8 maja – kapitulacja III Rzeszy, koniec niemieckiej okupacji, ale nie dzień zwycięstwa dla Polski. Tomasz Wybranowski

Podpisanie aktu kapitulacji Niemiec, 8 maja 1945, Berlin. Fot. Bundesarchiv, Bild 183-J0422-0600-002 CC-BY-SA 3.0

Nie było suwerenności. Była za to sowiecka okupacja pod czerwoną gwiazdą, mniej brutalna niż ta ze swastyką, ale zadżumiona bolszewickim zakalcem.

7 maja 1945 roku, w kwaterze głównej Alianckich Sił Ekspedycyjnych generała Eisenhowera w Reims we Francji, przedstawiciele Niemiec podpisali akt wstępnej kapitulacji wobec sił zbrojnych USA, Wielkiej Brytanii i ZSRS. Po stronie aliantów podpisali dokument generał Walter Bedell Smith i generał-major Iwan Susłoparow. Ze strony Niemiec zaś generał Alfred Jodl, major Wilhelm Oxenius i admirał Hans-Georg von Friedeburg. Miało to zakończyć działania wojenne do godziny 23:01 8 maja 1945 roku.

Jednak fakt podpisania dokumentu bez uzgodnienia z Moskwą rozwścieczył Stalina. Sowiecki dyktator zażądał powtórzenia aktu w Berlinie – w „sercu pokonanego wroga” i w obecności marszałka Żukowa. I tak też się stało. 8 maja, o godzinie 22:43 czasu środkowoeuropejskiego, podpisano ponowną kapitulację w szkole saperów w dzielnicy Karlshorst w Berlinie.

Created with GIMP

Uczestniczyli w niej przedstawiciele czterech aliantów: Żukow, Spaatz, Tedder i de Tassigny. Zbrodniczy reżim III Rzeszy reprezentowali feldmarszałek Keitel, admirał von Friedeburg i generał Stumpff.

W Moskwie był już 9 maja, stąd ta data do dziś funkcjonuje w Federacji Rosyjskiej jako „Dzień Zwycięstwa”. Komuniści narzucili ją również Polakom w czasach PRL. Dziś oficjalnie obchodzimy 80. rocznicę zakończenia wojny 8 maja – zgodnie z tradycją zachodnią – ale co to zmienia, skoro nie odzyskaliśmy wówczas niepodległości?

Nie było suwerenności. Była za to sowiecka okupacja pod czerwoną gwiazdą, mniej brutalna niż ta ze swastyką, ale zadżumiona bolszewickim zakalcem. PRL był marionetkowym tworem, pod całkowitą kontrolą Moskwy. Procesy polityczne, sfingowane wybory, zbrodnie na Żołnierzach Niezłomnych, zsyłki i represje. Kłamstwa o Katyniu, cenzura, inwigilacja i propaganda.

Mamy pełne prawo stwierdzić, że wojna dla Polski nie skończyła się ani 8, ani 9 maja 1945 roku. Zmienił się tylko okupant. Ale bez dymów obozów śmierci, łapanek czy masowych egzekucji jak czynili to “dumni” pokoleniowi następcy Jana Sebastiana Bacha, Emanuela Kanta czy wielkiego Goethego.

W tym kontekście trzeba też jasno powiedzieć: z perspektywy Polski nie byliśmy w obozie zwycięzców. Pomogliśmy aliantom wygrać wojnę. Bo polscy lotnicy, żołnierze 1. Dywizji Pancernej, II Korpusu generała Andersa i zastępy Armii Krajowej.

Oddaliśmy życie za wolność innych, a nas samych zdradzono w Jałcie i Poczdamie. Na Marszu Zwycięstwa w Londynie w 1946 roku nie pozwolono Polakom nieść swojej flagi (by nie urazić Stalina). A przecież bez polskich skrzydeł nad Anglią, Londyn mógłby zostać zrównany z ziemią.

I w tym miejscu należy postawić kolejny znak zapytania nad dzisiejszym kształtem pamięci historycznej. Bo czyż nie jest tak, że znów milknie temat niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, ludobójstwo i zniszczenie Polski, a cała uwaga mediów i opinii publicznej skupia się na Rosji i wojnie na Ukrainie?

