gąsienica. Według tej wersji Saraguro to gąsienice zjadające kukurydzę. Inna etymologia wskazuje na słowo kuri, złoto. I rzeczywiście, kukurydza jest bogactwem tego ludu. Ale nie tylko kukurydza. Słyną oni w Ekwadorze z wyrobów z wełny owczej. Wykonują z niej swoje ubrania i kapelusze, ale także koce, szale, czapki czy torby zwane alforjas, które nadają się zarówno do zarzucenia na ramię, jak i do przewieszenia przez grzbiet konia czy osła.

Tkactwo to zajęcie mężczyzn. Typowe dla Saraguro są krosna zaczepione w pasie. Ich obsługa wymaga siły. Niektóre przedmioty wykonuje się na drewnianych krosnach przypominających te znane z Polski – jednak tu także kobiety napotykają pewną przeszkodę – w ciąży trudno jest tkać, gdyż drewniana rama uciska brzuch. Doña Rosa ze wspólnoty Ñamarin nauczyła się tkactwa od swojego męża już jako dorosła kobieta. Dzisiaj to właśnie ona mimo podeszłego wieku kontynuuje rzemieślniczą tradycję, chociaż mąż czasem jej pomaga. Na pokazy tkania przybywają turyści, którzy kupują także gotowe wyroby. Doña Rosa wszystko robi od podstaw. Każdego dnia w każdej wolnej chwili z motka wełny przędzie nici. Wrzeciono zawieszone jest przy pasku, by używać go, gdy tylko można – chociażby w drodze na zakupy czy na pastwisko z owcami. Dziesiątki godzin potrzebne są, by wykonać nici, z których potem tka się inne wyroby. Im cieńsza nić, tym więcej czasu zajmuje. Dlatego dziś tradycyjne stroje Indian Saraguro osiągają zawrotne ceny. Męskie czarne poncha czy też kobiecie spódnice i chusty wykonane z wełny zanosi się zazwyczaj do utkania (ręcznego) do wyspecjalizowanego zakładu, bowiem misterna robota zajmuje zbyt wiele czasu i wymaga znacznych umiejętności. Prawdziwe ręcznie wykonane stroje zachowuje się dziś już tylko na specjalne okazje, na co dzień zastępując je prostszymi i tańszymi ubiorami lub wykonanymi ze sztucznych bądź przemysłowych tkanin.

Pewne syntetyczne produkty pojawiają się także w warsztacie doñii Rosy. Choć większość odcieni uzyskuje się wciąż z roślin, to żeby uzyskać bardziej żywe kolory, używa się barwników zakupionych w sklepie. Różowy, czerwony czy niebieski wybijają się wyraźnie na tle ziemistych odcieni brązu czy trawiastych żółci i zieleni.

Od asfaltowej drogi prowadzącej do Ñamarin odbiega ścieżka. Pnie się niespełna pół kilometra brzegiem doliny żłobionej przez wąski strumień, aż do miejsca znanego jako Baños del Inca, Łaźnie Inki. Według legendy podczas wojny domowej o władzę w Tahuantinsuyu (Państwie Inków) między Huascarem a jego bratem Atahualpą, późniejszym ostatnim władcą imperium, ten drugi schronił się po jednej z bitew w Saraguro, by wyleczyć rany. Codziennie zażywał kąpieli w naturalnej kamiennej niecce uformowanej przez kapiącą z góry strużkę wody. Dziś miejsce to służy nadal do rytualnych kąpieli, a także jako miejsce obrzędu Florecimiento, czyli kwitnienia – ceremonii mającej napełnić uczestników energią i pomóc im w odniesieniu sukcesu. Co roku podczas święta Saraguro przeprowadzane są wybory królowej piękności. Kandydatki odbywają rytualną kąpiel w wodospadzie, nim udadzą się na mszę do kościoła.

Przed wodospadem stoją betonowe słupy – pozostałość po drewnianym podeście i schodach, które wiodły niegdyś do położonej nieco powyżej jaskini. Nie przetrwały one próby czasu – w przeciwieństwie do wykutych ponad sto lat temu kamiennych stopni, które choć nie tak szerokie i wygodne, stawiają dzielnie opór żywiołom.

Ze względu na płytką, ale szeroką pieczarę, która otwiera się w zboczu kamiennego urwiska niczym szeroki uśmiech, góra nosi miano Hizzikaka, Śmiejąca się Skała. Uznawana jest za miejsce święte rdzennych mieszkańców okolicy i z tego względu ustawiono tu niegdyś drewniany krzyż. W ostatnich latach jednak krzyż został usunięty.

Chociaż większość Indian Saraguro to katolicy, istnieją grupy zyskujące w ostatnim czasie na znaczeniu, które praktykują religię przodków. Nawet najbardziej pobożni chrześcijanie nie wyrzekają się jednak tradycyjnych świąt, które obchodzone są w przesilenia i równonoce. Ich obchody mają charakter synkretyczny, dobrze obrazujący generalne podejście do chrześcijaństwa w Ekwadorze, zwłaszcza na terenach wiejskich wśród rdzennej populacji. Barwnym pochodom w tradycyjnych strojach towarzyszy msza święta, a rytuały szamańskie przeplatają się z odwołaniami do Boga i Maryi.

Przesilenie letnie, które na południowej półkuli wypada 22 grudnia, to czas obchodów Kapak Raymi, czyli Święta Wodza. Dzisiaj obchody te zlewają się z tradycjami bożonarodzeniowymi. Jest jednak wspólnota indiańska zwana las Lagunas, której mieszkańcy kultywują zwyczaje tzw. kosmowizji andyjskiej. Święto Wodza rozpoczyna rok obrzędowy spadkobierców Inków. Choć grupa rodzimowierców jest nieduża, notuje ona stały wzrost, zwłaszcza wśród młodych ludzi.

Przed kilku laty odbył się pogrzeb młodego człowieka z tej wspólnoty. Pochowany został on w otoczeniu narzędzi i wypełnionych jedzeniem naczyń, tak jak nakazuje obrządek inkaski. Wyznawcy religii przodków zawierają śluby i celebrują swoje święta ku czci Słońca przy świętej skale. Uczestniczyć może każdy – dla wielu ludzi jest to ciekawy element tradycji.

Młodzi ludzie w Saraguro od pewnego czasu starają się zachować jak najwięcej z dawnych zwyczajów. Dziewczęta noszą charakterystyczne stroje, mężczyźni zapuszczają włosy, które zaplatają potem w długie warkocze. Wszyscy uczą się kichwa – od dziadków, bowiem pokolenie rodziców padło ofiarą polityki, która próbowała zunifikować ich z resztą społeczeństwa ekwadorskiego, wprowadzając obowiązkowe nauczanie jedynie w języku hiszpańskim i piętnując tych, którzy rozmawiali w kichwa.

Ważną częścią rozwoju Saraguro jest turystyka. Unikalna wartość kulturalna przyciąga miłośników tradycji. W mieście działa jedna agencja turystyczna, Saraurku, prowadząca także własny hostel. Jej właściciel, Lauro, podkreśla, że jego działalność to coś więcej niż przedsięwzięcie nastawione na zysk. Przywożąc turystów do rozsianych po dolinie osad indiańskich, Lauro zapewnia im źródło dochodu. Pomaga również w organizowaniu transportu dzieci do i ze szkoły, a także w znalezieniu środków na zakup pomocy szkolnych. Turyści mogą spędzić kilka dni, żyjąc w domu z indiańską rodziną, uczestnicząc w pracach polowych czy poznać techniki rzemiosła.

Młodzi ludzie zakładają także różnorakie biznesy zorientowane na turystów. W jednej ze wspólnot obok centrum medytacji funkcjonuje restauracja serwująca tradycyjne potrawy przygotowane tradycyjnymi technikami. Na ceglanym piecu opalanym drewnem w glinianych garnkach gotuje się różne odmiany kukurydzy, by przygotować tradycyjne napoje i zupy. Goście na wstępie raczeni są chichą, czyli fermentem z kukurydzy, podawanym z surowym jajem i szczyptą cynamonu. W innej restauracji w centrum miasta zjeść można tradycyjne dania podawane w sposób nie ustępujący niczym eleganckim restauracjom typu fine dining.

Park przed kościołem wypełniony jest ludźmi wychodzącymi z nabożeństwa. W każdą niedzielę na ulicach miasta odbywa się targ, na którym oprócz ubrań kupić można warzywa i owoce. Uwagę zwraca szczególnie różnorodność ziemniaków i kukurydzy – występują w kilkunastu odmianach różnych wielkości i kolorów. Niedziela 6 stycznia, Trzech Króli, jest podwójnie wyjątkowa ze względu na święto, jak i na fakt, że jest to pierwsza niedziela miesiąca. Pojedynczy turyści wybijają się na tle biało-czarnych strojów Indian, którzy zjechali tłumnie ze wszystkich otaczających miasto wiosek. Kobiety noszą czarne poncha spięte srebrnymi kunsztownymi igłami na łańcuszkach, przekazywanymi z pokolenia na pokolenie. Wiele z nich na głowach ma ciężkie, białe kapelusze z prasowanej wełny z czarnymi łatami na spodzie. Inne mają zwykłe, czarne kapelusze z filcu, podobnie jak większość mężczyzn. Między nimi biegają ubrani w kolorowe stroje pajaców wiki. Nie wiadomo, czym tak naprawdę są wiki. Niektórzy uważają, że to wyobrażenie dziecięcych zabawek, inny mają je za demony bądź duchy – opiekuńcze, ale złośliwe. Twarze skrywają pod białymi, malowanymi maskami z różkami. Chętnie korzystają ze swojej anonimowości, by prosić przechodniów o pieniądze, wymuszać na sklepikarzach i restauratorach darmowy alkohol czy kraść znienacka całusy dziewczętom. 6 stycznia to ostatni dzień, kiedy można ich zobaczyć. Pojawili się na początku grudnia, by po Trzech Królach zniknąć na kolejny rok. Obowiązuje ich jedna zasada, której nikt nigdy nie złamał – nie mają wstępu do kościoła.

Saraguro jest miejscem unikalnym, tak jak unikalni są wiki. Indianie, o których mówi się, że wciąż noszą żałobę po śmierci Atahualpy, ostatniego Inki, żyją z rolnictwa i rękodzieła. Modlą się w kościele, ale nie zapominają o świętowaniu przesileń i rytuałach u stóp świętego wodospadu.

Piją chichę i piwo. Noszą dumnie w nowoczesnym świecie swoje łaciate kapelusze i poncha i rozmawiają między sobą w tym samym języku, w którym mówili, gdy przybyli na te ziemie przed setkami lat gdzieś z Peru czy Boliwii, a jednocześnie uczą się angielskiego, by przyjmować turystów. Doña Rosa tłumaczy gringo metody tkactwa, zajęcia, którego nie powinna wykonywać kobieta. I tak właśnie żyje tradycja.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” znajduje się na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET” nr 55/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Hizzikaka – Śmiejąca się Skała” na s. 19 styczniowego „Kuriera WNET”, nr 55/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pociąg zjeżdża stromym Nosie Diabła zygzakiem. Któryś z robotników nazwał tak tę górę pod wrażeniem jej widoku

Pasażerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. Dziś Nariz del Diablo jest jedną z największych atrakcji turystycznych Ekwadoru.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Pociąg przez Nos Diabła

Alfonso Quinzo pracuje na kolei od trzydziestu trzech lat. Za rok przechodzi na zasłużoną emeryturę. Oprócz niego w Ekwadorze jest około pięciuset kolejarzy. Niegdyś było ich więcej. Alfonso pamięta, gdy koleje zatrudniały ponad dwa tysiące osób. Odkąd jednak pociągi służą tylko jako atrakcja turystyczna, i to raczej z tych luksusowych, spadła ich liczba – i wymagana liczba personelu. Alfonso jest hamulcowym – pracuje na pociągach obsłygujących linię Nariz del Diablo, Nos Diabła, nazywaną najtrudniejszym odcinkiem kolei na świecie.

Nim powstała kolej, była droga. Rząd Gabriela Garcii Moreny pod koniec 1872 roku rozpoczął budowę trasy dla koni i ludzi z Quito do Guayaquil. Prezydent osobiście przyjechał konno z Quito, by zobaczyć rezultat robót. Po trzech dniach stanął w Sibambe, zmieniwszy uprzednio konia w miejscowości Guamote.

Dwieście siedemdziesiąt pięć kilometrów drogi szerokiej na dziewięć metrów, na której zbudowano sto jeden mostów. I wtedy prezydent podjął decyzję, która zaskoczyła wielu i wzbudziła niedowierzanie: dalej nie będzie drogi. Dalej zbudujemy kolej.

Pierwszy odcinek zaplanowano z Sibambe do miejscowości Milagro, co znaczy po hiszpańsku „cud”. Decyzja prezydenta nie była jednak maniakalną fantazją. Poważny wpływ na nią miał inżynier MacClellan, doradca Moreny. Prezydent wątpił jednak, czy jego rząd jest w stanie znaleźć środki na tak ambitne przedsięwzięcie. Zagraniczny inżynier zagrał na ambicji prezydenta, mówiąc, że rząd, który zbudował taką drogę, może też zbudować kolej. I decyzja zapadła. W 1868 roku Bank Ekwadoru przyznał rządowi kredyt i pierwsze łopaty zostały wbite w Yaguachi. Projekt od początku zagrożony był niedofinansowaniem. Mimo trudnościom układano jednak kolejne kilometry torów.

Dekadę później za południową granicą Ekwadoru wybuchła wojna. W 1879 roku Chile zaatakowało koalicję peruwiańsko-boliwijską w wyniku sporu o złoża saletry i guana. Wtedy też na ponowną emigrację zdecydował się pewien inżynier przebywający ówcześnie w Limie, bohater obrony portu Callao przed Hiszpanami w 1866 roku i honorowy obywatel Peru, absolwent uczelni francuskich, a przede wszystkim z pochodzenia Polak z Wołynia – Ernest Malinowski. W obliczu wojny wyjechał w 1880 roku do Ekwadoru, gdzie znalazł pracę w dziedzinie, którą znał najlepiej – przy budowie kolei. Wielki inicjator budowy, prezydent Gabriel García Moreno, nie żył już wtedy od pięciu lat, zamordowany przez spiskowców z opozycji w drodze powrotnej z porannej mszy.

Nie wiadomo wiele o działalności Malinowskiego w Ekwadorze. Pracował on przy budowie odcinków Sibambe i Chimbo, pisał też dla lokalnej i zagranicznej prasy artykuły o wojnie w Peru. Pomagał również znaleźć pracę Peruwiańczykom uciekającym przed wojną. Jego nazwisko nie pojawia się, niestety, w książce Galo Garcii Idrovo opowiadającej historię budowy najtrudniejszej kolei świata, trasy z Guayaquil do Quito. Skupia się ona jednak szczególnie na odcinku Nariz del Diablo, gdzie Malinowski z pewnością nie pracował – wyjechał z Ekwadoru w 1886 roku, by powrócić do Peru, swojej drugiej ojczyzny, a budowę tego odcinka zaczęto dopiero w 1899 roku.

Pociąg zjeżdża po zboczu góry Nariz del Diablo zygzakiem. Po pokonaniu lekko krętego odcinka z Alausí dojeżdża do doliny. W dole widać stację. Pociąg zwalnia, zatrzymuje się… i rusza do tyłu, ale już po innym odcinku torów. Alfonso Quinzo i inni hamulcowi wychylają się z platform pomiędzy wagonami, by machaniem ręki dawać znaki maszyniście. Kolejny zgrzyt hamulców i pociąg znów rusza do przodu, by dojechać do Sibambe. Obecnie cała procedura zajmuje kilka minut. Gdy wagony ciągnęła lokomotywa parowa, a zwrotnice przestawiano ręcznie, zajmowało to znacznie więcej czasu.

Góra Nariz del Diablo nosi w języku kichwa, używanym przez Indian Nizag zamieszkujących te tereny, nazwę Condor Puñuna, co znaczy dosłownie „Tam, gdzie sypia kondor”. Została ona nazwana Nosem Diabła przez jednego z podwykonawców, będącego pod wrażeniem jej widoku. Nie spodziewał się on, że nazwa ta przejdzie do historii ani jak trafna się okaże.

Robotnicy pochodzili głównie z Jamajki. Większość z nich straciła życie. Nie ułatwiał przeżycia system pracy. Kilkuosobowe grupki szły wysadzać skały dynamitem. W przypadku śmierci części z nich, pozostali dostawali ich wypłatę. Dochodziło więc do zdradzieckich aktów skracania lontów i wcześniejszego ich odpalania, by przejąć zarobek kolegi.

I bez tego jednak wypadkowość była niezwykle duża. Do tego epidemie żółtej i czerwonej gorączki, a także malarii. To wszystko powodowało, że obozów robotników w nocy pilnowało wojsko – wielu próbowało uciekać.

W końcu linia kolejowa była gotowa. Całość dokończono dopiero za drugiej kadencji prezydenta Eloya Alfara Delgada. Projekt zaczął konserwatysta z Quito, dokończył liberał z Guayaquil. I tak zwaśnione partie połączyły dwie stolice – polityczną w Quito i ekonomiczną w Guayaquil. Czas podróży skrócił się drastycznie – z kilkunastu dni do zaledwie dwóch.

Na ironię zakrawa historia śmierci prezydenta Alfara. Po wymuszonej dymisji, ucieczce z kraju i późniejszym do niego powrocie w roli negocjatora między rewolucjonistami z Guayaquil i siłami rządowymi z Quito Alfaro został aresztowany i przewieziony do Quito tą właśnie linią kolejową, którą dokończył. Jego późniejszy los był tragiczny. Byłego prezydenta zabito, a lud przeciągnął jego ciało ulicami stolicy, by spalić je na koniec na jednym z placów miasta.

Na stacji Sibambe turyści mają godzinną przerwę. Niegdyś było to kwitnące miasteczko, siedziba dyrekcji firm przewozowych, stacja leżąca na rozwidleniu linii kolejowych – od linii Quito–Guayaquil odchodziła nitka do Cuenki – dziś pozostał tylko budynek stacji, mały szklany pawilon mieszczący muzeum i kilka domków z adobe – suszonej cegły. Indianie Nizag codziennie pokonują dwuipółgodzinną trasę ze swojej wioski do Sibambe, by sprzedawać rękodzieło, oprowadzać po muzeum i prezentować tradycyjny taniec. W budynku stacji mieści się kawiarnia. Turyści robią sobie dwa zdjęcia z pociągiem i siadają przy stolikach. Pokazu tańca nie ogląda praktycznie nikt. Nikt także nie wspina się za domki z adobe, gdzie znajduje się basen. Ze zbiornika odchodzi szeroka żeliwna rura, która opada, przechodzi pod ziemią pod torowiskiem. Z drugiej strony na metalowym maszcie znajduje się jej koniec. Niegdyś tym prostym grawitacyjnym systemem napełniano kotły parowozów. Dziś rura już tylko rdzewieje, chociaż zdarza się wciąż, że turystyczne pociągi ciągnięte są przez lokomotywy parowe.

Niziutka Indianka w muzeum opowiada o swojej wiosce. Pokazuje gliniane garnki, których używa się do dziś. Podnosi do ust gigantyczną muszlę zwaną churro, dmucha w nią. Dobywa się donośny, niski dźwięk. Trzy sygnały oznaczają spotkanie mieszkańców. Więcej – niebezpieczeństwo. Jest też druga muszla, wydaje nieco inny ton. Ta przeznaczona jest tylko dla kobiet.

Na planszach w muzeum opisane są legendy związane z Nariz del Diablo. Jest niezwykle głośny, buchający parą i iskrami pociąg, który nocą wspina się po zygzaku torów, gdzie czeka na niego pasażer w czerwonym surducie, spod którego wystaje diabelski ogon. Jest opowieść o kozach, które blokowały torowisko, a gdy maszynista wyskoczył, by je rozpędzić, te zmieniły się w diabełki i uciekły, rechocząc złowieszczo.

Wielu ludzi nie ufało ambitnemu projektowi, nawet gdy stał się rzeczywistością. Pasażerowie woleli owiany złą sławą fragment drogi pokonać pieszo lub na grzbiecie mułów czy koni. Bali się diabła. Dziś nikt nie ma takich obaw, a Nariz del Diablo jest jedną z najpopularniejszych atrakcji turystycznych Ekwadoru.

Lokomotywa francuskiej produkcji z 1992 roku z silnikiem diesla ciągnie drewniane wagony z powrotem do Alausí dużo szybciej niż w drugą stronę. W 2012 roku zmodernizowano trasę, by udostępnić ją dla turystów. Około trzydziestu dolarów za dwie i pół godziny wycieczki to wysoka cena. Nie tak wysoka jednak, jak koszt biletu z Quito do Guayaquil. Czterodniowa podróż luksusowym pociągiem może kosztować nawet ponad dwa i pół tysiąca dolarów.

Pociąg dojeżdża tylko do Alausí, małego miasteczka, któremu patronuje św. Piotr. Potężna figura świętego jest drugim najwyższym pomnikiem w Ekwadorze. Z Alausí do najbliższego dużego miasta Riobamba, rodzinnego miasta Alfonsa Quinza, są dwie godziny drogi autobusem, mimo że łączą je tory. A Indianie Nizag wracają do swojej wioski dwie godziny piechotą. Stacja Sibambe, z której można spojrzeć na tory budowane także przez Ernesta Malinowskiego, zamiera po godzinie trzynastej, kiedy odjeżdża ostatni pociąg z turystami.

Poszukuję informacji o ekwadorskim etapie życia Ernesta Malinowskiego. Za wszelkie informacje będę bardzo wdzięczny. Mój adres email: pbobolowicz@gmail.com.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pociąg przez Nos Diabła” znajduje się na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Pociąg przez Nos Diabła” na s. 18 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Krewetkowa wyspa Jambelí. Drewniane domki na palach, palmy i barwny tłum: spełnione oczekiwania podróżnika

Niebieskie, różowe i seledynowe deski elewacji, żółte banany z wystającymi plastrami białego sera. I ciżba ubrana we wszystkie możliwe kolory. A pośrodku ja, jedyny gringo w zasięgu wzroku i słuchu.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Łódź przybiła do nabrzeża. Podobne długie motorówki stłoczone były przy drewnianym pomoście. Pod daszkami wielu z nich wisiały hamaki, w których drzemali przewoźnicy. Ludzie zaczęli wysypywać się z zapchanej łodzi na wybrzeże. Cztery dolary, które każdy zapłacił za transport w dwie strony, nie obejmowały wstępu na wyspę. Kolejna ćwierćdolarówka została zamieniona na skrawek papieru, który teoretycznie można było potem wykorzystać jako bon zniżkowy w jednej z najpopularniejszych sieci fastfoodów w Machali, stolicy prowincji El Oro.

Wyspa Jambelí była dokładnie tym, czego oczekiwałem od Ekwadoru, przyjeżdżając tutaj. Palmy, drewniane i bambusowe domki z trzcinowymi dachami, biegające pod nogami kury i psy. Cała osada na wyspie składa się dwóch ulic krzyżujących się pod kątem prostym – jedna, krótka, wiedzie w poprzek wyspy od portu do plaży. Druga wzdłuż plaży prowadzi do falochronu, początkowo wśród restauracji i pensjonatów, a potem – farm krewetek i kilku normalnych domów mieszkalnych należących do lokalnych rybaków.

Ulica prowadząca od portu była szeroka, ale tłoczący się na niej ludzie i rozstawione po jej bokach stragany z jedzeniem, grille z bananami z serem, rybami, szaszłykami i owocami morza, sprzedawcy wody z kokosów i właściciele pensjonatów siedzący przed drzwiami i naganiający ludzi sprawiali, że wydawała się tłoczna niczym bliskowschodni bazar.

I była co najmniej tak samo kolorowa, mimo bladego światła słonecznego wyglądającego nieśmiało zza chmur. Niebieskie, różowe i seledynowe deski elewacji, żółte banany z wystającymi plastrami białego sera. Brązowe, beżowe i czarne kury z czerwonymi grzebieniami. I różnokolorowa ciżba ubrana we wszystkie możliwe kolory. A pośrodku tego barwnego tłumu ja, jedyny gringo w zasięgu wzroku i słuchu. (…)

Ludzie dawali się filmować i fotografować, czasem wręcz pozując do zdjęć robionych przez gringo. To nie Indianie, którzy unikają obiektywu. Ludzie z El Oro są głównie pochodzenia hiszpańskiego, oczywiście z domieszką krwi indiańskiej, ale też afrykańskiej, chociaż koncentracja ludności czarnoskórej znajduje się w prowincji Esmeraldas. Według przekazów historycznych, pierwsi czarnoskórzy mieszkańcy obecnego Ekwadoru to rozbitkowie z transportu niewolników. Kolejni dołączali do nich stopniowo w miejscu, które klimatem przypominało im rodzinne strony. Dziś stanowią większość ludności prowincji, ale żyją na całej długości wybrzeża – w przeciwieństwie do gór, gdzie przeważa mieszanka ludności indiańskiej i hiszpańskiej.

Fot. P.M. Bobołowicz

Siedzieliśmy przy bambusowej ladzie straganu, na którym około pięćdziesięcioletnia kobieta o znacznej tuszy i z wyraźną linią wąsika pod nosem sprzedawała drinki z szerokim uśmiechem wybrakowanych zębów, ale z olbrzymią sympatią i serdecznością do całego świata. (…)

Ekwadorczycy z gór nazywają costeños, czyli mieszkańców wybrzeża, monos, małpami, chociaż żaden z nich nie potrafił jednoznacznie wytłumaczyć mi pochodzenia tej nazwy. Być może ma ona podłoże rasistowskie, a może pochodzi od prostego skojarzenia z plantacjami bananów, a może żadna z tych wersji nie jest prawidłowa. Costeños są jednak niezwykle ciepli i otwarci, bardzo gadatliwi, chociaż ich hiszpański bywa trudny do zrozumienia nawet dla innych Ekwadorczyków, ze względu na niewyraźną wymowę poszczególnych głosek i zawrotną prędkość wyrzucanych z siebie słów.

Zapytaliśmy sprzedawczynię koktajli o miejsce na obiad. Zaraz poprosiła siedzącego obok mężczyznę o zawołanie właściciela pobliskiej restauracji, który przyjął nasze zamówienie, dorzucił do zestawu kraba i zapewnił, że zawoła nas, gdy będzie gotowe, byśmy mogli w spokoju dokończyć napoje.

„Orgia owoców morza” (jak fantazyjnie nazywało się danie) zawierała w sobie głęboko smażone krewetki i kalmary, ekwadorskie (gotowane) ceviche z kalmarów, krewetek i ryby, ryż z owocami morza i nieznany mi wcześniej gatunek małżopodobnych niesmacznych stworzeń. Dodatkowo krab, którego rozbijaliśmy drewnianym tłuczkiem i o którego rozciąłem kciuk. I to wszystko w cenie nieprzekraczającej 20$ i w ilości wystarczającej do prawdziwego najedzenia się dla dwóch osób.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Krewetkowa wyspa Jambelí” znajduje się na s. 20 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 50/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Krewetkowa wyspa Jambelí” na stronie 20 sierpniowego „Kuriera WNET”, nr 50/2018, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Który kraj Ameryki Południowej obrać za cel podróży?

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo akurat tam znalazłem tani lot z Frankfurtu.

Trochę już siedzę w Ameryce Południowej. Przyjechałem tu będąc kompletnie zielonym, ale ponad siedmiomiesięczne obserwacje dały mi doświadczenie, którego nie mają ci jadący tu po raz pierwszy. Dodatkowo moim udziałem stało się także poniekąd doświadczenie dziesiątek podróżników, których spotkałem, a każdy dodał coś do mojego know-how. Więc się nim podzielę. Napisałem już swego czasu dwa teksty, które zawierają sporo przydatnych informacji. Poruszyłem w nich między innymi takie kwestie jak transport zbiorowy, jedzenie, bezpieczeństwo czy higiena. Po pierwsze tekst o siedmiu mitach i faktach o Ekwadorze , po drugie bardziej wyspecjalizowany tekst o transporcie zbiorowym.

 

A dzisiaj pytanie: dokąd w ogóle się wybrać?

Ameryka Południowa. Autor Aotearoa. Źródło. Materiał udostępniony na licencji CC BY 3.0.

No to tak, decyzja podjęta, kierunek Ameryka Południowa. Ale dokąd konkretnie? Sam sobie zadawałem to pytanie. Padło na Ekwador, bo znalazłem tani bilet. Najlepiej szukać połączeń z Hiszpanii, ale także Frankfurt czy Londyn oferują sensowne propozycje. Z pewnością z Polski zwłaszcza Frankfurt będzie atrakcyjny ze względu na odległość i dosyć dobre połączenia z naszymi regionalnymi portami lotniczymi. Ja leciałem właśnie z miasta nad Menem. Koszt biletu… Dorwałem połączenie w jedną stronę w atrakcyjnej cenie 370 euro. Bilet w dwie strony kosztuje ok. 600-700. Oczywiście są droższe i tańsze. Jeden minus- najtańsze połączenia są z reguły z przesiadką w Stanach Zjednoczonych, a tejże nie da się odbyć bez wizy (sic!). W USA każdorazowo przechodzi się kontrolę paszportową, nie ma na lotniskach stref tranzytowych, a koszt wizy turystycznej to kolejne 160$, chociaż procedura jej uzyskania jest prosta i w miarę szybka.

Jeżeli miałbym lecieć dzisiaj, to mimo mojej wielkiej miłości do Ekwadoru, zdecydowałbym się pewnie na lot do Kolumbii albo Argentyny lub Chile – żeby móc potem przejechać cały kontynent w jednym kierunku. Z drugiej strony Ekwador jest wciąż mocno na północy kontynentu, można nawet zwiedzić go, pojechać do Kolumbii, a stamtąd bezpośrednio do Peru. Opcji jest sporo.

To jednak plan na długą podróż, co najmniej kilkumiesięczną.

 

Co można więc zobaczyć w dwa tygodnie? Albo w miesiąc?

W dwa tygodnie to lepiej jednak wybrać się gdzieś bliżej niż Ameryka Południowa – oczywiście zorganizowana wycieczka zdecydowanie się sprawdzi nawet na tak krótki czas. Dla tych, którzy wolą się jednak powłóczyć bez przewodnika i podstawionych autokarów, sugeruję nieco dłuższą wyprawę. Kraje tego kontynentu mają to do siebie, że są stosunkowo duże i zwiedzanie ich z pomocą transportu publicznego zajmuje czas. Jechałem z Puerto Maldonado w Peru do Guayaquil w Ekwadorze. Od wtorku popołudniu do soboty rano, zatrzymując się właściwie tylko, by zmienić autobus (oprócz Piury, w której chciałem kupić jedną rzecz – i wziąłem prysznic). Dlatego też na krótsze wyjazdy dobrym rozwiązaniem będzie właśnie Ekwador – jest nieco mniejszy od Polski, a oferuje niezwykłą różnorodność doznań. Kontynentalny Ekwador dzieli się na trzy zasadnicze części – wybrzeże (costa), góry (sierra) i Wschód, czyli puszczę amazońską (Oriente, selva). Ponadto oczywiście Galapagos, ale z zasłyszanych opinii dowiedziałem się, że można tylko tam spędzić miesiąc i się nie nudzić. Do tego dobrze rozbudowana siatka połączeń autobusowych w Ekwadorze sprawia, że można pokonać większą część kraju podczas jednej nocy – oszczędzić czas i pieniądze na noclegu.

 

Cztery regiony naturalne Ekwadoru. Autor David C. S. Źródło. Materiał na licencji CC BY-SA 3.0

 

Określ budżet podróży

Wiadomo, że istotnym zagadnieniem przy wyborze celu podróży jest budżet. Boliwia jest najtańszym oprócz Wenezueli państwem Ameryki Południowej w tym momencie. Do Wenezueli sam bym się teraz nie wybrał, ze względu na sytuację społeczną i ekonomiczną i realne zagrożenie dla podróżnych. Dalej Kolumbia i Peru, w których koszt podróżowania jest zasadniczo nieco niższy niż w Polsce. Koszty noclegu wahają się od ok. 15 do 50 soli za dobę (sol jest ciut mocniejszy od złotówki). Zaoszczędzić można niewątpliwie na jedzeniu, bo poza typowo turystycznym Cuzco, obiad kosztuje w granicach 6-10 soli. Ceny kolumbijskie są podobne, może nieznacznie niższe. Dalej Ekwador. Trochę drożej. Obiad za 2,5-3,5 dolara, choć są i tańsze, zwłaszcza w dużych miastach. Najtańsze noclegi można znaleźć nawet za 5$, ale najczęściej trzeba liczyć się z wydaniem do 10$, zwłaszcza jeśli chce się mieć prywatny pokój. Argentyna i Chile… Moi rozmówcy podzielali opinię, że drogo, zwłaszcza w turystycznych regionach. Na pewno nie jest to niskobudżetowa opcja. Będę musiał to kiedyś zweryfikować osobiście. Marzy mi się Patagonia.

Ekwador ma jeszcze jeden plus – bezpieczeństwo. Nie żeby gdzie indziej było szczególnie niebezpiecznie, ale jednak Ekwador jest w czołówce kontynentu. Do tego, zwłaszcza w dużych miastach i lokalizacjach turystycznych, można się dogadać po angielsku. W temacie bezpieczeństwa pozostając, nie jest ono wcale tak poważnym problemem w Kolumbii, jak zwykło się uważać.

Znaną i lubianą opcją jest Peru – zwłaszcza ze względu na zabytki inkaskie. Machu Picchu to obowiązkowy punkt programu. Tylko te odległości… Ale zdecydowanie warte rozważenia, zwłaszcza jeśli mówimy o nieco dłuższym pobycie (przynajmniej miesięcznym).

 

Jak pewnie zauważyliście, ominąłem kilka państw. W tym Brazylię. Przyznaję bez bicia, nigdy mnie tam nie ciągnęło, a w związku mam dosyć skąpe informacje. Więc się nie wypowiem.

W przyszłości opiszę przygotowania do podróży – co spakować, co zaplanować, a co pozostawić przypadkowi.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / W czasie deszczu Gringo się nudzą – Vilcabamba w Ekwadorze gdy pada

Restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstw

Ostatnio pisałem, co zrobić, gdy na horyzoncie wiszą deszczowe chmury, a my mamy w Vilcabambie tylko jeden dzień i chwilę słońca. Wracamy więc z przedpołudniowej wycieczki i strugi deszczu zalewają świat. Co robić? Jak żyć?

 

1. Pójść na obiad.

Niby zjeść można wszędzie, ale nie każde miejsce oferuje taki przekrój kulinarnych doznań, jak Vilcabamba. Dzięki aktywnej społeczności ekspatów, można tu spróbować naprawdę różnej kuchni. Zaczynając od kultowego Charlito’s – baru prowadzonego przez Charlie’ego, Amerykanina z Wirginii. Jakiś czas temu pojechałem na wycieczkę do wodospadu z pewną Francuzką. potem poszliśmy na obiad właśnie do Charlito’s, bo, jak mi powiedziała, „mają tam najlepsze burrito w Ekwadorze”. Nie wiem, czy najlepsze, ale bardzo dobre – podobnie jak pizza i burgery. No i piwo, ale o tym zaraz.

 

La Esquina to niedawno wyremontowany lokal, który oferuje typową ekwadorską kuchnię. Nie należy ona do najciekawszych i najbogatszych, ale odnoszę wrażenie, że ta restauracja wyciąga z niej to, co najlepsze. A poza tym trzy dolary za dwudaniowy obiad i sok to nie tak dużo – a warto poznać lokalne smaki.

Gdy poprzedni prezydent Ekwadoru Rafael Correa (lepiej nie wymieniać tego nazwiska, bo opinie na jego temat są bardzo zdecydowane i często negatywne) odwiedził Vilcabambę, zjadł obiad w United Falafel Organization. Sama restauracja powstała, by finansować dwa centra medyczne dla ubogich w Panamie i Brazylii, założone przez pochodzącego z Syrii milionera, który mieszka w Dubaju i ma również brazylijskie obywatelstwo. 50% przychodów idzie na ten cel. Oczywiście sztandarowym daniem jest falafel, można zjeść też wysokiej jakości kebaba i przygotowywany na miejscu hummus, ale moim osobistym faworytem jest grillowany ser halloumi. Jedzenie przygotowywane jest pod kierunkiem Turka Iskandara – przygotowuje on też produkty, w tym wspomniany przeze mnie ser. Oprócz tego dobre ciasta w olbrzymich kawałkach (za dużych jako deser do obiadu moim zdaniem – ale zawsze można wziąć jeden kawałek na dwie osoby). Minusem są ceny, które wahają się od 5$ do 8$ za danie – a to dosyć sporo na Ekwador. Ale przynajmniej wiadomo, za co się płaci – wszystkie składniki są organiczne.

 

United Falafel Organization (UFO) – drogo, ale za jakość trzeba płacić.

Właściwie mógłbym opisać każdą restaurację Vilcabamby. Wspomnę tylko jeszcze o Agave Blu, meksykańskiej restauracji prowadzonej przez Julio i Irazu. Bardzo smaczne jedzenie, chociaż ceny też z tych średnio-droższych. Ale to guacamole!

Dalej La Casetta, cudowna pizza na wspaniałych kruchym cieście. Aż trudno uwierzyć, że robią ja Argentyńczycy, a nie Włosi. Jedyny minus – jest tylko wegetariańska. A tak bardzo brakuje trochę prosciutto czy hiszpańskiego serrano.

Honorowa wzmianka dla Natural Yoghurt – atrakcyjne ceny, ale tylko dla cierpliwych, bo wszystko przygotowywane jest na bieżąco. Dobre naleśniki. Do tego małe miejsce bez nazwy koło Charlito’s i wspaniałe empanady argentyńskie z kurczakiem, mięsem, mozzarellą i ziołami, a nawet na słodko – z jabłkami i cynamonem. Przy okazji cena żadnej nie przekracza dolara, chociaż trzeba co najmniej trzech, żeby się najeść.

 

2. Pójść na piwo.

Nie namawiam do picia alkoholu. Ekwador jeszcze niedawno był w smutnej sytuacji – jedna firma miała monopol na warzenie piwa. A konkretnie na import chmielu, co skutecznie blokowało rozwój piwowarstwa. Od kilku lat uległo to jednak sporej zmianie. Obecnie w Ekwadorze jest ponad dwieście browarów rzemieślniczych. Wiele z nich należy do przyjezdnych. W samej Vilcabambie są aż trzy, a czwarty ma być otwarty lada moment.

Tylko jeden jednak wykracza rozmiarem i zasięgiem poza sprzedaż we własnym lokalu – Sol del Venado. Nazwa pochodzi od palety kolorów promieni zachodzącego słońca za zboczach gór otaczających Vilcabambę – do tego też nawiązują etykiety. Świeża woda prosto z gór i samodzielnie przygotowywany słód – większość browarników ekwadorskich kupuje już słodowany jęczmień, żeby obniżyć koszty. Sol del Venado nie ma jeszcze własnego lokalu, chociaż taki jest w planach. W każdy weekend jednak w San Pedro de Vilcabamba można napić się piwa i zjeść wspaniałe żeberka lub skrzydełka BBQ tuż koło browaru. Do tego piwo jest do kupienia w wielu lokalnych sklepach i kilku barach – w tym we wspominanym wyżej Charlito’s.

 

Butelka Sol del Venado (czerwonego), którą wniosłem do lodowcowych jezior. Powrót do źródeł, bo to właśnie stamtąd płynie woda używana do jego produkcji.

Własne piwo warzy też Hosteria Izhcayluma. Niemieckie piwo. Przy okazji sam hotel wydaje się przyjemnym miejscem, a w cenie noclegu oferuje poranne lekcje jogi. Nie znam go jednak za dobrze, bo położony jest kawałek od miasteczka i nigdy nie było mi szczególnie po drodze. A, mają też smaczne drinki, stół do bilardu, dart i gry planszowe.

Na koniec lokal, który pozwoli mi na płynne przejście do kolejnego zagadnienia. Donde Bava. Kilka stylów piwa (dobre pszeniczne). Mają atrakcyjną promocję – za 5$ dwa kawałki pizzy i kufel piwa. W menu także dobre kiełbaski i panierowane paluszki mozzarelli. A w każdy weekend można tam…

 

3. Posłuchać muzyki na żywo.

Do Donde Bava trafiłem właśnie ze względu na muzykę. O swoim tam koncercie poinformowały mnie dwie dziewczyny z Argentyny, duo o nazwie Somos Tangueras (tanguero czy też tangero to muzyk grający tango). Usłyszałem je grające na tarasie restauracji w centrum Vilcabamby, zaczęliśmy rozmawiać i powiedziały, że mają koncert. Przyszedłem, nawet trochę nagrałem, chociaż na połowie filmików mam za głośny wokal, na drugiej za głośny instrument. Malena gra na bandoneonie, a Xiomara śpiewa. Oprócz tango, mają w swoim repertuarze trochę innej muzyki, głównie argentyńskiej, chociaż znalazła się tam też meksykańska La Bamba czy kubańska Guantanamera. Ostatnio trafiłem tam przypadkiem na inny koncert, mimo że Facebook uporczywie pokazuje mi informacje o tych koncertach następnego dnia o poranku. Też było sympatycznie.

 

 

Innym miejscem, gdzie można spotkać muzyków, z których duża część podróżuje po całej Ameryce Południowej, ale część też tu mieszka, jest Timothy’s. Oprócz muzyki mają tam dobre burgery i ciekawy wybór piw z całego Ekwadoru i nie tylko.

Do tego muzyka na żywo pojawia się w Breiky’s Bar, lokalnej dyskotece. Czasem jest DJ, czasem zespół. Nie do końca moje klimaty, ale dobre miejsce, by w sobotę pobawić się przy salsie, rocku albo reggaeton (i przez to ostatnie nie moje klimaty).

W każdy czwartek w Inza Coffee gra muzyk George Page. Muszę się w końcu wybrać na jego występ, bo jeszcze tam nie dotarłem. A brzmi ciekawie.

A do tego zawsze można spotkać ulicznych muzyków, głównie podróżujących, na głównym placu Vilcabamby. Ostatnio trafiłem na bębniarzy.

 

 

A na deser…

Na deser wspomnę o Beverly Hills, kawiarni, w której siedzę i piszę ten tekst. Organiczna kawa i smaczne ciasta w rozsądnej cenie. Do tego czekolada, również organiczna. Mógłbym jeszcze pisać i pisać, zostało w końcu tyle knajp… Najlepiej przyjedźcie i sprawdźcie sami. Z chęcią polecę coś jeszcze.

 

Beverly Hills. Tu lubię pisać.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Trzy wycieczki w Vilcabambie w Ekwadorze na jedno przedpołudnie

Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi nigdy się nie zdarzają.

Ostatnio padało. Przez długi czas. Pora deszczowa pożegnała się wylewnie. Albo może raczej ulewnie. Od kilku dni wieje, a noce są chłodniejsze, ale przynajmniej na moim podwórku nie ma już błota po kolana. Podczas wielu deszczowych tygodni, zdarzyło jednak kilka słonecznych dni. Wielu turystów pytało: co zrobić? Gdzie pójść? No właśnie. Co można zrobić w Vilcabambie, gdy spędza się tu tylko jeden dzień, a na horyzoncie wiszą chmury popołudniowej ulewy?

 

1. Wycieczka konna do wodospadu

Zaczynam od mojej ulubionej aktywności. Wskoczyć na siodło i pogalopować w stronę zachodzącego słońca. No, prawie. Bo jednak na konie lepiej wybrać się rano, a do wodospadu El Palto droga prowadzi na wschód. Większość turystów nigdy nie siedziała na koniu przed taką wycieczką, ale konie są dobrze do tego przygotowane. Spokojne, podążają jeden za drugi i nie robią problemów. Raczej.

Cena takiej wycieczki wynosi zazwyczaj 30$, ale mój przyjaciel Jose Luis, który uczy mnie o koniach i któremu pomagam, bierze tylko 25$ od osoby. Nie jest to bardzo tanio, ale zarówno wodospad, jak i widoki po drodze do niego są warte swojej ceny.

Wodospad El Palto

Woda jest zimna, ale kąpałem się w niej. Nadaje się do picia – miejscowi twierdzą, że jedna kąpiel w tej wodzie przedłuża życie o dwa lata, a regularne jest spożywanie i kąpiele znacznie dłużej.

Według tabliczki umieszczonej przy wejściu na szlak, wodospad ma trzydzieści metrów wysokości – prawdopodobnie chodzi jednak o wszystkie wodospady łącznie, bo ten główny nie ma na oko więcej niż piętnaście – ale stanowi część wielopoziomowej kaskady.

Odbyłem czterogodzinną wycieczkę konną do wodospadu niezliczoną ilość razy, także jako przewodnik. Za każdym razem, gdy jedziemy szlakiem, zachwycam się widokiem tak samo, jak podczas mojej pierwszej – jeszcze jako turysta – tam wycieczki.

Widok ze szlaku

 

2. Mandango

Pozostając w tematyce szlaków, nie można nie wspomnieć o najbardziej znanej atrakcji Vilcabamby – górze Mandango. Wycieczka na jakieś trzy do sześciu godzin, w zależności od tego, jak ambitnie podejdzie się do tematu i czy postanowi się na przykład zdobyć najwyższy szczyt i zejść okrężną drogą, która prowadzi zarośniętymi i nieużywanymi ścieżkami, czy może jednak wykona się tylko plan minimum. Przyznaję, byłem na górze dwa razy i za każdym razem była to ta łatwiejsza wersja. Ze szczytu rozciąga się widok na Vilcabambę, ale też na dolinę rzeki Rio Vilcabamba i na tereny zwane Cucanama.

Widok z Mandango na Vilcabambę

Mandango zwane jest także Śpiącym Inką. Od strony Vilcabamby widać wyraźnie zarysowany profil mężczyzny, jego twarz i klatkę piersiową, które układają się w kolejne skalne szczyty masywu. Pod odpowiednim kontem obrócona twarz staje się twarzą kobiety – usłyszałem o tym pierwszej nocy w Vilcabambie, ale dopiero kilka dni temu jeden z turystów pokazał mi kobiecą stronę góry – jakoś wcześniej jej nie zauważałem.

Jest też z Mandango związana legenda. Gdy konkwistadorzy hiszpańscy pojmali Inkę, czyli króla ludu, który nazywa się naprawdę Quechua albo Quichua, a popularnie zwany jest Inkami, zażądali za niego okupu w wysokości czterech (bądź pięciu) wozów złota. Gdy jeden z nich jechał z północy imperium, przejeżdżał przez miejscowość Quinara – położoną po drugiej stronie Mandango względem Vilcabamby. Tam właśnie dowiedzieli się, że król został stracony. Postanowili więc ukryć złoto pod górą. Oczywiście nigdy go nie odnaleziono. Żeby dodać historii pikanterii, warto wspomnieć, że od strony Quinary znajdują się w zboczu góry wejścia do jaskiń, których podobno jeszcze nie zbadano.

Nie sposób nie wspomnieć też o innym podaniu. Mandango, Śpiący Inka, według miejscowych to śpiący bóg, który chroni dolinę przed nieszczęściami – i rzeczywiście, klimat jest tu perfekcyjny, a trzęsienia ziemi, tak pospolite w innych częściach Ekwadoru, nigdy się nie zdarzają – i zapewnia długowieczność mieszkańcom okolicy.

Szczyt Mandango. Widziany od boku staje się nosem, a skała na pierwszym planie podbródkiem.

 

3. Rio Chamba

Na koniec relaksacyjna trasa, którą zdarza mi się przejść w ramach spaceru z psem – no, może nie całą, ale spory fragment. Wzdłuż Rio Chamba, od Yamburary, aż do głównej drogi – i dalej powrót albo drugą stroną rzeki, albo starą wyjazdówką na Loję – przez bramę Vilcabamby.

Rio Chamba uchodzi do Rio Vilcabamba, która płynie dalej na Zachód. Przy okazji ciekawostka lingwistyczna. Gdy Ekwadorczyk (przynajmniej ten z gór) mówi, że coś jest „na górze” (arriba), to nie ma na myśli, że dany punkt znajduje się powyżej. Przykładowo: „Angel mieszka tam, tą drogą w górę”. Droga może iść w górę, potem w dół, potem jeszcze niżej, a na koniec wyrównać poziom względem punktu startowego. Ale biegnie w górę rzeki, a to właśnie mają na myśli. Analogicznie działa „w dół” (abajo). Podstawą jest więc wiedzieć, gdzie jest najbliższa rzeka i w którą stronę płynie.

A sama Rio Chamba jest niezwykle malowniczo położona. Ścieżka wiedzie z jednej strony przez ścieżkę ekologiczną Rumihuilco, z drugiej wzdłuż plantacji kawy i bananów. Jej odcinki przechodzą też przez tzw. cañaveral, czyli zarośla trzcinowe – a w rzeczywistości las bambusowy, bo bambus też jest, przynajmniej według Południowych Amerykanów, trzciną.

Na brzegu Rio Chamby ulokowane jest ujęcie wody, która po oczyszczeniu i zabutelkowaniu sprzedawana jest pod marką Vilca Agua. Te wody też mają właściwości, które opisałem w pierwszym punkcie. Rzeka, mimo że płytka, ma silny nurt, ale w niektórych miejscach nadaje się do kąpania – bo na pływanie jednak za płytka.

Rio Chamba

 

A gdy pada?

A gdy pada, Vilcabamba oferuje cały przekrój doznań kulinarnych i kulturalnych, o których napiszę kiedy indziej. Przewodnik po restauracjach Vilcabamby służyłby chyba głównie mnie i turystom, którzy codziennie pytają, gdzie iść na obiad. A na pewno bardziej niż moim czytelnikom. Chociaż życzę Wam, żebyście pewnego dnia mogli sami tego doświadczyć – i serdecznie do tego zachęcam.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.

Ksiądz Stanisław Wróbel jest obywatelem Ekwadoru i na pierwszy rzut oka nie daje się odróżnić od miejscowych

Przyjechał do Ekwadoru z diecezji przemyskiej trzydzieści lat temu, z dwoma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie. Wszyscy do dziś są w Ekwadorze.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Buenos Dias. Estoy buscando padre Estanislao – powiedziałem do pierwszej osoby, którą spotkałem po przekroczeniu progu Casa Hogar Betania – domu starców w Zamorze. Pielęgniarz wskazał mi biały plastikowy stół stojący po przeciwległej stronie zadaszonego dziedzińca. Z plikiem papierów w ręku siedział za nim opalony mężczyzna w granatowej koszuli i palił papierosa. Podszedłem z wahaniem.

Padre Estanislao? – zapytałem, wciąż po hiszpańsku.

– No – rzucił krótko, nie odrywając wzroku od papierów. Już miałem formułować pytanie, gdzie go w takim razie znajdę, gdy podniósł wzrok i się roześmiał. – Si.

Przywitałem się po polsku. Ksiądz Stanisław odpowiedział po hiszpańsku, po chwili wahania dodał jednak „Szczęść Boże”. (…)

Siedzieliśmy przy białym ogrodowym stole i piliśmy kawę w oczekiwaniu na obiad. Próbowałem zadawać pytania, ale co chwila ktoś przychodził zamienić z księdzem Stanisławem kilka słów albo przynieść dokumenty do podpisania. Wyczułem, że ciężko będzie od księdza wyciągnąć wszystkie informacje naraz, więc w krótkich przerwach, gdy akurat nie rozmawiał z kimś innym, pomiędzy pytaniami, które mogłyby być tylko wynikiem ciekawości, pytałem o liczby i fakty. (…)

Panorama Zamory | Fot. amalavida.tv (CC A-S 2.0, Flickr)

Do księdza Stanisława trafiłem w sumie przypadkiem. Od Polaków mieszkających w Vilcabambie dowiedziałem się, że w miasteczku El Pangui służy dwóch polskich misjonarzy. Ktoś inny powiedział mi, że podobno jakiś polski ksiądz jest też w Zamorze. Zapytałem o to właścicielkę hotelu, nomen omen, Betania, w którym się zatrzymałem. Powiedziała, że nie, nie słyszała o Polaku. Poszedłem więc spać nieco rozczarowany, gotów zebrać się rano następnego dnia i pojechać do El Pangui. Wyszedłem rano z pokoju. Właścicielka złapała mnie na schodach. Przypomniała sobie, że jednak jest polski misjonarz w Zamorze. Padre Estanislao. Prowadzi dom starców. (…)

W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każdego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie, a niezdrowy klimat zlewiska Amazonki nie dałby im szans na przeżycie bez czyjegoś wsparcia i dachu nad głową. Oprócz stałych mieszkańców, około pięćdziesięciu osób korzysta z opieki dziennej – przychodzą skorzystać z pomocy medycznej, zjeść, spędzić czas z innymi. Personel ośrodka liczy ponad dwadzieścia osób. Raz w miesiącu przychodzi dietetyk, który ustala zrównoważony jadłospis na cały miesiąc.

Ksiądz Stanisław jest również proboszczem jednej z kilku parafii na terenie Zamory. Nie miałem okazji zobaczyć kościoła. Jest to też w jakiś sposób znamienne – zajęcia misjonarza różnią się zdecydowanie od zadań księdza w Europie i składają się dużo bardziej z fizycznej pracy niż tylko nauczania Słowa Bożego.

– Trzeba dojść do tych ludzi, zdobyć ich zaufanie. Dużo czasu trzeba poświęcić na wspólne życie z ludźmi. Praca bezpośrednia. Gdy trzeba budować drogę, trzeba być z nimi, żeby tę drogę zbudować. Gdy trzeba budować wodociąg, też trzeba go budować z nimi. Trzeba myśleć tak, jak ci ludzie myślą, jeść to, co oni jedzą, spać tam, gdzie oni śpią. Trzeba przełamać te wszystkie europejskie nawyki, ale nie jest to trudne. A gdy się je przełamie, to człowiek czuje się częścią ich wspólnoty, ich rodziny, a oni to doceniają. (…)

Podeszła jedna z pensjonariuszek. Bardzo drobna i pomarszczona, podpierała się laską. Podeszła i poprosiła o papierosa. Ksiądz poczęstował ją, pomógł zapalić i zaproponował, żeby usiadła przy stole.

– Wszystkie chłopy chcą, żebym z nimi siedziała. A ja nie chcę! – powiedziała żywo i się roześmiała, po czym odeszła z papierosem w dłoni.

– Ma sto dwa lata, właściwie skończy za dwa tygodnie. I pali. To najstarsza osoba, która tutaj mieszka – powiedział po polsku ksiądz Stanisław.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod kapelusza / Zakochany w portowym Guayaquil w Ekwadorze

Wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej schadzkom niż podróżnym. Jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę na ulicy

Nieszczęśliwa miłość

Czas chyba dokończyć temat Guayaquil. Właściwie od początku mojego pobytu w Ekwadorze wiedziałem, że skończę w Guayaquil, bo stamtąd miałem bilet autobusowy do Peru. Zakładałem jakieś dwa dni pobytu, raczej nie więcej, bo perspektywa największego miasta Ekwadoru napawała mnie raczej niechęcią niż zainteresowaniem. Ale życie płata figle.

Siedziałem sobie w moim pokoju bez okien w Cuence i już miałem iść spać, bo dochodziła północ, gdy na Tinderze (taka aplikacja randkowa, XXI wiek, zdarza się najlepszym) dostałem powiadomienie. Rzadko zdarza mi się pisać do dziewczyn na Tinderze, właściwie od kilku miesięcy już w ogóle nie korzystam, ale stwierdziłem, że tak ładną dziewczynę szkoda byłoby przegapić. Napisałem. Odpowiedziała od razu. I przez dwie godziny gadaliśmy. Nie rozmawiało mi się tak dobrze z żadną kobietą od dawna. Ustaliliśmy, że za kilka dni spotkamy się na kawę. Dwa dni później siedziałem w autobusie jadącym na wybrzeże.

No i właściwie bez wdawania się w szczegóły stąd mój przedłużony pobyt w Guayaquil. Potem pojechałem na chwilę do Quito, wróciłem do Guayaquil, a stamtąd pojechałem na cztery tygodnie do Peru, by wrócić na kolejne dwa tygodnie do Guayaquil i dowiedzieć się, że z mojego wspaniałego zakochania nic nie będzie. Nie pierwszy raz się zdarza, trochę to odchorowałem, ale bez popadania w ciemną rozpacz.

Tak więc zamiast spędzić w tym paskudnym mieście dwa dni siedziałem tam w sumie prawie pięć tygodni nim ostatecznie zdecydowałem się wrócić do Vilcabamby i zostać kowbojem.

 

Konkwistador zakłada miasto

To teraz pora na mały rys historyczny. Guayaquil zostało założone w 1547 roku przez Francisco de Orellanę, pierwszego Europejczyka, który przepłynął całą długość Amazonki (zginął zabity przez Indian w drodze powrotnej). Miasto kilkukrotnie napadali angielscy i francuscy piraci, powstańcy i peruwiańskie wojsko, a w 1896 duża część spłonęła. Potem w drugiej połowie dwudziestego wieku władze „Muy Ilustre Municipalidad de Guayaquil (Jaśnie Oświeconego Miasta Guayaquil) postanowiły, że niefunkcjonalne drewniane historyczne wille należy zmienić na betonowe wieżowce, odbierając tym samym cały urok niegdyś pewnie ładnemu kolonialnemu miastu.

W 1974 dokonano zamiany domu z obrazka na górze na betonowy biurowiec Citybanku. Przypuszczam, że nie tylko w tym miejscu dokonała się taka zbrodnia na architekturze.

 

Ostała się jednak część zwana Cerro Santa Ana, Wzgórze Świętej Anny. Jest to zarazem najstarsza dzielnica miasta i miejsce pierwszego europejskiego osadnictwa. U jego podnóża rozciąga się dzielnica artystów i małych kafejek las Peñas. Na szczycie wzgórza obok przeciętego na pół kadłuba galeonu wznosi się latarnia morska, z której roztacza się fantastyczny widok na całą metropolię. No, może byłby fantastyczny, gdyby było tam coś ładnego do oglądania.

Latarnia morska na szczycie cerro Santa Ana. Flaga na górze kadru to flaga Guayaquil.
Rzeka Guayas widziana ze wzgórza Świętej Anny.
Widok na rzekę Guayas i Malecón 2000.
Cerro Santa Ana. Kolorowe domy.

 

Nowoczesność i bieda

Przez dzielnicę las Peñas dochodzi się do Puerto Santa Ana, gdzie wyraźnie wybija się torre The Point, najwyższy budynek Ekwadoru. Nowoczesny port świętej Anny to dzielnica biurowców i luksusowych apartamentowców, gdzie ceny wynajmu mieszkań oscylują w okolicach 2000$ miesięcznie.

Torre The Point. Najwyższy budynek Ekwadoru. 143,9 m.

 

Drugą luksusową dzielnicą Guayaquil jest Plaza Lagos, Plac Jezior. Małe osiedle kojarzące mi się z rzymską dzielnicą Eur zbudowaną za rządów Mussoliniego albo z obrazami Giorgio de Chirico. Ładne miejsce, niezwykle luksusowe. Drogie restauracje, mała galeria sztuki nowoczesnej i wspaniałe apartamentowce położone na wysepkach na sztucznym jeziorze utworzonym z wód rzeki Guayas – więc błotnistoszarym, bo innej wody w tej okolicy nie ma.

Luksusowa dzielnica Plaza Lagos.

 

Ciekawą przeciwwagę do pięknego i kolorowego Cerro Santa Ana stanowi położone naprzeciw równie kolorowe Cerro del Carmen – miejsce, gdzie lepiej nie zapuszczać się z aparatem na szyi, a już na pewno nie w nocy. Tradycyjne kolorowe domy zamieszkane są przez raczej ubogą ludność, której w Guayaquil nie brakuje.

Widok ze wzgórza Świętej Anny na cerro del Carmen.

 

Miasto kultury i prostytucji

Guayaquil leży nad rzeką Guayas i jej kanałem, zwanym el Salado, Strumień. Nad kanałem położony jest elegancki park, znajduje się też mikroteatr (taka ciekawa instytucja, której w Polsce chyba nie ma, a w Ameryce łacińskiej podobno jest całkiem popularna – rodzaj kawiarni z małymi salkami teatralnymi, w których prezentowane są krótkie, często mniej lub bardziej improwizowane sztuki trwające nie dłużej niż pół godziny.

Łażąc pomiędzy różnymi częściami Guayaquil trafiłem jeszcze na różnorakie punkty widokowe, do dzielnic z kawiarniami i dzielnic domków jednorodzinnych. Przy okazji w ścisłym centrum odkryłem muzeum, które jak muzeum było co najmniej nudne, ale jako willa z pierwszej połowy XX wieku prezentowało się całkiem interesująco.

Muzeum Presleya Nortona. Willa zbudowana w latach 1936-1940.

 

Spędziłem sporo czasu czytając książkę w Parque Centenario, koło którego mieszkałem – ta dzielnica zasługuje na osobną wzmiankę. Centrum miasta jest… cóż, mało przyjazne. Mówiono mi, że niebezpieczne. Fakt, że wokół parku nocą najliczniej występującą grupą są prostytutki, a okoliczne hostele służą raczej jako miejsca schadzek niż faktyczne miejsce zamieszkania podróżnych – chyba że przypadkowych. Pomiędzy nimi jednak nawet w środku nocy spotkać można dzieci grające w piłkę czy jeżdżące na rowerach. Ma to w sobie specyficzny urok. Wyszedłem pewnego razu zapalić fajkę w okolicach północy i przesiedziałem około godziny na schodku rozmawiając z prostytutką o jej życiu. Zawodowa ciekawość nie pozwoliła mi nie zapytać o cenę – 25$ za godzinę.

Północ. Nie przeszkadza to w meczu.

 

Wybieram góry

Urok Guayaquil… jakiś pewnie jest. Ale specyficzny. Miasto jest wielkie. Oficjalnie mieszka w nim prawie 2,5 mln ludzi, czyniąc z niego największy ośrodek kraju. Nieoficjalnie mówi się o prawie czterech milionach, chociaż to i tak nic w porównaniu z Limą – 8 mln oficjalnie, faktycznie ponad dziesięć. W sumie z dużą ulgą porzuciłem głośne i brudne portowe Guayaquil na rzecz spokojnej górskiej Vilcabamby, choć wiem, że nie zobaczyłem tam wszystkiego. Nie odwiedziłem chociażby sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej, w którym w 1985 roku złożył wizytę papież Jan Paweł II. Jakoś nie było mi po drodze. Pewnie jeszcze kiedyś tam wrócę, chociaż szczególnie mnie nie ciągnie. Na razie zostaję w górach.

 

Po więcej moich wpisów z Ekwadoru zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza, a także na profil na Facebooku o tej samej nazwie. Można śledzić mnie także na Instagramie lub wesprzeć moją podróż w serwisie Patronite.pl.