Ekwadorska przyroda jest żywa. Inkowie i ich potomkowie nazywają ją Pachamama i czczą ją od setek lat

W porze suchej strumień płynie sobie szeroko po drodze, a autobusy i samochody bez problemu przez niego przejeżdżają. Gdy silne deszcze zasilą potok, staje się niebezpieczny i skutecznie tamuje ruch.

Piotr M. Bobołowicz

W styczniu tego roku największy wodospad Ekwadoru San Rafael przestał istnieć. A właściwie po prostu zmienił swój bieg – w wyniku wypłukiwania koryta przez wodę doszło do implozji, która skryła kaskadę wody w tunelu. Z jednego strumienia wody zrobiły się dwa, wpadające pod ziemię. Całkowicie naturalny proces (co w rabunkowo eksploatowanej Ameryce Południowej wcale nie jest oczywiste) pozbawił z pewnością wielu turystów możliwości oglądania stupięćdziesięciometrowego wodospadu na rzece Coca. Pozbawił też potencjalnego zarobku wiele indiańskich wiosek, które z tych turystów uzyskują większość swojego dochodu. A przynajmniej do czasu zakończenia badań geologicznych, które mają ustalić, czy można będzie znowu otworzyć szlaki – podłoże w tej okolicy jest bardziej piaszczyste niż skaliste, co wywołuje pewne obawy, że powstaną kolejne leje.

Podczas gdy na półkuli północnej trwa zima – przynajmniej ta kalendarzowa – w Ekwadorze szaleją ulewy pory deszczowej. Właściwie tak było do tej pory, bo zmiany klimatyczne sprawiły, że pora deszczowa wydłużyła się nawet do czerwca. Niebo skryte jest za chmurami przez długie miesiące, a potężne strumienie wody zalewają świat każdego popołudnia. Ulice i górskie ścieżki zmieniają się w potoki, ze zboczy gór schodzą błotne lawiny, nierzadko zrywając drogi, a czasem porywając ludzkie domostwa, a nawet całe wioski.

Pailón del Diablo, Diabelski Kocioł | Fot. Piotr Mateusz Bobołowicz

Służący w mieście Valladolid polski misjonarz ks. Łukasz często w porze deszczowej jest odcięty od świata zewnętrznego. Droga, która łączy nieduże Valladolid z pobliskim miastem Loja, gdzie znajdują się chociażby supermarkety czy różne instytucje, regularnie jest zasypywana przez osuwającą się ziemię. Jeszcze częściej staje się nieprzejezdna tam, gdzie przepływa przez nią strumień – w porze suchej płynie sobie szeroko po drodze, a autobusy i samochody bez problemu przez niego przejeżdżają. Gdy silne deszcze zasilą potok, staje się on jednak niebezpieczną przeszkodą, skutecznie tamując ruch.

Do osłabienia górskich zboczy przyczynia się znacznie rabunkowa gospodarka. W wielu miejscach prosperują nielegalne kopalnie złota, ale nawet te legalne stanowią spore zagrożenie dla ekosystemu. Niedawno otwarta przez spółkę Ecuacorriente z dużym udziałem chińskiego kapitału kopalnia miedzi Mirador wywołuje sprzeciw rdzennej ludności. Indianie obawiają się zwłaszcza obróbki miedzi, niosącej ze sobą duże ryzyko zanieczyszczenia rzek, które pełnią kluczową rolę w tradycyjnej gospodarce rdzennych mieszkańców Andów, ale zwłaszcza Amazonii. Ekwadorski rząd zapewnia jednak, że inwestycja jest opłacalna – ma przynieść budżetowi ponad dwa miliardy dolarów przez cały okres koncesji. Ogółem Ekwador planuje zwiększyć udział wydobycia metali (głównie złota, miedzi i srebra) w PKB z 1,6% w połowie 2019 r. do 4% w 2021 roku, powołując się na przykład Chile i Peru.

Podczas gdy legalne wydobycie metali pociąga za sobą głównie zagrożenia związane z wpływem na środowisko naturalne, nielegalne i niekontrolowane pozyskiwanie cennych kruszców stanowi dużo poważniejszy i bardziej złożony problem.

Częstą techniką jest szybkie rozkopywanie koryt rzek na wschodnich stokach Andów za pomocą ciężkiego sprzętu i przepłukiwanie na przemysłową skalę wydobytego z dna materiału. Cierpi na tym fauna i flora, a na krajobrazie pozostają skazy.

Jednocześnie przyczynia się to do znacznego zanieczyszczenia rzeki – oprócz olbrzymich ilości mułu, do wody trafia ropa czy smary. Dodatkowo nielegalność tego procederu powoduje wytwarzanie się wokół takich kopalni całych stref, gdzie kwitnie przestępczość.

W lipcu 2019 roku głośno zrobiło się o miejscowości La Merced de Buenos Aires. Po serii zabójstw rząd zdecydował się w końcu wysłać do miasteczka tysiąc dwustu policjantów, drugie tyle żołnierzy i dwudziestu prokuratorów, by rozprawić się z panującym tam bezprawiem. Obok nielegalnego wydobycia złota dochodziło tam do porwań, morderstw, gwałtów, sutenerstwa, uprawiano hazard, prano brudne pieniądze. Grupy przestępcze wymuszały haracze, zastraszały mieszkańców, handlowały nielegalnie bronią. A to tylko część z postawionych zarzutów. Ogółem szacuje się, że różnymi nielegalnymi biznesami skupionymi wokół wydobycia złota w La Merced de Buenos Aires zajmowało się około dziesięciu tysięcy osób.

Prawdopodobnie niemożliwe byłoby zliczenie wszystkich ekwadorskich wodospadów. Są te bardziej i mniej znane, te położone na stokach zachodnich i te amazońskie. W okolicach leżącego na zboczu aktywnego wulkanu Tungurahua miasta Baños de Agua Santa ciągnie się szlak wodospadów. Niektórzy decydują się na przebycie go rowerami, chociaż wiele osób wybiera zdecydowanie mniej spokojną opcję – tzw. chivę. Chiva (hiszp. koza) to stan pośredni między autobusem a ciężarówką. Na konstrukcji ciężarówki umieszczone są odsłonięte po bokach, ale zadaszone rzędy siedzeń lub częściej po prostu ławek. W niektórych miejscach chivy wciąż wykorzystuje się do regularnego transportu pasażerów. W miejscowościach turystycznych służą jako atrakcja – obwieszone są sznurami różnokolorowych ledów, a z głośników ryczy cumbia, salsa i reggatton, skutecznie zagłuszając wszelkie próby rozmów między pasażerami i burząc nieco nastrój obcowania z naturą.

Chiva chwieje się na zakrętach wąskiej drogi. Najpierw pierwszy wodospad. Trudny do oglądania, bo przejeżdżamy pod nim – na dach kapią krople wody niczym rzęsisty deszcz. Potem kolejny – ten po drugiej stronie doliny, przez którą można przejechać tzw. tarabitą, czyli kolejką linową. Manto de la Novia, Welon Panny Młodej. Obfita, biała kaskada sperlonej wody. Ale clou wycieczki jest na końcu. Do tego wodospadu trzeba dojść.

Pailón del Diablo, Diabelski Kocioł. Woda leje się tam huczącym strumieniem – najwyższy jednorazowy uskok kaskady ma aż osiemdziesiąt metrów. W dole woda kotłuje się – od razu dając odpowiedź na pytanie o pochodzenie nazwy. Tam jedyne złoto to dolary, które turyści zostawiają przy każdej atrakcji i w hotelach.

Wodospad San Rafael nie przestał istnieć, zmienił tylko swój bieg. Niewykluczone, że w kolejnych latach zmieni go jeszcze nie raz. Ekwadorska przyroda jest żywa. Inkowie i ich potomkowie nazywają ją Pachamama i czczą ją od setek lat – a ona czasem daje, a czasem okrutnie zabiera, porywając drogi, domy, wioski i ludzi.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Złoto i wodospady” znajduje się na s. 20 marcowego „Kuriera WNET” nr 69/2020, gumroad.com.

 


Od 4 kwietnia aż do odwołania ograniczeń w kontaktach, związanych z obowiązującym w Polsce stanem epidemii, 70 numer „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi naszej Gazety Niecodziennej będzie dostępny jedynie w wersji elektronicznej, pod adresem gumroad.com, w cenie 4,5 zł.

O wszelkich zmianach będziemy Państwa informować na naszym portalu i na antenie naszego radia wnet.fm.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Złoto i wodospady” na s. 20 marcowego „Kuriera WNET”, nr 69/2020, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Boże Narodzenie w Ekwadorze: sąsiedzka nowenna, korowód i szopka / Ks. Krzysztof Kubalski, „Kurier WNET” 66/2019

Rodzina zaprasza całe rodziny z sąsiedztwa i wspólnie celebrują Nowennę adwentową. Również ja przyjmuję każdego wieczoru dwie lub trzy rodziny. Uważam, że jest to chwila ważna w przekazywaniu wiary.

Szopka, korowód, sąsiedzka nowenna czyli tradycja Bożego Narodzenia w Ekwadorze

Ks. Krzysztof Kubalski

Zaczynamy od Adwentu. W Ekwadorze nie ma Rorat. Ale w domach są wieńce adwentowe z czterema świecami: fioletową (pokuta), zieloną (nadzieja związana z przyjściem Mesjasza), czerwoną (znak miłości Boga do ludzi i ludzi do Boga); czwarta – biała – oznacza bliskie już Narodzenie Pana Jezusa.