Działania Rosji trzeba je potępiać, ale nie mogą one przesłaniać prawdy o przeszłości. Nie możemy pozwolić, by wojna za naszą wschodnią granicą przysłoniła prawdę o niemieckich zbrodniach, o masowych egzekucjach, obozach zagłady, pacyfikacjach wsi i eksterminacji inteligencji.

Tymczasem dziś, w świecie poprawności politycznej, zbrodnie Niemiec w okupowanej Polsce są relatywizowane, zmiękczane w języku publicznej narracji, albo wręcz pomijane.

A przecież to Niemcy utworzyli Auschwitz, to Niemcy spalili Warszawę, to Niemcy na rozkaz Hitlera prowadzili planową eksterminację naszego narodu. Oto kolejne pokolenia w Niemczech dowiadują się więcej o „złych Rosjanach” niż o własnym dziedzictwie zbrodni. Nazywa się ich już nie „nazistami”, ale „nazistami bez narodowości”.

A przecież nie byli to jacyś abstrakcyjni naziści. To byli niemieccy obywatele, niemieccy żołnierze, niemieccy urzędnicy i lekarze. Wiem, wiem… tylko wykonywali polecenia z iście niemiecką (upsss, przepraszam: nazistowską) dokładnością. Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki, a ta historia coraz częściej jest pisana nie atramentem, ale tuszem politycznego interesu i geopolitycznej wygody.

Dlatego powtarzam za Prymasem Tysiąclecia błogosławionym Stefanem Wyszyńskim: Non possumus.

Nie możemy akceptować tej zakłamanej narracji. Nie możemy świętować 8 ani 9 maja jako dnia naszej wolności. Bo tej wolności nie było. I nie będzie jej w pełni, dopóki nie nazwiemy spraw po imieniu i nie upomnimy się o całą prawdę. Nie tylko tę wygodną i bezpieczną dla Berlina i nowego kanclerza z aprobatą polskiego premiera, że o zadośćuczynienie (nawet nie reparacje) “nie będzie prosił”.

Tomasz Wybranowski

Zwycięstwo zapomniane? 80 lat później – pamięć, która drażni Zderzenie dwóch totalitaryzmów.

W 1939 roku Polska została brutalnie rozdarta między nazistowską III Rzeszę a komunistyczny Związek Sowiecki.

Oba systemy reprezentowały skrajnie represyjny model władzy, w którym jednostka była jedynie trybikiem w machinie ideologii. Wszechmocny aparat bezpieczeństwa. RSHA i gestapo w Niemczech oraz NKWD w ZSRR, wymuszał ślepe posłuszeństwo. Stalin realizował planową eksterminację rzeczywistych i urojonych wrogów, sięgając po terror na skalę niespotykaną nawet w totalitarnych Niemczech, gdzie ludobójstwo miało inny charakter: było celem samym w sobie.

Zarówno nazizm, jak i komunizm, gloryfikowały przemoc, siłę, wojnę i bezwzględność. Historycy, choć nie bez sporów, porównują oba reżimy, zadając pytanie o wyjątkowość Holocaustu, eksterminacji Romów, czy polskiej inteligencji. Komunizm trwał dłużej i pochłonął więcej ofiar – szacuje się, że nawet 20 milionów. Największe natężenie zbrodni przypada na lata 30. i 40. XX wieku.

Polska, wciśnięta pomiędzy te dwa nieludzkie systemy, była miejscem konfrontacji ideologii śmierci.


 

Gra w wojnę. Bezduszne imperia i ich figurki na mapie – Władza jako narkotyk

Kiedy słucha się przemówień takich ludzi jak Adolf Hitler czy Józef Stalin, tych, którzy przesądzali o losach milionów, to na Boga! trudno doszukać się w ich słowach jakiejkolwiek wielkiej idei. Nie ma tam wzniosłych haseł, które naprawdę coś znaczą.  Nie ma autentycznej wiary w wartości, którymi się zasłaniają. Jest za to zimna, bezczelna skuteczność. Twarda mowa technokratów władzy, którzy nauczyli się, że słowa to tylko narzędzia, a ludzie — tylko zasoby.

Ideologie? To tylko dekoracje. Fasady do zdobywania poparcia, budowania kultu i mobilizowania tłumu. Ale w środku tej konstrukcji nie ma nic. Tylko chora żądza kontroli. W wersji soft – power doświadczamy tego także dzisiaj w Unii Europejskiej (sic!)

 

Skan z: II Wojna Światowa: Wojna obronna Polski 1939 r.; Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1979

Komuniści nie wierzyli w komunizm, naziści nie wierzyli w rasową hierarchię, demokraci nie wierzą w demokrację. Wierzą w władzę.

Orwell miał rację: „Nie obchodzi nas dobro ludzkości; obchodzi nas wyłącznie władza.”

To właśnie uderza w tych nagraniach i zapiskach sprzed ponad 80. lat – brak emocji, brak refleksji, brak odpowiedzialności. Zostaje tylko logika działania: skuteczność, podbój, dominacja. Żadnego ducha, tylko narzędzia. Żadnych ludzi, tylko liczby.

To nie nowość I nie odkrywam redaktorsko na nowo Ameryki! Komuniści nie wierzyli w komunizm, demokraci nie wierzą w demokrację, a wielcy wodzowie z przeszłości nie kierowali się żadnym dobrem ogólnym. Jakim dobrem ogółu, wcielając nowe mrzonki w życie chociażby w Unii Europejskiej, kierują się nowi “władcy”?

Georg Orwell wiedział to dawno temu i z chirurgiczną precyzją ujął w ustach O’Briena: Rządy dla samego rządzenia. Systemy, hasła, ideologie — to tylko kartonowe dekoracje na scenie teatru, w którym realna akcja dzieje się w kulisach, w sztabach, przy stołach, na mapach.

Fot. Dreamcatcher25 (CC A-S 4.0, Wikipedia)

Mapa, nie człowiek

Właśnie… Mapa. Dla takich ludzi wojna nie ma twarzy. Nie ma płaczu matek ani śmierci dzieci. Nie śmierdzi krwią i nie brudzi rąk. Ma kolorowe chorągiewki, pionki do przesuwania, raporty w tabelkach i plany w punktach.

Pomogliśmy Włochom, podzieliliśmy lotnictwo. Zajęliśmy fabrykę. Zniszczyliśmy 34 tysiące czołgów.”

To wszystko brzmi jak instrukcja do strategii turowej, jakby relacjonował kampanię w jakiejś grze w sieci, a nie faktyczne wydarzenia, które pozbawiły życia setki tysięcy ludzi. To samo dzieje się także dzisiaj.

Stalin działał tak samo. Patrzył na mapę, planował tysiące oceanicznych okrętów podwodnych i czekał na moment, kiedy zajmie Hiszpanię. Gdy Niemcy padną, wciągnie ich resztki do czerwonego imperium, a Polaków i Litwinów — cóż, ich się „pozbędzie”.

Zimna kalkulacja: 150 milionów Sowietów, 60 milionów Niemców, 30 milionów Polaków. Posępna i nieczuła matematyka śmierci.

W tej logice ludzie to nie ludzie. To przeszkody, przesuwalne liczby, statystyka. Przeszkadza ci naród? Zlikwiduj. Mieszają ci cywile? Zagazuj, spal w obozach. Są niepokorni? Wytłucz, rozstrzelaj, zakop na odludziu.

W tym wszystkim najbardziej przerażająca nie jest sama skala zbrodni. Przeraża obojętność. Beznamiętność. Emocje pojawiają się dopiero wtedy, gdy rzeczywistość nie zgadza się z planem na mapie. Kiedy „opanowane” miasto wszczyna powstanie, kiedy „podbity” naród dalej się broni. Wtedy pojawia się wściekłość. Nie moralna panika, ale logistyczna irytacja. Przecież miało już być zrobione.

A potem decyzje zapadają impulsywnie. Warszawa? „Zabić wszystkich. Niech nie zostanie kamień na kamieniu.” Nie dlatego, że to kara. Bo przeszkadzają. Bo nie wpisują się w układ sił. Bo buntownicy burzą planszę, na której układa się imperium.

Zabił wtedy swoich potencjalnych sojuszników. Ludzi, którzy, broniąc się przed jedną okupacją, byli naturalną przeszkodą dla drugiej. Stalin był zadowolony. I nie ukrywał, że w Polsce po sześciu latach wojny wciąż jest milion młodych zdolnych do walki. To była liczba do skreślenia.

Zbyt łatwo można uwierzyć, że ci ludzie mieli jakąś wielką wizję. Że wierzyli w coś większego. Ale prawda jest prostsza i dużo bardziej gorzka: to byli gracze. Chłodni, cyniczni, oderwani od rzeczywistości. Dla nich wojna to była gra. My — jej planszą. I (NIESTETY) wciąż jesteśmy.

 

Egzekucje w Piaśnicy. Fot. Waldemar Engler, / Wikimedia Commons

Prawda niewygodna dla Europy

Pomimo brutalnych represji – od Katynia, przez deportacje, po stłumienie Powstania Warszawskiego – system komunistyczny długo cieszył się w Europie pewną „legitymizacją moralną” jako ten, który pokonał Hitlera. Z jednej strony zgoda! Przestały dynić kominy obozów koncentracyjnych, ustały łapanki i wywózki na przymusowe roboty, nikt już nie rozstrzeliwał obywateli podbitej Polski w masowych egzekucjach. Kto to robił? Niemcy.

Ale z drugiej strony zbrodnie sowieckie były długo bagatelizowane: Węgry 1956, Praga 1968, Polska 1981 – wszystko to nie zdołało zburzyć pozytywnego wizerunku ZSRR w oczach wielu zachodnich elit. Dopiero plac Tiananmen, Rumunia 1989 czy reżimy na Kubie i w Korei Północnej zaczęły powoli odsłaniać prawdziwą twarz komunizmu.

Tymczasem Polska musiała czekać aż do 1989 roku na pełną suwerenność, a dopiero wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku ostatecznie przekreśliło polityczne konsekwencje konferencji jałtańskiej z lutego 1945 roku.

Statystyka strat poniesionych przez Polaków wciąż wymaga rzetelnych badań – szacuje się, że ponad 5 milionów ludzi zginęło z rąk Niemców, od 500 tysięcy do 1 miliona – z rąk Sowietów i ponad 100 tysięcy (licząc ostrożnie) z rąk Ukraińców. Wymordowano nasze elity, twórców i naukowców, ziemiaństwo, kadrę oficerską i generalicję.

 

Cmentarz Wojenny 1939 r. z II wojny światowej w Tomaszowie Lubelskim. Wojna Obronna Polski 1939 przeciwko Niemcom hitlerowskim/Foto. Taddek/CC BY-SA 4.0

Świętowanie na własnych zasadach

Dzień Zwycięstwa – 9 maja – staje się dziś przedmiotem ataku, szykan i prób relatywizacji. W Europie dominuje „polityczna poprawność”, w której próbuje się zastąpić wojskowe honory i historyczną dumę „neutralnymi gestami pojednania”.

Tymczasem to właśnie ten dzień miał uczcić koniec niewyobrażalnego cierpienia i zwycięstwo nad totalitaryzmem. Zamiast tego obserwujemy marsze neobanderowców w Kijowie i Lwowie, upamiętnienia Waffen-SS w Rydze i Tallinie – wszystko to pod parasolem milczenia Zachodu.

Zarówno USA, NATO, jak i Unia Europejska przymykają oko na heroizację faszystowskich kolaborantów w krajach, które dziś są „strategicznymi partnerami” w rywalizacji z Rosją.

Europa próbuje też wymazać własną winę – od Monachium 1938 po udział w przerażającym ludobójstwie, o którym często nie pisze się w podręcznikach historii „zjednoczonej Europy”. Przypadek?! Zachód nie popiera rosyjskich inicjatyw potępiających nazizm w ONZ. Czy czyni to z niewiedzy czy poszukiwania „żywotnych interesów? Nie! Odpowiedź jest jeszcze smutniejsza, czyni tak ze świadomego politycznego wyrachowania.

Rosja również wykorzystuje Dzień Zwycięstwa dla swoich celów. Święto, które kiedyś jednoczyło, dziś stało się polem bitwy propagandowej. Prezydent Putin oskarża Ukrainę o neonazizm, Zachód zaś Rosję o agresję wobec Ukrainy. Symbol św. Jerzego, połączony z literą „Z”, służy już nie pamięci, lecz legitymizacji wojny.

W maju Ameryka organizuje Memorial Day, z paradami, z techniką wojskową, bez podejrzeń o militaryzację.

Ja zaś jestem oskarżany o to, że czczę pamięć dziadków, którzy przelewali krew w wojnie, której sami nie wywołali. Ojciec mojego Taty – Stefan Wybranowski walczył w dywizji generała Maczka. Ojciec mojej Mamy – Tadeusz Czuchaj zdobywał Berlin z 1 Dywizją Wojska Polskiego im. Tadeusza Kościuszki. Oddaję im cześć w czasie, kiedy Polska blaknie! Na własne życzenie…

Tomasz Wybranowski

80 lat po wojnie: Gorzki smak zwycięstwa. Felieton Jacka Wanzka

Osiemdziesiąt lat temu zakończyła się II wojna światowa – konflikt, który na zawsze odcisnął piętno na dziejach świata i na losie naszego narodu.

 Choć Polska formalnie znajdowała się wówczas po stronie państw sprzymierzonych, trudno mówić o jakimkolwiek triumfie. To „zwycięstwo” miało dla nas wyjątkowo gorzki smak.

Dziś w dyskursie publicznym świata Zachodu dominuje narracja o pokonaniu III Rzeszy przez aliantów. Kraje zachodnie, które tak chętnie powołują się na spuściznę Norymbergi – w kluczowym momencie pozostały bierne wobec napaści na Polskę. W cieniu opowieści o zwycięstwie nad III Rzeszą milknie dramat narodu, który pierwszy stawił zbrojny opór Hitlerowi i przez sześć długich lat ponosił niewyobrażalne ofiary. Lata mijają, świadkowie odchodzą, a zbiorowa pamięć ulega erozji.

Coraz częściej można odnieść wrażenie, że pamięć o II wojnie światowej nawet w Polsce zaczyna blednąć. Rocznice mijają, ale refleksja staje się powierzchowna. Wśród młodszych pokoleń narasta dystans do wydarzeń, które ukształtowały losy całego narodu.

W tym kontekście niezwykle poruszające stają się słowa piosenki Edmunda Fettinga:

Dzieci urodzą się nowe nam

I spójrz, będą śmiać się że my

Znów wspominamy ten podły czas —

Porę burz.”

Czy naprawdę zbliżamy się do momentu, w którym przeszłość stanie się tylko powodem do uśmiechu politowania? Czy kolejne pokolenia potraktują wspomnienia wojny jako niepotrzebne rozdrapywanie ran?

Historia nie powinna być ciężarem, ale przestrogą. Jeśli przestaniemy przypominać sobie o „porze burz”, możemy nie zauważyć kiedy nadchodzi następna.

Alarmujące jest to, że coraz mniej Polaków zna własną historię – tym bardziej nie zna jej świat. Ale skoro my sami nie potrafimy pielęgnować prawdy o naszej przeszłości, to czy możemy mieć pretensje, że inni ją wypierają lub ignorują?

Obowiązkiem narodowej pamięci jest przywracać prawdę: II wojna światowa była dla Polski katastrofą o wymiarze egzystencjalnym. Straciliśmy niemal sześć milionów obywateli, z czego połowę stanowili polscy Żydzi.

Jednak, jak podaje Sprawozdanie w przedmiocie strat i szkód wojennych Polski w latach 1939–1945 opublikowane w 1947 roku, „jedynie” 644 tysiące osób zginęło w wyniku działań wojennych na frontach. Około 160 tysięcy z nich to żołnierze. Co zatem z pozostałymi milionami Polaków? Zostali zgładzeni w wyniku niemieckiej polityki terroru, eksterminacji i okupacyjnej przemocy.

Terror niemiecki w okupowanej Polsce podczas II wojny światowej był systematyczny, brutalny i zaplanowany jako element polityki wyniszczenia narodu polskiego.

Była ona bardziej brutalna niż w jakimkolwiek innym kraju okupowanym. Represje, egzekucje, pacyfikacje, likwidacja elit intelektualnych, masowe deportacje i przymusowe roboty stały się codziennością. Polacy byli mordowani w Palmirach, Wawrze, Piaśnicy i w tysiącach innych miejsc kaźni. Niemcy z premedytacją uczynili z okupowanej Polski epicentrum zagłady europejskich żydów – Treblinka, Sobibór, Bełżec, a wreszcie Auschwitz, który początkowo był obozem dla Polaków, a potem stał się największym cmentarzyskiem świata, w którym wymordowano ponad milion Żydów.

W ramach polityki wysiedleń i germanizacji prawie 160 tysięcy dzieci wywieziono do Niemiec. Miliony dorosłych Polaków trafiły na roboty przymusowe.

Rabunek i dewastacja dorobku narodowego miały charakter totalny. 1 września 2022 roku Instytut Strat Wojennych im. Jana Karskiego przedstawił na Zamku Królewskim w Warszawie Raport o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej w czasie II wojny światowej, 1939–1945. Szacuje się, że Polska utraciła:

  • ponad 5,2 miliona obywateli zamordowanych przez Niemców (bez ofiar sowieckich),

  • 157 tysięcy dzieci odebranych rodzinom i poddanych germanizacji,

  • 4,3 mln roboczolat pracy przymusowej,

  • ponad 296 miliardów złotych strat skarbu państwa,

  • ponad 516 tysięcy dzieł sztuki,

  • do 95% zbiorów niektórych bibliotek i archiwów,

  • 80% zabudowy Warszawy (aż 92% jej architektury zabytkowej!),

  • ok. 20% kadry naukowej.

W sumie, według wspomnianego raportu, straty Polski wyniosły astronomiczne 6 bilionów 220 miliardów złotych.

Fot. CC A-S 4.0, Wikipedia

Dziś, 80 lat po wojnie, kiedy Polska upomina się o należne jej reparacje, niemieccy politycy odpowiadają z zimną kurtuazją i zamiatają temat pod dywan historii. Podczas środowej wizyty w Warszawie kanclerz Niemiec, Friedrich Merz oświadczył, że:

Temat ten prawnie jest zakończony”. „Jeśli chodzi o kwestie prawne w kontekście możliwych reparacji, są zakończone. Co nie oznacza, że nie będziemy rozmawiać o wspólnych projektach, wspólnych pomysłach”.

Jakie to „projekty”? O jakich „pomysłach” mowa? Czy chodzi o skandalicznie niskie wsparcie dla żyjących polskich ofiar niemieckiej okupacji, o którym w lipcu ubiegłego roku enigmatycznie mówił kanclerz Scholz? A może o słynny kamień w centrum Berlina, który ma upamiętnić bezmiar zbrodni na narodzie polskim?

Stojący obok kanclerza Niemiec, premier polskiego rządu, Donald Tusk stwierdził: Jestem historykiem, jestem z Gdańska, mógłbym godzinami mówić o tym, jak wygląda ten rachunek i on nigdy nie był zadośćuczyniony, ale nie będziemy przecież o to prosić. To jest też kwestia do przemyślenia przez wszystkie strony.

Czy naprawdę możemy mieć pretensje do Niemców, że nie szanują polskiej ofiary, skoro my sami jej nie bronimy?

Należy pamiętać, że po wojnie to nie Polska, lecz Niemcy – podzielone, ale otoczone opieką Zachodu – uzyskały pomoc z Planu Marshalla. Wschodnia Europa, w tym Polska, została oddana Stalinowi. Polska została potraktowana nie jak ofiara, ale jak pionek na geopolitycznej szachownicy.

Brutalna prawda jest taka, że Polska wyszła gorzej na wygranej wojnie niż Niemcy na jej przegranej. Podczas gdy RFN w latach 50. cieszyła się już odbudowaną gospodarką, Polska tonęła w szarości komunistycznej zależności. Niemcy skutecznie przeszli „denazyfikację”, zyskali międzynarodowy szacunek, zbudowali nowoczesne państwo. Polska przez dekady pozostawała krajem opóźnionym, zepchniętym na margines.

Zadaniem naszej generacji nie jest rozpamiętywanie, ale świadome pamiętanie. I szacunek. Przede wszystkim do samych siebie. Bez rozwiązania kwestii reparacji nie będzie ani sprawiedliwości, ani prawdy. A bez prawdy nie ma przyszłości.

Jacek Wanzek