Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Ekwadorskie referendum konstytucyjne i konsultacja społeczna

Większość wyborców nie poświęci czasu i energii na dokładne przeanalizowanie zagadnień, a niektórzy, niestety, nie będą w stanie ich zgłębić – poziom wykształcenia w Ekwadorze jest stosunkowo niski.

Spotkałem w piątek o 10.45 znajomego Niemca.

„Szybko, idź kupić piwo!” powiedział głosem pełnym przerażenia. Stałem trochę zdziwiony. Wytłumaczył, że od południa alkoholu nie sprzedają – do poniedziałku. Wszystko to jest skutkiem tak zwanego Ley seca, suchego prawa, czyli czasowej prohibicji obejmującej okres od trzydziestu sześciu godzin przed do dwunastu godzin po wszelkiego typu wyborach i referendach. Ale nie dotyczy to tylko sprzedaży, karą obłożone jest też spożycie. Najbliższe referendum odbędzie się w niedzielę 4 lutego br. Oczywiście, jak można by się tego spodziewać, czwartek przed dowolnymi wyborami to dzień, kiedy sklepy notują szczyt sprzedaży napojów alkoholowych.

Nowy kierunek polityki

Gdy w maju 2017 roku Lenin Moreno doszedł do władzy, ludzie spodziewali się, że będzie kontynuował lewicową politykę swojego poprzednika i kolegi partyjnego Rafaela Correi. Tak się jednak nie stało. Moreno uważany jest za reformatora – cofa również wiele kontrowersyjnych i noszących antydemokratyczny charakter decyzji poprzednika. Obiecuje rozprawić się z korupcją.

Tej też dotyczy pierwsze z siedmiu pytań niedzielnego referendum. Przewiduje ono utratę dóbr i zakaz uczestniczenia w życiu politycznym dla osób skazanych za korupcję. Kolejne to kwestia ograniczenia bycia wybranym w wyborach do jednego razu – dotychczasowa tzw. konstytucja Montecristi nie przewiduje żadnych ograniczeń.

Interesujące jet pytanie czwarte, chociaż nie pozostawia ono wiele wątpliwości – zakłada zniesienie możliwości przedawnienia się przestępstw seksualnych wobec nieletnich.

Specjalistyczne zagadnienia

Pytanie piąte referendum, podobnie jak oba pytania tzw. consulta popular, czyli konsultacji społecznej, dotyczy eksploatacji terenów chronionych – złóż metalicznych, niemetalicznych i powierzchni tychże terenów.

Siedziałem przy stole z moimi ekwadorskimi przyjaciółmi – przyjechali ze Stanów Zjednoczonych do Ekwadoru ponad czterdzieści lat temu. Są żywo zainteresowani ochroną przyrody, prowadzą zajmującą się tym fundację. Dyskutowaliśmy o pytaniach referendum, czytaliśmy załączniki i obowiązujące przepisy. Każde z nich doszło do wniosku, że musi to przeczytać i przeanalizować w ciszy i skupieniu.

Rzuca to nieco cień na faktyczny wymiar poruszania tych kwestii w ogólnokrajowym referendum – większość wyborców nie poświęci czasu i energii na dokładne przeanalizowanie tych zagadnień, a niektórzy, niestety, nie będą w stanie ich zgłębić – poziom wykształcenia w Ekwadorze jest stosunkowo niski. Do tego warto dodać obowiązek uczestnictwa w referendum dla wszystkich obywateli w wieku 18-65 lat.

 

„Głosuj wszystko TAK”, „Loja [prowincja w południowej części kraju] głosuje TAK”, „Głosuj z sercem. Głosuj wszystko TAK”

Plebiscyt

Poziom skomplikowania niektórych pytań referendum wraz z masowym uczestnictwem i aktywną kampanią polityczną sprawia, że głosowanie ma raczej charakter wyrażenia poparcia dla tej czy innej opcji politycznej niż faktycznej, przemyślanej decyzji. Swoją kampanię przeciwko poparciu referendum zakończył były prezydent Rafael Correa. Ocenia się, że referendum będzie jego polityczną śmiercią.

Według sondaży wszystkie siedem pytań cieszy się poparciem oscylującym wokół 70%, co stanowi polityczne zwycięstwo dla rządzącego prezydenta Lenina Moreno. Z perspektywy międzynarodowej wynik referendum nie ma wielkiego znaczenia, chociaż pewne regulacje kwestii ekologicznych mogą wpłynąć na chińską ekspansję w Ekwadorze – zapewne jednak w niewielkim stopniu.

Zadziwiające są wyrazy poparcia ludności dla referendum – wieszanie flag na ogrodzeniach i balkonach domów czy samochodach. Równolegle do nich pojawiają się, najczęściej w okolicy plakatów, dobitne litery: NO.

 

Nie wszyscy chcą głosować na tak

Referendum już w niedzielę. Naród czeka w trzeźwości. Najwięcej stracą właściciele dyskotek. Ale już tydzień później karnawał, więc może jeden tydzień odpoczynku od wiecznej fiesty się przyda.

Po więcej wpisów z Ameryki Południowej zapraszam na mojego bloga Spod Kapelusza fanpage na Facebooku o tej samej nazwie.

 

Indie – zawsze robią na przybyszu ogromne wrażenie. To kraj świętych krów, świętych ludzi, małp, szczurów, drzew

To najstarsza i najdłużej istniejąca nieprzerwanie cywilizacja, ojczyzna jogi, algebry, trygonometrii, rachunkowości, kolebka szachów, systemu liczbowego; tu wymyślono najważniejszą cyfrę „0”.

Władysław Grodecki

Indie są największą na świecie demokracją. Uzyskały niepodległość bez użycia przemocy. Tu mieszkają wyznawcy niemal wszystkich religii świata (głównie hinduiści i muzułmanie, a katolików jest tyle co w Polsce!). Jest tu 300 000 meczetów. Polakom Indie kojarzą się z biedą i głodem, choć jest to jeden z największych producentów mleka, masła, herbaty, bananów i fasoli.

Większość ich mieszkańców żyje za mniej niż 2 dolary dziennie, a co czwarty jest analfabetą. Co pół minuty umiera tu człowiek na wściekliznę, blisko 150 tys. ludzi ginie co roku w wypadkach drogowych, dokonuje się najwięcej na świecie aborcji, ponad 30 000 morderstw rocznie.

Ponad milion osób to milionerzy. Co trzeci mieszkaniec ma dostęp do internetu. Indie mają 11 noblistów, dobrze uzbrojoną armię liczącą ok. 1,4 mln. żołnierzy i 2 mln rezerwistów. W Bombaju buduje się największy wieżowiec mieszkalny na świecie (442 m); w 7 miastach jest metro, a w 350 lotnisko. Po Rosji Indie mają najdłuższe koleje na świecie – najbardziej popularny środek transportu, wygodny, bezpieczny i tani. I ja najczęściej korzystałem z kolei.

Podobno tylko Mahatma Gandhi poznał Indie dobrze, bo je przeszedł pieszo. (…)

Benares | Fot. Ken Wieland, CC A-S 2.0, Wikipedia

Po zespole świątyń monolitycznych w Mahabalipuram i świątyniach Khajuraho chyba tylko świątynie Benares mogą zaszokować zagranicznego turystę – ilością. W tym mieście jest ok. 1500 świątyń hinduistycznych i 300 meczetów. To święte miasto Indii. Ktoś, kto nie był w Benares, nie jest w stanie zrozumieć Indii.

Do tego miasta nie przybywa się, by go zwiedzać, tu się pielgrzymuje. Na placu przed dworcem kolejowym setki taksówek i ryksz. Wszyscy turyści jadą w stronę świętej Gangi. Wziąłem rowero–rykszę, bo jest tańsza, szybsza niż taxi i łatwiej obserwować ulicę. Pierwsze kroki skierowałem na Daśaśwamedh Ghat. Była 7.00 rano. Nieprzerwany tłum pątników zmierzał w kierunku świętej rzeki, by wziąć oczyszczającą kąpiel. Zapewne wielu z nich marzy nie tylko o rytualnej kąpieli, ale i o śmierci nad jej brzegiem. To miasto „dobrej śmierci”. Umrzeć tutaj to najpewniejsza gwarancja osiągnięcia nirwany (stan wolny od kolejnych wcieleń w buddyźmie i hinduizmie). Niektóre biura podróży reklamowały swe usługi: „Przyjedź do Benares i umrzyj”.

Miasto fascynuje swym świętym charakterem. Od najwcześniejszych godzin rannych słychać tu głośne krzyki. Najwięcej pątników jest na Daśaśwamedh Ghat.

Pątnik | Fot. Arian Zwegers, CC A-S 2.0, Flickr.com

Tu wedle wierzeń Hindusów mieli spotkać się Brahma, Wisznu i Siwa, najważniejsi bogowie w hinduskim panteonie. Tu o każdej porze nad miskami żebraczymi siedzi kilkadziesiąt osób. Są to ludzie bogaci i biedni, młodzi i starzy, zdrowi i chorzy, kobiety i mężczyźni – tu czekają na swoją śmierć, wybawienie. Moją uwagę przykuła piękna dziewczyna o blond włosach, prowadząca namiętną dyskusję ze starym, kudłatym Hindusem Sadhu. Tymczasem z bocznej ulicy wyszedł orszak weselny. Kilkaset metrów dalej płonęło kilka stosów – dzień i noc pali się tu nieboszczyków. Nie można było się zbliżyć, kręcić filmu, robić zdjęć – ale nikt nie przepędzał świętych krów! Wchodzą nawet do Złotej Świątyni. (…)

Już pierwszy kontakt z Katmandu zrobił na mnie ogromne wrażenie, Durbar Square, zaułki starego miasta czy spacer wzdłuż Chicamugal były prawdziwą ucztą duchową. Wiele uroczych, małych świątyń, zespół pałacowy, wąskie, kręte uliczki. Cudowne, orientalne miasto – maleńka szkatułka! (…)

Nad brzegiem rzeki dokonywano ceremonii kremacji nieboszczyków, a w niszach świątyni rodzina zmarłego czekała, aż ich bliski zostanie zamieniony w popiół. Ostatnim akordem dobiegającego dnia była wizyta w stupie Swayambhunath, chyba najstarszej i najpiękniejszej, z ośrodkiem dla ubogich prowadzonym przez Siostry Miłosierdzia z Kalkuty. Prowadzi do niej 365 schodów z balustradami. Stamtąd jeszcze raz, w blasku zachodzącego słońca, zobaczyłem całą dolinę Katmandu i Himalaje. (…)

Schody do Swayambhu | Fot. calflier001 CC A-S 2.0, Wikipedia

Udając się w stronę Bombaju, postanowiłem odwiedzić stolicę Rajastanu Jajpur. Dotarłem tam autobusem. Barwne i ciekawe to miasto. Jest otoczone jałowymi wzgórzami z fortecami i murami obronnymi. Zachwyt budzi Amber Fort, a w mieście słynny Hawa Mahal (Pałac Wiatrów) i wyjątkowy klimat ulic. Między samochodami torowały sobie drogę ciągnione przez wielbłądy wozy załadowane słomą lub warzywami. Przed oczyma przesuwała się kolorowa mozaika ryksz, rowerów, motocykli, samochodów, autobusów i pieszych. Odziani w tradycyjne radżpurskie stroje i jaskrawe turbany wąsaci mężczyźni prowadzili ożywione dysputy przed sklepami. (…)

Tym razem miałem trochę szczęścia i z hotelowego tarasu w promieniach zachodzącego słońca podziwiałem zmieniające się barwy nieba; biel, złoto, róż, czerwień, błękit, szarość i czerń. Na horyzoncie jaśniała jedna z najsłynniejszych budowli świata – Taj Mahal. Już dla tego przeżycia warto było tu przyjechać! Taj Mahal to najwspanialszy pomnik miłości na świecie. By uświadomić sobie, do czego zdolny jest człowiek, trzeba zobaczyć Bazylikę św. Piotra w Rzymie, Aya Sophię w Stambule i z pewnością Taj Mahal!

Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie – kraj kontrastów. Wspomnienia podróżnika” cz. IV znajduje się na s. 11 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie – kraj kontrastów. Wspomnienia podróżnika” cz. IV na s. 11 styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 43/2018, wnet.webbook.pl

Perú z dala od utartych szlaków: część I: Yauyos / Perú fuera de las rutas populares: 1a parte: Yauyos

Choć Perú jest krajem licznie odwiedzanym przez rzesze turystów, istnieją jeszcze miejsca, nie zadeptane przez obce stopy. Jednym z nich jest prowincja Yauyos, której skarby przedstawimy w audycji.

Perú z pewnością jest jednym z najciekawszych krajów, które warto odwiedzić w Ameryce Łacińskiej. Kraj o bogatej kulturze, fascynującej historii, czy różnorodnej, smacznej kuchni  od wielu lat przyciąga rzesze turystów.

Większość z nich skieruje swe kroki ku zabytkom kultur prekolumbijskich np.: Machu Picchu, Chiclayo czy Nazca, fenomenom natury i kultury, jak np. Wyspy Ballestas, Amazonia, czy Jezioro Titicaca oraz miastom, jak Cuzco, Arequipa, czy Lima.

Istnieją jednak i miejsca znaczniej słabiej odkryte turystycznie, które ciekawemu podróżnikowi zaoferować mogą naprawdę wiele. Zarówno przyrodniczo, jak i historycznie, kulturowo, czy kulinarnie. Jednym z takich miejsc jest prowincja Yauyos, położona ok. 6 godzin jazdy od stolicy kraju, na południowy wschód. Mimo, że Yauyos nie należy do miejsc tłumnie odwiedzanych przez turystów, jest ona miejscem, do którego warto wybrać się nawet na krótką wycieczkę. Z pewnością jedną z najciekawszych atrakcji prowincji jest rezerwat przyrody Nor Yauyos-Cochas – pierwszy rezerwat przyrody utworzony na terenie całego Perú. Jest to miejsce pełne oszałamiających krajobrazów, oraz wielu gatunków roślin i zwierząt, w tym endemicznych. Jednak prowincja Yauyos to również miejsce o bardzo bogatej kulturze, muzyce i tańcach. Wielu mieszkańców tej prowincji wyemigrowało do Limy, gdzie populacja osób pochodzących z Yauyos tworzy jedną z najsilniejszych grup w mieście.

co jeszcze warto zobaczyć w Yauyos? Jacy są mieszkańcy tej prowincji? Jakimi potrawami mogą nas poczęstować? Ile czasu warto tam spędzić? Na te i inne pytania odpowiedzi zna nasz dzisiejszy gość – Doris Lopez de Witkowski, której rodzinne korzenie sięgają małej wioski Casinta w prowincji Yauyos. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz dzisiejszy gość opowie również czy i jak świętują karnawał mieszkańcy prowincji Yauyos.

Na górskie, peruwiańskie rozmowy zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 29-go stycznia, jak zwykle o 21H00!  

¡República Latina – tam, gdzie jeszcze nas nie było!

Resumen en castellano: Aunque Perú es uno de los países más visitados de América Latina, hay muchas partes del país todavía no conocidos por el turismo. Una de ellas es la Provincia de Yauyos unos 300 kilómetros al sureste de Lima. La Provincia de Yauyos es famosa por La Reserva Paisajística Nor Yauyos-Cochas – la primera reserva paisajística de todo el país. Hoy vamos a hablar sobre la provincia Yauyos con nuestra invitada – Doris Lopez de Witkowski, cuyos raíces vienen de un pequeño pueblo Casinta en la Provincia de Yauyos. Junto con nuestra invitada vamos a ver que vale la pena visitar, hacer y comer en Yauyos y que tradiciones y costumbres mantiene la gente de la provincia.

Les invitamos para escucharnos el lunes, 29 de enero, a las 21H00 UTC+1!

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Machu Picchu – Inkaska placówka badawcza na szczytach Andów

Miasto zbudowano od szczytu, najpierw umacniając zbocze tarasami, potem dopiero stawiając budynki. Hiszpanie nie odkryli Machu Picchu, gdyż zostało ono porzucone – specjalnie po to, by je ukryć.

No to wracam do wyprawy po Peru. Do Cuzco dojechałem z przygodami. Dość powiedzieć, że na Machu Picchu wybrałem się, mając tylko tyle ubrań, ile na sobie. Na dwudniową wyprawę w dosyć chłodnych górach. Życie ratowało mi poncho, nieodłączny towarzysz podróży autobusem.

Opcje wycieczki do Machu Picchu

Wycieczki z Cuzco można kupić… cóż, od stu dolarów. Właściwie wszystko powyżej, do tysiąca, jest możliwą opcją. Wersja podstawowa to około 100-200$. W cenie sześciogodzinna (w jedną stronę) podróż busikiem, nocleg, trochę jedzenia i bilet na Machu Picchu z przewodnikiem. No i dwie godziny marszu po torach w jedną stronę, kolejnego dnia podobny powrót. Nie żałuję ani centa.

Jeśli masz większy budżet, za 300-600 dolarów możesz kupić wycieczkę luksusowym pociągiem. Wygląda komfortowo i podobno dobrze karmią. I nie musisz maszerować po torach. Wszystko ma swoją cenę.

Istnieje też opcja organizacji wycieczki samemu. Bilet na busa do hydroelektrowni, z której idzie się do Aguas Calientes, kosztuje w dwie strony ok. 50 soli, hotel podobnie. Do tego 120 soli za wejście do Machu Picchu. Nie znam kosztu przewodnika, ale zapewne mieści się w kwocie 50-100 soli. Do tego jedzenie. Kolejne 50 soli. Czyli wychodzi około stu dolarów. Można zorganizować tanią wycieczkę. Ale w sumie sporo z tym zabawy w porównaniu do tych oferowanych przez dziesiątki biur w Cuzco.

Współtowarzysze

Na busa czekałem w hostelu w Cuzco razem z Hectorem i Valery, dziadkiem i wnuczką. Hector urodził się i wychował w Cuzco, ale od wielu lat mieszka w Limie. Chciał pokazać wnuczce dziedzictwo kulturowe Peru, bardzo często nieznane jego mieszkańcom.

Na pokładzie wspaniałego środka transportu, w którym przyszło mi męczyć się przez jakieś sześć godzin, zaprzyjaźniłem się z Rodrigiem, Hiszpanem. Potem szliśmy razem od elektrowni wodnej wzdłuż torów do Aguas Calientes. Po drodze spotkaliśmy jeszcze Francuza, którego imienia żaden z nas nie zapamiętał. Francuz podróżuje po Ameryce Południowej na rowerze, chociaż tutaj akurat był pieszo. Tak więc poszliśmy do miasteczka.

 

Most kolejowy na szlaku z hydroelektrowni

Na andyjskich Krupówkach

Aguas Calientes to miasteczko położone u stóp góry, na której znajduje się Machu Picchu. Ściśle turystyczne. Całe wygląda jak Krupówki w Zakopanem w szczycie sezonu. Składa się z restauracji, hoteli i sklepów z pamiątkami. Są tam też, jak wskazuje nazwa, gorące źródła i baseny, ale miałem napięty harmonogram, więc nie skorzystałem.

 

Aguas Calientes wita turystów

Wieczorem spotkałem znowu Hectora i Valery na kolacji. Zaprosili mnie, żebym z nimi usiadł. Hector opowiedział mi trochę o swoim życiu, był też ciekawy mojego. Pochwalił się, że zna język keczua – ten, którym posługiwali się Inkowie. Indianie mówią nim do dziś. Hector stwierdził, że w brzmieniu przypomina mu rosyjski – ten miał zaś okazję usłyszeć, gdy pracował w Stanach Zjednoczonych w mocno międzynarodowym towarzystwie.

Tysiące stopni

Następnego dnia nie miałem szansy skorzystać z uroków hotelu, mimo że był to najwyższy standard, w jakim spałem od początku mojego pobytu w Ameryce Południowej. Bardzo czysty, ciepły, z wygodnym łóżkiem i ciepłą wodą w prysznicu. O piątej byłem już na szlaku – przewodnik miał czekać na nas o szóstej trzydzieści, jak to sam ujął „czasu inkaskiego, nie latynoskiego”. Znaczy punktualnie.

 

Godzina piąta rano

Ja nie byłem punktualny. Pokonały mnie schody. Część z nich oryginalna, inkaska. Nie liczyłem stopni, ale ciągną się przez ok 1,2 km, a czas ich przejścia to godzina. Tyle mi to zajęło, spóźniłem się jakieś trzy minuty. Dogoniłem grupę zaraz po wejściu. Ale nie byłem ostatni. Hector i Valery przyszli jeszcze później i ostatecznie nie spotkałem ich aż do popołudniowego powrotu do Cuzco.

Inkaski uniwersytet

Machu Picchu… Cóż, co ja mam o tym gadać. Najpierw krótka synteza ciekawostek, potem zdjęcia – niech mówią za siebie.

Miasto nie było zasiedlone w regularny sposób. Stanowiło rodzaj placówki badawczej, w której mieszkańcy przebywali po pół roku. Król odwiedzał je raz, dwa razy do roku. Kobiety i mężczyźni mieszkali oddzielnie, w innych częściach miasta i zajmowali się różnymi rzeczami – tworzyli nowe odmiany kukurydzy i ziemniaków, badali ruch ciał niebieskich, hodowali lamy i alpaki, zioła. Miasto zbudowano od szczytu, najpierw umacniając zbocze tarasami, potem dopiero stawiając budynki. Hiszpanie nie odkryli Machu Picchu, gdyż zostało ono porzucone – specjalnie po to, by je ukryć.

 

Machu Picchu z rana tonęło we mgle. Potem w sumie też, ale trochę się przejaśniło
„Rób zdjęcia mnie, nie tym kamieniom”
Miasto we mgle
Domy
Na tę górę można wejść. Mnie się nie chciało. I tak pogoda nie obiecywała widoków
Widok z Machu Picchu
Główny plac
To jest forma kalendarza – określa datę na podstawie długości cienia
Ta druga strona zbocza – rzadziej pokazywana

Po więcej wpisów z Ameryki Południowej zapraszam na mojego bloga Spod kapeluszastronę na Facebooku o tej samej nazwie.

Indie za 50 dolarów – Wyprawa dookoła świata cz. III / Władysław Grodecki, „Śląski Kurier WNET” 42/2017

Byłem zdeterminowany objechać świat. Mogłem wydać zaledwie 50 dolarów na miesięczny przejazd przez całe Indie. Pomyślałem: jestem zdrowy, silny i przygotowany do przyjęcia wielkiego wyzwania!

Władysław Grodecki

Indie za 50 dolarów – Wyprawa dookoła świata cz. III

„Kogo Pan Bóg kocha, posyła go w świat, bo świat wzbogaca, otwiera oczy, serce i duszę”. Ta piękna dedykacja o. Mariana Żelazka – Ojca trędowatych z Puri w Indiach, jednego z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich w życiu poznałem, świadka wiary, towarzyszy mi zawsze w czasie moich wędrówek.

Indie odwiedziłem siedmiokrotnie i za każdym razem spotkanie z nimi było dla mnie doświadczeniem szczególnym. Po raz pierwszy byłem tam wiosną 1974 r., a ostatni raz w roku 2003. W sumie spędziłem w tym kraju nieco ponad pół roku. Każda moja wizyta w Indiach była inna. Pierwsza, wiosną 1974 roku, przypominała zwiedzanie największego, najbardziej różnorodnego na świecie muzeum, w wielu przypadkach szokującego. Głównym „przewodnikiem” po Indiach były wówczas dla Polaków Kamienne tablice W. Żukrowskiego. Żywa też była pamięć o Mahatmie Gandhim.

Po upływie ćwierćwiecza Indie są obok Chin jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się krajów świata! Mogą się podobać lub nie, ale spotkanie z nimi jest dla wszystkich wrażeniem niezapomnianym!

Koszmar na granicy

Wróćmy na trasę wyprawy z 1992 r. Z Basią i Urszulą czekaliśmy na przejściu granicznym w Wagah na powrót naszych kolegów. Czas płynął, minęło południe 4 grudnia.

Czekaliśmy na załatwienie przez nich carnet de passage, bez którego nie mogliśmy odbyć dalszej drogi samochodem. Gdy okazało się, że carnetu nie będzie, stało się jasne, że Romek i Krzysztof ze swoimi dziewczynami po ok. 2-3 miesięcznym pobycie w Indiach wrócą do Lahore, odbiorą samochód i przez Pakistan, Iran i Turcję wrócą do Polski.

Następnego dnia rano ja i Bogdan, który zdecydował się kontynuować ze mną dalszą podróż przez Indie, Australię, Pacyfik do Ameryki, wyładowaliśmy z samochodu medale pamiątkowe, lekarstwa, wydawnictwa okolicznościowe, kamerę video, sprzęt turystyczny i trochę konserw. Wynajęty tragarz przeniósł bagaż na stację kolejową po drugiej stronie granicy, skąd odjeżdżały pociągi do Delhi.

Jechaliśmy wszyscy w jednym przedziale, ale jakby inni, obcy sobie ludzie. Już wcześniej nie było solidarności w zespole, poczucia zobowiązań w stosunku do uczelni, sponsorów, kolegów i przyjaciół. Jeszcze przed wyjazdem z Polski wyczuwałem, jak bardzo studenci się nie lubią. Często dochodziło do ostrych spięć i kłótni, zwłaszcza między Urszulą a Bogdanem. Zarzucała Bogdanowi szczególnie to, że na wyprawę wziął zbyt mało pieniędzy i nie angażował się w zwykłe czynności życia wędrowcy (obieranie ziemniaków, sprzątanie itp.) Nigdy nie stanowiliśmy dobrego, zgranego zespołu i niełatwo było pokonać wzajemną niechęć, ale to, co uczyniła Urszula w Delhi, świadczy nie tylko o braku koleżeńskości, ale nawet zwykłej przyzwoitości.

Po przyjeździe do Delhi trochę odpoczęliśmy, po czym Bogdan miał pilnować naszego bagażu, a ja poszukać noclegu. Gdy wracałem, w przejściu nadziemnym minąłem Urszulę. Okazało się, że mój towarzysz pilnował gitary, a pozwolił Urszuli ukraść kamerę video. Spotkałem ją, niczego nie podejrzewając, kiedy niosła ją do dworcowego sejfu. To był poważny i niespodziewany cios. Przed wyprawą każdy z 6 uczestników zobowiązał się zdobyć 3 500 dolarów. Nie wywiązał się z tego tylko mój towarzysz – Bogdan (miał 2 500 USD). Większość pieniędzy została zainwestowana w samochód i kamerę i obie te rzeczy znalazły się teraz w rękach pozostających w Indiach studentów. Dla nich wyprawa się kończyła, więc zapragnęli unicestwienia moich planów!

Ruszając w daleką, blisko półtoraroczną podróż przez Australię, Oceanię i obie Ameryki, miałem do dyspozycji ok. 1800 USD, a Bogdan ok. 500 USD! (wnieśliśmy 6000 USD). Tymczasem dwa bilety z Madrasu do Melbourne w jedną stronę kosztowały 1400 USD. Mieliśmy pieniądze na bilety lotnicze do Australii i niewielkie wydatki po przylocie na Antypody, ale brakowało na przejazd i miesięczny pobyt w Indiach.

Byłem jednak zdeterminowany objechać świat. Mogłem wydać zaledwie 50 dolarów na miesięczny przejazd przez całe Indie z Delhi do Madrasu. Pomyślałem: jestem zdrowy, silny i przygotowany do przyjęcia wielkiego wyzwania! Z Australii przez Amerykę jest ta sama droga do Europy, co przez Azję.

I w Delhi

W dniu naszego przyjazdu do Delhi Hindusi zniszczyli meczet w Aiodia, co spowodowało ogromne wzburzenie społeczności muzułmańskiej i ogłoszenie stanu wyjątkowego. Centrum stolicy było zamknięte, a w wyniku rozruchów na tle religijnym na terenie całego kraju zginęło ponad 2 000 osób. Sparaliżowana komunikacja kolejowa i autobusowa uniemożliwiała wyjazd na południe kraju. W tej sytuacji trzeba było myśleć o znalezieniu jakiegoś niedrogiego „przytułku”. Znaleźliśmy w pobliżu Dworca New Delhi camping. Gdy wchodziliśmy do środka z niemałym bagażem, nikt się nami nie zainteresował, nikt przez tydzień nie pytał, kim jesteśmy i gdzie rozbiliśmy namioty, nawet wówczas, gdy wychodziliśmy po kilku dniach z plecakami wczesnym rankiem, nie uiszczając żadnej opłaty!

Cała wyprawa z założenia to był prawdziwy survival. Liczyłem na pomoc rozsianych po całym świecie naszych rodaków; misjonarzy, Polaków – potomków tułaczy z XIX–XX w. i personel polskich placówek dyplomatycznych, także tej w Delhi!

Niestety, może brak ambasadora (odwołany), może wizyta w Indiach delegacji polskiego parlamentu sprawiły, że nikt nami nie chciał się zająć. Wydzielano nam nawet przegotowaną wodę do picia… Byłem na pustyni półtora roku, ale dopiero tu zrozumiałem, co to jest prawdziwe pragnienie!

Spotkani na pustyni Beduini nigdy nie pytali, czy chce mi się pić, czy jestem głodny – ale tej kultury, gościnności nie mieli pracownicy ambasady RP! Czasem poczęstował mnie kucharz Hindus. Przez wiele lat byłem czynnym członkiem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Indyjskiej, liczyłem więc na wsparcie, zwłaszcza w Ambasadzie RP.

Przyjęła nas, co prawda, p. Barbara, żona przyszłego ambasadora, orientalisty z UW, Krzysztofa Byrskiego, ale nie zaproponowała noclegu choćby na podłodze. „Wspaniałomyślnie” wzięto kilkanaście medali okolicznościowych, kilka albumów o Krakowie, trochę folderów i pamiątek, ale uzyskanie zwykłego potwierdzenia przejęcia tych materiałów, bez słowa „dziękuję”, było wielkim problemem!

Potrzebowaliśmy pomocy także z powodu wspomnianych rozruchów. Chcieliśmy jak najszybciej opuścić Delhi i udać się na południe, bo każdy dzień uszczuplał nasze skromne zasoby finansowe i zmniejszał szansę „powrotu do Polski przez Australię i Amerykę”.

W tej przykrej sytuacji były jednak i miłe chwile. Pozbawieni możliwości wyjazdu z Delhi polscy parlamentarzyści poświęcili nam jeden wieczór i w reprezentacyjnym hotelu Ashoka podejmował nas osobiście Marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski! Dzień później odwiedziliśmy też nuncjusza apostolskiego, polskiego kapłana ks. Józefa Wesołowskiego (późniejszego nuncjusza na Dominikanie!). Trochę czasu poświęciliśmy też na kontakty z ludźmi, spacery i zwiedzanie miasta.

Świątynia Akshardam w Delhi | Fot. Russ Bowling (CC A-S 2.0, Flickr.com)

16 grudnia 1992 r. sytuacja była już na tyle stabilna, że kursowały pociągi i udaliśmy się do Agry. Na stacji wynajęliśmy rykszę do centrum, ustaliliśmy cenę za przejazd – 4 USD. To niewiele, więc rykszarz, jak to jest w obyczaju Azjatów, wymusił na nas „wizytę” w sklepie znajomego jubilera. Mieliśmy mało pieniędzy i czasu, więc myślami byliśmy przy Taj Mahalu i Czerwonym Forcie. W tamtych czasach ceny biletów wstępu do muzeów dla tubylców i obcych były jednakowe i bardzo niskie!

Dwa dni później znowu wsiedliśmy do pociągu i późnym wieczorem dotarliśmy do niewielkiego miasteczka w pobliżu Bombaju – Lonavli – gdzie mieszkała polska zakonnica Walentyna Czernik.

Z piekła do raju

W trakcie przygotowań do wyprawy sporo czasu poświęciłem na zbieranie adresów prywatnych, różnych organizacji polonijnych, muzeów, klasztorów, polskich księży i misjonarzy na całym świecie. Andrzej Policht – salezjanin, uczestnik moich wycieczek po Krakowie i organizator Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego był pionierem, a ja mu pomagałem, przygotowując przyszłych wolontariuszy do wyjazdu do Afryki. Z kolei później on mi pomagał, zbierając adresy wszystkich polskich męskich i żeńskich salezjańskich zgromadzeń zakonnych. Adres s. Walentyny Czernik był pierwszym, z którego skorzystałem.

Z dworca kolejowego w Lonavli dojechaliśmy rykszą do Auxilium Convent Salesian Sisters. Byliśmy bardzo zmęczeni, bo nawet nie zauważyliśmy, że ryksza odjechała z namiotem Bogdana!

Chwilę później w towarzystwie polskiej repatriantki z Rosji, siostry Walentyny, i pięknych hinduskich dziewcząt spożywaliśmy kolację. W międzyczasie przygotowano nam pokój z łazienką. Na stole stało kilka butelek smacznej, chłodnej wody, kwiaty i napis „Blessed among the women” (błogosławieni między niewiastami). Czekała nas chyba najcudowniejsza noc od wyjazdu z Polski!

Następnego dnia o godz. 8.30 po raz pierwszy od czasu wizyty u biskupa Multan, Józefa Patrasa, zjedliśmy normalne śniadanie: grysik, tosty, kawę z mlekiem, masło, ser, banany, jabłka… Chwilę później szkolną rykszą zawieziono nas do szkoły założonej przez s. Walentynę i prowadzoną przez ss. salezjanki. Nasza przewodniczka, jedna z sióstr, zaprezentowała nam obrazy hafty, wycinanki i stroje wykonane przez podopieczne. Dzieci dla gości z dalekiej Polski zaśpiewały kilka piosenek, a na koniec pokazały mi ogromny kosz nazbieranych tego dnia przez nie pięknych ametystów, których było tu jak grzybów po deszczu! Nauczycielka stwierdziła, że jeśli tylko zechcę, wszystkie mogą być moje!

Z braku środka transportu wybrałem tylko jeden, ale największy okaz! Zdumiewające, że nikt ich nie zbierał. Zdumiony byłem również i tym, że następnego dnia po zgłoszeniu zostawienia w rykszy namiotu, poproszono Bogdana, by odebrał go w firmie przewozowej!

Dni spędzone w towarzystwie siostry były jak sen. Sama siostra, po dramatycznych przeżyciach w Rosji, twierdziła, że tak chyba musiał wyglądać raj. Wspaniały klimat, bujna, tropikalna roślinność, mili ludzie, spokój, cisza… Wróciłem tam w 1998 roku. Tym razem sam, w trakcie wyprawy przez Europę, Azję i Afrykę. I choć pojawiłem się bez zapowiedzi, siostra Walentyna znowu przyjęła mnie bardzo serdecznie. Była w znakomitej formie fizycznej i psychicznej i przyznała, że spodziewała się mojej wizyty… Znowu spędziłem kilka beztroskich dni w towarzystwie s. Walentyny i rodziny z Padwy, sponsorów Auxilium Convent Salesian Sisters.

Znowu codziennie odbywałem spacery nad jezioro w poszukiwaniu ametystów (niestety tym razem było ich już znacznie mniej) oraz poza Lonavlę. Najciekawsza była wycieczka do Malawli, gdzie znajdują się ogromne groty, a w nich stupy buddyjskie, w innym miejscu zaś ashram i świątynie hinduistyczne.

Do Lonavli wróciliśmy w towarzystwie dwójki studentów z Krakowa, Miłosza i Anny, którzy w Indiach studiowali rzeźbę i malarstwo. Krótko gościła ich siostra, a później rozbili namiot nad jeziorem i zbierali ametysty.

Zbliżał się wieczór, było cicho, ciepły, przyjemny wiatr, spacerujące dookoła pawie i daniele, i ławeczka pod okazałym bananem. – Proszę usiąść – zaproponowała siostra – może to już ostatnia okazja, by opowiedzieć historię mojego życia.

– Mój dom rodzinny znajdował się w Czeleszczewiczach k. Kobrynia. Mieszkałam z rodzicami i licznym rodzeństwem. Ojciec był gajowym, ale mieliśmy duże gospodarstwo i 30 krów. Trudnił się też myślistwem. Gdy wybuchła wojna i wkroczyli Sowieci, z początku było spokojnie, ale 10 lutego 1940 r. o 5.00 rano przyszło pięciu oficerów NKWD z listą. Towarzyszył im miejscowy Żyd „przewodnik”. Niemal wszędzie na terenach zajętych przez Sowietów Żydzi sporządzali listy Polaków i wydawali ich enkawudzistom. Mój brat Sergiusz namalował tę dramatyczną scenę z Żydem – Judaszem, który wydał moich rodziców.

Sowieci kazali się spakować w ciągu 30 minut. Można było wziąć tylko tyle odzieży, ile dało się włożyć na siebie. Kazano wyciągnąć sanie i jechać do odległej o 10 km stacji w miejscowości Horodec. Zmieścili się tylko rodzice, ośmioletni brat, siostra i Walentyna. Inni musieli biec w śniegu prawie po pas. Na stacji było już dużo ludzi. Wyjazd pociągiem towarowym nastąpił wieczorem. W środku wagonu był kominek, czasem palono w nim drzewem. Dookoła były ławki, na których siedzieli ludzie. Pociąg jechał nocą. Czasem dawali kaszę do jedzenia i herbatę bez cukru. Potrzeby fizjologiczne załatwiano na stacjach.

Po dwóch tygodniach pociąg stanął. Pieszo trzeba było przejść kilkanaście kilometrów. Przygotowano stare domy, gdzie zakwaterowano Polaków, Ukraińców i innych mieszkańców Polesia. Później nas zarejestrowano i przydzielono do pracy przy wyrębie lasu. Pracować musieli wszyscy, nawet dwunastoletnia siostra pracowała w stołówce. W zamian za to każdy otrzymywał zupę i 200 gramów chleba. Trzeba było żywić się grzybami i jagodami. Po pewnym czasie całą rodzinę przewieziono do obozu Ostrowski w Archangielskiej Obłasti. Tam zmarł ojciec!

Nagle siostra zamilkła, a po policzkach zaczęły jej spływać łzy. Trzeba było przerwać wywiad.

Tymczasem z zewnątrz do naszych uszu dochodziły piękne recytacje i śpiew. – Kto to śpiewa? – zapytałem siostrę. – Dziś jest sobota 31 stycznia, 110 rocznica śmierci naszego patrona, św. Jana Bosko! O 17.00 rozpoczną się uroczystości, występy artystyczne, zawody sportowe, a wieczorem w konwencie męskim spektakl teatralny. Proszę się przygotować na godzinę 19.00…

O tej porze znalazłem się w gościnnych progach konwentu męskiego. W wypełnionej po brzegi sali wraz z przedstawicielami władz miasta i gośćmi z konwentu żeńskiego zająłem miejsce przy samej scenie. Świetny spektakl, później przyjęcie, dostojni goście z Indii i Italii! Zapomniałem o trudach wyprawy, o tym, co mnie czeka.

Taj Mahal | Fot. Simon (CC0, Pixabay.com)

Czy mogłem przypuszczać, że następną noc spędzę w krzakach gdzieś na peryferiach miasta Pune? Konsul RP, p. Ireneusz Makles, powiedział mi, do Pune zaprasza mnie krakowianka, p. Ewa. Potwierdziłem swój przyjazd, a mieszkanie p. Ewy Marii Herukuru znalazłem bez problemu. O umówionej godzinie nikt nie otwierał. Zostawiłem kartkę w drzwiach i kilkakrotnie ponawiałem próbę. Gdy po raz kolejny wróciłem z rekonesansu po mieście, dowiedziałem się, że chwilę wcześniej p. Ewa wyszła z mieszkania. Była w nim cały czas!

W pobliżu nie było hotelu, ale była kępa krzaków. Rozłożyłem w nich karimatę i starałem się zasnąć. Trochę przeszkadzały komary i ujadanie psów, ale… spałem już w gorszych warunkach!

Sylwester między niebem a ziemią

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia z „listami polecającymi” do zaprzyjaźnionych z siostrą Walentyną salezjanów udałem się z Bogdanem do Madrasu. Tam przy Brodway Rd, mimo „gorącego” świątecznego okresu i dużej liczby gości, przyjęto nas bardzo serdecznie. W niewielkim pokoiku było tylko jedno łóżko, na którym położył się chory Bogdan, a ja rozłożyłem karimatę. Po kolacji, kąpieli i krótkim spacerze wróciło dobre samopoczucie. Perspektywa spędzenia kilku miłych dni, poczucie spokoju i bezpieczeństwa było bardzo krzepiące! Dzień wigilii Bożego Narodzenia spędziliśmy na zwiedzaniu miasta, a wieczorem odwiedziłem port. Miałem nadzieję, że pływają jakieś statki z Indii do Australii. Niestety trzeba było myśleć o kupnie biletu lotniczego, a te były bardzo drogie! Przelot do Melbourne Indyjskimi Liniami Lotniczymi kosztował 1000 USD, a australijskimi i Air Lanca 700. Ta cena też nie była zachęcająca, więc Bogdan bezskutecznie usiłował coś sprzedać, by zdobyć trochę pieniędzy. Tymczasem do naszego pokoju wstawiono łóżko i czułem się jak w Wersalu.

Święta Bożego Narodzenia minęły spokojnie. Zwiedzaliśmy Madras, byliśmy w Mylapore (gdzie w 68 r. został zamordowany św. Tomasz Apostoł), Mahabalipuram i w Pondiherry. W dniu wyjazdu, 31 grudnia 1992 r. Bogdan, mający pewne problemy zdrowotne, pojawił się na plebanii ponad godzinę po planowanym czasie wyjazdu na lotnisko! Gościnni salezjanie wynajęli dwie ryksze, które zawiozły nas na dworzec kolejowy, skąd pociągiem mieliśmy jechać na lotnisko. Niestety kolejki przed kasami były tak długie, że weszliśmy do pociągu bez biletu! Gdy pytałem stojących obok pasażerów, gdzie w takiej sytuacji można kupić bilet, ci odpowiadali: w kasie. A czy może kupić u konduktora? Nie! A więc co robić? Kupić bilet w kasie! Dalsza dyskusja była pozbawiona sensu. Z kieszeni wyciągnąłem różaniec i zacząłem się modlić, by nie przyszedł konduktor!

Po 45 minutach prawdziwego horroru, bardzo spóźnieni, dojechaliśmy szczęśliwie do lotniska, gdzie spotkała nas niemiła niespodzianka. Terminal był zupełnie pusty, czyżby samolot odleciał? Nie odleciał, ale strajkowali pracownicy Air India, ludzie zaś rozproszyli się dookoła. Co chwilę na monitorach podawano kolejną godzinę odlotu do stolicy Sri Lanki Colombo. Tymczasem zbliżała się północ 31 grudnia 1992 roku. Wokół spali Hindusi, Cejlończycy i kilku Europejczyków. Byłem bardzo zdenerwowany, ale oznajmiono nam, że samolot Air Lanca do Colombo „kiedyś” odleci. Trochę ochłonąłem.

Czas płynął i tylko komunikaty na monitorach upewniały nas, że jednak odlecimy. Był wieczór sylwestrowy i zbliżał się Nowy Rok. W holu zamknięte były wszystkie sklepy, nie można było kupić choćby wody mineralnej, by po „hindusku” wznieść toast za pomyślność w Nowym Roku. Było bardzo cicho i spokojnie, choć przybywało pasażerów.

Krajobraz Sri Lanki | Fot. BANITAtour (CC0, Pixabay.com)

Nagle przed 24.00 na monitorach telewizyjnych ukazały się napisy: „HAPPY NEW YEAR”, a siedzący obok dwaj turyści ze Szwecji rzucili się na mnie z życzeniami. Później zrobili to inni biali, ale po chwili znowu było spokojnie i cicho, aż do komunikatu o 1.30, żeby przygotować się do wyjścia. Ok. 4.00 nad ranem byliśmy już w Colombo!

Z trudem znaleźliśmy hotel i trochę pospaliśmy. Później ruszyliśmy na kilkugodzinny spacer po Sailabimbaramaya Awariwatta – tak nazywa się miejscowość, gdzie spędziliśmy pierwszy dzień 1993 roku, zwiedzając miasto! Duże wrażenie zrobił na mnie kompleks obiektów buddyjskich: God Salman, God’s Reasting Place, Lord Budda Mouse, Monument Buddy i święte drzewo Boo.

Najbardziej podobały mi się tłumy cejlońskich dziewcząt składające kwiaty przed ogromnym posągiem Buddy. W ogóle kwiatów było bardzo dużo: noszono je, sprzedawano, składano. Wszędzie kwiaty i dziewczyny. Żywa, soczysta zieleń, jeziorka, potoki, bagna, palmy i te dziewczyny modlące się, spacerujące, ale też i kąpiące się przy studni w stroju topless. Tylko przez chwilę wydawało się, że nasza obecność je krępuje. Jedna po drugiej podchodziły pod studnię i rozbierały się do pasa. I wcale nie udawały, że fotografowanie ich obfitych biustów sprawia im przyjemność!

Zrozumiałem, dlaczego Sri Lankę nazywa się Rajską Wyspą!

CDN.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie za 50 dolarów” znajduje się na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Indie za 50 dolarów” na s. 11 grudniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 42/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Kolumbijskie Święta Bożego Narodzenia / Navidad en Colombia

W dzisiejszej audycji porozmawiamy sobie o zwyczajach Bożonarodzeniowych i Noworocznych w Kolumbii. Jak bardzo się różnią one w stosunku do polskich i co przydałoby się w nich zmienić.

Święta Bożego Narodzenia to czas, z którym chyba każdy ma jakieś miłe wspomnienia. Stoły uginające się od jadła, spotkania z rodziną bliższą i dalszą no i oczywiście prezenty, na które jako dzieci czekaliśmy cały wieczór. To dni przepełnione są prawdziwą magią smaków, zapachów i uczuć. Osoby religijne w tym czasie obchodzą jedno z najważniejszych wydarzeń kalendarza chrześcijańskiego. Wielu miało okazję poznać i ten bardziej „gorzki” smak Świąt, związany z chaosem przygotowań, czy przykrymi niespodziankami w rodzaju nietrafionego prezentu czy rodzinnej awantury przy stole.  A jednak Święta Bożego Narodzenia to czas, gdy jego atmosfera rozjaśnia te krótkie, zimne i szare dni końca roku.

Tymczasem istnieją takie miejsca na świecie, gdzie Święta Bożego Narodzenia to pełnia lata i początek wakacji. Do tych miejsc z pewnością zalicza się spora część Ameryki Łacińskiej. W naszych bożonarodzeniowych podróżach przez Argentynę, Brazylię, czy Perú  mieliśmy okazję zobaczyć, jak bardzo Święta Bożego Narodzenia obchodzone w tamtych krajach różnią się od tego, co znamy z naszych nadwiślańskich tradycji.

A jak to wygląda w Kolumbii? Czy Święta Bożego Narodzenia to okres magiczny dla mieszkańców tego kraju, czy też, czy jest to jeden z upalnych letnich dni? Jak wyglądają przygotowania do Świąt? Czy czuć z jednej strony nerwową, a z drugiej coraz bardziej podniosłą atmosferę? CZy dzieci pomagają rodzicom i dziadkom w przygotowaniach? Jak wyglądają obchody? Czy są bardziej świeckie, czy religijne? Czy Kolumbijczycy śpiewają kolędy? Kto siada przy wigilijnym stole? Jakie potrawy na nim figurują? Czy wzorem innych Latynosów Kolumbijczycy świętują do białego rana? Czy ich dzieci dostają prezenty? Co pod choinkę przyniesie grzecznym dzieciom Święty Mikołaj, a na co mogą liczyć te, co coś przeskrobią w życiu? I wreszcie, jak wyglądają obchody Sylwestra i Nowego Roku na kolumbijskiej ziemi? Czego życzą sobie Kolumbijczycy na Nowy Rok?

Pytań dotyczących obchodów Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku w Kolumbii jest wiele. Na część z nich spróbuje odpowiedzieć nasz gość: pochodzący z karaibskiej części tego pięknego kraju – Hermes Llain Jiménez. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość spróbuje również odpowiedzieć, czy synkretyczne czyli polsko – kolumbijskie Święta Bożego Narodzenia są wykonalne.

Jednocześnie w imieniu Stowarzyszenia Puente oraz República Latina i naszych wszystkich Gości życzymy Wam, aby te Święta były czasem odpoczynku, zrozumienia i radości!!! Zaś wejście w Nowy, 2018 Rok by było jak najhuczniejsze i nie skończyło się na ostrym dyżurze!!!

Na świąteczno – noworoczno  – kolumbijski wywiad zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 18-go grudnia, jak zwykle o 21H00! (CET/UTC+1)

¡República Latina – Feliz Navidad y Año Nuevo!

Resumen en castellano:

Navidad es esta temporada del año, cuando todo el mundo se encuentra, come mucho, toma mucho, canta, habla con los miembros de la familia no vistos desde mucho tiempo y está esperando los regalos. Los más religiosos se van para la iglesia, los poco – tienen unos días libres.

En Polonia el fin de año son unos días grices, nublados, fríos, a veces iluminados con la luz de las decoraciones navideñas. En la mayoría de los países latinoamericanos es la temporada, cuando el verano y las vacaciones se comienzan. Y ¿cómo se ve la situación en Colombia en comparación con otros países latinosamericanos? Cómo los Colombianos están festejando Navidad, cómo están preparándose y la fiesta, qué comen entonces, si cantan villancicos, que reciben los niños del Papá Noel? Y ¿cómo se está celebrando el Año Nuevo en Colombia?

La mayoría de los costumbres colombianos va a probar explicarnos nuestro invitado – Hermes Llain Jiménez – un Colombiano de la Costa Caribeña del país. Con nuestro invitado vamos también a pensar que costumbres navideños vale la pena importar de Colombia para Polonia y cuaes exportar de acá para allá!

En nombre de Asociación Puente, República Latina y todos nuestros Invitados les queremos desear Feliz Navidad, llena de paz, alegría y comprensión!!! Y que el Año Nuevo 2018 sea feliz, que comienza con mucha diversión y que no se acabe en emergencia!!!

Más detalles navideño – colombianos pueden escuchar en nuestra emisión. Les invitamos para escucharnos el lunes 18 de diciembre, a las 21H00 CET/ UTC+1! (o sea a las 15H00 UTC-5)!

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Peru – przedinkaskie piramidy w Túcume i targ wiedźm w Chiclayo

Gdzieniegdzie figurki Maryi czy Chrystusa w indiańskiej koronie. A pomiędzy tym wszystkim plastikowe chińskie kotki kiwające łapkami i importowane amulety z chińskimi znakami. Magia jest synkretyczna.

 

Nie powiem, żeby przekroczenie granicy ekwadorsko-peruwiańskiej było skomplikowane. Właściwie mógłbym przez nią przewieźć wszystko (oczywiście niczego nielegalnego nie przewoziłem). Jak większość tego typu procedur, było jednak uciążliwe. Najpierw czekaliśmy w autobusie, potem, w okolicach pierwszej w nocy, wszystkim kazano wysiąść. Celnicy sprawdzali bagaże. Właściwie formalność, ograniczająca się zazwyczaj do pytania: Ropa? [Ubrania?] i odpowiedzi: Si, ropa. [Tak, ubrania.] i symbolicznego otwarcia walizki. Mojego plecaka też nie rozgrzebywali. Ale musiałem ponad godzinę czekać na dworze na swoją kolej (nikogo nie zaskoczy jak powiem, że mój bagaż był ostatnim sprawdzonym z całego autobusu).

Potem długa kolejka do odprawy paszportowej. Najpierw ekwadorskiej, wyjazdowej, potem wjazdowej peruwiańskiej, gdzie nikt nie kazał przedstawiać wypełnionych wcześniej formularzy. No bo po co, prawda?

 

 

Túcume. Dolina piramid

Trochę Wikipedii. Żyły tu po kolei różne ludy: Lambayeque/Sican (800-1350 AD), Chimú (1350–1450 AD) i Inkowie (1450–1532 AD). Na przestrzeni około 220 ha znajduje się 26 głównych piramid i kopców pochodzących z okresu kultury Labayeque/Sican. Miejsce to określa się inaczej jako Purgatorio, Czyściec – taką nazwę nosi też znajdujące się w centrum wzgórze. Koniec Wikipedii.

Do muzeum szedłem z pobliskiego miasteczka na piechotę. Bo obu stronach drogi wyschnięte pola kukurydzy. Asfalt zawiany piachem. Nad głową sępy i palące słońce. Jak w filmie.

 

Sęp. Nie nad drogą.

Udało mi się wejść do Muzeum za 5 soli. Trochę ponad 5 złotych, może koło 6. Zamiast 12 soli. Na francuską legitymację studencką ważną do końca roku. W Ekwadorze nie ma zniżek dla francuskich studentów.

Podobno są dwie trasy. Można kupić oddzielnie bilety na jedną z nich, albo jeden na obie. Nie wiem, jak to sprawdzają, bo ciężko upilnować ludzi biegających sobie swobodnie po ponad 200 hektarach.

 

 

Ta bestia z piekła rodem pilnuje, czy chodzisz tylko tam, gdzie Ci wolno z twoim biletem. Nagi pies peruwiański. Tak, on powinien tak wyglądać.

 

Imperium z błota

Piramidy są… cóż, może bardziej były. Zresztą spora część z nich została zniszczona przed kilkoma laty. W wyniku ulewnych deszczy zostały poważnie uszkodzone, a ktoś gdzieś tam stwierdził, że trzeba je zrównać z ziemią, bo są nie do uratowania. Do dziś nie udało się ustalić kto dokładnie i nikt nie poniósł odpowiedzialności. Stoi w muzeum tablica na ten temat.

 

W tle starożytna piramida z adobe, na pierwszym planie współczesny mur z tego samego materiału.

No właśnie. Rozpłynęły się. Piramidy zbudowane są z adobe, czyli cegły zrobionej z błota. Suszonej, nie palonej. Rozpuszcza się pod wpływem wody. Normalnie w Túcume nie pada. Normalnie.

Kilka stuleci zrobiło swoje i dziś Purgatorio przypomina raczej wizje iście piekielne niż prosperujące ludzkie osiedle. Stanowi nadal jednak widok niezwykły i zdecydowanie warty zobaczenia.

 

To, co zostało z piramid. W tle naturalne wzgórze. Chcesz, by po Twoim imperium coś zostało? Nie buduj z błota.

W Túcume pojawia się jednak też żywy element. Oprócz cmentarza bezwłosych psów, które pilnowały muzeum od początku jego istnienia. Nad całym terenem latają sępy, a między alejkami w czymś, co wygląda na stertę piachu, żyją małe śmieszne sówki. Taka latająca wersja surykatek.

 

Sówka

 

Targ wiedźm

Wracając do Chiclayo, spotkałem pewną Niemkę, która też przemierza Amerykę Południową. Wsiedliśmy razem do autobusu. Wspomniała, że jedzie na targ magii. Nie mogłem przegapić takiej okazji.

 

Ayahuasca

Powietrze wypełniał zapach kadzideł i ziół. Niektóre rozpoznawałem – wisiały całymi pękami na każdym straganie. Nisko zwieszone blaszane zadaszenie potęgowało tylko aromat – i ograniczało w znacznym stopniu ilość światła. Oprócz ziół woskowe różnokolorowe świece z wypisanymi słowami: szczęście, miłość, zdrowie, pieniądze, ochrona od złego. Do tego rytualne laski, sztylety, czerwone koraliki chroniące posiadacza, amulety z ziół, kryształy oczyszczające, karty tarota różnego typu i małe czerwone laleczki, służące podobno do magii miłosnej. Gdzieniegdzie figurki Maryi czy Chrystusa w indiańskiej koronie. A pomiędzy tym wszystkim plastikowe chińskie kotki kiwające łapkami i importowane amulety z chińskimi znakami. Magia jest synkretyczna. No i preparaty paramedyczne. Na potencję, na hemoroidy, na raka, na ból brzucha, na prostatę, na płodność, bóle miesięczne, migreny, biegunkę, porost włosów i właściwie chyba na wszystko. W tandetnych tekturowych opakowaniach. Pewnie większość z nich powoduje tylko przeczyszczenie.

Ale trochę mnie zawiedli. Nie znalazłem czarownic.

 

Najstraszniejszy wizerunek Chrystusa, jaki w życiu widziałem. Na głowie indiańska korona.

Ale Mercado Modelo to nie tylko magia, ale też ubrania, galanteria skórzana, zabawki i, chyba przede wszystkim, jedzenie. Jeszcze żywe i już nie. Ryby, warzywa, owoce, drób, kurczaczki, świnki morskie, króliki. Połowa piszczy, druga połowa już nie. Wszystkie śmierdzą. W ogóle nie chcę narzekać, ale Peru pachnie gorzej od Ekwadoru. No i jest dużo brudniejsze, przynajmniej z tego, co widziałem do tej pory.

 

Koraliki ochronne

 

Carlos, Zorro i prawdziwa tolerancja

Przebiliśmy się przez targ. Szliśmy ulicą wzdłuż jego boku, gdy zaczepił mnie jakiś człowiek.

– Skąd jesteś? – zapytał i podał mi butelkę piwa. Napiłem się. On dolał do swojej szklaneczki, też się napił. Zrobiło się sympatycznie. Podoba mi się ta życzliwa ciekawość, wręcz dziecinna, która pcha ludzi do pytania o pochodzenie, o imię, cel pobytu i opinię na temat kraju. Zarówno w Peru, jak i w Ekwadorze. Jesteś gringo, będą Cię pytać. To tak inne od naszej tolerancyjnej Europy. Co to za tolerancja, w której pytanie Skąd jesteś? można uznać za rasizm? Zresztą wielu zadaje je z niewłaściwych pobudek. Jestem w Ameryce Południowej od prawie dwóch miesięcy i nie spotkało mnie jeszcze nic złego ze względu na pochodzenie – wręcz przeciwnie. Wierzę, że za dwa miesiące będę mógł powiedzieć to samo.

 

Kawia domowa, zwana też świnką morską. Uprzedzam pytanie, nikt tego tutaj nie trzyma jako zwierzątka. Tu się je je.

 

Potem zagadnęła nas kolejna grupka. Ja rozmawiałem z tymi po lewej, Niemka z tymi po prawej – biegłym, w przeciwieństwie do mojego, hiszpańskim.

– Jak powiedzieć Carlos po polsku?

– Karol.

– A Zorro?

Nie zrozumiałem. Niemka przetłumaczyła. Lis, chodziło o lisa. No przecież. Odpowiedziałem temu, który pytał.

– Ale nie powiecie mi, że któryś z was się nazywa Zorro? – roześmiała się Niemka w ich kierunku.

– Ja się nazywam Zorro – odpowiedział jeden z nich podnosząc dłoń.

 

Więcej moich wpisów znajdą Państwo na moim blogu Spod Kapeluszastronie na Facebooku o tej samej nazwie.

Piotr Mateusz Bobołowicz / Spod Kapelusza / Portowe miasto Guayaquil i moje pierwsze trzęsienie ziemi

Obudziłem się nieco zestresowany. Nałożyłem spodnie i czekałem, czy wstrząsy się wzmogą, czujnie nasłuchując tego, co dzieje się na korytarzu. Przestało się trząść po kilkunastu sekundach.

Ostatnie dwa tygodnie z kilkudniową przerwą na wypad do Quito spędziłem w Guayaquil. Powiem szczerze, że nie jest to miasto, które urzeka. Położony nad rzeką Guayas port to największy pod względem liczby ludności ośrodek Ekwadoru. Do tego biznesowe i handlowe centrum tego państwa. Tu też znajduje się najwyższy wieżowiec w Ekwadorze.

 

Parque Seminario w Guayaquil. Takie niezwykłe miejsce, gdzie iguany toczą bój z gołębiami i karpiami koi o rzucane przez turystów jedzenie.

 

Nieznośna duchota

Pogoda w Guayaquil odbiega diametralnie od tego, do czego przyzwyczaiły mnie góry. Ponad trzydzieści stopni, wilgotność taka, że powietrze można by kroić nożem. Nieważne, co ma się na sobie, po godzinie na dworze człowiek spływa potem. Teoretycznie w Guayaquil jest słonecznie. Moje obserwacje raczej temu zaprzeczają. Słońce pokazało się kilka razy, ale z reguły przykrywała je warstwa chmur. Nie przeszkadza to jednak, żeby się opalić – promieniowanie UV jest w całym Ekwadorze niezwykle silne. W końcu nigdzie nie jest się tak blisko słońca.

 

Rzeka Guayas. Statki turystyczne.

 

Drugi z hosteli, w którym mieszkałem (ścisłe centrum, 10$ za noc przy standardowej cenie 20$-25$ w tej okolicy) posiadał dosyć specyficzne wyposażenie pokoju. A raczej nie posiadał. Oprócz betonowego łóżka (nie żartuję. Na betonowej ramie leżał materac) w pokoju była klatka z telewizorem. No bo przecież łatwo ukraść stare kineskopowe pudło. A może chodziło o to, żeby nie wypadł podczas trzęsienia ziemi? No i wentylator. Zamiast okna, bo tego nie było. Zresztą nie jest to rzadkie zjawisko w Ekwadorze. W Quito miałem podobnie. Do tego w łazience nie było lustra ani ciepłej wody, chociaż bez tej w Guayaquil można się łatwo obejść.

 

Nieprzyjemna pobudka

Spałem sobie więc na betonowym łóżku w pokoju bez okien, gdy zatrzęsła się ziemia. Obudziłem się nieco zestresowany. Nałożyłem spodnie i czekałem, czy wstrząsy się wzmogą, czujnie nasłuchując tego, co dzieje się na korytarzu. Przestało się trząść po kilkunastu sekundach, ale przez najbliższą godzinę już nie chciało mi się spać.

 

Trzęsienie ziemi o magnitudzie 6 miało miejsce niedaleko Bahia de Caraquez czyli ponad 200 km na północ od Guayaquil. W kwietniu 2016 roku nieco dalej na północ, w nadmorskim mieście Muisne miało miejsce najtragiczniejsze w Ekwadorze trzęsienie ziemi od 1979 roku. Jego magnituda wyniosła 7,8, zginęły 673 osoby. Francisco, profesor jednej z uczelni w Quito powiedział, że do tej pory widać zniszczenia. W jednej z miejscowości stoi wielopiętrowy hotel, który przetrwał kataklizm. Nie nadaje się jednak do użytku – ani do tego, żeby się do niego zbliżać. Nikt jednak go nie rozbiera – zapewne ze względów finansowych. Czekają na następne trzęsienie.

 

 

Rozwiązania architektoniczne

Zdziwiła mnie ekwadorska konstrukcja domów – stropy są betonowe, szkielet również, wypełniony cegłą. „Dlaczego nie robią zwykłych domów z cegły?” zapytałem sam siebie. Bo żelbetowa konstrukcja ze specjalną podstawą, która zastępuje fundamenty, wkopaną w ziemię są w stanie przetrwać trzęsienie ziemi. Wszystko się chwieje, ale nie pęka. Ma to też swoje wady – mieszkałem w Guayaquil przy raczej ruchliwych ulicach. Elastyczna konstrukcja wibruje przy każdym autobusie. Przeżywałem małe trzęsienia ziemi i małe zawały serca co dziesięć minut, zwłaszcza w nocy.

 

Typowe ekwadorskie budynki. Z boku wyraźnie widać żelbetonowy szkielet.

 

Przed kilkoma dniami opuściłem Ekwador i dotarłem do Peru. Więcej moich wpisów znajdą Państwo na moim blogu Spod Kapeluszastronie na Facebooku.

Pomost między północą a południem – Panamá / La Puente entre el norte y el sur – Panamá

W dzisiejszej audycji República Latina porozmawiamy o pięknym środkowoamerykańskim kraju, jakim jest Panamá: jej walorach turystycznych, przyrodzie, ludziach, kuchni i ekonomii, a także o futbolu.

Położona w połowie drogi pomiędzy Ameryką Północną a Południową Panamá do niedawna kojarzyć się mogła jedynie z Kanałem Panamskim i ewentualnie aferą finansową, jaka miejsce w ubiegłym roku. Starsi słuchacze zapewne pamiętać będą także burzliwe rządy dyktatora Manuela Noriegi, zakończone krwawą amerykańską interwencją w 1989 roku.

Tymczasem kraj leżący na styku obydwu Ameryk ma naprawdę wiele do zaoferowania i to niemal pod każdym względem: turystycznym, przyrodniczym, kulturowym, społecznym i handlowym. To kraj pięknych plaż, selwy pełnej endemicznych gatunków zwierząt i roślin, wielu zabytków i urokliwych zakątków, znakomitej kuchni i wyśmienitego rumu, mieszanki etniczno – kulturowej: indiańskiej, europejskiej i afrykańskiej. To również kraj będący jednym z głównych centrów biznesowych całej Ameryki Łacińskiej.

jacy są jego mieszkańcy? Jaka jest ich filozofia życia? W czym się lubują, a czego nienawidzą? Jak spędzają wolny czas? Jaki jest ich stosunek do cudzoziemców? Co jest typową potrawą panameńską? A może istnieje kilka dań, którymi Panamá może się poszczycić ? Co Panameños sądzą o rozwoju masowej turystyki w swoim kraju? Jak dbają o ochronę przyrody? Pytań jest z pewnością wiele. Na wiele z nich spróbuje odpowiedzieć nasz dzisiejszy gość – Lariana Díaz z Ambasady Panamy. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość nie tylko przedstawi swoją ojczyznę, ale również zwróci uwagę na to, gdzie i o jakiej porze należy się wybrać, aby Panamá mogła ukazać cały swój urok. Porozmawiamy również o szansach reprezentacji Panamy w najbliższym mundialu…

Na rozważania o Panamie zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 4 grudnia, jak zwykle o 21H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!

¡República Latina – w poszukiwaniu nieodkrytych miejsc!

Versión en castellano: aunque Panamá forma una puente entre las ambas Américas, hasta poco tiempo atrás no era asociada por los Polacos con algo más que el Canál de Panamá, el escándalo financiero y los tiempo del gobierno de Manuel Noriega y la intervención de los EU.

Sin embargo Panamá es un país rico en los valores turísticos, históricos, naturales, culturales, sociales, económicos etc. Y ¿cómo son los Panameños? Qué les gusta y que odian en sus vidas? Que piensan de los extranjeros? Cómo están pasando su tiempo libre? Qué platos son su orgullo nacional? Qué piensan de los turistas? Cómo están protegiendo la naturaleza? Y qué piensan de las chances de la Marea Roja en el mundial de Rusia 2018? Sobre todos estos temas vamos a hablar con Lariana Díaz de la embajada de Panamá, quien va a mostrarnos todos los aspectos de su país y sus compatriotas.

Les invitamos para escucharnos el lunes, 4 de diciembre a las 21H00 CET/UTC+1 (16H00 EST/UTC-5).

Rowerowa pielgrzymka przez Europę w stulecie objawień fatimskich: Zaczęliśmy w Fatimie, a trasa wiodła m.in. przez Rosję

Doszliśmy do takiego wniosku, że to, co było złe, po prostu musi umrzeć, że w Rosji to, co było naganne, co było zakażone tą chorobą komunizmu – po prostu nie ma wyjścia, to jest pogrzeb, degeneracja.

Aleksander Wierzejski
Zbigniew Czajka

Powiedzmy o przygotowaniach do wyprawy.

Zaplanowanie takiej trasy naprawdę nie jest łatwe. Na dystansie od 200 do 1000 km w ciągu pięciu dni łatwo sobie poradzić, mamy doświadczenie, ale zaplanować, jaką drogą chcemy jechać dzień po dniu przez 2 miesiące, uwzględnić różnice wzniesień – bo były Pireneje, Alpy, były fiordy norweskie… Więc z trasą nam zeszło dosyć sporo.

Ale najważniejszym wyzwaniem były dla nas miejsca objawień Matki Bożej i miejsca kultu maryjnego, w których chcieliśmy być. Do tego musieliśmy dostosować terminarz – żeby znaleźć się tam w odpowiednim czasie. Na przykład w Berlinie chcieliśmy być w kościele w pierwszy piątek miesiąca i uczestniczyć w pierwszej sobocie miesiąca. To było nasze podstawowe wyzwanie. Z kolei, żeby uczcić pięć pierwszych sobót, zgodnie z tym, o co prosiła Matka Boża, założyliśmy sobie, że pierwsze trzy soboty odprawimy w Polsce, następna będzie w Belinie i ostatnia w Rosji. Dlatego te odcinki musiały mieć po 200 i ponad 200 km dziennie. (…)

Nasz plan składał się jakby z trzech wątków. Pierwszy to wyzwanie duchowe, czyli uczestnictwo we mszy świętej i obecność w miejscach kultu maryjnego. Drugim był wątek rowerowy – wszystko, co się wiązało z przejazdem, w tym odcinek głównie skandynawski, gdzie dotarliśmy na North Cape. To było takie nasze rowerowe marzenie. North Cape to jest mekka rowerzystów. Każdy marzy i śni o tym, żeby tam dotrzeć; my też takie sny mieliśmy i chcieliśmy je urzeczywistnić.

Był jeszcze trzeci, bardzo ważny element – tło historyczne. Bo wiadomo, że objawienia maryjne miały przełożenie na to, co się działo od początku I wojny światowej poprzez rewolucję październikową, okres II wojny światowej, aż do obalenia komunizmu. I w tę setną rocznicę chcieliśmy to wszystko zobaczyć, przypomnieć sobie, nawiedzić te miejsca. W tym wątku był cmentarz w Miednoje, obóz koncentracyjny w Dachau, był Katyń i jeszcze jedno miejsce, o którym – powiem szczerze – nie miałem pojęcia, a mianowicie Bykownia koło Kijowa. Cmentarz ofiar terroru komunistycznego z czasów przedwojennych i wojennych. (…)

Jakie było najciekawsze spotkanie?

Tych spotkań było wiele. Może powiem o duchowym spotkaniu w Sankt Petersburgu. Dotarliśmy tam w pierwszą sobotę lipca. Właśnie w lipcu Matka Boża prosiła o modlitwę za Rosję. Mieliśmy wizę od pierwszego lipca, byliśmy na granicy o północy. Do Sankt Petersburga dojechaliśmy do kościoła Katarzyny Aleksandryjskiej; na szczęście znaliśmy go, byliśmy tam rok wcześniej. Dotarliśmy tam o 8:45. Trwała msza, nie byliśmy pewni, czy to jest nasza msza dziękczynna, miałem nadzieję, że nie. Tuż po zakończeniu pobiegłem do zakrystii, do księdza, którego znałem z ubiegłego roku. Powiedziałem: proszę księdza, niech ksiądz mi tylko nie mówi, że to była ta msza dziękczynna! On stwierdził ze stoickim spokojem, że nie. Ta będzie o 12. No więc udało nam się zrealizować jeden z najważniejszych punktów.

Byliśmy w pełni usatysfakcjonowani, po mszy, że tak powiem, wyluzowani, a siostra zakonna przygotowywała nam nocleg. Podeszła jakaś pani i mówi: a może byście chcieli zatrzymać się u mnie, to taka ciekawa historia, chciałabym posłuchać… Była Rosjanką, ale mówiła dosyć dobrze po polsku. Trochę się wahaliśmy, ale siostra zakonna stwierdziła: nie wypada wam odmówić, powinniście pójść. Tak też było. Poszliśmy najpierw na miasto, pokazała nam Sankt Petersburg, zjedliśmy obiad. Jedziemy do niej domu. Akurat tak szczęśliwie się złożyło, że to było na obrzeżach Sankt Petersburga od strony Moskwy, a następny kierunek to była Moskwa; po drodze chcieliśmy jeszcze Carskie Sioło zobaczyć i Puszkin.

Fot. z archiwum Z. Czajki

Jak dojeżdżaliśmy do jej domu, ona stwierdziła, że idzie dzisiaj do pracy na noc i zostaniemy z jej mężem, ale rano wróci i pójdziemy sobie na 11 do kościoła właśnie w Puszkinie, tam jest katolicki kościół. Byliśmy zaskoczeni, bo wcześniej o tym nie było mowy.

Wychodzi gospodarz, czyli mąż Iriny, w stanie, że tak powiem, weekendowym. A my mieliśmy pomysł, żeby wziąć jakiś alkohol, bo jak tu rozmawiać w Rosji o czymkolwiek bez takiego atrybutu? Byłem tyle razy i nigdy się to nie udawało. Irina szybciutko przekazała nam klucz i już była na progu gotowa do wyjścia. Poczuliśmy się lekko zdezorientowani. Zapytaliśmy, czy można tutaj pić alkohol, bo chcielibyśmy porozmawiać i tak dalej. Na to ona powiedziała, że on w tym stanie jest już od 20 lat. Daliśmy więc spokój z tym pomysłem. On był trochę obruszony i zaskoczony całą tą sytuacją. Patrzyliśmy na siebie lekko skonsternowani, ale zainteresował się tym, co robimy, zaczęła się opowieść, coraz bardziej go wciągała, coraz więcej nas dopytywał, a my mu opowiadaliśmy. Stworzył się fajny klimat, o alkoholu nie było mowy.

Poszliśmy spać. Rano Janek z nim parzył herbatę. On ciągle był pod wrażeniem naszego wyczynu. Patrzył na to głównie w kategoriach sportowych. Jego żona wróciła z pracy, bardzo zaskoczona miłą atmosferą. Powyciągała z lodówki chyba wszystko, co tylko mieli, ugościła nas pięknie. Ponieważ klimat się zrobił taki fajny, zaproponowaliśmy, że może Jurij, czyli jej mąż, pojedzie z nami do kościoła. Ona parsknęła śmiechem i powiedziała, że on nigdy w kościele nie był i dobrze, że chociaż jej pozwala chodzić. Ale poprosiłem Janka, żeby z nim pogadał. Po 20 minutach patrzymy, a on idzie do łazienki, ubiera się i pojechaliśmy do tego kościółka wspólnie.

Przed kościołem spotkaliśmy proboszcza. Też oczywiście zafascynowany naszym pomysłem, od razu usadził nas w pierwszych ławkach. Rozpoczęła się msza święta. Po mszy oczywiście duże zainteresowanie. Zawsze tak było, jak się pojawiliśmy w jakimś miejscu i tylko rozpoczęliśmy naszą historię, to się robił tłum chętnych do zdjęć, do rozmowy. Tam też tak było, a ja sobie pomyślałem – no to pięknie, wykorzystamy to polsko-rosyjskie spotkanie, w dodatku z proboszczem Hiszpanem.

Po polsku mówił?

Mówił po rosyjsku, ale my sobie radziliśmy po rosyjsku dosyć dobrze. Odbiegając na chwilę od tego wątku; ciekawą historią było, że kiedy szukałem w Moskwie noclegów, to pisałem do Polskiej Misji Katolickiej. Miałem adres siostry zakonnej o imieniu Agnes; napisałem, dzwoniłem, ona nie odpowiadała. Potem, na dwa tygodnie przed tym Puszkinem, dodzwoniłem się z Finlandii do pewnego księdza, który stwierdził, że siostry Agnes nie ma, ale ona się tym zajmuje, a jak wróci, to na pewno nam tam coś przygotuje, tylko że on nawet nie jest w stanie powiedzieć kiedy ona wraca, ale żebyśmy byli spokojni, bo jeszcze jest dużo czasu.

No i wracając teraz do tego Puszkina i do kościółka, ksiądz proboszcz, zadowolony i ciekawy naszej historii, mówi: słuchajcie, dobrze trafiliście, bo mamy ikonę Matki Bożej Fatimskiej. To jest szczególny obraz, był pisany, kiedy żyła jeszcze siostra Łucja, powstawał w konsultacji z nią. Będzie cudowną rzeczą, jak się przy tym obrazie pomodlimy, a ja wam opowiem historię tego obrazu.

Zaproponowałem różaniec. Zrobiła się niesamowita atmosfera. W kapliczce przed tym obrazem wspólnie z Rosjanami odmawialiśmy różaniec w taki sposób, że my pierwszą część mówiliśmy po polsku, a oni odpowiadali po rosyjsku.

Ale jakby clou sprawy i głównym wątkiem, bardzo zaskakującym, było to, że właśnie Jurij został ze swoją żoną przed tym obrazem, uklęknął, przygotowując się do modlitwy, a ksiądz proboszcz, kończąc historię tego obrazu, stwierdził, że ta Matka Boska jest patronką ludzi uzależnionych od alkoholu.

Modlitwa była naprawdę przecudowna, ludzie byli pod dużym wrażeniem, my zresztą też. Na koniec podeszły trzy siostry zakonne, mówiły po polsku. Jedna z nich zapytała, czy mamy w Moskwie przygotowane miejsce na nocleg. Powiedziałem, że w zasadzie nie mamy, bo pisałem do takiej siostry Agnes, ale nie odpowiedziała. Na to ona wyciąga rękę i mówi: dzień dobry, to ja jestem siostra Agnes. Takie to było niesamowite; tak że miejsce mieliśmy już przygotowane.

 

Cały wywiad Aleksandra Wierzejskiego ze Zbigniewem Czajką pt. „Opatrzność była naszym najważniejszym drogowskazem” można przeczytać na s. 5 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl.

 


„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.

Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.

Wywiad Aleksandra Wierzejskiego ze Zbigniewem Czajką pt. „Opatrzność była naszym najważniejszym drogowskazem” na s. 5 listopadowego „Kuriera WNET” nr 41/2017, wnet.webbook.pl

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego