Jankowski: Jarosław Kaczyński odejdzie z rządu dopiero gdy ukończy swoje projekty ustaw dotyczące bezpieczeństwa

Łukasz Jankowski relacjonuje trwającą rekonstrukcję rządu. Jak podkreśla redaktor, zmienić może się nie tylko szef resortu rolnictwa i rozwoju, ale także i wicepremier.


Redaktor Łukasz Jankowski dokonuje politycznego podsumowania tygodnia. Zdaniem dziennikarza, polska polityka ostatnio bardzo przyspieszyła, a wiemy o tym m.in. za sprawą weekendowego wywiadu Jarosława Kaczyńskiego dla radia RMF fm:

Jarosław Kaczyński podkreślił w wywiadzie dla RMF fm, że dojdzie również do zmiany ministra rozwoju. Jak można wywnioskować ze słów Kaczyńskiego nowym ministrem rozwoju będzie Piotr Nowak, były minister finansów – dodaje Łukasz Jankowski.

Rozmówca Jaśminy Nowak rozwija temat trwającej rekonstrukcji rządu. Jak zaznacza dziennikarz Radia WNET, pojawiają się również przesłuchy, że zmiana może objąć nie tylko ministra rozwoju, ale i wicepremiera. Do tego, z resortu Rolnictwa i Rozwoju Wsi odchodzi Grzegorz Puda:

Henryk Kowalczyk będzie ministrem rolnictwa, odchodzi Grzegorz Puda – stwierdza.

Co więcej, jak podaje Łukasz Jankowski z Rady Ministrów ma odejść wicepremier Jarosław Kaczyński. Redaktor stwierdza, że odejście nastąpi dopiero po Nowym Roku, w styczniu lub w lutym. Odejdzie wtedy, gdy zostaną ujawnione projekty ustaw, które diametralnie mają zmienić polski system bezpieczeństwa:

Z rządu odejdzie jeszcze sam Jarosław Kaczyński, który przestanie być wicepremierem. To nie odbędzie się szybko – komentuje redaktor.

Ponadto, według Łukasza Jankowskiego, opozycja wciąż podgrzewa temat polexitu by uciec od tematu kryzysu przy wschodniej granicy.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

Prawdziwe wyzwania przed nami. Jak obronić naszą niepodległość (2) / Felieton sobotni Jana A. Kowalskiego

Maski spadły z twarzy rzekomo zatroskanych o stan naszego państwa polityków KO i Lewicy. Już wszystkim jest wiadome, że oni i ich zwolennicy nie chcą, by polski naród niezależnie stanowił o sobie.

Czwartkowe orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego jednoznacznie podkreśliło wyższość polskiej Konstytucji nad pseudoprawnymi, ideologicznymi uzurpacjami Komisji Europejskiej. To orzeczenie nie mogło być inne, skoro najwyższy polski akt prawny (wg niektórych OTUA) tak właśnie stanowi.

Nagle zniknęli gdzieś wszyscy jej obrońcy. Kon-sty-tu-cja! Kon-sty-tu-cja! – skandowali jeszcze niedawno. Teraz wrzeszczą, że Polska ma prawo tylko ulegać i podporządkowywać się Brukseli. Być posłuszna zewnętrznym interesom i nic poza tym.

Bardzo dobrze się stało. Wbrew pozorom i postanowienie TK, i wrzask opozycji mogą się jedynie przysłużyć polskim interesom. Przede wszystkim porządkują polską scenę polityczną. Bo chociaż myślimy zwykle, że ta scena jest od dawna uporządkowana i wręcz zabetonowana, to do niedawna była celowo zabagniona i mętna.

Po to, żeby łatwiej było ogłupić i złowić nie do końca swoich sympatyków.

Maski spadły z twarzy rzekomo zatroskanych o stan naszego państwa polityków Koalicji Obywatelskiej i Lewicy. Opadły z twarzy Donalda Tuska i Leszka Millera. Już wszystkim od wczoraj jest wiadome, że oni i ich zwolennicy nie chcą niezależności polskiego narodu w stanowieniu o sobie. I w imię interesów własnych – ideologicznych i finansowych – chcą pełnego podporządkowania brukselskiej biurokracji. A w rzeczywistości interesom Wielkich Niemiec.

Nie bez przyczyny atak KE na polską niepodległość ma miejsce właśnie teraz. Po wycofaniu się Stanów Zjednoczonych z poparcia dla Polski i Europy Środkowej (po przegranej Donalda Trumpa) Niemcy dostali wolną rękę w Europie dla zaprowadzenia swojego porządku. Z jednej strony oni, a z drugiej Rosjanie.

Lewicowa administracja Joe’ego Bidena poświęciła nas w imię własnych ideologicznych mrzonek. Dlatego, łamiąc wszelkie standardy prawne i wspólnotowe (cokolwiek miałoby to znaczyć), gaz popłynie za chwilę Nord Stream 2. W interesie Niemiec i Rosji. To dlatego właśnie teraz strzelano do polskich pograniczników z białoruskiej strony. A sam prezydent Łukaszenka udzielił stosownej wykładni na temat Polski w wywiadzie dla CNN. Koordynacja.

Wszystkich formalistów chcę uspokoić. Nikt nie wkroczy w nasze granice i nie wcieli nas do swojego państwa. Nie będziemy jedynie mogli o sobie stanowić. Polskie, ustanawiane w Brukseli prawo będzie uniemożliwiać budowę silnego, dobrze zarządzanego państwa. A polscy obywatele będą mieli gorsze możliwości rozwoju osobistego i własnych firm niż obywatele Niemiec. Dlaczego?

Niemcy już przerobili lekcję fizycznego zajęcia Polski. Nie myślę tu o II wojnie światowej, ale o rozbiorach. Pomimo wcielenia Wielkopolski, pomimo Hakaty i Drang nach Osten, Polacy w zaborze pruskim wygrali rywalizację gospodarczą i cywilizacyjną. Z jednego prostego powodu – Polacy jako obywatele Prus mogli korzystać z tych samych praw, jak Niemcy.

Obecny bój Niemieckiej Komisji Europejskiej właśnie o to się toczy. Nie możemy mieć takich samych praw, jak Niemcy. Bo wygralibyśmy europejską rywalizację. Dlatego ich prawo jest nadrzędne nad wytycznymi KE. Nasze prawo musi tym wytycznym podlegać. A wytyczne dla Polski będą zawsze takie same. Komisja będzie z niepokojem reagować na każdą próbę usprawnienia polskiego wymiaru sprawiedliwości. Poprawienia naszej konkurencyjności względem Niemiec i garstki państw zachodu Europy pod nie podpiętych.

Niemcom opłaca się popierać polskie państwo z dykty. Dlatego ich koncernom pozwala się korumpować naszych zarządców gospodarką. I posiadać rezerwuar taniej siły roboczej pod bokiem. A wysługującym się ich interesom polskim politykom zapewniać wysokie stanowiska i pensje europejskie.

Ale to wszystko przecież wiemy. Jak z tego wybrnąć?, oto jest pytanie.

Pomni doświadczenia konfederacji barskiej i targowicy, gdzie podłość, zdrada i zaprzaństwo polskich interesów przemieszane były ze szlachetnością, patriotyzmem i poświęceniem, zastanówmy się nad powyższym pytaniem.

Po pierwsze, w nawiązaniu do tekstu sprzed tygodnia, gdzie udowodniłem, że państwo polskie w 75% zaniża wartość swoich obywateli, musimy postawić na upodmiotowienie Polaków w ich własnej ojczyźnie. Wyeliminować każdy niesprawiedliwy przepis prawny dyskryminujący polskiego obywatela w jego państwie.

Na wzór I Rzeczypospolitej musimy przekształcić obecne wrogie Polakom państwo w ich państwo obywatelskie. Bo nie może być tak, że Polacy wolą prowadzić biznes za granicą (na przykład w Anglii lub Niemczech). Bo jest tam łatwiej, prościej i bardziej opłacalnie. W ten sposób tracimy polską młodzież.

Nie bez powodu Niemcy w Wielkopolsce tak szybko się polonizowali. I w trzecim pokoleniu, czasem w drugim, walczyli o Polskę. Czynili tak w obronie swojej prywatnej wolności, gospodarczej i indywidualnej.

Po drugie, skoro tak ładnie spolaryzowała nam się scena polityczna i obywatelska, wykorzystajmy ten moment. Zawiążmy stronnictwo patriotyczne, niepisowskie i nielewicowe, i nieetatystyczne. Ale prawicowe, patriotyczne i wolnościowe. Mariana Banasia wyznaczam na przyszłego prezydenta, a mecenasa Jerzego Kwaśniewskiego na przyszłego premiera tego obozu. Oczywiście Jan „warto rozmawiać” Pospieszalski zostanie prezesem TVP. Tylko w ten sposób wyłuskamy wszystkich prawych i patriotycznych Polaków, serdecznych przeciwników Prawa i Sprawiedliwości, którzy na tak długo dali się zwieść gładkim gadkom przeciwników naszej niepodległości.