Przygotowanie do świąt Bożego Narodzenia, szczególnie w rodzinach, zaczyna się już w listopadzie budową szopki. W Ekwadorze nazywana jest Belén (od Betlejem), El Nacimiento (Narodzenie), El Pesebre (żłób). Nie ma problemu z wystawianiem żłóbka w instytucjach publicznych, takich jak urzędy, szkoły, szpitale, stacje pogotowia, policja, Straż Pożarna, firmy prywatne i państwowe, sklepy, apteki, na placach przykościelnych i w innych miejscach publicznych. Na przykład we środę (4 grudnia) widziałem z autobusu, jak pracownicy urzędu migracyjnego w Ibarra (to miasto, w którym mieszkam, położone w północnej części Andów ekwadorskich na wysokości 2500 m n.p.m.) budowali szopkę przed budynkiem tej instytucji.

Popularne jest oświetlenie domów na zewnątrz oraz ozdabianie girlandami odrzwi czy kolumn prowadzących do drzwi. W mieście Cuenca, jednym z największych miast Ekwadoru, odbywa się coroczny konkurs na najładniej oświetlony dom.

Również w Cuenca jest kultywowany piękny i stary zwyczaj. To Pase del Niño Viajero, czyli Przejście Dzieciątka Podróżnika. Jest to korowód podobny do Orszaku Trzech Króli. Ten korowód przechodzi ulicami miasta, a główną postacią w nim jest, jak nazwa wskazuje, Dzieciątko Jezus wraz z Maryją i Świętym Józefem.

Za Świętą Rodzinę są przebrane żywe osoby, otaczają je wspaniale ustrojone pojazdy, a idący wokół nich w orszaku ludzie też są ubrani w przepiękne stroje. Temu korowodowi towarzyszy muzyka, ludowe zespoły taneczne z różnych regionów Ekwadoru, przede wszystkim z gór. W korowodzie-procesji idą też rodziny z dziećmi. To wszystko odbywa się przed Bożym Narodzeniem.

Szopka w Cuenca | Fot. ze zbiorów autora

Jednak najważniejszy i pełen treści jest zwyczaj celebrowania w domach Nowenny przed Bożym Narodzeniem. Każda diecezja drukuje i rozprowadza jej teksty. Zawierają one fragmenty ze Starego Testamentu i Ewangelie nawiązujące do Wcielenia i Narodzenia Pana Jezusa. Śpiewa się kolędy. Nowenna zaczyna się 16 i trwa do 24 grudnia. Błogosławi się choinkę i szopkę. Należy to do ojca rodziny. W moim przypadku, gdy jestem zaproszony do rodziny na Nowennę, to ja dokonuję tego aktu.

W ramach Nowenny rodziny organizują tzw. Posadę. Rodzina zaprasza inne rodziny z sąsiedztwa wraz z dziećmi i wspólnie celebrują Nowennę. Przebiega to w następujący sposób: gospodarze wychodzą przed dom i na przemian z zaproszonymi gośćmi śpiewają zwrotki specjalnej pieśni. Jest więc to dialog. Oto treść tego śpiewu: Gospodarze pytają, kto puka do drzwi. Odpowiedź brzmi: „Jesteśmy podróżnikami, przychodzimy z daleka, ja nazywam się Józef, a moja żona, Maryja, ma rodzić”. Gospodarze: „Kim jesteście, może jakimiś włóczęgami?”. Goście odśpiewują: „Jestem z matką Króla”. „Jak to króla?” „Pana z niebios”.

Przybysze mówią, że nie mają gdzie się podziać, zostają zaproszeni do środka i wszyscy wchodzą do domu. Potem czyta się Pismo Święte i daje krótką katechezę dla dorosłych i – dialogowaną – z dziećmi. Później następują wspólne i indywidualne prośby, dziękczynienie itp. Wszystko trwa około godziny, kończy się poczęstunkiem i małymi podarunkami w postaci słodyczy.

I tak przez dziewięć dni Nowenny chodzi się od domu do domu. Bywa, że jedna rodzina może w tym czasie odwiedzić nawet dziewięć domów.

Również ja przyjmuję jednego wieczoru dwie lub trzy rodziny i wspólnie celebrujemy Nowennę. W szopce robionej przeze mnie zawsze jest jakiś element, który służy za punkt wyjścia do krótkiej katechezy. Uważam, że jest to chwila ważna w przekazywaniu wiary nie tylko dzieciom, ale i dorosłym, o czym pisze papież Franciszek w Liście Apostolskim Przedziwny Znak – o znaczeniu Szopki Bożonarodzeniowej.

Tak piecze się el cui – świnki morskie, które w Andach ekwadorskich stanowią, obok smażonej wieprzowiny, wielki przysmak. Podaje się go przy ważnych okazjach, takich jak ślub, chrzciny czy uroczystości cywilne | Fot. ze zbiorów autora

24 grudnia odprawia się w kościołach Misa de Gallo (Msza Koguta, bo według tradycji hiszpańskojęzycznej kogut swym pianiem obwieścił narodzenie Pana). Z różnych przyczyn – odległości, braku transportu o późnej porze w miastach, a także z tego powodu, że księża mają do objechania niekiedy aż kilkanaście kaplic (tereny wiejskie i podmiejskie), Misa del Gallo jest odprawiana o 19, 20, najpóźniej o 21 godzinie.

Po Mszy jest uroczysta kolacja, której głównym daniem jest nadziewany indyk, pieczona szynka, wino, ciasta i owoce. W niektórych domach podaje się do stołu pieczonego małego prosiaczka (np. jest to popularne danie w rejonach górskich, jednak indyk ma pierwszeństwo). Nie ma, jak w Polsce, Wieczerzy Wigilijnej ani dzielenia się opłatkiem. Ale rozdaje się prezenty.

***

Urodziłem się w Warszawie i jestem księdzem Archidiecezji Warszawskiej, w której pracowałem do wyjazdu do Ekwadoru. W przyszłym roku będę obchodził 35-lecie święceń kapłańskich, które otrzymałem z rąk śp. ks. Kardynała Józefa Glempa.

W Ekwadorze jestem od 16 lat. Moja praca duszpasterska tutaj polega na misji prezbitera wędrownego w ramach Drogi Neokatechumenalnej. Jako ekipa złożona prócz mnie z małżeństwa z siedmiorgiem dzieci oraz świeckiego celibatariusza, jesteśmy odpowiedzialni za ewangelizację w czterech górskich diecezjach: Tulcán i Ibarra (północna część Andów ekwadorskich) oraz Ambato i Guaranda (środek Andów). Głosimy kerygmat, czyli darmową miłość Bożą, objawioną przez Jezusa Chrystusa w Jego śmierci i zmartwychwstaniu, oraz przebaczenie grzechów. Przyjęcie tej Dobrej Nowiny prowadzi człowieka do wiary i pragnienia życia nią na co dzień, co w charyzmacie Neokatechumenatu realizuje się w małych wspólnotach.

Artykuł ks. Krzysztofa Kubalskiego pt. „Szopka, korowód, sąsiedzka nowenna, czyli tradycja adwentowa w Ekwadorze” znajduje się na s. 18 grudniowego „Kuriera WNET” nr 66/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 16 stycznia 2020 roku!

Artykuł ks. Krzysztofa Kubalskiego pt. „Szopka, korowód, sąsiedzka nowenna, czyli tradycja adwentowa w Ekwadorze” na s. 18 grudniowego „Kuriera WNET”, nr 66/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

11 dni zamieszek i stanu wyjątkowego w Ekwadorze. Państwo egzotyczne, problemy – podobne jak wszędzie na świecie

Zabijają nas. Pomóż nam. Mów u Ciebie w kraju, co się tu dzieje – to sms-y od od niektórych Ekwadorczyków. Ostateczny bilans to 11 ofiar śmiertelnych, ponad tysiąc rannych i drugie tyle zatrzymanych.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Przez Ekwador w tym roku przetoczyły się co najmniej trzy fale protestów. Od maja do września kilkakrotnie protestowali studenci medycyny, odbywający staż w szpitalach. Otrzymywane przez nich stypendium, wynoszące dotychczas nieco ponad 500 USD (dolar amerykański jest od 2000 roku oficjalną walutą Ekwadoru), zostało zmniejszone prawie o połowę. Wywołało to duże niezadowolenie i protesty, które z czasem objęły większość środowiska akademickiego w Ekwadorze. Strajkowali też emerytowani nauczyciele, domagając się za pomocą kilku strajków głodowych wypłaty zaległych świadczeń. Obie grupy osiągnęły swój cel.

Bezpośrednim preludium do masowych wystąpień z października były protesty w prowincji Carchi na północy kraju, które rozpoczęły się 24 września. (…) Demonstranci domagali się dymisji minister spraw wewnętrznych Marii Pauli Romo, większych nakładów na zdrowie, a także ukrócenia korupcji i cofnięcia niektórych reform ekonomicznych. Rząd po sześciu dniach manifestacji zgodził się na spełnienie dwunastu postulatów i protest się zakończył. Raptem trzy dni potem od strajku przewoźników zaczęły się masowe protesty w całym kraju.

Lenín Moreno, prezydent Ekwadoru, ogłosił 1 października 2019 roku sześć bezpośrednio wchodzących w życie decyzji, dotyczących ekonomii kraju, a także trzynaście dalszych, które miały być procedowane przez parlament. Najważniejszą z nich było uwolnienie cen diesla i benzyny poprzez likwidację państwowych subsydiów.

Ekwador posiada złoża ropy, eksploatowane od ponad stu lat. Nie dysponuje jednak mocami przerobowymi, które pozwoliłyby chociażby na pokrycie krajowego zapotrzebowania na olej napędowy i benzynę. Eksportuje więc surową ropę i importuje jej produkty. (…) Obecnie do każdego galonu (ok. 3,8 litra) benzyny lub diesla sprzedanego w Ekwadorze państwo dopłaca ok. 40% jego wartości. Cena paliw bez subsydiów wynosiłaby ok. 2,5 USD za galon, a dzięki państwowej pomocy waha się w okolicach 1,5 USD. Łącznie szacuje się, że w roku 2019 na dopłaty do paliwa Ekwador przeznaczy ponad 3 miliardy dolarów amerykańskich. To dużo w skali kraju, którego dług zewnętrzny w marcu tego roku przekroczył 37 miliardów USD i 32,8% PKB (dług całkowity – 51,2 mld USD, 45,3% PKB). (…)

Oprócz likwidacji subsydiów zmiany objęły między innymi zasady zatrudnienia funkcjonariuszy publicznych. Ci na umowach tymczasowych mieli stracić 20% wynagrodzenia przy odnowieniu takiej umowy, zamiast przejścia na umowę bezterminową. Dodatkowo roczny wymiar urlopu miał być skrócony z 30 do 15 dni, a jeden dzień w miesiącu wszyscy funkcjonariusze mieli pracować de facto za darmo – ich wynagrodzenie za ten dzień zasilać miało kasę państwa. Prezydent zapewnił jednak, że przewidywane przez niektórych podniesienie podatku VAT z 12% do 15% nie jest w planach. Dodatkowo zniesiono lub zmniejszono cła na telefony komórkowe, komputery, a także maszyny rolnicze i materiały konstrukcyjne.

Głównymi poszkodowanymi poczuli się przewoźnicy. Zastrajkowali oni 3 października, rozpoczynając kompletny paraliż kraju. Jednocześnie zamknięte zostały szkoły w całym Ekwadorze, gdyż władze stwierdziły, że nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa transportu dzieci. Usługi transportowe dla ludności zapewnić miało bezpłatnie wojsko, jednak nawet to było mocno utrudnione, gdyż protesty przybrały formę blokad dróg, nie tylko głównych, ale także lokalnych. Prezydent tego samego dnia ogłosił wprowadzenie stanu wyjątkowego. (…)

Prezydent Moreno wydał także dekret zabraniający osobom nieuprawnionym przebywania w godzinach 20:00–5:00 w okolicy obiektów o znaczeniu strategicznym – takich jak elektrownie, rafinerie, ujęcia wody. Indianie nazwali to „godziną policyjną”. Dekret został wydany w odpowiedzi na akty wandalizmu w całym kraju. (…)

Mówiąc o ekwadorskich protestach, nie można nie wspomnieć o CONAIE (Konfederacji Rdzennych Ludów Ekwadoru). Ten indiański ruch przejął w pewnym momencie główną siłę protestów, doprowadzając w końcu 13 października do gestów ugodowych ze strony rządu Lenina Morena. Przewodniczący CONAIE Jaime Vargas wystosował odezwę do przedstawicielstwa ONZ w Ekwadorze i Konferencji Episkopatu Ekwadorskiego, by pośredniczyły w mediacjach. W końcu w niedzielę, po jedenastu dniach potężnego zrywu udało się osiągnąć porozumienie – kontrowersyjne dekrety zostały uchylone, a Indianie i prezydent zgodzili się, że nad ewentualnymi zmianami musi pracować wspólna komisja.

W poniedziałek Ekwadorczycy pokazali swoją niezwykłość. Zorganizowano tzw. mingę. Obyczaj ten wywodzi się jeszcze z czasów inkaskich, a być może nawet wcześniejszych, kiedy to cała wspólnota zbierała się, by wykonać prace niemożliwe do przeprowadzenia przez jedną rodzinę – czasem nawet nie leżące w interesie publicznym, a jedynie części członków społeczności.

Mingi organizuje się do dziś, zwłaszcza wobec konieczności usuwania skutków lawin błotnych czy trzęsień ziemi. Albo masowych demonstracji w stolicy, jak tym razem. W poniedziałek Ekwadorczycy nie poszli do pracy – poszli sprzątać swoją stolicę.

Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „11 dni ekwadorskiego kryzysu” można przeczytać na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET” nr 65/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Następny numer naszej Gazety Niecodziennej znajdzie się w sprzedaży 19 grudnia.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „11 dni ekwadorskiego kryzysu” na s. 19 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 65/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Trzy pocztówki z Ekwadoru – państwa, gdzie znajduje się punkt położony najbliżej kosmosu – szczyt góry Chimborazo

Dlaczego Ekwador jest środkiem świata, skoro równik przecina Kolumbię, Brazylię, całą Afrykę i Oceanię? W żadnym innym miejscu na równiku nie można stanąć tak blisko słońca jak w ekwadorskich Andach,

Trzy pocztówki z Quito

Tekst i zdjęcia Piotr M. Bobołowicz

Dwa lata temu w październiku wylądowałem w Ekwadorze. Pamiętam dobrze zawód, że samolot nie lądował na kartoflisku, z którego Indianin właśnie przepędził stado lam. Zamiast tego lotnisko było nowoczesne, a autostrada do centrum Quito gładsza niż niejedna polska droga. Dobijające było jedynie czekanie w gigantycznej kolejce do odprawy celnej, spowodowane głównie faktem, że mój skromny plecak był ostatnim bagażem, który pokazał się na taśmie. A przede mną kolejka ludzi z wielkimi walizami (każdy miał więcej niż jedną). Do dzisiaj nie udało mi się dociec, co przywożą do Ekwadoru z Panamy.

El Panecillo

Dziewica z Quito

Pamiętam pierwszy dzień w Quito. Zwiedzanie miasta, długi marsz po schodach na szczyt Panecillo – wzgórza, które oddziela północną, bogatszą część miasta od biednego południa. Dowiedziałem się później, że schody te są niebezpieczne, zwłaszcza w niedzielę i miałem dużo szczęścia, że nie padłem ofiarą złodziei.

Na szczycie wzgórza stoi gigantyczny aluminiowy posąg Virgen de Quito – Dziewicy z Quito. Jest on wzorowany na pochodzącej z osiemnastego wieku trzydziestocentymetrowej rzeźbie ze szkoły quiteńskiej, umieszczonej w ołtarzu głównym kościoła świętego Franciszka. Wykonał ją Bernardo de Lagarda. Aluminiowy pomnik był zaś prezentem od Hiszpanii. Złośliwi mówią, że Hiszpanie wywieźli złoto, a oddali aluminium. Dodatkowo zwracają uwagę na orientację posągu – Dziewica patrzy na północ, odwracając się plecami od ubogich z południowej części miasta. Nie jest to wizerunek Maryi, a przynajmniej nie dosłownie – rzeźba przedstawia Dziewicę z Apokalipsy, skrzydlatą, stojącą na chmurze i półksiężycu. Przywodzi to skojarzenia z chrześcijaństwem na wschodzie Europy, gdzie Maryja na półksiężycu symbolizowała zwycięstwo nad pogaństwem. Można by doszukiwać się w quiteńskiej Dziewicy echa dawnych walk późniejszych kolonizatorów z Maurami o Półwysep Iberyjski, jednak znawcy tematu nie potwierdzają tej hipotezy. Księżyc wzięty jest wprost z opisu biblijnego, ale jego symbolika przywodzi na myśl Mama Quilla, inkaską boginię księżyca, siostrę boga Inti, czyli słońca. W mitologii inkaskiej wschodzący księżyc wiąże się z płodnością. Mieszanie motywów chrześcijańskich z symboliką rdzennych ludów nie jest w Ekwadorze niczym niezwykłym w sztuce. Dodatkowo samo El Panecillo było miejscem kultu religijnego wieki przed pojawieniem się chrześcijaństwa w Ameryce Południowej.

Pichincha

W Quito znajduje się TelefériQo, czyli kolejka linowa. Prowadzi ona na wyższe partie wulkanu Pichincha, od którego bierze nazwę stołeczna prowincja. 24 maja 1822 roku na jego stokach doszło do decydującej bitwy między wojskami Wielkiej Kolumbii, dowodzonymi przez generała Antonia Joségo de Sucre, a siłami hiszpańskimi. Po porażce Hiszpanie skapitulowali, a Ekwador mógł przyłączyć się do wielkiego projektu Simona Bolivara, który zresztą nie przetrwał długo, bo już w 1830 roku poszczególne państwa uniezależniły się, kładąc kres nieco utopijnej wizji.

Kolejka linowa na wulkan Pinincha

Pichincha ma dwa najważniejsze szczyty – Rucu i Guagua. Ich nazwy w kichwa oznaczają Starca i Dziecko. Według legendy Guagua Pichincha jest synem wulkanów Chimborazo i Tungurahua, dlatego też Tungurahua i Guagua Pichincha wybuchają w tym samym czasie. Rucu przez niektórych uznawany jest za nieaktywny, bowiem po dosyć częstych erupcjach na przełomie XV i XVI wieku i po wielkiej erupcji z 1859 roku, która prawie zniszczyła miasto, pozostaje cichy. Guagua natomiast to jeden z najaktywniejszych ekwadorskich wulkanów, regularnie pokrywający miasto popiołem.

Wydaje się, że trekking między szczytami to lekki spacer. Odległość nie jest duża, teren dosyć płaski. Ale wysokość ponad 4000 m n.p.m. sprawia, że ciężko jest złapać oddech. Kilka kroków i zadyszka. Oddech w piersiach zapiera też widok. W dole ciągnie się Quito. I to dosłownie ciągnie, bo miasto z północy na południe ma około 50 km długości (sic!), ale tylko 8 km szerokości.

Środek świata

W pierwszej połowie XVIII wieku na terenie ówczesnej Audiencji Królewskiej Quito pracowali badacze z Francuskiej Misji Geodezyjnej, mającej na celu wyznaczenie przebiegu równika. Prawie im się udało – prawie, bo pomylili się o kilkadziesiąt metrów, przesuwając linię nieco na południe. Przebiega ona na północnych obrzeżach ekwadorskiej stolicy. Mitad del Mundo, Środek Świata. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego to właśnie Ekwador jest środkiem świata, skoro równik przecina jeszcze Kolumbię, Brazylię, całą Afrykę i Oceanię? Odpowiedź jest prosta. Góry. W żadnym innym miejscu na równiku nie można stanąć tak blisko słońca, jak w Andach. To dlatego dawne ludy – Quitu, Cara, potem Inkowie miały tak rozwiniętą astronomię i oparty na niej system religijny. Ziemia nie jest kulą. Siła odśrodkowa spłaszcza ją nieco, powodując, że na równiku odległość powierzchni od jądra jest większa niż na biegunach. Dlatego w Ekwadorze znajduje się punkt położony najbliżej kosmosu – szczyt góry Chimborazo.

Koliber w locie

 

Na równiku, w miejscu, gdzie został on wyznaczony przez Francuzów, w latach 30. XX wieku postawiono pomnik, który przeniesiono potem do Calacalí, a w jego miejscu powstała kopia – tyle, że większa. Na potężnym ceglanym cokole, którego boki odpowiadają czterem stronom świata, stoi kula ziemska odlana z metalu. Otacza ją miasteczko, będące muzeum i parkiem historycznym. Kawałek dalej, schowane za zakrętem, mieści się Intiñan, prywatne muzeum, położone na prawdziwym równiku. ‘Inti’ to słońce w kichwa, ‘ñan’ znaczy droga. Latają tam kolibry, a przewodnicy pokazują eksperymenty obrazujące siłę Coriolisa i oprowadzają po części etnograficznej muzeum.

Quito zachwyca. Jest potężną, skoncentrowaną dawką Ekwadoru – ludzie, jedzenie, zabytki atakują ze wszystkich stron. Roi się od turystów, chociaż giną oni w dwumilionowym tłumie mieszkańców. Czasem ktoś przejdzie ulicą, prowadząc za sobą osła. I choć żaden indiański pasterz na lotnisku nie zgania lam przed lądowaniem, to i lamy, i Indian można w Quito spotkać.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Trzy poczówki z Quito” można przeczytać na s. 20 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Trzy poczówki z Quito” na s. 20 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Cejrowski: Gowin wyklucza koalicję z Konfederacją, bo PiS i cała reszta partii to jest układ z Magdalenki

Wojciech Cejrowski o tym, dlaczego nie głosował, na czym polega układ z Magdalenki, kto po wyborach miał twarz przegranego i co się działo w Ekwadorze.

Wybieranie mniejszego zła to nadal głosowanie na zło. Wystawili mnie z aborcją, to jest złe, co zrobili. […] Jeśli wszystkie partie oceniasz jako złe, to nie możesz zagłosować na żadną.

Wojciech Cejrowski omawia wyniki ostatnich wyborów i tłumaczy czemu sam postanowił nie oddać w nich głosu. Mówi, że rozważał głosowanie na mniejsze zło, przeciw PiS-owi, który jak mówi, oszukał go w sprawie ochrony życia nienarodzonego. Stwierdził jednak, że nie sprzeciwiłby się w ten sposób własnym poglądom. Doszedł do wniosku, że wbrew temu, co ludzie mówią, głos nieoddany nie jest głosem zmarnowanym, gdyż jest sygnałem dla rządzących. Podkreśla, że niegłosowanie bynajmniej nie oznacza rezygnacji z prawa do krytyki, gdyż to daje płacenie podatków. Porównuje to do sytuacji udziałowca spółki, który nie traci praw do dywidendy, nawet jeśli nie pojawia się na corocznych spotkaniach akcjonariuszy.

Kukiz poruszył w poprzednich wyborach ludzi, którzy nie mieli swojej reprezentacji w wyborach i nadal nie mają.

Gospodarz „Studia Dziki Zachód” zauważa, że w pokazywanych w wieczór wyborczy komitetach „najsmutniejszą twarzą był Kukiz”. Porównuje jego ruch do amerykańskiej Tea Party, która również bazowała na rozczarowaniu ludzi obecną klasą polityczną. Dodaje, że „Trump zagospodarował Partie Herbacianą”. O PSL-u, z którym związał się rockman, mówi, że to „dziewka portowa, która wchodziła z każdym w koalicję byle się do stołu dopchać”.

PiS i cała reszta partii to jest układ z Magdalenki.

Cejrowski podkreśla, że jeśli 40% osób nie głosowało tzn., że nadal jest duża grupa wykluczonych, którzy tak jak on nie ma na kogo głosować. Komentuje  słowa Jarosława Gowina, który zapowiedział, że nie będzie koalicji PiS-u z Konfederacją. Zwraca uwagę, że nie odciął się np. od koalicji z SLD, tylko od formacji, która nie wywodzi się grup okrągłostołowych. Odpowiada na uwagę, że obie formacje dzieli program, mówiąc, że łączy je patriotyzm ich wyborców. Ich elektoraty są zupełnie inne od tych głosujących na PO KO czy SLD.

  Przyszedł rząd i rozejrzał się po kasie. Postanowił oszczędzić, cofając dopłaty do benzyny i zeszli górale z gór, by zniszczyć miasto.

Podróżnik komentuje również sytuację w Ekwadorze, gdzie niedawno miały miejsce gwałtowne zamieszki. Stwierdza, że „Ekwador żyje z ropy, produkowali surową ropę, ale z benzyną u nich gorzej”, dlatego rząd zaczął dopłacać mieszkańcom do benzyny. Kiedy chcąc ratować sytuację finansową, postanowiono cofnąć dopłaty, „naród ruszył z pałami na rząd, który musiał uciekać z Quito”. Przewiduje, że jeśli w Polsce „ktoś będzie musiał komuś zabrać, żeby ocalić ekonomię”, to sytuacja może być podobna.

Wysłuchaj całej audycji już teraz!

A.P.

Kolejny dzień demonstracji w Ekwadorze. Prezydent oskarża swego poprzednika i Nicolasa Maduro o inspirowanie protestów

Stan wyjątkowy, brak komunikacji publicznej i „godzina policyjna”. Od poniedziałku w Ekwadorze trwają protesty wznowione po weekendowej przerwie.

Od poniedziałku w Ekwadorze wznowiono protesty po weekendowej przerwie. Seria demonstracji trwających od pierwszego października jest odpowiedzią na likwidację przez prezydenta Lenina Moreno subsydiów na paliwa ciekłe. Dzieki temu państwo zaoszczędzi nawet 1,4 miliarda dolarów rocznie. Dotychczas około połowy ceny paliw sprzedawanych na stacjach benzynowych było dotowane przez państwo. Historia subsydiów w Ekwadorze sięga lat 70. Były one odpowiedzią na rosnące ceny ropy na rynkach światowych. Wobec dolaryzacji gospodarki w 2000 roku stały się ważnym narzędziem przeciwdziałania gwałtownemu zubożeniu społeczeństwa. Oprócz paliw obejmują one między innymi transport czy energię elektryczną.

Po strajku przewoźników w zeszły czwartek i weekendowej przerwie protesty przybrały na sile. Masowe wystąpienia trwają we wszystkich większych miastach, przede wszystkim jednak w Quito i Guayaquil. Zablokowane są główne drogi kraju. Do protestów przyłączyła się ludność indiańska, przybyła masowo do stolicy kraju.

Prezydent Lenin Moreno ogłosił w zeszły czwartek stan wyjątkowy. W związku z brakiem komunikacji publicznej w niektórych miejscach, transport ludności zapewniać mają wojsko i policja. We środę prezydent przeniósł siedzibę rządu do Guayaquil nad Oceanem Spokojnym. Decyzja podyktowana jest prawdopodobnie względami taktycznymi. Zaraz po jej zapadnięciu zablokowane zostały największe mosty miasta, co utrudniło poruszanie się demonstrantom.

Prezydent Moreno wydał także dekret zabraniający przebywania osobom nieuprawnionym w okolicy obiektów o znaczeniu strategicznym, takich jak elektrownie, rafinerie, ujęcia wody w godzinach 20:00-5:00. Indianie określili to „godziną policyjną”. Dekret wydany został w reakcji na akty wandalizmu w całym kraju. Doszło do zniszczenia ujęcia wody w Ambato. Protestujący okupują także elektrownię wodną Pucará w kantonie Píllaro. Doszło do licznych aktów wandalizmów i kradzieży prywatnych sklepów, kawiarni i hoteli. Wiele dróg pozostaje zablokowana. Dekret prezydenta był bezpośrednią reakcją na krótkotrwałe zdobycie przez demonstrantów budynku Parlamentu, z którego jednak szybko zostali wyparci. Według prezydenta Quito Jorge Jundy, tylko pierwszy dzień protestów spowodował w stolicy stratę około 290 milionów dolarów, spowodowaną zastojem w handlu i paraliżem części towarowej portu lotniczego miasta.

Zniesienie subsydiów, a także inne decyzje ekonomiczne, takie jak ograniczenie urlopu funkcjonariuszy publicznych z 30 do 15 dni w roku, wprowadzenie jednego dnia pracy w miesiącu w sektorze budżetowym, z którego wynagrodzenie w całości zasili państwową kasę czy zmniejszenie o 20% wynagrodzenia pracowników publicznych przedłużających umowy na czas określony to efekt porozumienia prezydenta z Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Ekwador dostał otwartą linię kredytową na 4 miliardy dolarów amerykańskich na najbliższe trzy lata w zamian za wprowadzenie wyżej wymienionych środków. Z drugiej jednak strony podwyżka stawki VAT (z 12% do 15%), której się obawiano, nie weszła w życie, a prezydent zapewnił, że nie ma takich planów. Zniesiono także cło importowe na wyroby elektroniczne oraz obniżono je na maszyny rolnicze i materiały konstrukcyjne.