Jan Azja Kowalski

PS Aha, dla siebie rezerwuję stanowisko wiecznego, niezależnego malkontenta. Za darmo 😀

Kryzys na granicy z Białorusią. Dr Jakub Olchowski: od samego początku ta sytuacja powinna być inaczej rozegrana

Białoruś

Dr Jakub Olchowski wyjaśnia, że Instytut Europy Środkowej stanowi instytucję analityczną podległą polskim władzom.

Nie jest natomiast,  chociaż takie opinie się pojawiają, instytucją powołaną w celu promowania Międzymorza.

Doktor zwraca uwagę na dwie kwestie, które są niezmiernie ważne jego zdaniem ws. sytuacji na granicy Polski i Białorusi.

Mamy do czynienia z akcją ze strony władz Białorusi, aczkolwiek właściwie możemy być pewni, że o tym doskonale wiedzą na Kremlu.

Pierwsza to ludzie, którzy znajdują się w centrum wszystkich działań zapobiegawczych. To oni zdaniem Jakuba Olchowskiego cierpią na tym najbardziej.

Chyba my to trochę źle rozegraliśmy, od samego początku ta sytuacja powinna być inaczej rozegrana.

Jednak kwestią, którą najbardziej podkreśla doktor to korzyści, jakie z całej tej sytuacji czerpie Moskwa.

Im zależy na tym, aby Europa była jak najbardziej podzielona.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.P.

Prof. Szeremietiew: zagrożenie militarne może wystąpić ze strony Rosji wtedy, gdy Polska stanie się państwem upadłym

Były wiceminister obrony narodowej o różnicy między planami Trumpa a ewakuacją Bidena i tym, czego spodziewać się po talibach oraz o zagrożeniu Polski ze strony Rosji i genderowej lewicy.

Jak stwierdza  prof. Romuald Szeremietiew, nie wiadomo, czy talibowie wrócą do swoich dawnych praktyk, czy też dotrzymają swoich obecnych obietnic. Ocenia, że raczej to pierwsze. Każdy rewolucyjny reżim sięga bowiem po przemoc.

Były wiceminister obrony narodowej krytykuje decyzję prezydenta Joego Bidena o wycofaniu wojsk amerykańskich z Afganistanu. Zauważa, że ewakuowanie żołnierzy amerykańskich miało według planów Donalda Trumpa nastąpić po negocjacjach dotyczących powstania rządu zgody narodowej w Afganistanie. Jednak Joe Biden przyśpieszył ewakuację.

Prezydent Biden miał osobisty opór, żeby realizować plan, który opracował jego poprzednik.

Czy zamach ISIS-K oznacza, że Afganistan czeka kolejna odsłona wojny domowej? Prof. Szeremietiew stwierdza, że w kraju tym

Chiny będą swój wpływ umacniały kosztem Amerykanów.

Podkreśla, że świat islamu nie jest jednorodny. Wskazuje na podział muzułmanów na sunnitów i szyitów.

Prof. Szeremietiew wyraża także opinie na temat sytuacji na polsko-białoruskiej granicy. Sądzi, że migranci na granicy to rosyjski element destabilizujący zarówno Polskę, jak i Unię Europejską. Kreml, jak zauważa, dąży do odbudowania imperialnej potęgi Rosji. Gość Poranka Wnet zauważa, że dla Rosji wojna jest rozwiązaniem problemów wewnętrznych.

Zagrożenie militarne może wystąpić ze strony Rosji wyłącznie wtedy, gdy procesy rozkładu dojdzie w polskim społeczeństwie dojdą do takiego poziomu, że staniemy się państwem upadłym.

Zmierza do tego Rosja, do czego pomaga im polska lewica. Zwolennicy tęczowej ideologii stawiają za zadanie rozmontowanie i zniszczenie społeczeństwa, które zostało zbudowane na podstawie chrześcijańskiej. Sprzyjać temu celowi ma wprowadzanie multikulturalizmu przez imigrację ludzi z innych kręgów kulturowych.

Musimy dbać o polskość, o naszą świadomość i moralność.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Paweł Bobołowicz o Platformie Krymskiej: to dyplomatyczny sukces Ukrainy, która pokazała do kogo należy Krym

Korespondent Radia WNET w Kijowie w porannej audycji Radia WNET mówił o obchodach 30 rocznicy niepodległości Ukrainy. Paweł Bobołowicz podsumował także wczorajsze posiedzenie Platformy Krymskiej.


Dziś w Kijowie odbędą się obchody  30. rocznicy ogłoszenia niepodległości Ukrainy. W stolicy odbędzie się parada wojskowa, uroczysty koncert i szereg innych imprez z okazji Dnia Niepodległości.

Trwają ostatnie przygotowania – relacjonuje Paweł Bobołowicz prosto z Majdanu Wolności, gdzie odbędą się centralne uroczystości.

Podczas obchodów obecny będzie prezydent  Ukrainy Wołodymyr Zełenskii oraz uczestnicy wczorajszego, pierwszego posiedzenia Platformy Krymskiej, które miało miejsce w poniedziałek w Kijowe.  czyli zainicjowanego przez Ukrainę projektu poświęconego problematyce okupowanego od 2014 roku Półwyspu Krymskiego. Jednym z głównych gości był prezydent Andrzej Duda. Polski przywódca mówił o  zapewniał, że Polska nigdy jej nie uzna rosyjskiej aneksji Krymu.

Były reprezentowane wszystkie państwa UE i NATO. Na wysokim szczeblu była reprezentowana UE, bo był obecny przewodniczący  Rady Europejskiej Charles Michel.

Wszystkie wystąpienia zostały podsumowane przez Mustafę Dżemilewa, legendarnego działacza i przywódcę Tatarów Krymskich.

W bardzo silnych słowach, wygłoszonych w języku krymsko-tatarskim, mówił o tym jak wygląda sytuacja Tatarów. Był wyrzutem sumienia społeczności międzynarodowej – wskazywał Bobołowicz.

Uczestnicy odbywającego się w Kijowie szczytu Platformy Krymskiej podpisali wspólną deklarację, w której m.in. zawarto nieuznanie bezprawnej aneksji Krymu przez Federację Rosyjską.

Trzeba przyznać, że to spotkanie (…) było dyplomatycznym sukcesem Ukrainy. Ukraina postawiła kropkę nad „i” i pokazała do kogo należy Krym.

Federacja Rosyjska skrytykowała Platformę Krymską, określając ją jako akt agresji w stosunku do Rosji. Rzeczniczka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa stwierdziła, że posiedzenie jest aktem agresji wobec Federacji Rosyjskiej.

Rosja ma rzeczywiście problem bo deklarację podpisało wiele państw, w tym te, które nie zawsze deklarowały się po stronie Ukrainy – zaznaczył Paweł Bobołowicz.

Zachęcamy do wysłuchania całej rozmowy!

A.N.

Powstanie warszawskie. Co oznaczało w praktyce być towarzyszem tow. Stalina?/ Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 86/2021

Przed Powstaniem w Polsce istniały dwa rządy. Każdy miał własne siły zbrojne, własną wizję przyszłości Polski, ale tylko jedna z nich mogła zaistnieć. Która? 77 lat temu nie wydawało się to oczywiste.

Swietłana Fiłonowa

Widmo współpracy sojuszniczej

Życie ludzkie w ZSRR nigdy nie było cenione wysoko. Znaczenie wyczynu wojskowego sowieccy ideolodzy zazwyczaj mierzyli wielkością własnych strat i ofiar – im więcej krwi, tym większa chwała. I tylko w stosunku do powstania warszawskiego od początku stosowano inną, wprost przeciwną zasadę.

„Prędzej czy później prawda o garstce przestępców, którzy podjęli awanturę warszawską w celu zdobycia władzy, stanie się znana wszystkim. Ci ludzie wykorzystywali łatwowierność mieszkańców Warszawy, rzucając wielu prawie nieuzbrojonych ludzi na niemieckie działa, czołgi i samoloty” – napisał Stalin do brytyjskiego premiera Winstona Churchilla i prezydenta USA F. Roosevelta 22 sierpnia 1944 r.

Prawdy o „garstce przestępców” od dawna już nikt nie ukrywa. Jednak zrozumienie tej prawdy, podobnie jak wielu innych prawd, jest nadal utrudnione brakiem jasnego, jednoznacznego stosunku do komunizmu.

W Rosji do dziś dnia nie odczuwać entuzjazmu wobec powojennego systemu politycznego oznacza narażać się na oskarżenie o „upokorzenie nieśmiertelnego wyczynu żołnierzy-wyzwolicieli” i „ukrytą rehabilitację faszyzmu”.

Dekomunizacja nie zmieniła gruntownie stalinowskiej oceny powstania warszawskiego, jedynie dodała do niej lekką irytację: Dlaczego Stalin nie pozwolił Armii Czerwonej pomóc ludności Warszawy? Było to jakoś nie po koleżeńsku, towarzysze tak nie postępują. A może po prostu nie mógł?

To żyje nie tylko w masowej świadomości, stało się również tematem konferencji naukowych, niestety prowadzonych także w języku polskim. Jest to dobry sposób na pozostawienie w cieniu pytania, od którego powinno się zaczynać każde rozważanie tego rodzaju: co oznaczało w praktyce – być towarzyszem towarzysza Stalina?

Pewne problemy z tym mieli już przedstawiciele brytyjskiej misji wojskowej. Proponuję uważnie przeczytać fragmenty ich rozmowy z zastępcą szefa Sztabu Generalnego Armii Czerwonej, generałem dywizji Nikołajem Sławinem, która miała miejsce 21 listopada 1944 r.

„Sławin: Mówiłem już, że broń i amunicja zrzucana przez brytyjskie samoloty w Warszawie i innych miejscach w dużej mierze wpadła w ręce Niemców, uzupełniając ich rezerwy, lub w ręce tzw. partyzantów, którzy otrzymaną broń użyli do stawienia oporu Armii Czerwonej…

Hughes: To bardzo ważne pytanie. Czy na podstawie Pana odpowiedzi powinniśmy sądzić, że grupy partyzanckie, którym chcieliśmy zrzucić broń i amunicję, będą przez Pana postrzegane jako wrogie?

Sławin: Nie sądzimy, że Brytyjskie Siły Powietrzne celowo zrzucają zaopatrzenie grupom, które nam nie pomagają, jednak zrzucona broń spada głównie do tych ugrupowań, które walczą z Armią Czerwoną.

Hughes: Chciałbym wyjaśnić, czy Pana zdaniem są w Polsce ugrupowania, które walczą z Niemcami i potrzebują pomocy z naszej i Waszej strony?

Sławin: Dowództwo Armii Czerwonej pomaga tym grupom, które walczą z Niemcami i pomagają Armii Czerwonej…

Archer: Czy powinniśmy tak interpretować oświadczenie Pana, że Polacy, którym zrzucamy ładunki, są uważani za wrogów waszego kraju i walczą z Armią Czerwoną? (…) Czy uważa Pan, że wszystkie polskie grupy partyzanckie walczące z Niemcami są dobrze zabezpieczone i nie potrzebują pomocy RAF?

Sławin: Powtarzam, że wszystkie grupy partyzantów, które aktywnie walczą i mają kontakt z dowództwem Armii Czerwonej, są przez nas zaopatrywane”.

W 1941 roku, po niemieckim ataku na Związek Radziecki, Polska i ZSRR ponownie stały się sojusznikami. Już 30 lipca w Londynie przedstawiciele rządów obu krajów podpisali porozumienie zobowiązujące do wzajemnej pomocy w wojnie z Niemcami. („Art. 3: Oba rządy zobowiązują się wzajemnie do udzielenia sobie wszelkiego rodzaju pomocy i poparcia w obecnej wojnie przeciwko hitlerowskim Niemcom”).

4 grudnia w Moskwie Sikorski i Stalin podpisali deklarację, w której zobowiązali się do prowadzenia wojny z Niemcami wraz z zachodnimi sojusznikami do zwycięskiego końca. Polska mogła liczyć na wsparcie ZSRR podczas ustalenia po wojnie nowego, sprawiedliwego porządku w Europie. Lecz jak okazało się wkrótce, Sikorski i Stalin mieli różne wizje sprawiedliwej przyszłości.

Zaledwie po kilku dniach do Polski powróciła zakazana tam od 1938 roku partia komunistyczna. 28 grudnia 1941 r. dosłownie spadła ona z nieba jako noworoczny prezent od nowych przyjaciół.

Członkowie grupy inicjatywnej: Paweł Finder, Bolesław Mołojec, Marceli Nowotko nie wyglądali na bożenarodzeniowych aniołów, nie mieli na plecach skrzydeł, tylko spadochrony, przylecieli ze strony bezbożnej Moskwy, a jednak potrafili dokonywać cudów. Już 5 stycznia 1942 r. ogłoszono powstanie Polskiej Partii Robotniczej.

Nieco ponad rok później, w lutym 1943 roku, Komitet Centralny PPR zażądał oficjalnego uznania, a przede wszystkim prawa do wprowadzenia swoich przedstawicieli do kierownictwa AK.

Rząd londyński zgodził się. Lecz pod warunkiem, że PPR ogłosi deklarację niepodległości od ośrodków zagranicznych i gotowości do walki z każdym najeźdźcą. Jasne, że warunek ten był a priori nie do wykonania. Ale PPR nie upadła na duchu i wiosną utworzyła organizację wojskową – Gwardię Ludową, a w noc sylwestrową (31 grudnia 1943 – 1 stycznia 1944) porodziła swoje najważniejsze dziecko – Krajową Radę Narodową.

KRN sama określała się jako „faktyczna reprezentacja polityczna narodu polskiego, upoważniona do występowania w imieniu narodu i kierowania jego losami do czasu wyzwolenia Polski spod okupacji” i nie uznawała prawa rządu londyńskiego do wypowiadania się w imieniu Polaków, deklarując, że jego polityka jest sprzeczna z interesami narodowymi Polski. Planowano, że KRN będzie miała własne siły zbrojne – Armię Ludową pod dowództwem generała Roli-Żymierskiego. I Dywizja Piechoty im. T. Kościuszki pod dowództwem Zygmunta Berlinga, której formowanie rozpoczęło się w maju 1943 roku, miała stać jego częścią. Gdy Armia Czerwona zbliżyła się do zachodnich granic ZSRR, Rada powitała ją z entuzjazmem, jakiego Stalin oczekiwał od swoich prawdziwych towarzyszy. W apelu do Polaków z całych sił piętnowała rząd emigracyjny, wzywała do utworzenia podległych jej władz lokalnych i wstąpienia w szeregi Armii Ludowej.

Stalin docenił zapał Rady. Dwukrotnie przyjmował jej przedstawicieli na Kremlu (w maju i lipcu 1944 r.), uznał prawo KRN do reprezentowania Polaków i wyraził gotowość nawiązania oficjalnych stosunków z jej organem wykonawczym. A jednak…

Krajowa Rada Narodowa miała jedną wrodzoną wadę – względną niezależność urodzenia. Oczywiście tylko względną – wszystko odbywało się po konsultacjach z Kremlem i pod jego troskliwą opieką. Ale rząd tymczasowy przyjaznej Polski powinien był być, jak żona Cezara, poza wszelkimi podejrzeniami. Dlatego 17 lipca z Moskwy do „Wiesława”, tj. Gomułki, został wysłany następujący radiogram:

„Kwestia utworzenia rządu tymczasowego w formie komitetu narodowego jest niezwłocznie aktualna. W związku z tym i w celu utrzymania personelu tutaj, postanowiono natychmiast zorganizować wizytę na terytorium ZSRR, po pierwsze, wszystkich członków plenum KRN, po drugie, wszystkie wybitne postacie nadających się na stanowiska ministrów lub wiceministrów, po trzecie, Pana osobiście i tych pracowników wszystkich partii, których uważa Pan za odpowiednich. Łączna liczba nie powinna być mniejsza niż 60 osób”.

21 lipca 1944 roku powołano Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Stalin nadał noworodkowi tak poetyckie imię, zdając sobie sprawę, że reakcja Anglii i Stanów Zjednoczonych na utworzenie tymczasowego rządu polskiego na Kremlu mogła być aż zanadto bolesna.

W liście do Churchilla zapewniał, że nie uważa Komitetu za rząd tymczasowy. Ale to właśnie ten „nie-rząd” został upoważniony do tworzenia organów samorządów lokalnych w Polsce; to z nim podpisano 26 lipca 1944 r. porozumienie, zgodnie z którym kontrolę nad bezpieczeństwem ludności cywilnej na zapleczu Armii Czerwonej sprawowały władze sowieckie. Więc przed wybuchem powstania w Polsce istniały dwa rządy: jeden konstytucyjny, uznany na arenie międzynarodowej, drugi – wspierany przez potęgę militarną ZSRR i osobiście przez towarzysza Stalina. Każdy miał własne siły zbrojne, każdy miał własną wizję przyszłości Polski, ale tylko jedna z nich mogła zaistnieć. Która? 77 lat temu nie wydawało się to oczywiste. Nawet gdy do Londynu zaczęły napływać meldunki podobne do tych, które przesyłał płk AK Janczar:

„Wszystkie okręgi informują o aresztowaniach oficerów, podoficerów i szeregowców A (armii) K (rajowej), którzy pełnili funkcje kierownicze lub brali udział w operacji „Burza”. NKWD domaga się wydania dowódców. Po przesłuchaniu trafiają do obozów”. Nie ulega wątpliwości, że nawet gdyby Armia Czerwona przyszła „z pomocą” powstańcom, pomoc ta skończyłaby się na aresztowaniu towarzyszy broni. Podobnie jak w Wilnie, gdzie po wyzwoleniu miasta aresztowano ponad 6000 żołnierzy AK.

Na co można było liczyć? Na zachodnich sojuszników? Niestety siły anglo-amerykańskie posuwały się wolniej niż oczekiwano, a to zmniejszyło możliwość nacisku na Kreml. I co było już zupełnie fatalne, amerykańskie samoloty zaczęły zrzucać żywność i broń dopiero w połowie września, i to w niewielkich ilościach, ponieważ powinny były mieć na pokładzie zapasy paliwa na drogę powrotną, bo dowództwo sowieckie odmówiło przyjęcia na swoje lotniska amerykańskich samolotów.

5 września rząd brytyjski wysłał następującą wiadomość do Komisarza Ludowego Spraw Zagranicznych Mołotowa:

„Polacy walczący z Niemcami znajdują się w rozpaczliwej, przygnębiającej sytuacji… Niezależnie od przekonania o słuszności wybuchu powstania, ludność Warszawy nie może być pociągnięta do odpowiedzialności za podjęte decyzje. Nasi ludzie nie mogą zrozumieć, dlaczego Polakom w Warszawie nie wysłano żadnej pomocy materialnej z zewnątrz. Powszechnie wiadomo, że taka pomoc nie mogła zostać wysłana z powodu odmowy przez wasz rząd zezwolenia na lądowanie samolotów amerykańskich na rosyjskich lotniskach. Jeśli Polacy w Warszawie zostaną wybici przez Niemców, to zada opinii publicznej taki cios, skutków którego nie da się przewidzieć.

Gabinetowi Wojskowemu trudno też zrozumieć, dlaczego wasz rząd nie bierze pod uwagę zobowiązań rządów brytyjskiego i amerykańskiego do udzielenia pomocy Polakom w Warszawie. Działanie waszego rządu w celu uniemożliwienia wysłania tej pomocy wydaje się nam sprzeczne z duchem współpracy sojuszniczej, do którego Państwo i my przywiązujemy tak wielką wagę teraz i w przyszłości”.

Na odpowiedź rządu sowieckiego nie trzeba było długo czekać:

„Rząd sowiecki poinformował już rząd brytyjski o swojej opinii, według której za awanturę warszawską podjętą bez wiedzy sowieckiego dowództwa wojskowego i z naruszeniem planów operacyjnych tego ostatniego odpowiedzialni są przywódcy polskiego rządu emigracyjnego w Londynie. Nikt nie może zarzucać rządowi sowieckiemu, że rzekomo nie udzielał wystarczającej pomocy narodowi polskiemu, w tym także Warszawie. Najskuteczniejszą formą pomocy są aktywne działania wojsk sowieckich przeciwko niemieckim okupantom w Polsce…

Co do Pańskiej próby uczynienia rządu sowieckiego w pewnym stopniu odpowiedzialnym za awanturę warszawską i za ofiary ludu warszawskiego, rząd sowiecki nie widzi tego inaczej niż jako pragnienie obarczenia nas cudzym grzechem. Tak samo należy traktować sugestię, że stanowisko rządu sowieckiego w sprawie Warszawy jest rzekomo sprzeczne z duchem sojuszniczej współpracy.

Nie ulega wątpliwości, że gdyby rząd brytyjski podjął kroki, aby dowództwo sowieckie zostało na czas ostrzeżone o planowanym powstaniu w Warszawie, to sprawy Warszawy przybrałyby zupełnie inny obrót. Dlaczego rząd brytyjski nie uznał za konieczne ostrzec o tym rządu sowieckiego?

Czy tutaj zdarzyło się to samo, co w kwietniu 1943 r., kiedy polski rząd emigracyjny, przy braku sprzeciwu rządu brytyjskiego, wydał wrogie Związkowi Sowieckiemu oszczercze oświadczenie o Katyniu? Wydaje nam się, że duch sojuszniczej współpracy sugerowałby inny kierunek działania rządu brytyjskiego”.

Przesłanie Mołotowa do brytyjskiego ambasadora w ZSRR było po wojskowemu jednoznaczne: „Skoro mówimy o rejonie Warszawy, to toczą się tu ciągłe walki z Niemcami na ziemi i w powietrzu, a niezamierzone pojawienie się na tym froncie samolotów nienależących do sowieckiego lotnictwa może wywołać przykre nieporozumienie, na co zwracam uwagę”.

Czy Polska, której żołnierze walczyli na wszystkich frontach, nie nabyła swoją krwią prawa do większej aktywności aliantów? Czy właśnie tak miało być? Czy naprawdę nie tylko krew wylana do 1945 roku, ale wszystko, co wydarzyło się później w Europie Wschodniej, całe nasze dziwne, nienaturalne życie i nasza dzisiejsza bezradność, wynikająca z braku przyzwyczajenia do wolności – to wszystko także odroczona zapłata za zwycięstwo w tej wojnie?

2 października 1944 r., po 63 dniach zaciekłych walk, podpisano akt kapitulacji powstańców. Do Londynu dotarł jeden z ostatnich komunikatów radiowych z Warszawy:

„Oto naga prawda. Potraktowano nas gorzej niż satelitów Hitlera, gorzej niż Włochy, Rumunię, Finlandię. Niechaj sprawiedliwy Bóg osądzi straszliwą krzywdę, jaką cierpi naród polski, i niechaj ześle zasłużoną karę na wszystkich, którzy ponoszą winę. Twoi bohaterowie to żołnierze, których jedyną bronią przeciwko czołgom, samolotom i działom są pistolety i butelki z benzyną. Twoi bohaterowie to kobiety, które opatrywały rannych i przenosiły meldunki pod gradem kul, które przygotowywały w zbombardowanych piwnicach zrujnowanych domów jedzenie dla dorosłych i dzieci, i które niosły pociechę umierającym. Twoi bohaterowie to dzieci, które bawiły się spokojnie wśród dymiących ruin. To lud Warszawy.

Naród, który potrafił wykrzesać z siebie tak powszechne bohaterstwo, jest narodem nieśmiertelnym. Bo ci, którzy zginęli, już zwyciężyli, a ci, którzy żyją, będą walczyć i zwyciężać, i znów dawać świadectwo, że Polska żyje, póki żyją Polacy”.

Nieskłonny do sentymentalizmu Churchill powiedział, że tych słów nie da się wymazać z pamięci.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Widmo współpracy sojuszniczej” znajduje się na s. 1 i 4 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021.

 


  • Sierpniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Widmo współpracy sojuszniczej” na s. 1 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 86/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

116 000 uratowanych dusz. O wiele za mało; ale to i tak dobry wynik / Swietłana Fiłonowa, „Kurier WNET” 85/2021

Historycy bez końca będą się spierać, czy układ Sikorski-Majski był sukcesem, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle był potrzebny.

Swietłana Fiłonowa

Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki

30 lipca 1941 r. w Londynie po prawie miesięcznych negocjacjach premier rządu RP gen. Władysław Sikorski podpisał z ambasadorem ZSRS Iwanem Majskim polsko-sowiecki układ o wznowieniu stosunków dyplomatycznych, współpracy na rzecz pokonania Niemiec oraz powstania polskiej armii w ZSRS. Już sam pomysł tego porozumienia napotykał opór licznych członków polskiego rządu emigracyjnego, prezydenta, części stronnictw politycznych i różnych polskich organizacji w Wielkiej Brytanii i USA. Ostatecznie gen. Sikorski podpisał układ, mimo braku konstytucyjnego pełnomocnictwa od prezydenta.

Chyba dopóki świat światem historycy będą się spierać o to, czy był ten układ sukcesem dyplomatycznym, czy zaprzepaszczoną szansą ocierającą się o zdradę; czy była dla niego polityczna alternatywa i czy w ogóle on był potrzebny. Nie mam zamiaru powiększać swoją skromną osobą grona uczestników debat, a tym bardziej – wydawać ocenę. Mam proste zadanie – przybliżyć realia życia w ZSRR po zawarciu układu.

„Gdy otworzyły się przed nami bramy obozu – wspomina Maria Świda – Rosjanie byli zszokowani nie mniej niż my – więźniowie, nawet niesprawiedliwie skazani, rzadko zostają tam zwolnieni. Starsi ludzie mówili: »To cud. Prawdziwy cud. To nigdy wcześniej nie zdarzyło się w Rosji«”. Cuda te jednak były nieco niezdarne, ze znamionami brutalnej radzieckiej rzeczywistości.

W dodatkowym protokole do paktu Sikorski-Majski Sowieci zobowiązywali się: „Z chwilą przywrócenia stosunków dyplomatycznych rząd Związku Socjalistycznych Republik Rad udzieli amnestii wszystkim obywatelom polskim, którzy są obecnie pozbawieni swobody na terytorium ZSRR bądź jako jeńcy wojenni, bądź z innych odpowiednich powodów”. Rzeczywiście już od 2 sierpnia rozpoczęło się zwalnianie Polaków z więzień, obozów jenieckich i obozów pracy. Wkrótce oficjalnie została ogłoszona amnestia.

Używanie słowa „amnestia” w stosunku do obywateli innego państwa, którzy nie popełnili żadnych przestępstw, było czymś dotąd nieznanym w zakresie prawa międzynarodowego. Ale nie tylko o to chodziło. W układzie Sikorski-Majski nie było mowy o unieważnieniu dekretu Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z 29 XI 1939 r., na mocy którego wszyscy znajdujący się w dniach 1–2 listopada na terytorium tzw. Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, niezależnie od ich woli, byli uznani za obywateli radzieckich.

Dopiero 1 XII 1941 r. po burzliwych dyskusjach Ludowy Komisariat Spraw Zagranicznych ZSRR, notyfikował zgodę na respektowanie obywatelstwa polskiego w stosunku do tych osób. Lecz dotyczyło to wyłącznie osób narodowości polskiej.

Co do Ukraińców, Białorusinów i innych, negocjacje na ich temat, które strona polska usiłowała kontynuować, skończyły się na niczym. Rychło okazało się, że Polacy też mają poważny problem. Rząd ZSRR zobowiązywał się udzielić amnestii jeńcom łagrów i więźniom. Co z pozostałymi? W układzie lipcowym nie było mowy o tych obywatelach Polski, którzy formalnie nie byli uwięzieni.

Dla przykładu: nie wszyscy zesłańcy w ZSRR mieli ten sam status prawny. Krewni rozstrzelanych oficerów polskich, wywiezieni w kwietniu 1940 r. do Kazachstanu, określani byli jako „administratiwno wysłannyje” (wysłani administracyjnie), czyli oficjalnie nie byli represjonowani. Mimo że nie mogli opuścić małej wioski, w której zostali zameldowani, teoretycznie ich prawa obywatelskie nie były ograniczone.

To brzmi jak kpina dla obcokrajowca, ale wydawało się naturalne w ZSRR, w którym dopiero w 1993 r. został ostatecznie zniesiony tzw. system paszportowy. Polegał on na tym, że żaden obywatel ZSRR nie mógł zmienić miejsca zamieszkania na własne życzenie, tylko za specjalnym zezwoleniem, decyzja wydania którego należała wyłącznie do urzędnika. Co więcej, oddalając się od miejsca stałego zamieszkania nawet na krótko, powinien mieć przy sobie paszport, w którym to miejsce było zapisane. Paszporty posiadali dorośli mieszkańcy miast. Wieśniacy (37% populacji) nie mieli paszportów aż do 1974 roku, a co za tym idzie, mogli opuszczać wieś wyłącznie na podstawie czasowego pozwolenia, udzielanego pisemnie przez władze kołchozu lub radę wiejską. Pozwoleń takich prawie nigdy nie wydawano na okres dłuższy niż 30 dni.

Jak na tle tego wszystkiego wyglądało zwolnienie Polaków?

12 VIII 1941 r. została przyjęta uchwała o trybie zwalniania objętych amnestią polskich obywateli. Wypuszczeni z łagrów i więzień Polacy otrzymywali tymczasowe zaświadczenie, stwierdzające, że mają „prawo swobodnego przebywania na terytorium ZSRR, z wyłączeniem strefy przygranicznej, stref zakazanych, miejscowości ogłoszonych jako objęte stanem wojennym i zastrzeżonych miast pierwszej i drugiej kategorii”. Tych stref zakazanych i miast zastrzeżonych było tak dużo, że po ich wyłączeniu gigantyczne terytorium ZSRR kurczyło się do rozmiarów maleńkich miasteczek i wsi na odległych, słabo zaludnionych terenach, takich samych, na jakich mieszkali Polacy przed amnestią.

Na dodatek swobodne poruszanie się utrudniała taka banalna rzecz jak brak środków. 19 VIII Beria wydał rozkaz o wydawaniu pieniędzy lub zezwoleniu na bezpłatny przejazd dla Polaków zwolnionych z łagrów, więzień i specjalnych osiedli. Ale już 26 VIII odwołał go.

Marzenia o łączeniu rodzin rozproszonych po różnych łagrach i miejscach zesłania też spełniały się bardzo rzadko. Ludzie po prostu nie wiedzieli, gdzie szukać swoich bliskich, bo nikt nie udzielał im żadnych informacji.

„Codziennie chodziliśmy na stację. Gdy pociąg zatrzymywał się, z wagonów wychodzili obdarci, nieogoleni, strasznie chudzi ludzie i pytali, czy są tu polskie rodziny. »Tak, tak! Są!« – krzyczeliśmy. – »A czy słyszał ktoś o takich?« I podawali nazwiska krewnych. Ale o ile pamiętam, tylko nasz ojciec miał szczęście. Znalazł nas! Wydawało się to niewiarygodne. Nawet dziś nie mogę znaleźć słów, które przynajmniej częściowo oddałyby to, co czuliśmy, gdy go zobaczyliśmy. Miał na sobie to samo ubranie, w którym został aresztowany, nie wiem, dlaczego mnie to szczególnie zszokowało; zawszony, pokryty jakimiś wrzodami i – z kawałkiem chleba w kieszeni. Ile dni nic nie jadł, nikt nie wie, ale nie mógł przyjść do dzieci bez prezentu”. (Ze wspomnień Wandy Zwolak).

Pozornie nic się nie zmieniło – nadal nie było wiadomości od bliskich, w głowie wciąż kręciło się z głodu, a kostka mydła wydawała się niewyobrażalnym luksusem, ale ludzie zaczęli traktować siebie i życie w zupełnie inny sposób.

Trzeba przyznać rację ambasadorowi Kotowi, który w listopadzie 1941 roku pisał do ministra spraw zagranicznych:

„Zwolnienie, dokonane dzięki paktowi, wywołało niesłychanie dodatni wstrząs wśród ludności polskiej, pewnego rodzaju mistyczną wiarę w rację bytu Państwa Polskiego. Przekonano się, że choć poza Krajem i bez środków, istnieje gdzieś daleko reprezentacja tego Państwa, wcielona w Rządzie, który nie tylko ogrania swoją troską los obywateli, zamkniętych na drugim krańcu świata i skazanych na zagładę, ale także ma dość powagi i siły, aby tych obywateli przywrócić do warunków choćby najskromniejszego ludzkiego bytu. […] Gdzie jest ten Rząd i kto go stanowi, ogół nie wiedział. Znane tylko było wszędzie nazwisko Gen. Sikorskiego, które wśród mas, przybiegających z północy, jak donoszą placówki ze stacji węzłowych, nabrało cechy religijnego kultu. Ta świadomość siły Rządu Polskiego na uchodźstwie wywołała wiarę w wielką przyszłość Państwa Polskiego. Ta wiara przyczyniła się do wysokiego napięcia atmosfery moralnej wśród ludności cywilnej i wśród wojska”.

Zgodnie z artykułem 2 układu o przywróceniu stosunków dyplomatycznych, już 4 XI 1941 r. polski ambasador w ZSRS Stanisław Kot przybył do Moskwy (w połowie października 1941 r. Ambasada RP została przeniesiona do Kujbyszewa). Wkrótce powstała sieć delegatur RP – oficjalnych przedstawicielstw polskiej ambasady na terenie ZSRR. Działały we wszystkich rejonach, w których mieszkali Polacy, a bezpośrednio w każdym osiedlu mieli mężów zaufania, rekrutowanych spośród osób zesłanych do ZSRR.

Delegatury prowadziły rejestrację obywateli polskich i wystawiały im dokumenty tożsamości, starały się zapewnić pracę i minimalne warunki opieki zdrowotnej i socjalnej. Powstało 65 polskich domów dziecka. Pomoc humanitarną otrzymało ponad 270 tys. osób. Nie było możliwe zaspokoić wszystkich potrzeb w tym oceanie bólu i nędzy, ale nie da się zaprzeczyć, że delegatury ocaliły życie i przywróciły nadzieję tysiącom Polaków.

Oprócz tego delegatury na podstawie wywiadów z wyzwolonymi sporządzały spis obywateli polskich w ZSRR. Dzięki temu można było monitorować wykonanie dekretu o amnestii i bić we wszystkie dzwony, gdy wychodziło na jaw, że ktoś jest przetrzymywany nielegalnie. A takich przypadków nie brakowało.

Zgodnie z czwartym punktem układu na terytorium ZSRR miała powstać Armia Polska pod zwierzchnictwem rządu polskiego, operacyjnie podlegająca Naczelnemu Dowództwu Armii Czerwonej. Już 14 VIII zawarta została umowa wojskowa między Polską i ZSRR i od razu przystąpiono do organizacji. Sikorski zamierzał powierzyć stworzenie i dowództwo armii generałowi Stanisławowi Hallerowi, znanemu w całym kraju bohaterowi, dwukrotnie odznaczonemu orderem Virtuti Militari. Ale nie było po nim ani śladu. Nie przebywał w żadnym sowieckim więzieniu, w żadnym obozie, w żadnej specjalnej osadzie i nikt nie potrafił powiedzieć, gdzie się podział po wywiezieniu go z obozu w Starobielsku wiosną 1940 r.

O tym, że generał Haller, jak prawie wszyscy jeńcy tego obozu, został rozstrzelany w Charkowie, będzie wiadomo dopiero po pół wieku. W 1941 r. brak informacji o nim wydawał się nieporozumieniem, które prędzej czy później zostanie rozwiązane. Ale czas naglił. Więc dowódcą armii polskiej został mianowany 49-letni generał Władysław Anders.

We wrześniu 1939 r. został on poważnie ranny i dostał się do sowieckiej niewoli Ze szpitala wojskowego był przeniesiony do lwowskiego więzienia, a następnie, jako szczególnie niebezpieczny wróg sowieckiego reżimu, do Moskwy na Łubiankę. 4 sierpnia został prawie z honorami zwolniony.

„22 sierpnia 1941 mogłem wydać pierwszy rozkaz do wojska, w którym stwierdziłem, że na mocy umów zawartych między rządem Rzeczypospolitej a rządem ZSSR powstają suwerenne Polskie Siły Zbrojne na terenie ZSSR pod moim dowództwem i wezwałem obywateli polskich, by spełniali swój obowiązek i wstępowali pod sztandary Orła Białego”. (W. Anders, Bez ostatniego rozdziału)

Początkowo zakładano, że armia polska na terenie ZSRR będzie składać się z dwóch dywizji po 10 tys. osób i jednego pułku rezerwowego liczącego 5 tys. ludzi. Ale już do połowy września do polskiej armii zgłosiło się 25 tys. ochotników. A ludzie szli i szli. I ten ludzki strumień już występował z brzegów, grożąc powodzią. Przychodzili nie tylko mężczyźni nadający się do wojska. Szły kobiety z nadzieją na odnalezienie swoich mężczyzn – mężów, ojców, braci, synów, aresztowanych przez Sowietów na początku wojny. Wszyscy byli bladzi, wychudzeni, trudno było uwierzyć, że wciąż żyją i mogą się poruszać.

„Udało mi się uzyskać zgodę władz sowieckich na opiekę duszpasterską, co stanowiło niesłychany wyłom w życiu i strukturze sowieckiej, oraz zgodę na formowanie Pomocniczej Służby Kobiet (PSK). Wiedziałem, że na równi z mężczyznami więziono tysiące naszych dziewcząt i kobiet, które także chciały oddać dla Polski swoje siły. Zarazem wiedziałem, że w ówczesnych warunkach był to jedyny sposób utrzymania ich przy życiu”. (W. Anders, jw.)

Prawie codziennie w obozie pojawiały się grupy sierot. Drobne szkieleciki, bardzo często ze zdeformowanymi kośćmi pod szarą skórą pokrytą wrzodami z niedoboru witamin, zgłaszały się do wojska. Zdarzyło się, że najstarszy w takim oddziale bojowym miał 7-8 lat, a najmłodszy 3-4.

„Byłem zdumiony liczbą dzieci, które widzieliśmy na całej trasie. Były na każdej stacji, czasem szły wzdłuż torów kolejowych, jak się później dowiedziałem, w nadziei, że gdyby pociąg zatrzymał się na chwilę, to będą mogły na niego wskoczyć i przejechać przynajmniej część drogi. Dzieci były w różnym wieku, bardzo chude, brudne i dosłownie ledwo trzymały się na nogach. Jak mogły pokonać taką drogę, która dla dorosłych nie jest łatwa, wiedzą tylko ich Aniołowie Stróże. Myślę, że kierował nimi instynkt przetrwania, który jest bardzo silny w dzieciństwie i który mówił im, że to ich ostatnia szansa” (Ze wspomnień Zbigniewa K., byłego więźnia obozu Wołogdy).

Anders, który wytrzymywał wielogodzinne przesłuchania na Łubiance, nie mógł oprzeć się tej armii. Wydał rozkaz przyjęcia do wojska wszystkich ochotników, bez ograniczeń wiekowych, utworzenia młodzieżowych formacji wojskowych i szkół podchorążych w Buzułuku i Tocku.

Miejscem formowania polskich dywizji były letnie obozy wojskowe. Składały się z kilku domków letniskowych, pospiesznie zmontowanych z cienkich desek, bez ogrzewania, oraz miejsc na namioty płócienne. Nie było innego mieszkania ani dla dorosłych, ani dla dzieci. Można było próbować wykopać ziemianki, ale to również wymagało przynajmniej najbardziej prymitywnych materiałów i narzędzi budowlanych. Ale ich nie było. Nie było też ciepłej odzieży, bielizny i leków; żywności dostarczano 25 tysięcy racji i ani jednego ziarnka więcej.

Sikorski zwrócił się o pomoc do Brytyjczyków. Ci zgodzili się pomóc, mimo że zaopatrzenie w żywność i uzbrojenie mieli dostarczać Sowieci, ale pod warunkiem, że miejsca formowania polskich dywizji zostaną przesunięte na południe, bliżej granicy perskiej. 3 XII 1941 r. Sikorski spotkał się ze Stalinem, aby omówić taką możliwość. Zaproponował też dokończenie formowania armii poza ZSRR, w Iranie. Po zakończeniu procesu wojsko mogłoby wrócić do Związku Radzieckiego. Po trudnych negocjacjach postanowiono: Polacy tworzą na terenie ZSRR 6 dywizji o łącznej sile 96 tys. ludzi. Nowym miejscem ich formowania będzie Azja Środkowa.

To nowe miejsce okazało się nie lepsze od starego. Nie było tu mrozu, ale był tyfus, czerwonka, malaria. Latem w armii Andersa na choroby zmarło trzy i pół tysiąca ludzi. Generał Klemens Rudnicki wspominał: „Były tam pola ryżowe, które od kilku lat nie były nawadniane. Ale kiedy przybyły tam wojska polskie, pola te z niewiadomego powodu zaczęto nagle ponownie nawadniać. Po dwóch miesiącach 96% żołnierzy zachorowało na malarię. Chininy tam nie było. Mimo naszych natarczywych żądań, władze sowieckie nam jej nie dostarczyły. Tona tego leku, który kupiliśmy, leżała w urzędzie celnym i przyszła dopiero, gdy nasza armia opuściła już terytorium Rosji”.

Kolejnym ważnym tematem negocjacji był sabotaż amnestii. Kwestia losu zaginionych polskich oficerów jeszcze się z niego nie wyłoniła, nie stała się osobnym rozdziałem narodowej polskiej tragedii; wciąż istniała nadzieja na znalezienie ich wśród tysięcy innych Polaków, którzy nie zostali objęci amnestią pomimo dekretu rządu.

„Byłem przerażony znikomą liczbą byłych jeńców, którą podał gen. Panfiłow; w dwóch obozach razem 20 000 szeregowych, w Griazowcu ponad 1000 oficerów. Co się stało z resztą? Wiedziałem przecież, że w 1940 r. w obozach w Starobielsku, w Kozielsku i w Ostaszkowie było ok. 11 000 oficerów, a w Ostaszkowie nadto wiele tysięcy podoficerów, szczególnie policji, żandarmerii i ochrony pogranicza (…). Miałem w ręku listę tylko tych oficerów, którzy znajdowali się w Griazowcu. Nie wiedziałem, jaki jest ich stan psychiczny i fizyczny. Wielu z nich było już starych i mniej przydatnych. Najlepsi oficerowie przychodzili z więzień, ale nie można było się dowiedzieć, kto jeszcze był więziony. Kwiat naszego wojska znajdował się w Starobielsku i w Kozielsku. Ale gdzie obecnie przebywają?” (W. Anders, jw.)

Wszyscy zwolnieni z obozu griazowieckiego mówili, że do października 1940 r. byli przetrzymywani w jednym z trzech innych obozów — kozielskim, starobielskim lub ostaszkowskim — w każdym było po kilka tysięcy oficerów. Od kwietnia 1940 r. wywożono ich partiami. Gdzie – nie wiadomo. Pośrednio potwierdziły to żony oficerów. Tak, otrzymywaliśmy listy z adresem zwrotnym „Starobielsk”, „Kozielsk”, „Ostaszków”. Wiosną 1940 r. połączenie zostało przerwane.

Anders prosił każdego, kto przybywał do obozów mobilizacyjnych jego armii, o sporządzenie imiennej listy swoich towarzyszy niewoli. Delegatury wykonywały tę samą pracę. Tak więc wspólnymi siłami do początku 1942 r. sporządzono listę zawierającą prawie cztery tysiące nazwisk, którą Sikorski przekazał Stalinowi podczas wizyty w Moskwie.

Do marca 1942 r. polska ambasada wysłała 38 not z zapytaniem o los zaginionych oficerów. Rząd sowiecki udzielał wymijających formalnych odpowiedzi lub nie odpowiadał w ogóle.

Nie była to jedyna przeszkoda na drodze do wzajemnego zrozumienia. Anders zdecydowanie tłumił wszelkie próby złamania klauzuli układu polsko-sowieckiego, zgodnie z którą armia polska mogła zacząć działać tylko jako całość (oddziały w ramach innych dywizji nie będą wysyłane na front) i tylko wtedy, gdy będzie w pełni na to gotowa. Nikt otwarcie z tym się nie spierał. Jedynym pytaniem było, jak rozumieć tę gotowość.

Dla sowieckiego dowództwa na porządku dziennym było zarzucanie wroga trupami własnych żołnierzy. Żeby stać się trupami, żołnierze Andersa rzeczywiście byli całkiem gotowi już w chwili, gdy półumarli i półnadzy zjawiali się w punktach formowania wojska. Wszak nie byli mniej gotowi niż sowieccy kadeci, których rzucano do bitwy z jednym karabinem na dziesięciu.

Wytrwałość, z jaką Anders bronił swojego votum separatum – żołnierz musi być zdrowy, dobrze odżywiony, ubrany, obuty, uzbrojony i wyszkolony – odbierano jako ekscentryczność, w najlepszym razie kaprys; w najgorszym jako atak antysowiecki.

Ale był jeszcze jeden problem, który Stalin uważał za najważniejszy i którego trzeba buło się spodziewać w najbliższej przyszłości. Kiedy przyjdzie czas na wyzwolenie Polski, czy strony będą w stanie dojść do porozumienia w kwestii, jaki powinien być ten wyzwolony kraj i czym w ogóle jest wolność? Raporty wysyłane przez informatorów wskazywały, że niezgoda była nieunikniona.

„Najważniejsze jest to, że ta armia jest bazą i siłą zbrojną polskiej burżuazji, czarnej reakcji, która w odpowiednim momencie krwawo przeciwstawi się świadomym masom ludowym” – pisała polska komunistka Wanda Bartoszewicz. – „Jedno można powiedzieć – wszyscy są prawdziwymi wrogami ZSRR, gotowi pomścić swoje cierpienia (…) Ci, wśród których jestem, nic ich nie zmieni i trzeba ich tylko zniszczyć”.

Zniszczyć – to oczywiście najbardziej pasowałoby Stalinowi. Doświadczenie miał. Ale sytuacja na froncie nie była taka, żeby można było drażnić sojuszników. Musiał szukać innych sposobów rozstania się z armią Andersa, powoli przyzwyczajając się do myśli, że może będzie musiał zrobić to, o czym nie chciał jeszcze kilka miesięcy temu słyszeć – pozwolić Polakom wyjechać do Iranu.

10 III 1942 r. gen. Anders otrzymał złą wiadomość: rząd sowiecki podjął decyzję o ograniczeniu od 20 marca dostaw żywności dla polskiej armii do 26 tys. porcji. (Wojsko polskie liczyło wówczas 66 tys. żołnierzy i ok. 30 tys. cywilów). W Londynie natychmiast zorganizowano eszelon żywnościowy. Ale nie mógł on nadejść tak szybko.

Anders pojechał do Moskwy. 18 III spotkał się ze Stalinem i odniósł wspaniałe zwycięstwo dyplomatyczne. Głód został opóźniony aż o 10 dni – Stalin obiecał do 1 IV dostarczać żywność w takiej samej ilości, jak poprzednio. Po 1 IV Anders mógł liczyć tylko na 44 tys. porcji (a jednak nie na 26 tys.). Natomiast Stalin zgodził się – co było najważniejsze – na ewakuację części „dodatkowożerców” do Iranu. 24 III rozpoczęła się pierwsza ewakuacja. Do 5 IV do północnego Iranu ewakuowano 30 030 żołnierzy, 3039 junaków i ochotniczek z oddziału pomocniczego oraz 10 789 cywilów.

Generał Anders już otwarcie nalegał na ewakuację całej swojej armii do Iranu. Churchill aktywnie go wspierał. 5 VII nakazał Anthony’emu Edenowi:

Z jednej strony trzeba zadeklarować rządowi sowieckiemu, że Anglia chce mieć polskich żołnierzy pod dowództwem Andersa z towarzyszącymi im dziećmi i kobietami, mimo że wiąże się to z poważnymi trudnościami, których rząd brytyjski jest w pełni świadomy. I ma to brzmieć jednoznacznie i kategorycznie. Z drugiej strony konieczne jest przedstawienie sprawy w taki sposób, aby dać Stalinowi możliwość „zachowania twarzy”.

To było prawie niemożliwe. Ale brytyjski minister spraw zagranicznych Anthony Eden i brytyjski ambasador w Moskwie Clark-Kerr pokazali swój talent dyplomatyczny w całej okazałości – dokonali tego. 8 VII władze sowieckie poinformowały Andersa o wyrażeniu zgody na ewakuację wojska polskiego. Od 5 do 25 sierpnia z ZSRR opuściło 70 289 osób. Łącznie ewakuowano blisko 116 tysięcy obywateli polskich.

Sto szesnaście tysięcy uratowanych dusz. Sto szesnaście tysięcy zrealizowanych istnień. To dobry wynik.

Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” znajduje się na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021.

 


  • Lipcowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Swietłany Fiłonowej pt. „Układ Sikorski-Majski. Nadzieje i skutki” na s. 7 lipcowego „Kuriera WNET” nr 85/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kozakiewicz: Moja psychika zadziałała. Pobiłem sześć rekordów olimpijskich na jednych zawodach

Władysław Kozakiewicz opowiada o letnich igrzyskach w Moskwie w 1980 r., podczas których pobił sześć rekordów olimpijskich oraz pokazał wygwizdującej go radzieckiej publice słynny „Gest Kozakiewicza”.

W środowym „Popołudniku Artystycznym” Izy Smolarek i Aleksa Sławińskiego gości sportowiec, polityk i autor słynnego „gestu Kozakiewicza” pokazanego radzieckiej publiczności podczas zwycięskiego skoku na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w Moskwie w 1980 roku, Władysław Kozakiewicz. Były sportowiec mówi o trudnych okolicznościach, w jakich przystępował do moskiewskich igrzysk:

Taka sytuacja, taki okres czasu, taka historia. Ten okres 1980 r. to były duże przemiany w Europie, a w Polsce szczególnie. Była i bieda i puste półki, strajki i Wałęsa – zaznacza rozmówca Izy Smolarek

Władysław Kozakiewicz przybliża słuchaczom swoje zmagania podczas Igrzysk Olimpijskich w Montrealu. Były to pierwsze igrzyska w karierze sportowca, w czasie których skacząc z kontuzją stopy zajął 11. miejsce:

W 1976 r. w Montrealu nikt nie miał szansy mnie zwyciężyć, a mimo to nie miałem medalu, bo w próbnym skoku roztrzaskałem sobie staw skokowy i nie było później szans na normalne skakanie. Cztery lata później następna olimpiada, a w międzyczasie wygrywałem wszystko. (…) Przyszedł rok olimpijski w Moskwie. Krótko przed olimpiadą poprawiłem rekord świata. (…) Złapałem kontuzję (…) dwa miesiące przed olimpiadą – opowiada były olimpijczyk.

Legendarny sportowiec komentuje też pamiętne igrzyska w Moskwie. 30 lipca 1980 r. zdobył tytuł mistrza olimpijskiego w skoku o tyczce z wynikiem 5,78 m ustanawiając nowy rekord świata. Podczas konkursu wykonał w stronę wygwizdujących go rosyjskich kibiców „gest Kozakiewicza”, który stał się znanym symbolem sprzeciwu wobec radzieckiego imperializmu. W odpowiedzi na zachowanie sportowca i jego zdjęcie, które obiegło prasę na całym świecie, radziecki ambasador w PRL dążył do odebrania Kozakiewiczowi medalu, unieważnienia uzyskanego rekordu i dożywotniej dyskwalifikacji za obrazę narodu ZSRR. Jak tłumaczy były sportowiec, nie planował takiego gestu za to z niezwykłą precyzją i starannością przygotowywał się do olimpijskiego występu:

Tu moja psychika zadziałała. (…) Zmierzyłem rozbieg. (…) Oddawałem skoki automatycznie, do każdego się przygotowywałem. (…) Pobiłem sześć rekordów olimpijskich na jednych zawodach – podkreśla Władysław Kozakiewicz.

Władysław Kozakiewicz dotyka również tematu oszustw, które miały miejsce w większości dyscyplin podczas moskiewskich igrzysk. Nasz gość podejrzewał, że jego konkurenci także zamierzają łamać zasady:

Moskiewskie Igrzyska Olimpijskie wyglądały tak, że Sowieci robili wszystko żeby ich zawodnicy wygrywali. W każdej dyscyplinie były oszustwa. (…) Gwizdali na Polaków. (…) Ja też myślałem, że w skoku o tyczce mogą nas oszukać – przyznaje były zawodnik.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.

„Kręte ścieżki polskiej energetyki”. Mądra dywersyfikacja dostaw energii elektrycznej oparciem dla suwerenności

W nawiązaniu do pojawiających się medialnych informacji o możliwej reaktywacji projektu elektrowni jądrowej w Okręgu Kaliningradzkim w kontekście zaspokajania rosnących potrzeb rynku polskiego.

Ogólna sytuacja na rynku energii w Polsce

W związku z przyspieszeniem realizacji celów polityki klimatycznej przez UE Polska została poddana rosnącej presji politycznej, ekonomicznej i prawnej, by szybciej zrezygnowała z węglowych bloków energetycznych.

Rosnące ceny tzw. zielonych certyfikatów zwiększają koszty utrzymywania elektrowni węglowych. Rząd musi wygaszać stare instalacje produkcji energii elektrycznej, ale nie ma możliwości szybkiego zastąpienia mocy z nowych inwestycji, które właśnie w związku z rosnącymi cenami zielonych certyfikatów, mimo większej sprawności przy mniejszym zanieczyszczaniu środowiska, przestają być opłacalne.

Ostatnio doszły problemy z elektrownią na węgiel brunatny w Turowie, której funkcjonowanie zawisło na włosku w związku z postanowieniem TSUE odcinającym ją od dostaw surowca z pobliskiej kopalni.

Polski miks energetyczny musi być wzbogacony o elektrownie jądrowe, które z czasem mogą zastąpić elektrownie węglowe i gazowe w stabilizowaniu systemu produkcji energii opartego na OZE.

Prognozy rynku nie nastrajają optymistycznie. W Polsce w najbliższej przyszłości nastąpi deficyt energii.  Może to mieć negatywny wpływ na dalszy rozwój wytwórczości w Polsce i skutkować obniżeniem wzrostu gospodarczego i podniesieniem kosztów energii także dla ludności.

Rozwiązaniem w średnim horyzoncie czasowym może być import energii. Z punktu widzenia interesów państwa polskiego nie jest jednak obojętne, z jakiego kierunku będzie ten import realizowany.

Skąd Polska może pozyskiwać energię elektryczną?

Think tank pod nazwą Forum Prawo dla Rozwoju (Law4Growth) w opracowaniu sygnowanym przez Konrada Herlinga, byłego członka grupy doradczej przy Premierze RP, zarekomendował zakupy energii elektrycznej za granicą. Zaproponowane kierunki importu to Ukraina i Białoruś.

Na portalu Biznesalert została z kolei podana informacja, że polski biznesmen Zygmunt Solorz, posiadający już elektrownię (PAK) zasilaną węglem brunatnym w okolicach Konina, wspólnie z węgierskim koncernem energetycznym MVM (który eksploatuje elektrownię atomową niedawno rozbudowywaną przez rosyjski Rosatom) wyszli z propozycją skierowaną do polskiego rządu i Polskich Sieci Energetycznych (PSE) budowy atomowych bloków energetycznych w okręgu kaliningradzkim.

Solorz i OVM chcą odkupić od rosyjskiej spółki Rosatom część udziałów w Bałtyckiej Elektrowni Jądrowej – projekcie zawieszonym ze względu na brak zbytu na energię elektryczną w samym okręgu kaliningradzkim. To, czego im potrzeba, to gwarantowany przez państwo polskie długoterminowy kontrakt z PSE na stabilne odbiory energii w określonych cenach, umożliwiających zwrot poniesionych nakładów finansowych.

Wydaje się, że polski biznesmen i węgierski partner są potrzebni Rosjanom tylko jako wygodny parawan dla sfinalizowania dawno odkładanego projektu ze środków polskich konsumentów energii.

Ryzyka dla importu energii elektrycznej z FR i Białorusi

Trzeba tu wspomnieć, że energia elektryczna może być użyta przez Kreml jako broń przeciw Polsce i Litwie. Polska doświadczyła już prób wykorzystania rosyjskich wód terytorialnych na Zalewie Wiślanym, przez które przebiega trasa żeglugi do Elbląga, do wywierania nacisków na Polskę. To był jeden z powodów inwestycji w tzw. przekop Mierzei Wiślanej.

Wiara, że rynek energii elektrycznej będzie wolny od polityki, może być w przypadku FR złudna. Kierunek importu energii elektrycznej z Kaliningradu czy Białorusi, gdyby tyczył się normalnych partnerów, uprawiających wobec sąsiadów politykę pokojową, opartą na wzajemnych korzyściach, byłby wart rozważenia.

Niestety każde zwiększenie strumienia dewiz dla Moskwy czy Mińska będzie skutkować szybszą modernizacją struktur siłowych i możliwą eskalacją demonstracji siły w regionie, tworząc niestabilności, których wpływ na Polskę nie będzie bez znaczenia.

Jakie rozwiązania deficytów energii można zarekomendować Polsce?

Polska może i powinna powrócić do oferty złożonej swego czasu przez rząd Ukrainy, która w skrócie sprowadzała się do możliwości uruchomienia mostu energetycznego łączącego ukraińską elektrownię atomową w Chmielnickim z Rzeszowem i wejścia na zasadzie przejęcia udziałów w tej elektrowni.

Z punktu widzenia naszych interesów na wschodzie, wejście kapitałowe na Ukrainę ma sens, bo wzmacnia proeuropejskie środowiska w tym kraju, rozbudowuje ekosystem biznesu związany z rynkiem polskim, a nie rosyjskim, a także przyczynia się do stabilizacji budżetu ukraińskiego.

Z drugiej strony tani prąd ukraiński pozwoli na wzrost konkurencyjności polskiej wytwórczości, zwłaszcza w Polsce Południowo-Wschodniej, a także na terenach byłego Centralnego Okręgu Przemysłowego.

Warto tu nadmienić, że inwestycja w działającą już elektrownię jądrową da stronie polskiej dostęp do know how, możliwości kształcenia kadr dla przyszłej energetyki jądrowej w Polsce. Lepiej to robić siłami kraju, który przejawia aspiracje europejskie i do członkostwa w NATO niż we współpracy z rządami nie kryjącymi niechęci do naszego państwa.

Nie wiedzieć czemu, propozycja ta była przez polskie koncerny energetyczne odrzucana, a perspektywa prądu z FR czy Białorusi uznawana za pociągającą.

Inne możliwe kierunki to Skandynawia połączona z Polską za pośrednictwem linii elektroenergetycznych przechodzących przez Litwę. Także Niemcy dysponują nadwyżkami mocy, niestety z ograniczoną możliwością predykcji dostępności. Łagodzeniu deficytu energii mogą także służyć połączenia ze Słowacją i Czechami.

Wnioski i rekomendacje

Mam nadzieję, że pomysły dalszego uzależniania się od rosyjskiej energetyki (od wielu już lat FR jest dominującym dostawcą ropy naftowej do polskich rafinerii i znaczącym eksporterem gazu na nasz rynek) nie wyjdą poza sferę rozważań.

FR jest w stanie zapłacić spore pieniądze, by mieć kolejny lewar na polską gospodarkę i polityków. Polski rząd przy podejmowaniu decyzji o imporcie energii elektrycznej powinien brać pod uwagę całokształt interesów kraju, nie tylko wąski interes grup biznesu.

Możliwości importu energii elektrycznej nie powinny zmniejszać motywacji do budowy energetyki jądrowej w Polsce – tak tej dużej, realizowanej przez państwo, jak i tej mniejszej, będącej w zainteresowaniu kapitału prywatnego.

Warte wsparcia są inicjatywy wykorzystujące energetykę wiatrową pozyskiwaną z farm lokowanych na morzu.

Na swój czas czeka płytka i głęboka geotermia, a także instalacje fotowoltaiczne wspierające indywidualnych konsumentów prądu.

Mariusz Patey
Ośrodek Myśli im. Romana Rybarskiego

Bobołowicz o niebezpieczeństwie ze strony Rosji: Dobrze, że Donald Tusk zaczyna widzieć zagrożenie

Paweł Bobołowicz komentuje słowa Donalda Tuska dotyczące konfliktu, który według niego może wybuchnąć w naszym regionie. Zdaniem dziennikarza, były premier długo lekceważył niebezpieczeństwo.

W „Poranku WNET” korespondent Wnet na Ukrainie, Paweł Bobołowicz, odnosi się do niedawnej wypowiedzi przewodniczącego PO, Donalda Tuska. Były premier stwierdził, że żyjemy w niezwykle niebezpiecznym momencie, nasz region Europy jest najbardziej zagrożony, a wizja konfliktu w okolicy Polski bardzo możliwa. Zdaniem dziennikarza, dobrze, że polityk zaczyna dostrzegać tlące się od lat zagrożenie ze strony Rosji:

Może dobrze, że Donald Tusk zaczyna widzieć zagrożenie. Przez lata, kiedy to zagrożenie było ewidentne on go nie widział – komentuje Paweł Bobołowicz.

Według korespondenta Wnet faktem jest, że czas, w którym się znaleźliśmy jest bardzo niebezpieczny. Jak podkreśla Paweł Bobołowicz, nasz region jest niewątpliwie zagrożony, o czym świadczą liczne działania państw tego obszaru:

My się wszyscy chyba na to przygotowujemy. Może nie chcemy się do tego przyznawać, ale chyba o tym myślimy – przyznaje rozmówca Łukasza Jankowskiego.

Ponadto, dziennikarz analizuje reakcję Kijowa na działania administracji prezydenta USA Joego Bidena i odchodzącej kanclerz Niemiec Angeli Merkel.

W moich rozmowach z ukraińskimi ekspertami i politykami coraz częściej pojawia się słowo „rozczarowanie”. Jednak Ukraina jest zapatrzona w tym kierunku zachodnim i bardzo często, patrząc na Zachód, przeskakuje przez Warszawę i patrzy w kierunku Berlina. Bardzo ufała, że  Niemcy i Francja będą krajami, które zapewnią jakieś bezpieczeństwo dla wschodu Europy. A tu nagle okazuje się, że nie – mówi Paweł Bobołowicz.

Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy!

N.N.