Według Moreno za inspirowaniem protestów, czy wręcz namawianiem do przewrotu stoją prezydent Wenezueli Nicolas Maduro (nieuznawany przez wewnętrzną opozycję i wiele państw, w tym USA i Polskę) i były prezydent Ekwadoru Rafael Correa. W jego rządzie w latach 2007-2013 Lenin Moreno pełnił funkcję wiceprezydenta. Obecnie Correa ścigany jest listem gończym, jednak Interpol już dwukrotnie odmówił ścigania go. Przebywa obecnie w Belgii. W sierpniu zasądzono wobec niego w Ekwadorze areszt prewencyjny. Ciążą na nim zarzuty za korupcję w latach 2012-2016 w szeroko zakrojonej sprawie Odebrecht. Wyrok w tej sprawie odsiaduje wiceprezydent Correi, Jorge Glas. We środę 8 października miało rozpocząć się przesłuchanie wstępne w sprawie Correi. Moreno powiedział, że „satrapa Maduro aktywował wspólnie z Correą swój plan destabilizacji”. Nazwał ich „skorumpowanymi, którzy poczuli zbliżające się kroki sprawiedliwości”.

Dotychczas za akty wandalizmu podczas wystąpień zatrzymanych zostało ponad 500 osób. Wiadomo o dwóch ofiarach śmiertelnych protestów. Podczas blokady drogi jeden z uczestników usiłował zatrzymać samochód. Kierowca zignorował mężczyznę i po nim przejechał, zabijając go na miejscu. Drugi mężczyzna zmarł po upadku z mostu podczas demonstracji.

 

Piotr Mateusz Bobołowicz

Źródło: El Comercio, El universo, La Hora, BBC

Galapagos – pomniki Darwina, uszanki galapagoskie, mrowie ptaków, gigantyczne gady i obostrzenia pobytu

Nietrudno zakochać się w Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać.

Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz

Zaczarowane wyspy Darwina

Był 16 września 1835 roku, gdy ledwo dwudziestosześcioletni angielski przyrodnik stanął na ziemi wyspy Mercedes na Oceanie Spokojnym w okolicach równika. Zaledwie trzy lata wcześniej na polecenie prezydenta Ekwadoru Juana José Floresa archipelag został zajęty dla młodej republiki, a wyspa ochrzczona imieniem jego żony – zamiast hrabiego Chatham, jak nazywała się wcześniej. Z czasem jednak Mercedes Jijon de Vivanco musiała ustąpić patronatu Świętemu Krzysztofowi, którego imię – hiszp. San Cristóbal – wyspa nosi do dziś.

Zbliżała się powoli czwarta rocznica opuszczenia angielskiego portu przez HMS Beagle, gdy Karol Darwin, wtedy jeszcze bliżej nieznany światu niedoszły lekarz, zaczął badać fascynującą faunę Archipelagu Kolumba, znanego także jako Wyspy Żółwie albo po prostu Galapagos. Dotarłem na wyspy zaledwie o kilka miesięcy młodszy niż Darwin, trzy dni po jego urodzinach. Już pierwszego dnia trafiłem zresztą na rzeźbę przedstawiającą uczonego. Za nim stała niedopasowana skalą replika okrętu, na którym przypłynął. Nie była to ostatnia jego podobizna, którą dane mi było widzieć na San Cristóbal – kilkaset metrów dalej przy nadmorskiej promenadzie stało popiersie Darwina, a w innym miejscu wysypy duży pomnik. Nie ulega wątpliwości, że naznaczył on archipelag swoją obecnością. Od niego nazwano także rodzaj ptaków – zięby Darwina. Karol Darwin miał podobno na podstawie różnic w budowie dziobów między poszczególnymi blisko spokrewnionymi gatunkami występującymi na różnych wyspach archipelagu wpaść na pomysł teorii ewolucji. Jest w tym ziarno prawdy, chociaż niektóre fakty wymagają uściślenia.

To nie zięby były inspiracją uczonego. Właściwie pierwotnie nie zwrócił on podobno na nie nawet większej uwagi. Przykuły za to jego uwagę przedrzeźniacze (łac. mimidae). Zaobserwował on, że różnią się one od tych, które spotkał w Argentynie. Ponadto poszczególne podgatunki (obecnie niektórzy naukowcy klasyfikują je jako oddzielne gatunki), w zależności od głównego dostępnego na danej wyspie pokarmu, różniły się mocno między sobą. Wyniki badań Darwin opublikował w 1859 roku w książce O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, której tytuł skrócono w późniejszych wydaniach do O powstawaniu gatunków (ang. The Origin of Species).

Zięba Darwina

Zauważalne różnice między podgatunkami zwierząt występujących na poszczególnych wyspach nie dotyczą jednak tylko ptaków. Na archipelagu występowało niegdyś piętnaście gatunków żółwi słoniowych, znanych jako żółwie z Galapagos. Obecnie jest ich tylko jedenaście – przez długi czas piraci i wielorybnicy mający swoje bazy na wyspach przetrzebili znacznie ich populację, doprowadzając cztery podgatunki do kompletnej zagłady. Co ciekawe, do 2019 roku uważano za wymarły jeszcze jeden gatunek – chelonoidis phantastica z wyspy Fernandina. W lutym znaleziono jednak po raz pierwszy od 150 lat jedną żywą samicę. Na wyspie Santa Cruz mieści się ośrodek badawczy im. Charlesa Darwina, w którym rozmnaża się i obserwuje żółwie słoniowe. Tam też w 2012 roku zdechł Samotnik George, ostatni przedstawiciel gatunku chelonoidis abingdoni. Od odnalezienia go w 1971 roku nie ustawano w poszukiwaniu partnerki dla George’a, oferując nawet za nią sporą nagrodę. Próbowano także sparować go z samicami najbliżej spokrewnionych gatunków (lub podgatunków; trwają co do tego spory), jednak z żadnego ze złożonych jaj nic się nie wykluło.

Fauna na Galapagos jest unikalna. Ma na to głównie wpływ jej sposób pojawienia się na wyspach. Względnie młode wulkaniczne wysepki, położone tysiąc kilometrów od stałego lądu nie są przyjaznym miejscem do życia. Najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że zwierzęta przybywały tu niesione prądami oceanicznymi na naturalnych tratwach. Podróż taką mogły przetrwać jednak tylko te najbardziej odporne na brak słodkiej wody i palące słońce. Stąd taka różnorodność gadów, a całkowity brak ptaków – i oczywiście ryb słodkowodnych. Ptaki przyleciały o własnych siłach. Izolacja i brak dużych ssaków sprawiły, że ich miejsce zajęły gady. Rozrosły się do gigantycznych rozmiarów, które pozwalają im łatwiej żywić się trawą czy wyżej rosnącymi roślinami. Dodatkowo ich gadzia natura sprawia, że dobrze znoszą długotrwałe susze.

Wraz z pojawieniem się człowieka pojawiło się także nowe zagrożenie – gatunki inwazyjne. Koty, szczury, psy i kozy to główni wrogowie rdzennej fauny Galapagos. Polują na młode, wyjadają jaja, pozbawiają żółwie pożywienia. Od pewnego czasu trwa regularna walka z nimi. Prowadzony jest odstrzał kóz, w tym z helikopterów, a właściciele zwierząt domowych muszą dostosować się do pewnych obostrzeń dotyczących kontroli ich populacji.

Żeby zostać wpuszczonym na Galapagos trzeba przedstawić rezerwację hotelu i zapłacić specjalną opłatę (100 USD dla obcokrajowców i 6 USD dla Ekwadorczyków i rezydentów Ekwadoru). Obostrzenia dotyczą długości pobytu oraz imigracji. Ekosystem wysp jest kruchy i niekontrolowany napływ ludności mógłby kompletnie zniszczyć tamtejszą przyrodę.

Dorys prowadzi na San Cristóbal pensjonat Dorys Mar. Najtańszy, jaki znalazłem, a właściwie najtańszy, jaki udało mi się wynegocjować po tym, jak zaraz po wylądowaniu, wiedziony słusznym instynktem, zrezygnowałem z wcześniejszej rezerwacji. Ceny na Galapagos są absurdalnie wysokie w porównaniu z resztą Ekwadoru. Najtańszy obiad znalazłem za cztery dolary (na kontynencie są nawet takie za półtora) i był to talerz ryżu i makaronu z sosem pomidorowym. Nic jednak dziwnego – wszystkie towary docierają na archipelag statkiem towarowym.

Dorys nie pochodzi z Galapagos. W ogóle mało kto stąd pochodzi, zwłaszcza ze starszego pokolenia. Na Santa Cruz żyje licząca około trzy tysiące osób wspólnota Indian kichwa – potomków poddanych imperium inkaskiego zamieszkujących Andy. W latach 50. XX wieku na wyspę przybył z prowincji Tungurahua z miasteczka Salasaca pierwszy z nich i z czasem zaczął ściągać pobratymców do dobrze płatnej wtedy pracy. Jeszcze dziś Indianie Salasaca rozmawiają między sobą w kichwa i noszą tradycyjne stroje, mimo gorąca panującego na położonym na równiku archipelagu.

Na ulicy Puerto Vaquerizo Moreno, czyli jedynego miasta na San Cristóbal, można kupić sopa de salchicha – zupę z kiełbaski, a właściwie z morcilli, czyli ekwadorskiej kaszanki. Od polskiej różni się ona zasadniczo tym, że zamiast raczej nieznanej w Ekwadorze kaszy ma ryż. Pytam sprzedających ją kobiet, czy to typowa potrawa z Galapagos. Mówią mi, że nie ma typowej kuchni Galapagos, bo wszyscy tutaj są przyjezdni. Kuchnia, siłą rzeczy, najbardziej przypomina typową kuchnię ekwadorskiego wybrzeża Pacyfiku. Niegdyś jadło się tu także kraby zwane zayapa, ale, jak śmiały się kobiety sprzedające zupę, wskazując na swoją nieco bardziej puszystą koleżankę, zjadła ona wszystkie i od tej pory władze zakazały połowu.

Działalność człowieka zaszkodziła też poważnie kotikom galapagoskim, na które polowano dla ich futra. Ten mały, podobny do foki gatunek występuje już tylko w nielicznych punktach archipelagu. Dużo łatwiej – wręcz niezmiernie łatwo – jest spotkać uszankę galapagoską, czyli lwa morskiego. Kolonie lwów zamieszkują plaże i przystanie wszystkich wysp. Nie przejmują się kompletnie miejscowymi ani turystami, zajmując ławki, leżąc na chodnikach i tarasując przejścia. W najmniejszym stopniu nie boją się ludzi, a młode wręcz do nich podchodzą.

Głuptak

Na Galapagos żyje też całe mrowie ptaków. Najbardziej charakterystycznym gatunkiem jest głuptak niebieskonogi, ale występują licznie także inne gatunki. Co ciekawe, archipelag Galapagos to jedyne miejsce na świecie, gdzie pingwiny można spotkać także na półkuli północnej. Mała część wyspy Isabela, będąca miejscem występowania kolonii tych ptaków, przekracza równik. Nie było mi jednak dane ich zobaczyć.

Niestety nie miałem pięciu tygodni, jak Darwin. Moja wyprawa trwała zaledwie sześć dni. Poznać Galapagos byłoby pewnie ciężko i przez sześć lat, a tak krótki czas pozwala tylko na zyskanie pierwszego wrażenia i rozpalenie w sobie chęci powrotu. Taką chęć miała w sobie para Polaków, mieszkających na co dzień w Ameryce Środkowej. Byli oni rok wcześniej na Galapagos przez dwa tygodnie, a gdy spotkałem ich podczas mojego tam pobytu, kończyli spędzać tam już dwa miesiące. Nietrudno zakochać się w las Islas Encantadas, Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Diego de Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać. Darwinowi i mnie nie uciekły, przynajmniej nie tym razem.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” znajduje się na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Simón Bolívar – prawdziwy bohater?

Simón Bolívar – „Ojciec Wyzwoliciel” wielu krajów Ameryki Łacińskiej spod hiszpańskiego jarzma. A jaki był naprawdę? Czy wielkie osoby warto poddawać lustracji i co z tego może wyniknąć?

Simón Bolívar z pewnością zasługuje na swoje miejsce w panteonie najwybitniejszych osobistości Ameryki Łacińskiej.  Jeden z „Ojców Wyzwolicieli” znacznej części Ameryki Łacińskiej godzien jest by o nim pamiętać. A także by jego imię mozna było zapisać złotymi zgłoskami.

Twórca współczesnej Wenezueli, Kolumbii, Ekwadoru, i pośrednio Panamy uważany jest w tych krajach za bohatera narodowego. Na jego cześć nazwano andyjskie państwo. Jego nazwiskiem firmowana jest waluta narodowa Wenezueli Z kolei jego pomniki stoją chyba we wszystkich krajach Ameryki Łacińskiej. Ulice, których jest on patronem znajdują się nie tylko w latynoamerykańskich miastach. Jego ulica znajduje się nawet w Madrycie, stolicy państwa, z którym walczył. Co więcej, ulicę, której patronem jest Simón Bolívar znaleźć możemy nawet w Warszawie. Wiele osób uważa, że Simón był bohaterem walk wyzwoleńczych, osobą niesłychanie uczciwą i genialnym strategiem.

Mimo to nie brakuje głosów krytykujących życie i działalność wyzwoliciela. Zdaniem kilku autorów Simón Bolívar bynajmniej nie był tak kryształową osobą, jak opisuje go oficjalna biografia. Bohaterowi walk o niepodległość Ameryki Łacińskiej wytyka się rozmaite przywary. Niektóre zresztą całkiem poważne. Po pierwsze wytykane jest jego pochodzenie: Bolívar wywodził się bowiem z wyższych, kreolskich warstw społecznych. Jednocześnie zarzuca mu się bardzo nieprzychylny stosunek wobec osób pochodzących z niższych warstw społecznych: metysów i Indian, którzy również walczyli o niepodległość.

Simón Bolívar uważany jest również za straszliwego okrutnika. Wytyka mu się znęcanie nad hiszpańskimi jeńcami. Jednak czy w sytuacji wojny można mówić o lżejszym traktowaniu jeńców? Wyzwoliciela posądza się również o zapędy dyktatorskie. Tymczasem jeśli spojrzymy na dziewiętnastowieczną Amerykę łacińską, o demokracji trudno mówić. Lżejsze plotki mówią również o tym, że bohater dzisiejszej audycji był fircykiem i kobieciarzem. Najpoważniejsze zarzuty jednak dotyczą jego stosunku do towarzyszy broni. Uważa się bowiem, że Simón Bolívar zdradził wielu z nich wydając ich w ręce Hiszpanów.

Czy zatem Simón Bolívar zasługuje na szacunek i cześć, jaką wielu ni tylko Latynosów go obdarza? A może powinno się – wzorem Polski – dokonać wobec niego lustracji? Może wręcz powinno się obalić jego pomniki, zaś pamięć o nim zmarginalizować jedynie do bycia częścią historii Ameryki Łacińskiej?

Na wszystkie te pytania postara się odpowiedzieć Zbyszek Dąbrowski w wywiadzie ze samym sobą. Okazją do tych rozważań będzie przypadający wkrótce Dzień Niepodległości Wenezueli. Święto, które jest nawiązaniem do wydarzeń sprzed prawie 200 lat, o których również wspomnimy. A jeśli zostanie czasu, to postaramy się również odpowiedzieć na pytanie, co wspólnego ma Simón Bolívar z tak zwaną  „rewolucją boliwariańską”.

Na boliwariańskie rozważania zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 1-go lipca, z powrotem  o stałej porze, czyli o 20H00!

¡República Latina – ku prawdzie!

El Dorado w Ekwadorze. Niepozorna mieścina, ale wokół rozlokowane są kopalnie złota. Każdy może kopać na własną rękę

Na ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Bernardyni u bram El Dorado

Autobus przejechał przez El Dorado. Właściwie można by je przegapić. Ot, pięć domów, błotnisty placyk, boisko, buda i pies. A właściwie to pewna przesada, bo psa nie było.

Ścian ociekających złotem, tak pożądanych przez konkwistadorów, nie było widać. Może to inne El Dorado, a może już je zdążyli obrabować.

Do ledwie pięciotysięcznego miasteczka Guayzimi, stolicy kantonu Nangaritza, wiedzie tylko jedna droga. Choć od Zamory, stolicy prowincji, oddalone jest ono niespełna trzydzieści kilometrów w linii prostej, nie ma bezpośredniego dojazdu i pokonać trzeba aż siedemdziesiąt kilometrów, które przekłada się na ponad półtorej godziny autobusem. Ostatnie dwadzieścia kilometrów to droga gruntowa. Na wjeździe stoi posterunek wojska. Pilnują nie tego, kto wjeżdża i co wwozi, a raczej tego, co można by wywieźć, bo wokół drogi ulokowane są kopalnie złota. Wcześniej działało ich więcej, niektóre nielegalne, ale rząd skutecznie ograniczył ich liczbę. Do pewnego stopnia, bo na złotonośnych ziemiach południowo-wschodniego Ekwadoru nie trzeba wiele, by kopać złoto. Koparka rozgarnia koryto rzeki, ziemię z dna rzuca się na wielkie sita i pozwala wodzie wypłukać muł, zostawiając tylko drobiny cennego kruszcu. Niektórzy szukają złota na własną rękę, niczym w westernach – stojąc w wodzie po pas i płucząc ręcznie piasek z dna. Drobne wydobycie nie zwraca uwagi władz, ale rozgrzebywanie rzek ciężkim sprzętem naraża sprawców na poważne kary, włącznie z więzieniem.

W centrum Guayzimi stoi kościół pw. Serca Pana Jezusa. Parafia prowadzona jest przez dwóch ojców bernardynów z Polski.

Przyjechali na prośbę biskupa Zamory. Jeden z nich stwierdził: „Nikt nie chciał tam jechać, więc pojechaliśmy my”. Ojcowie Tymon i Augustyn sprawują posługę w jednej z najtrudniejszych parafii w Ekwadorze.

Należy do niej oprócz Guayzimi aż czterdzieści wiosek położonych w dżungli. W całej parafii jest tylko siedem kilometrów drogi asfaltowej, więc samochód terenowy to podstawowe narzędzie pracy misjonarza. W niektóre jednak miejsca nie da się dojechać. Do kilku wiosek prowadzi tylko ścieżka, którą przebyć można jedynie pieszo albo drogą wodną. Ojcowie starają się je odwiedzać raz w miesiącu, niosąc Słowo Boże i sakramenty. Nie zawsze jest to możliwe – czasem rzeka zaleje drogę albo przez ulewne deszcze stanie się ona nie do przebycia, czasem pochoruje się jedyny człowiek, który potrafi przeprowadzić łódź po krętej rzece tak, by nie zahaczyć o konary porastających brzegi drzew, dryfujące pnie ani mielizny, i jej nie wywrócić, a czasem nadmiar obowiązków, odpusty w innych miejscowościach albo inne losowe okoliczności nie pozwolą im poświęcić całego dnia na dotarcie i powrót do serca dżungli gdzieś pod peruwiańską granicą.

„Heroes de Paquisha” – „Bohaterowie Paquishy”. To hasło słyszał chyba każdy Ekwadorczyk. Na wjeździe do Paquishy, ostatniej miejscowości przed Guayzimi, stoi betonowa brama, z której zdają się wychodzić brzydko wykonane podobizny żołnierzy w bojowych pozach z karabinami w rękach. Przerażająca płaskorzeźba, przywodząca na myśl pomniki znane raczej z obszaru postsowieckiego, nawiązuje do któregoś z kolei konfliktu zbrojnego, wpisującego się w trudną historię ekwadorsko-peruwiańskich sporów granicznych. Ich początki sięgają jeszcze osiemnastego wieku i czasów sprzed niepodległości, kiedy to wicekrólestwa Peru i Nowej Hiszpanii ścierały się o interpretację królewskich dekretów. Konflikt nie wygasł wraz z zerwaniem zależności od korony hiszpańskiej, a wręcz przeciwnie, wybuchł z nową siłą. Jednym z momentów intensyfikacji było kilka styczniowych dni 1981 roku, zwanych konfliktem o Paquishę. Ostatnia jednak odsłona, czyli wojna o Cenepę w 1995 roku miała realny wymiar zbrojny. Po stronie peruwiańskiej zginęło wtedy sześćdziesiąt osób, po ekwadorskiej około trzydziestu trzech lub czterech (chociaż Peruwiańczycy utrzymują, że zabili ponad trzystu pięćdziesięciu żołnierzy wroga). Konflikt dotyczył demarkacji. Dlaczego jednak kilka kilometrów gęstej dżungli miało takie znaczenie? Właśnie ze względu na złoto. W 1998 roku udało się zawrzeć ostateczny pokój i ratyfikować protokół z Río de Janeiro, co zakończyło spory demarkacyjne. W ciagu kilku lat wymiana handlowa między obydwoma państwami wzrosła pięcio-sześciokrotnie, a dziś oba narody współpracują, skupiając się raczej na wspólnym dziedzictwie kulturowym niż różnicach politycznych.

Ojciec Tymon opowiada o parafianach. Są ich trzy grupy. Indianie kichwa, głównie Saraguro, przybyli tu w drugiej połowie XX wieku z gór, po tym, gdy straszliwe susze zmusiły ich do znalezienia nowych pastwisk dla bydła. Kupili oni wtedy ziemię od Shuarów (zwanych po polsku Jiwaro czy Sziwaro – określenie to istnieje także w języku hiszpańskim, jednak jest uznawane przez samych zainteresowanych za pogardliwe, stąd przyjęta przeze mnie nomenklatura ekwadorska), rdzennych mieszkańców tej części Amazonii.

Indianie Shuar to lud niezwykle ciekawy, mogący wzbudzać nieco lęku. Jeszcze do lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku praktykowali oni tsantsa, czyli zmniejszanie głów zmarłych. Wierzyli, że posiadanie spreparowanej głowy zabitego wroga lub zmarłej osoby bliskiej czy wodza albo szamana pozwala posiąść jego siłę i mądrość.

Po odcięciu oddzielano czaszkę od skóry, wypełniano ją kamieniami, zaszywano usta i oczy i gotowano w wywarze z roślin. Tak spreparowana głowa ma rozmiar mniej więcej dużej pomarańczy. Do dzisiaj podobno zwyczaj ten podtrzymywany jest przez niektórych Shuarów – preparują oni jednak już tylko głowy zwierząt. W końcu są chrześcijanami. Trzecia grupa wiernych to Metysi, potomkowie Indian i białych kolonizatorów, nie identyfikujący się z żadną rdzenną grupą etniczną.

Z religijnością Shuarów bywa jednak różnie. Według słów ojca Tymona ciężko jest podtrzymać religijność ludzi, którzy księdza widzą raz w miesiącu albo rzadziej. Dodatkowo problemem jest mentalność samych Shuarów – pracują u nich głównie kobiety, mężczyźni zaś spędzają czas głównie na rozrywkach, a czasami polując. Nie stronią raczej od alkoholu i mają dość swobodne podejście do kwestii seksualnych. Polscy misjonarze nie ustają jednak w trudach szerzenia Słowa Bożego i czasami trafia ono na podatny grunt.

Chrystianizacja w tej części Amazonii napotyka także jeszcze inne problemy, bardziej techniczne. Ojcowie mają to szczęście, że ich misja finansowana jest przez zakon franciszkanów. Księża diecezjalni w Ekwadorze zdani są na łaskę wiernych i datki z tacy. Opłacić muszą zarówno swoje przeżycie, utrzymanie i remonty kościoła i plebanii, jak i chociażby niemałe koszty posiadania samochodu, bez którego jednak nie da się normalnie prowadzić posługi ani funkcjonować w życiu codziennym. Datki w Guayzimi nie są wysokie, a w mniejszych wioskach nie ma ich wcale.

Współcześni Indianie noszą jeansy | Fot. P.M. Bobołowicz

Najbardziej oddalone jest Chumpianz, położone tuż przy granicy z Peru. Żeby tam dotrzeć i wrócić tego samego dnia, ojcowie Augustyn i Tymon wyjeżdżają samochodem o wpół do szóstej, jeszcze przed świtem. Po półtorej godziny dojeżdżają do Shaime, skąd czeka ich około dwunastu kilometrów marszu, co zajmuje trzy godziny przy dobrych warunkach. Dalej jest już prościej, bo kolejne czterdzieści minut trwa rejs łodzią po rzece Nangaritza. Potem msza, obiad, chwila na rozmowy i powrót. Łącznie dwadzieścia cztery kilometry marszu przez dżunglę – w habitach, z plecakami, koniecznie w wysokich kaloszach, czyli obowiązkowym obuwiu w tym klimacie.

Pojawienie się Polaka na ulicach Guayzimi wzbudza ciekawość. W mieście są niby trzy hotele, ale o turystów ciężko. Bardziej służą one miejscowym szukającym intymności. Wszyscy wiedzą, że jak biały, to pewnie gość Bernardynów. I wszyscy są przyjaźnie nastawieni. Ekwadorczycy lubią przybyszów i nie przepuszczą okazji do rozmowy.

We wtorek kończy się czterodniowa fiesta z okazji trzydziestej drugiej rocznicy utworzenia kantonu. We środę oczywiście dzień wolny, na odpoczynek. Bernardyni też idą na plac, poobserwować koncert, a nawet potańczyć trochę z wiernymi. Być blisko ludzi.

Po wieczornej mszy zmieniają habity na krótkie spodenki i podkoszulki i idą grać w piłkę z miejscowymi. Wszyscy w Ekwadorze grają. Ludzie akceptują w pełni polskich misjonarzy. Przynoszą im często podarunki – jajka, banany, mięso i chętnie włączają się w życie parafii.

Próbuję zrobić zdjęcie dwóch mężczyzn płuczących złoto w rzece. Trzciny zasłaniają mi dobry widok, a trochę obawiam się, że mogą nie chcieć być obserwowani – a na pewno nie fotografowani. Nie mam jak podejść bliżej, nie zwracając ich uwagi. Przez wysoką trawę fotografuję co mogę i odchodzę, nim mnie zauważą.

Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” znajduje się na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET” nr 60/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Bobołowicza pt. „Bernardyni u bram El Dorado” na s. 20 czerwcowego „Kuriera WNET”, nr 60/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W ekwadorskiej dżungli: rozumne rośliny, różowe delfiny, śmierdzące indyki, szaman-gringo i ekologiczni Indianie

Szaman mówi, że on leczy tylko choroby „amazońskie”. Złe oko, ukąszenie węża czy pająka, problemy żołądkowe, padaczkę. Ale z chorobami białego człowieka, takimi jak nowotwór, wysyła do szpitala.

Piotr Mateusz Bobołowicz

Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej

W podeschniętym mule ciągnie się szeroki na kilkadziesiąt centymetrów ślad, znikający w wodzie. Anakonda. Szukamy jej już od godziny. A właściwie nie tej, tylko mniejszej, która wczoraj wieczorem spała w pniaku złamanego drzewa kilkadziesiąt metrów dalej. Niski stan wody daje możliwość wypatrywania śladów – po całonocnym deszczu woda się podniesie i znalezienie węża będzie zależeć tylko od szczęścia. My go mieć nie będziemy – a może właśnie tak – bo anakondy nie zobaczymy. Nie tym razem.

Reserva de Producción de Fauna Cuyabeno, czyli Rezerwat Dzikich Zwierząt Cuyabeno położony jest w prowincji Sucumbíos na północnym wschodzie Ekwadoru na ponad sześciu tysiącach kilometrów kwadratowych. Początkowo obejmował jedynie dolinę rzeki Cuyabeno, jednak obecnie w jego skład wchodzi także spora część rzeki Aguarico, która wpada potem do Napo, a ta do Amazonki. Objęty ochroną fragment deszczowego lasu równikowego jest jednym z najbardziej zróżnicowanych biologicznie obszarów na całej planecie.

Można wymienić co najmniej pół tysiąca żyjących tam gatunków ptaków, około trzystu pięćdziesięciu gatunków ryb i przede wszystkim imponującą liczbę ponad dwunastu tysięcy gatunków roślin. Oprócz tego licznie występują tam gady, w tym kajmany i anakondy, płazy, ssaki – takie jak leniwce, kilka gatunków małp, tapiry czy emblematyczne zwierzę parku – inia amazońska i oczywiście owady, o których nie sposób zapomnieć w dżungli.

Inii amazońskiej, po hiszpańsku zwanej różowym delfinem, mieliśmy nie zobaczyć ze względu na niski stan wody. Od początku czterodniowej wycieczki padało i mała plaża, przy której kąpaliśmy się pierwszego wieczoru, powoli znikała. Trzeciego dnia wracaliśmy właśnie do naszego miejsca zakwaterowania, gdy przewodnik na długo przed nami dojrzał ruch w wodzie. Delfiny. Nie tak duże, jak te morskie i nie tak pełne gracji. Wyskakiwały z wody raczej oszczędnie i krótko, w sposób nieregularny, tylko po to, by zaczerpnąć powietrza. Nie dało się nawet zrobić im zdjęcia, bo nie można było przewidzieć, gdzie się wynurzą. Rzeczywiście miały bladoróżowy kolor, przynajmniej częściowo. Mimo braku dokładnych danych o jego liczebności, gatunek został wpisany w 2008 roku do Czerwonej Księgi Gatunków Zagrożonych ze względu na niszczenie jego habitatu – puszczy amazońskiej – i zanieczyszczenie rzek.

W dżungli ziemia należy do Indian. Jeżeli agencja turystyczna chce zbudować tam swoją lodge, czyli ekologiczny hotel, najczęściej z drewna i kryty strzechą, musi nie tylko uzyskać pozwolenia od rządu, ale także płacić za dzierżawę któremuś z trzech ludów żyjących na terenie rezerwatu. Kiedyś były tylko dwa – Siona-Secoya i Kofán, ale Siona i Secoya podzielili się. Przyczyna rozłamu była czysto pragmatyczna – dofinansowania rządowe dla rdzennych ludów były przyznawane niezależnie od liczebności, a dla poszczególnych grup etnicznych. Mówią praktycznie tym samym językiem, posiadają wspólne wierzenia i obyczaje. W wiosce Sionów mieszka trzech braci-szamanów. Każdy na nauce spędził długie lata, podczas których musiał odbyć praktyki u szamanów w okolicznych wioskach Indian Siona i Secoya.

W jednej z nich mieszka bardzo specyficzny szaman – gringo. Przybył przed laty i chciał nauczyć się fachu. Pozwolono mu, bo oprócz rygorystycznej diety, wstrzemięźliwości seksualnej i abstynencji podczas kilkuletniego okresu nauki nie ma żadnych obostrzeń dotyczących pochodzenia, wieku czy płci. Za żonę wziął kobietę z ludu Secoya i mieszka gdzieś w głębi dżungli.

Fot. P.M. Bobołowicz

Szaman przedstawia turystom rytuał oczyszczenia. Opisuje także proces przygotowania ayahuaski – mieszaniny wyciągów z roślin, używanej podczas obrzędów. Liana, z której pozyskuje się główny składnik, jest blisko spokrewniona z kurarą – rośliną będącą źródłem neurotoksyny używanej przez rdzenne ludy Amazonii do polowania i walki. Pokrywa się nią małe, ostre strzałki, które wydmuchane z drewnianej tuby wbijają się w ciało ofiary i wprowadzają truciznę do krwiobiegu. Po chwili cel leży sparaliżowany. Turyści mogą postrzelać z tej broni – bez trucizny – do owocu leżącego na ziemi. Spotkanie z szamanem odbywa się w casa maloca, tradycyjnym domu służącym do celów rytualnych. Zbudowany został niedawno. Szaman z dumą pokazuje dach i mówi słabym hiszpańskim: „To z plastiku z recyklingu”. Niegdyś domy kryto strzechą, ale Indianie XXI wieku są ekologiczni – wolą recyklingowany plastik niż strzechę, którą trzeba zmieniać co kilka lat, wycinając przy tym wiele palm.

Ekologiczni są także w wiosce – segregują śmieci. Od kilku lat mają zainstalowane baterie słoneczne, kupione za dotacje rządowe. Wcześniej prąd był trzy godziny dziennie, od osiemnastej do dwudziestej pierwszej, z agregatora diselowego. W ostatnich latach rząd ufundował także szkołę i przychodnię. Szaman mówi, że on leczy tylko choroby „amazońskie”. Złe oko, ukąszenie węża czy pająka, problemy żołądkowe, padaczkę. Ale na choroby białego człowieka, takie jak nowotwór, nie pomoże. Nie waha się wysyłać ludzi do szpitala do miasta, jeżeli zachodzi taka potrzeba.

Wioska leży nad rzeką. W okolicy nie ma dróg, cała komunikacja odbywa się za pomocą długich łodzi z silnikami spalinowymi. To, co trzeba dowieźć, przywożone jest rzeką z miejsca znanego po prostu jako most. Jakieś dwie godziny w górę rzeki. Dlatego podstawę jedzenia stanowi yuca, maniok. Przyrządza się z niego chleb zwany cassabe. Do tego ciemna, pikantna pasta i ryby. Indianie polują także na pekari i hodują drób. W drodze powrotnej z wioski przewodnik wskazuje na czubek wysokiego drzewa. Podaje nam lornetkę. Ta kula wokół pnia to leniwiec. Ledwo go widać. Mało się rusza. W koronach drzew wypatrzeć można dużo więcej. Węże, małpy, ale przede wszystkim ptaki. Przewodnik widzi, pokazuje. Naszym nienawykłym do dżungli oczom ciężko jest wypatrzeć skryte w listowiu zwierzęta nawet po wskazaniu. Ptaki najmniej się kryją.

Potężne hoacyny siedzą na gałęziach zwisających nad rzeką. Miejscowi nazywają je śmierdzącymi indykami. Nazwę zawdzięczają specyficznemu układowi trawiennemu. Żywią się liśćmi (co w ogóle jest wyjątkowe dla ptaków), które trawione są przez bakterie w wolu. Stąd wydzielany przez nie charakterystyczny zapach zgnilizny i fermentacji. Hoacyny wyróżniają się spośród innych ptaków, przypominając przodków – ogniwo między latającymi jaszczurami i współczesnymi ptakami.

Fot. P.M. Bobołowicz

Wieczorem wypływamy szukać kajmanów. Ich oczy odbijają światła latarki. Podpływamy bliżej, by zobaczyć łeb na moment, nim schowa się pod wodą. Brzegi rzeki świecą się blaskiem ślepi. Gady te przypominają krokodyle czy aligatory, ale są dużo mniejsze – większość nie przekracza dwóch i pół metra; tylko niektóre gatunki osiągają cztery. Przybiliśmy łódką do odsłoniętej przez rzekę połaci mułu i wyszliśmy na ląd szukać kajmanów. Jest. Leży. Nie rusza się. Podchodzimy na niecały metr. Przewodnik świeci na niego, żebyśmy mogli zrobić zdjęcia. Potem bierze patyk i próbuje zmusić go do aktywności. Zwierzę przyjęło taktykę ignorowania natrętnych ludzi. Jednak nie wytrzymało, gdy przewodnik uniósł jego ogon – z szeroko rozstawionymi łapami kajman pobiegł do wody z prędkością zawodowego sprintera.

 

W wodach dopływów Amazonki żyje jeszcze jedno wyjątkowe stworzenie – wydra olbrzymia. Rzadko można je dojrzeć, gdyż są bardzo płochliwe. Tym razem jednak się udało. Całym stadkiem pływały, szukając ryb w mętnej wodzie. Nie są to małe wydry znane z Polski – osiągają długość ponad półtora metra, prawie dwóch, i masę nawet ponad czterdziestu kilogramów.

Diego jest przewodnikiem od kilku lat. Ktoś z grupy spytał, czy widział jaguara. „Raz. Trzeba mieć szczęście”. Ale szczęście nie jest potrzebne, by spotkać małpy. Przyszły całym stadem na drzewo naprzeciwko jadalni w porze śniadania. Siadły na gałęzi i zaczęły nas obserwować. To my byliśmy zwierzętami w zoo, one przyszły zwiedzać.

Na przystani przy moście grupa celników sprawdza towar pakowany na łodzie. W dżungli nie ma posterunków ani słupów granicznych. Niedaleko stąd do granicy z Kolumbią i z Peru. Ale las nie puści byle kogo. Trzeba znać ścieżki i umieć w nim przeżyć. Diego opowiada o znajomym przewodniku, który się zgubił. Wyszedł robić zdjęcia z rana, ze sobą miał tylko kanapkę i małą butelkę wody. Odnalazł się dwa dni później, kilkaset metrów od ośrodka. Ale jak dziwić się zgubieniu drogi we wnętrzu żywego organizmu, jakim jest dżungla?

Nawet roślinność zdaje się żyć rozumnie. Silne, spłukujące wszystko deszcze sprawiły, że jeden z gatunków wykształcił umiejętność łapania spadających z drzew liści, które potem kompostuje, by się nimi żywić. Inne drzewo nauczyło się chodzić – w zależności od potrzeby wyrastają mu nowe korzenie, a stare odpadają. W ten sposób może przemieścić się nawet o kilka metrów w ciągu dwóch lat, by wyjść z cienia większych roślin.

Cztery dni w dżungli minęły szybko. Dziwnie było wrócić do świata pełnego samochodów i asfaltowych dróg, znowu mieć zasięg w telefonie (chociaż telefon ledwo przetrwał wyjazd – odmówiła posłuszeństwa połowa ekranu). Nie zobaczyłem anakondy – poza tą wypchaną w muzeum na równiku w Quito przy okazji innej wizyty.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej” znajduje się na s. 15 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Inia i inni mieszkańcy dżungli amazońskiej” na s. 15 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego