Przytłaczał mnie koszmar codziennych zmagań z głodem, temperaturą i zmęczeniem. Niechętnie o tym pisałem, ale trudno o tym zapomnieć. Nawet po wielu latach czasem jeszcze śni mi się pustynna przygoda.
Władysław Grodecki
W pracy największą trudność sprawiało odnalezienie punktu oznaczonego polską flagą, przypiętą do kilkumetrowej rurki. Znaleźć punkt na ogromnym obszarze, przejechać na inny punkt, zawrócić i niewiele przy tym błądzić, to była trudna sztuka. W terenie pustynnym, z niewielką ilością szczegółów, mieliśmy kłopoty z orientacją. By jej nie stracić, sypaliśmy kopczyki, ustawiali puszki po ropie, kamienie i sporządzali dokładne opisy. Utrudnieniem w tym zakresie były koryta pustynnych rzek i głębokie kaniony. Z biegiem czasu polubiłem pustynię i wystarczył mi zwykły szkic punktów triangulacyjnych, licznik samochodu, kompas i położenie słońca czy gwiazd na niebie. (…)
Z rana jazda była jeszcze całkiem miła, ale już o 9.00 temperatura przy gruncie osiągała ok. 50⁰C, a rozgrzane falujące warstwy powietrza były przyczyną tzw. „morza diabła”. Widoczność spadała do ok. 3 km.
Wewnątrz samochodu musiało się zmieścić 5 osób i ciężkie, kanciaste graniczniki. Ich transport po nierównym, kamienistym podłożu powodował niszczenie samochodu i nieszczelności, przez które do wnętrza dostawał się pustynny pył. Ten mieszał się z cementem! Jedyną osłoną głowy przed nim była kufija. Po kilku godzinach takiej jazdy podobni byliśmy do młynarzy.
Gdy udało się szczęśliwie dotrzeć do celu, trzeba było wykopać kilka dołków po ok. 1,5 m głębokości, często w kamienistym podłożu, i dokonać stabilizacji. Zmęczeni pracą, potwornym upałem, głodni, spragnieni, trochę otępiali, nie mogliśmy zapomnieć, że czeka nas daleka droga, a zmierzch zapada tu bardzo szybko i można pobłądzić. Na szczęście iluminacje karbalskich sanktuariów Hussajna i Hassana, widoczne wieczorem z odległości ok. 60 km, wskazywały kierunek powrotu! (…)
Do „Abbasa” i „Hussajna” prowadzą szerokie ulice. Wstęp do tych meczetów dozwolony jest jedynie dla wyznawców proroka. To przecież jedne z najważniejszych sanktuariów islamu, a wejście innowiercy do ich wnętrza to straszliwa profanacja świątyni! W czasie wieloletnich peregrynacji po Bliskim Wschodzie trzy razy udała mi się ta sztuka. Po raz pierwszy w 1992 r., gdy wśliznąłem się do wnętrza meczetu Fatimy w irańskim świętym mieście Quum. W Karbali wszedłem jedynie na dziedziniec meczetu Abbasa, i to przy dużej dozie szczęścia.
Widocznie wyglądałem dość wiarygodnie i wzbudziłem zaufanie u jednego z dostojników muzułmańskich. Po krótkiej naradzie z jednym z ulemów podszedł do mnie, zapisał moje nazwisko i zadał pytanie: muhandys, Bolanda, katolik? Gdy odpowiedziałem twierdząco, ten skinął ręką i mruknął: zien. Chwilę później byłem już na dziedzińcu i co najważniejsze, mogłem robić zdjęcia. Ba, pilnował, by mi nikt w fotografowaniu kobiet siedzących w abajach przed wejściem nie przeszkadzał! Gdy uznał, że już wystarczy, wyprowadził mnie na taras kompleksu budowli otaczających meczet. Stąd doprawdy jest imponujący widok: barwna dekoracja minaretów, ogromna złota kopuła, zatłoczone ulice pełne mężczyzn w galabijach i zakwefionych kobiet to obraz, który nigdy nie da się wymazać z pamięci!
Życie toczy się tu na ulicy, rzemieślnicy wykonują swą pracę: farbują wełnę i jedwab, garbują skóry, obok sklepy z odzieżą, naczyniami z miedzi, kramy z owocami itd. W innym miejscu jest sklep papierniczy i piekarnie. Granice ulic są niewyraźne, towar wykłada się wprost na ulicy. Kupcy utrudniają przejście, wszędzie krzyki, kłótnie, głośne dobijanie targów. Domy stłoczone w zwartych grupach, stawiane jedne na drugich, splecione ze sobą! Ulice są tu kręte, liczne rozgałęzienia, ślepe zaułki, brak tablic i numeracji domów, prawdziwie zwarty i nieprzenikniony labirynt, a jednak…
Jak mówią Arabowie: „Nie ma nic lepszego niż zanurzyć się w obszar miasta muzułmańskiego, by pod pozorami zagmatwania i dziwaczności odkryć jego rygorystyczną logikę, głęboką wewnętrzną spójność”. W środku rozległa strefa centralna, wytyczona i zamknięte jako miejsce święte, w którym znajdował się ośrodek władzy religijnej i politycznej – pałac i meczet. Dalej niezabudowana przestrzeń dookoła sanktuarium oraz suk i domy przeznaczone dla kupców, rzemieślników i członków poszczególnych plemion. W Karbali to wszystko otoczone jest pierścieniem lepianek biedoty i gajami palmowymi.
W przeciwieństwie do wrzawy i zgiełku arterii handlowych, tradycyjne domy pozostają wyizolowane i zwrócone ku sobie. Odkrywcy słynnej Alhambry w Granadzie w XIX wieku byli bardzo rozczarowani surowym wyglądem murów zewnętrznych, jednak gdy je przekroczyli, byli oczarowani bogactwem i niezwykłym pięknem!
W architekturze islamu te zamknięte gładkimi ścianami domy i pałace z centralnymi dziedzińcami, którym za sufit służy często skrawek nieba, pilnie strzegą intymności i stanowią osobistą rekompensatę za troski i trudy życia codziennego. To tlen pozwalający tym ludziom żyć i oddychać! Jak namiot w ogrodzie szejka, tak patia z fontannami, kwiatami i haremami są świadectwem tęsknoty tych ludzi za ziemią, którą opuścili, za pustynią!
Podobnie jak w średniowiecznej Europie i tu rozwój miasta wymykał się spod kontroli władz. Garstka mężczyzn broniąca wejścia w wąską uliczkę mogła powstrzymać całą armię, a ulice bez nazw i domy bez numerów zapewniają mieszkańcom anonimowość, niezależność i bezpieczeństwo.
Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni (II)” znajduje się na s. 4 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi oraz dodatek specjalny z okazji 9 rocznicy powstania Radia WNET, czyli 44 strony dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni (II)” na s. 4 czerwcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 48/2018, wnet.webbook.pl
Życie sprowadza się tu do prostej reguły: by przetrwać, wystarczy to, co da się umieścić na grzbiecie osła czy wielbłąda, trochę wody, jedzenia i namiot – dom koczownika. Najważniejsza jest woda!
Wodo, nie masz ani smaku, ani koloru, ani zapachu, Nie można ciebie opisać, Pije się ciebie, nie znając ciebie, Jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem.
Na początku mojego oczarowania światem była niepowtarzalna przygoda – półtoraroczny pobyt na pustyni. Doświadczenie tam zdobyte umożliwiło mi podjęcie największego wyzwania jakim były cztery samotne wyprawy dookoła świata!
Do przeżycia w warunkach ekstremalnych potrzebne jest odpowiednie nastawienie psychiczne – przeżycia za wszelką cenę – oraz pewne umiejętności, z których najważniejszą jest zdobycie wody. Jest ona szczególnie przydatna na pustyni.
Klasyk światowej literatury, francuski pisarz Antoine de Saint-Exupéry, autor pomnikowych dzieł „Mały Książę” i „Ziemia planeta ludzi” był zafascynowany pustynią; krajobrazem, który jak żaden inny wywiera ogromne wrażenie na ludzką psychikę! Surowy, pozornie ubogi, niezwykle prosty i potężny! Życie sprowadzone zostało tu do bardzo prostej reguły: „tu, by przetrwać, wystarczy jedynie to, co da się umieścić na grzbiecie osła czy wielbłąda, trochę wody, jedzenia i namiot – dom koczownika”. Najważniejsza jest woda!
Bez wody w temperaturze 48⁰C można przejść ok. 10 km i przeżyć nie więcej niż dwie doby… ale pod warunkiem, że przebywa się w cieniu. Jednak temperaturę mierzy się na wysokości 2 m, a w dzień przy gruncie jest ona znacznie wyższa. Od rozgrzanych kamieni można poparzyć ciało, a przebywanie 30 minut na słońcu bez żadnego okrycia i płynu może doprowadzić do odwodnienia organizmu, nieodwracalnych zmian w mózgu i śmierci. Nic więc dziwnego, że pierwsze pytanie jakie zadaje się przybyszowi z zagranicy, brzmi: „Czy w Twoim kraju jest woda”?
Marzenia inżyniera w PRL-u
Dokładnie pół wieku temu, w 1968 r. skończyłem studia na Politechnice. Warszawskiej. Wędrówki, te bliskie i te trochę dalsze, bardzo mnie pociągały. Byłem członkiem Komisji Turystyki Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich. Organizowałem i uczestniczyłem w wielu rajdach i złazach studenckich, a z ciekawszych imprez wymienię dwutygodniową wycieczką do Rumunii i 15-dniowy obóz wypoczynkowy w Tatrach (nagroda za zdobycie drugiego miejsca w konkursie referatów kół naukowych PW). Były to czasy, kiedy Władysław Gomułka był I Sekretarzem PZPR, a wizy do RFN, Francji czy USA otrzymywali (poza nielicznymi wyjątkami) tylko politycy i sportowcy. To wszystko zaczęło się zmieniać, gdy w 1970 r. do władzy doszedł Edward Gierek. Ten pan był kiedyś na Zachodzie Europy, widział, jak tam żyją ludzie i zapewne doszedł do wniosku, że i w Polsce można coś zmienić.
50 lat temu pracowałem w Krakowie w jednej z filii Przedsiębiorstwa Geodezyjnego przy ul. Szewskiej 9 (obok, pod „7”, w maju 1981 r. znaleziono ciało zamordowanego działacza opozycji Stanisława Pyjasa. Była tam wówczas cukiernia „Kropka”, gdzie chodziliśmy na pączki.). Pewnego wiosennego poranka przybył do pracy szef z niecodzienną wiadomością: „Polska wygrała konkurs na wykonanie pomiarów podstawowych na obszarze całego Iraku!”. Było to chyba pierwsze tego typu przedsięwzięcie polskiej geodezji i kartografii, a wyjazd na kontrakt do Mezopotamii stanowił wówczas spełnienie marzeń tysięcy młodych inżynierów.
Zafascynowany kulturą i historią starożytnego Wschodu – Sumeru, Babilonii, Asyrii – nawet nie śniłem o takiej przygodzie, choć już wcześniej odwiedziłem Egipt i Indie. Irak miał być kolejnym wielkim wyzwaniem, może największą przygodą życia. Gdy kilka tygodni później z Warszawy przyszła do dyrekcji przedsiębiorstwa prośba o wytypowanie czterech kandydatów ze znajomością angielskiego na wyjazd i znalazłem się na tej liście, nie mogłem uwierzyć swemu szczęściu.
Dodam, że w przedsiębiorstwie nie przepracowałem w swej specjalności ani jednego dnia (miałem założyć komórkę reprodukcji kartograficznej), więc byłem trochę sfrustrowany i tym bardziej zmotywowany, by za wszelką cenę jechać za granicę.
Wytypowanie mnie przez dyrektora firmy na kontrakt nie było równoznaczne ze zgodą na wyjazd, niestety. Trudno byłoby zliczyć wszystkie przeszkody, które musiałem pokonać, nim 8 lutego 1975 r. wsiadłem do samolotu PLL Lot udającego się do Bagdadu. Najpierw dyrektor przedsiębiorstwa, a później dyrektor zjednoczenia powiedzieli mi: „ja nie byłem w Iraku, pan też nie musi tam jechać!”. Byłem jedyną osobą w gronie kilkudziesięciu pracowników, który, by wyjechać na kontrakt, musiał zmienić pracodawcę. Dodam, że w rezultacie nikt z pozostałej trójki do Iraku nie wjechał. Zabrakło im, w odróżnieniu ode mnie, determinacji w staraniu o wyjazd. A czego brakowało mnie? Chyba odpowiednich „papierów” (przynależność partyjna). Warto jednak dodać, że poza pracownikami z odpowiednimi legitymacjami potrzebni byli ludzie „do pracy”.
W mojej wdzięcznej pamięci pozostanie na zawsze p. Adam Koncewicz, Dyrektor OPGK w Krakowie, który, przyjmując mnie do swej firmy i udzielając urlopu bezpłatnego na wyjazd do Iraku, umożliwił mi przeżycie tej wspaniałej pustynnej przygody, która była początkiem „wielkiego odkrywania świata”.
Początek wielkiej przygody
Przed wyjazdem bardzo dużo czytałem o tym niezwykłym kraju i jego fascynującej przeszłości. Jednak do tej pionierskiej pracy, jaką było wykonanie sieci triangulacyjnej na terenie całego Iraku, i to w warunkach tak odmiennych niż w Polsce, nikt nie był przygotowany. Świadczy o tym choćby fakt, że jeden z kolegów nawet zabrał ze sobą wędkę, by łowić ryby w rzekach okresowych na pustyni! To miała być prawdziwa „szkoła życia”, na którą czekałem z niepokojem i nadzieją. Wreszcie po długim oczekiwaniu i chwilach niepewności, po zaledwie 6 tygodniach pracy w nowej firmie, w piątek 7 lutego telegram z Warszawy miał potwierdzić, że rozpoczyna się wielka przygoda. Tego dnia po południu otrzymałem wiadomość, że następnego dnia o godz. 8.00 mam stawić się w biurze PPG-K w Warszawie. Natychmiast zacząłem się pakować, żegnać z najbliższymi i kilka godzin później byłem już na dworcu kolejowym. Następnego dnia po podpisaniu umowy na dwuletnią pracę na kontrakcie i odebraniu biletu lotniczego w towarzystwie czterech kolegów odleciałem z Okęcia do Bagdadu. W okolicach tego miasta, w pobliżu Babilonu i świętego miasta islamu – Najafu spędziłem dwa miesiące.
Tu wraz z kolegami „uczyliśmy” się nie tylko pustyni, ale także organizacji pracy, współpracy, koleżeństwa, tolerancji i sztuki przetrwania. Często pracowaliśmy 7 dni w tygodniu, bez wystarczającej ilości wody, bez odpowiedniego posiłku. Każdego dnia były dalekie wyjazdy w nieznany, nieprzyjazny dla nas teren. Początek był szczególnie uciążliwy: ciężka, codzienna praca umysłowa i fizyczna przerażała nawet towarzyszących nam robotników irackich! Patrzący na to Arabowie przecierali oczy ze zdumienia i zadawali pytania: „Czy tak pracuje się w socjalizmie?, Czy przyjechaliście tu za karę?” Nic dziwnego, przecież pustynia to „więzienie bez krat”! By przetrwać ten horror, trzeba było lepiej poznać pustynię, jej zagrożenia i uroki, trzeba było się z nią „zaprzyjaźnić”! W dzienniku podróży w lutym 1975 r. napisałem: „Iść wśród burz i zrzucających z nóg wichrów przez pustynię, wspinać się do góry i schodzić w dół, walczyć ze strachem, zmęczeniem, głodem, pragnieniem, dzikimi zwierzętami i przestrzenią. Żywić się pyłem, powietrzem i słońcem, sypiać ze swym wychudłym stadem, w zapierającym dech upale oraz obezwładniającym zimnie. Czuć się niewolnikiem potężnych sił przyrody, ale także panem niezmierzonych przestrzeni!”
Człowiek cywilizowany z lekceważeniem patrzy na mieszkańców pustyni. Są oni często brudni, obdarci, żądni rabunku, pozbawieni dobrych manier, nie potrafią czytać ani pisać, a jednak… Po bliższym poznaniu wyczuwa się w tych na pozór prymitywnych ludziach jakąś wielkość oraz niepospolite cechy: odwagę, gościnność, brak szacunku dla przemijających wartości tego świata! Lekceważą nawet śmierć! To królestwo słońca, piasku i kamieni tak ich ukształtowało.
Przebywanie z nimi było wspaniałą lekcją skromności i pokory. Między Mekką, Bagdadem, Ur, Babilonem, a Jerychem, Damaszkiem i Ammanem oraz Zatoką Perską rozwinęła się moja fascynacja pustynią!
Pustynia: posuwam się do przodu, ale ciągle bezskutecznie oczekuję, aż skończy się ten zaczarowany krąg, w którym się znajduję. Zewsząd czuć grozę, coś złowieszczego kryje się w tym terenie. Mimo, że zmieniają się cienie i natężenie światła, stale jestem w środku jakiegoś gigantycznego pola, którego horyzont zdaje się nieustannie uciekać. Piasek i drobne kamyki jakby zostały rozsypane aż do granic świata. Rzadka kolczasta roślinność nie zmienia tego okropnego odczucia, a brak innych form życia przytłacza jak koszmar. Obawa, by nie wyczerpały się zapasy wody, paraliżuje zmysły, a zerwany kontakt ze światem ludzi sprawia, że wstrząs, jakiego się tu doznaje, jest silniejszy niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.
Człowiek na pustyni
Problem wody do picia występuje wszędzie na ziemi, nawet na biegunie i na morzu. Przemierzyłem kilkakrotnie cały świat, oczywiście wszędzie największym problemem był brak wody pitnej. Najdotkliwiej odczuwałem jej brak w Delhi w styczniu 1993 r.
Tam, gdzie jest choć trochę wody, tam są rośliny, a jeżeli są rośliny, to są i zwierzęta, a gdzie spotyka się osły i wielbłądy, tam są również i ludzie. Jeśli są warunki do życia dla wielbłąda, może żyć i człowiek, głosi arabskie porzekadło. Człowiek pojawił się na pustyni, gdy oswojono wielbłąda i wynaleziono skórzany bukłak.
Pustynia arabska zajmuje obszar blisko 1 600 000 km2 i wszędzie jest łatwiej o ropę naftową niż o wodę. Choć jest pustkowiem niemal całkowicie pozbawionym roślinności i na pozór bezwodnym, to jednak jest okres, kiedy wody wydaje się być pod dostatkiem; ba! w okresie wiosennym deszcze są dość częste i niezwykle obfite.
Pozbawiony lasów i wszelkiej innej roślinności teren nie jest w stanie zatrzymać dużej ilości wody, która bez przeszkód spływa w dół, wypełniając obniżenia terenowe i dna vadi. W tym czasie ludzie powinni opuszczać takie miejsca, by nie zostać porwanym przez gwałtowny nurt rzeki okresowej. Podobno na pustyni więcej ludzi utonęło niż zginęło z pragnienia.
Wyschnięte w lecie koryta rzek w czasie wiosennych opadów zapełniają się. Tam, gdzie pada, tam rzeka bierze swój początek, a płynąc na obszary niżej położone, część wyparowuje, część zaś przesiąka przez piaski i rumosz, wypełniając znajdujące się pod powierzchnią komory lub daje początek rzekom podziemnym. Płyną one nierzadko dziesiątki, a nawet setki kilometrów, tworząc głęboko pod ziemią zbiorniki artezyjskie.
W miejscu, gdzie jest woda, są studnie, pracują pompy; tam krzyżują się szlaki karawanowe i powstają osady. Gdy źródła wysychają, ludzie pozostawiają swe lepianki, składają namioty i przenoszą się w inne miejsce.
Przewodniki z zakresu sztuki przetrwania zalecają, by szukać wody tam, gdzie rosną palmy i w dnie rzek okresowych. Beduini wiedzą, gdzie powinna być woda i potrafią jej szukać.
Woda na pustyni
Gdy ruszaliśmy na pustynię, można było zapomnieć o jedzeniu, odpowiednim obuwiu czy odzieży, ale nie o wodzie. Zabieraliśmy duże kanistry i mniejsze pojemniki. By woda była chłodna, owijaliśmy je mokrymi szmatami i wystawialiśmy za okno poruszającego się samochodu. Gdy zaczęło jej brakować, ogarniał nas stopniowo niepokój, strach, przerażenie…
Gdy kiedyś przebywałem na vadi w okolicy Safavije, zauważyłem kilku mężczyzn przycupniętych na dnie wyschniętej rzeki. Jeden z nich trzymał w ręce kamień i stukał nim w kamienne podłoże, nasłuchując echa dochodzącego z wnętrza ziemi. Gdy uznał, że w danym miejscu jest woda, rozpoczęli kopanie. Po osiągnięciu warstwy kamieni rozpoczęto „kłucie” długimi, stalowymi prętami. Gdy pręt wchodził coraz łatwiej i był mokry na końcu, był to znak, że cel został osiągnięty. Uradowani Beduini zaczęli tańczyć ze szczęścia i nie pozwolili nam się oddalić, nim nie wypiliśmy z nimi herbaty i zjedli hubusa!
Gdy znowu przejeżdżałem tędy kilka dni później, stało już w tym miejscu kilka dużych namiotów, ale tylko przez pewien czas… Bowiem życie na pustyni to ciągła wędrówka w poszukiwaniu wody i paszy. Gdy jej zaczyna brakować, ludzie kierują się w stronę rzek. Od kilku tysięcy lat na początku lata koczownicy opuszczali pustynię i wędrowali w stronę Międzyrzecza, gdzie były lepsze warunki do przetrwania. Tam czasem zatrudniali się u fellachów na roli do prac sezonowych, by wrócić na pustynię z chwilą nastania pory deszczowej. Czasem jednak wybierali wygodniejsze, bezpieczniejsze i bardziej dostatnie życie osiadłe między Tygrysem a Eufratem. Nic dziwnego, że tereny Mezopotamii – El Dżazira – nazywano grobem koczowników. Jeszcze do niedawna można było oglądać takie migracje.
Wędrując przez pustynię, spotykałem wydrążone w skale studnie o głębokości 30–40 m, a także studnie artezyjskie i najbardziej pospolite – pompy napędzane silnikami spalinowymi. Tam, gdzie się znajdują pompy, krzyżują się szlaki karawanowe i spotykają się koczownicy. Tam też załatwia się różne sprawy.
Lekcja przystosowania
Sam początek nie wróżył nic dobrego. O godz. 2.00 w nocy samolot PLL Lot z półtoragodzinnym opóźnieniem wylądował na bagdadzkim lotnisku, gdzie czekali na nas dwaj dyrektorzy w swych służbowych toyotach. Po odprawie paszportowej, potwornie zmęczony po trzech nieprzespanych nocach, znalazłem się w samochodzie dyrektora. Nie miałem sił ani ochoty, by obserwować, jak wygląda jedna z największych metropolii Azji. Ok. 3.30 znaleźliśmy się w wynajętej przez „Polservice” willi. Rozbierając się i myjąc, zbudziliśmy dwóch zaskoczonych naszym przyjazdem kolegów. Ich opowieści o pracy trochę ostudziły nasz entuzjazm, ale udało się zasnąć.
Po dwóch godzinach zbudził nas donośny głos dyrektora. Mimo nalegań kolegów, że nie jesteśmy potrzebni na pustyni, bo po prostu nie ma dla nas roboty, decyzja dyrektora była nieodwołalna. Był niedzielny poranek. Bez śniadania, potwornie zmęczonych wywieziono nas na pustynię, gdzie… spaliśmy w samochodzie. Wróciliśmy na nocleg ok. 19.00! Podobnie było przez dwa następne dwa dni. Nie mieliśmy chwili czasu, by pobrać zaliczkę, zrobić jakieś zakupy, zobaczyć, jak wygląda Bagdad. Na środę zaplanowano wyjazd do Karbali, która była naszą bazą kontraktową. Tam rozpoczęto pomiary dwa miesiące wcześniej. Poprosiliśmy, by wyjazd nastąpił po południu. Wstępnie ustalono go na godzinę 13.00. Niestety, gdy zjawiliśmy się w biurze o godz. 8.00, znaleziono dla nas drobną pracę, później załatwiliśmy formalności z paszportem i książeczką zdrowia, a o 11.00 dyrektor zadecydował – wyjeżdżacie natychmiast. W Karbali nikt nie wiedział o naszym przyjeździe. W wynajętej willi nie było dla nas miejsc. Udaliśmy się do magazynu po łóżka i z trudem udało się je wcisnąć między inne łóżka. Gdy wieczorem z pracy na pustyni przybyli zmęczeni koledzy, mieli kłopoty, by dojść do swych łóżek. Było to dla wszystkich przykre zaskoczenie, ale był to dopiero początek!
Pierwsze dni pobytu było to codzienne ustalanie „optymalnych” zadań, polegających na tym, że jeden zespół pracował przy montażu i demontażu wież, a inni jeździli samochodami po pustyni i „szukali pracy”. Doświadczenia wyniesione w trakcie podobnych pomiarów w Polsce były tu zupełnie nieprzydatne, z czym nie bardzo chcieli pogodzić się pracownicy z PPGK. Tu najważniejszą rzeczą nie była wiedza fachowa i doświadczenie wyniesione z kraju, ale orientacja w terenie, odwaga, dobre zdrowie, umiejętność odpoczynku, unikanie nadmiernego wysiłku, unikanie alkoholu, koleżeńskość, właściwe podejście do pracy, traktowanie pobytu na pustyni jako wielkiej przygody, umiejętność zwalczania lęku przed pustynią i samotnością, wrodzony optymizm i trochę szczęścia.
Codzienne zadanie to wyjazd z bazy na pustyni, odwiedzenie kilka punktów triangulacyjnych odległych o około 100 km, dokonanie pomiaru kilku boków i powrót do bazy. Osobom bardziej zaawansowanym wiekowo adaptacja do tych nieludzkich warunków przychodziła bardzo trudno. Udający się do tropików po osiągnięciu ok. 35–40 lat powinni długo się zastanowić nad tą decyzją!
Krótko pracowaliśmy w komplecie w okolicach Karbali, bo pracy nie było tu zbyt wiele, więc wymyślono, że wystarczy jeden zespół, by dokończyć pomiarów między Karbalą a Nadżafem, a inni powinni jechać w głąb pustyni. Wybrano Nukhaib, wioskę leżącej w samym środku pustyni irackiej! Miałem trochę szczęścia (?), bo decyzją dyrekcji w Bagdadzie pozostałem w Karbali. Wspólnie z dwoma kolegami, Michałem i Piotrkiem (pomiarowym) mieliśmy dokończyć rozpoczęte prace. Od samego początku „naczalstwo” dokonało nieformalnego podziału na tych, co „chcą coś zrobić” i tych, co „chcą przetrwać”. Mnie, jak wszystkich moich rówieśników, zaliczono do tej drugiej grupy. Ale nie miało to dla mnie większego znaczenia. Jeśli dłuższy czas przebywa się w warunkach nienormalnych, to po pewnym czasie staje się to zupełnie normalne!
C.d.n.
Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni. Woda” znajduje się na s. 4 majowego „Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Doświadczenie pustyni. Woda” na s. 4 majowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 47/2018, wnet.webbook.pl
Miasta nowozelandzkie umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie!
Władysław Grodecki
Nowa Zelandia leży ok. 1 600 km. na południowy wschód od Australii. Obejmuje dwie większe i kilka mniejszych wysp. To jedno z najbardziej niespokojnych miejsc na kuli ziemskiej. Tutaj gejzery, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów czy osunięcia ziemi nie należą do rzadkości. Krajobraz jest tak zróżnicowany, tak niepowtarzalny, jak żaden inny na świecie.
Jeszcze pod koniec XX w. USA, Kanada, RPA, Australia i Nowa Zelandia uchodziły za jedyne miejsca na naszej planecie, gdzie można było żyć spokojnie i dostatnio. Gdy przejeżdża się przez Nową Zelandię, nie widać upraw rolniczych ani zakładów przemysłowych, a jedynie lasy, łąki i pastwiska. Poraża piękno jezior, gór i dolin. Częste deszcze i silne wiatry sprawiają, że ten kraj wydaje się sterylnie czysty! (…)
Jacy są tam Polacy? Są to ludzie szalenie oszczędni. Ich mieszkania przeważnie nie miały centralnego ogrzewania, z reguły tylko jeden pokój był ogrzewany gazem. Skromnie jedli, rzadko się odwiedzali, wychowani w środowisku anglosaskim zatracili staropolską gościnność. „Dobry gość to taki, który rzadko przychodzi i szybko wychodzi!”. Czarek – znajomy, którego poznałem u pana Józefa, opowiadał mi, jak przyjmowała go najbogatsza Polka w Wellingtonie, właścicielka kilku domów: podała małą kromeczkę chleba z margaryną i pomidora. Przekroiła pomidor na połowę. – Tę zjesz dziś, a drugą jutro – powiedziała!
Polacy w NZ to ludzie, którzy chcą być samotni. Może to ogromne oddalenie od Ojczyzny, może doświadczenia z czasów dzieciństwa, może przebywanie wśród ludzi o innej kulturze i mentalności sprawiło, że najlepszym towarzystwem dla nich są oni sami. (…)
Krajobraz górski w Nowej Zelandii | Fot. Curriculum_Photografia (CC0, Pixabay.com)
W tym kraju prawie nie ma eukaliptusów, a flora jest tu znacznie bogatsza i bardziej różnorodna niż w Australii. Nie ma misiów koala, zabitych kangurów na drogach, strusi, a istną plagą są żywiące się roślinnością kotowate oposy. (…) Z bliska mogłem oglądać otwory, z których unosiła się para wodna, i „gotujące” się błota, jakby przeniesione z mickiewiczowskiego matecznika. Sprawcą i głównym kreatorem pięknych i okropnych obiektów, które się tu znajdują, jest wulkan Tarawera, który jak kat dominuje nad tym rajskim krajobrazem. Pod jego popiołem 10 czerwca 1886 r. została pogrzebana Wairoa i kilka innych niewielkich wiosek maoryskich oraz zniszczone zostały słynne Różowe Tarasy.
W innym miejscu rozstąpiła się ziemia, powiększając jezioro Tarawera, i powstała Dolina Waimangu z licznymi źródłami termalnymi i nowym ekosystemem pełnym syczących, kolorowych źródełek, barwnych jeziorek, tarasów, „dymiących” ścian i z gorącym strumykiem. Występujące tu źródła termalne są podobno najbogatsze na świecie.
W pierwszym dniu pobytu w Rotorua oglądaliśmy Wairoa – „Pogrzebaną wioskę”. Leży ona między jeziorami Tarawera, Niebieskim i Zielonym. Przed wielką erupcją Tarawery w 1886 r. ta wieś znajdowała się w dolinie Wairoa. Dookoła na łagodnych stokach były sady i ogrody. Uprawiano tu pszenicę, mieloną w młynach napędzanych energią strumyka płynącego z jeziora Zielonego. W Wairoa mieszkali Maorysi i Europejczycy, którzy zajmowali się również turystyką. Wairoa z biegiem czasu stało się głównym ośrodkiem turystycznym NZ i punktem startowym wypraw kajakowych poprzez jeziora Tarawera i Rotomaha do sławnych Różowych i Białych Tarasów. Co roku przybywały tu tysiące turystów, by oglądać jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Erupcja wulkanu poprzedzona trzęsieniem ziemi była jednym z najbardziej tragicznych epizodów w historii NZ i całkowicie zmieniła oblicze tej spokojnej osady. (…)
Minęliśmy „szkołę tkania”, łodzie maoryskie, szkołę, galerię rzeźby i dotarliśmy do niewielkiego budynku: „Kiwi House”. Tu pod szkłem w absolutnej ciszy można oglądać ptaki-symbole kraju. A dalej jest rozległy teren z dużą liczbą otworów w skorupie ziemskiej, skąd nieustannie wydobywa się gorąca para o słabym zapachu siarkowodoru. W niej tonie cała dolina i gorący strumień. Z drugiej jego strony jest kilka niezbyt imponujących gejzerów. W jednym z nich erupcja następowała co kilka minut, zaś w międzyczasie słychać było gotującą się wodę w gejzerze Pahutu.
Z drewnianych kładek i okazałych platform oglądaliśmy gorące źródła, syczące fumarole, barwne kratery, sadzawki z gorącym błotem i bujną, soczystą roślinność. Wystarczy wykopać tu otwór w ziemi i jak ze studni można czerpać gorącą wodę do gotowania lub ogrzewania mieszkań. Jednak ustawowo jest to zabronione, gdyż niekontrolowana jej eksploatacja spowodowała osłabienie, a nawet zanik kilku gejzerów.
Wielkim przeżyciem był przejazd przez dziewicze lasy NZ, nowozelandzką pustynię i z Ohakune do Wajouru: kaniony, zapadliska tektoniczne, mosty nad przepaścią, ogromne drzewa, nieznana w Europie roślinność, zagrody farmerskie, niewielkie osady i Rangitikel River w głębokiej dolinie… Gdy niespodziewanie poprawiła się pogoda, zza chmur wyłonił się potężny stożek Ruapehu. (…)
NZ jest krajem właścicieli domków. Domki są symbolem bogactwa. Miasta stanowiące zlepek kilku miejscowości właściwie nie mają typowych dla Europy bloków. Nie ma tu solidnego budownictwa, normalnego ogrzewania, szczelnych okien. Często właściciele nieruchomości przerabiają garaże na mieszkania, które wynajmują studentom przyjeżdżającym na wakacje. Drogie są szpitale i lekarstwa. Trudno tu o pracę, są problemy z wizami dla małżonków i dzieci. O pracę najłatwiej tam informatykom, kierowcom i budowlańcom. Inny jest tu system edukacji: mniej teorii, uczniowie zachęcani są do wysiłku i przedsiębiorczości i za to są nagradzani. W szkołach uczą świętować sukces, rozbudzają ciekawość świata, rozwijają zainteresowania.
Jednak co innego standard życia, a co innego jego jakość. Miasta nowozelandzkie często umieszczane są na czołowych pozycjach najlepszych do zamieszkania miejsc świata. Dlaczego? Tu, na KOŃCU ŚWIATA, żyje się spokojnie, bez stresu, zabiegania, cicho, bezpiecznie, na luzie! W NZ ludzie cieszą się życiem, czas spędzają głównie poza domem, na świeżym powietrzu, uprawiając różne sporty: krykiet, rugby, pływanie, nurkowanie. Chodzą w góry, jeżdżą na rowerze. Rozrywek kulturalnych, festiwali, wystaw, koncertów jest mniej.
Reasumując: to nie jest kraj do życia dla typowego Polaka. Poza „świętym spokojem” Nowa Zelandia ma niewiele do zaoferowania z tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie.
Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „W Nowej Zelandii” znajduje się na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „W Nowej Zelandii” na s. 4 kwietniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl
Przyjechał do Ekwadoru z diecezji przemyskiej trzydzieści lat temu, z dwoma innymi księżmi, w odpowiedzi na wysłane do Polski przez kardynała z Guayaquil zaproszenie. Wszyscy do dziś są w Ekwadorze.
Piotr Mateusz Bobołowicz
– Buenos Dias. Estoy buscando padre Estanislao – powiedziałem do pierwszej osoby, którą spotkałem po przekroczeniu progu Casa Hogar Betania – domu starców w Zamorze. Pielęgniarz wskazał mi biały plastikowy stół stojący po przeciwległej stronie zadaszonego dziedzińca. Z plikiem papierów w ręku siedział za nim opalony mężczyzna w granatowej koszuli i palił papierosa. Podszedłem z wahaniem.
– Padre Estanislao? – zapytałem, wciąż po hiszpańsku.
– No – rzucił krótko, nie odrywając wzroku od papierów. Już miałem formułować pytanie, gdzie go w takim razie znajdę, gdy podniósł wzrok i się roześmiał. – Si.
Przywitałem się po polsku. Ksiądz Stanisław odpowiedział po hiszpańsku, po chwili wahania dodał jednak „Szczęść Boże”. (…)
Siedzieliśmy przy białym ogrodowym stole i piliśmy kawę w oczekiwaniu na obiad. Próbowałem zadawać pytania, ale co chwila ktoś przychodził zamienić z księdzem Stanisławem kilka słów albo przynieść dokumenty do podpisania. Wyczułem, że ciężko będzie od księdza wyciągnąć wszystkie informacje naraz, więc w krótkich przerwach, gdy akurat nie rozmawiał z kimś innym, pomiędzy pytaniami, które mogłyby być tylko wynikiem ciekawości, pytałem o liczby i fakty. (…)
Do księdza Stanisława trafiłem w sumie przypadkiem. Od Polaków mieszkających w Vilcabambie dowiedziałem się, że w miasteczku El Pangui służy dwóch polskich misjonarzy. Ktoś inny powiedział mi, że podobno jakiś polski ksiądz jest też w Zamorze. Zapytałem o to właścicielkę hotelu, nomen omen, Betania, w którym się zatrzymałem. Powiedziała, że nie, nie słyszała o Polaku. Poszedłem więc spać nieco rozczarowany, gotów zebrać się rano następnego dnia i pojechać do El Pangui. Wyszedłem rano z pokoju. Właścicielka złapała mnie na schodach. Przypomniała sobie, że jednak jest polski misjonarz w Zamorze. Padre Estanislao. Prowadzi dom starców. (…)
W domu „Betania” mieszka ponad siedemdziesięciu pensjonariuszy. Nie ma drzwi, bo dom jest otwarty dla każdego, kto ma ponad sześćdziesiąt pięć lat i nie ma dokąd pójść. Mimo silnych więzi rodzinnych, w Ekwadorze zdarza się, że starsi ludzie są zdani na siebie, a niezdrowy klimat zlewiska Amazonki nie dałby im szans na przeżycie bez czyjegoś wsparcia i dachu nad głową. Oprócz stałych mieszkańców, około pięćdziesięciu osób korzysta z opieki dziennej – przychodzą skorzystać z pomocy medycznej, zjeść, spędzić czas z innymi. Personel ośrodka liczy ponad dwadzieścia osób. Raz w miesiącu przychodzi dietetyk, który ustala zrównoważony jadłospis na cały miesiąc.
Ksiądz Stanisław jest również proboszczem jednej z kilku parafii na terenie Zamory. Nie miałem okazji zobaczyć kościoła. Jest to też w jakiś sposób znamienne – zajęcia misjonarza różnią się zdecydowanie od zadań księdza w Europie i składają się dużo bardziej z fizycznej pracy niż tylko nauczania Słowa Bożego.
– Trzeba dojść do tych ludzi, zdobyć ich zaufanie. Dużo czasu trzeba poświęcić na wspólne życie z ludźmi. Praca bezpośrednia. Gdy trzeba budować drogę, trzeba być z nimi, żeby tę drogę zbudować. Gdy trzeba budować wodociąg, też trzeba go budować z nimi. Trzeba myśleć tak, jak ci ludzie myślą, jeść to, co oni jedzą, spać tam, gdzie oni śpią. Trzeba przełamać te wszystkie europejskie nawyki, ale nie jest to trudne. A gdy się je przełamie, to człowiek czuje się częścią ich wspólnoty, ich rodziny, a oni to doceniają. (…)
Podeszła jedna z pensjonariuszek. Bardzo drobna i pomarszczona, podpierała się laską. Podeszła i poprosiła o papierosa. Ksiądz poczęstował ją, pomógł zapalić i zaproponował, żeby usiadła przy stole.
– Wszystkie chłopy chcą, żebym z nimi siedziała. A ja nie chcę! – powiedziała żywo i się roześmiała, po czym odeszła z papierosem w dłoni.
– Ma sto dwa lata, właściwie skończy za dwa tygodnie. I pali. To najstarsza osoba, która tutaj mieszka – powiedział po polsku ksiądz Stanisław.
Cały artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” znajduje się na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra Mateusza Bobołowicza pt. „Ksiądz Stanisław z Ekwadoru” na s. 19 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 46/2018, wnet.webbook.pl
Znalazłem trzy ogromne podgrzybki o średnicy kapelusza ok. 50 cm. Australijczycy ostrzegali mnie: to trucizna! Jakie było ich zdumienie, gdy następnego dnia zdrowy zjawiłem się w pracy!
Władysław Grodecki
Mik przed wielu laty wziął dużą pożyczkę u miliardera greckiego Onassisa, ulokował w banku australijskim na wysoki procent, i tak dorobił się wielkiego majątku. Także i inni imigranci z Macedonii w podobny sposób zdobywali pieniądze na zakup sadów. (…) Australia jest tak wielkim krajem, że przez cały rok coś dojrzewa i wielu jej mieszkańców przez całe życie zrywa owoce. Jest to także typowe zajęcie imigrantów w pierwszym okresie pobytu na Antypodach i podróżników pragnących dorobić w trakcie wędrówek po świecie. (…)
Wstawaliśmy przed wschodem słońca, by jak najwięcej zerwać w ciągu 2–3 pierwszych godzin, gdy temperatura była znośna. W godzinach południowych, gdy słońce jest w zenicie (nie ma cienia!), temperatura osiąga ponad 40⁰C, a przy wysokiej wilgotności jest jak w saunie – nie ma czym oddychać, nie da się pracować!
Nawet picie dużej ilości płynów i chłodzenie ciała wodą niewiele pomaga. Między 12.00 a 16.00 serce nie wytrzymuje żadnego wysiłku! Po raz pierwszy w życiu poczułem się bezsilny i jak inni musiałem położyć się w cieniu. (…)
Humor nam dopisywał i codziennie rano ze śpiewem na ustach ruszaliśmy do pracy. Przeważnie ktoś zabierał nas samochodem do bazy. Czasem trzeba było iść pieszo i dopiero wówczas można było w pełni poznać urodę okolic Sheppartonu; płaskie tereny pocięte siecią kanałów, a między nimi rozległe sady. To jeden z największych „ogrodów” Australii. W krajobrazie tej części kraju nie brak oczywiście eukaliptusów, które osiągają tu zawrotną wysokość do 100 m i są najwyższymi drzewami świata. Idąc czy wracając z pracy przy słonecznej pogodzie, podziwiałem też niezwykłe zachody słońca, jak nigdzie na świecie piękne i potężne! (…)
Wiktoria, Australia. Fot. Tobias Keller, CC0
Do dziś pamiętam tę cudowną scenerię nad jeziorem. W trakcie południowej przerwy w pracy wychodziłem na niewysokie wzniesienie i podziwiałem ten skrawek australijskiego „raju”, który odkrył i nazwał Pakenhamem nasz rodak, wielki podróżnik Edmund Strzelecki. Spod okazałego eukaliptusa, gdzie zwykle stał potężny stary baran, było widać horyzont odległy o 90–100 km. Na pierwszym planie niewielki staw, za nim droga do Pakenhamu i Melbourne, lekko pochylone stoki, polany i zagajniki, w dali duże jezioro, tu i ówdzie sady jabłoni i grusz, ładne domki. Jeszcze dalej niewysokie kopce pokryte trawą, sosnami i lasami eukaliptusowymi, a daleko na horyzoncie Wielkie Góry Wododziałowe z najwyższym szczytem Australii, Górą Kościuszki. Nad tym wszystkim czyste, bezchmurne niebo. Nawet słońce wydaje się tu większe, bardziej przyjazne. (…)
Ok. 6 rano, gdy się zbudziłem, zapalałem gaz i stawiałem posiłek na palniku, po czym rozbierałem się do naga i wskakiwałem do lodowatej wody. Wychodziłem, wycierałem ciało do czerwoności i szybko się ubierałem. Jedynym świadkiem tych ablucji był czarny baran pod eukaliptusem.
(…) Kilkakrotnie urozmaiciłem posiłki pospolitymi tu pieczarkami i maślakami. Na jednej z farm znalazłem trzy ogromne podgrzybki o średnicy kapelusza ok. 50 cm. Australijczycy tych grzybów nie spożywają i ostrzegali mnie: to trucizna! Jakie było ich zdumienie, gdy następnego dnia zdrowy zjawiłem się w pracy! (…) Czego mogłem więcej pragnąć, mając darmowe zakwaterowanie (własny namiot nad stawem), intendenta zaopatrującego mnie w żywność, własną kuchnię (butlę gazową, naczynia, sztućce) i przyjemną pracę przy zrywaniu jabłek?
Do namiotu wróciłem okropnie zmęczony, zapaliłem gaz, nastawiłem wodę i położyłem się, by trochę odpocząć. Zasnąłem. Zbudziły mnie potężne grzmoty i błyskawice. Gdy przypomniałem sobie o zapalonym gazie, wyskoczyłem z namiotu. Lał ulewny deszcz, naczynie z wodą było zimne, gaz się wyczerpał! Nagle poczułem okropny głód i wbrew zmęczeniu, wbrew zimnu i ciemnościom, wbrew wszelkim słabościom postanowiłem ugotować obiad. Nazbierałem trochę uschniętych liści eukaliptusowych i gałęzi, udało się je podpalić. Chrust mimo deszczu palił się znakomicie, było więc dość jasno, by obrać grzyby i ziemniaki, pokroić boczek, cebulę, posolić i w kocherze postawić na ognisku. Kolacja była wyjątkowo smaczna!
Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Polacy w Stanie Wiktoria” znajduje się na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Polacy w Stanie Wiktoria” na s. 4 marcowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 45/2018, wnet.webbook.pl
Meksyk i jego mieszkańcy to temat wielu stereotypów i uogólnień, często niemającymi nic wspólnego z prawdą. My przedstawimy najciekawsze z nich oraz reakcje Meksykanów na krążące o nich opinie.
Kim jest i jak wygląda przeciętny, stereotypowy Meksykanin? Na to pytanie z pewnością inaczej odpowiedzą Europejczycy, jak i mieszkańcy USA, czy też innych krajów Ameryki Łacińskiej. Każde z tych miejsc wypracowało sobie bowiem inny stereotyp mieszkańców tego północnoamerykańskiego państwa. Stereotyp, czyli uproszone, uogólnione wyobrażenie dotyczące innych grup społecznych, również narodów.
Jak ogólnie zatem wygląda stereotypowy Meksykanin? To rubaszny wesołek, z dużym wąsiszczem, ubrany w wielki kapelusz, równie wielkie buciory i kolorowe poncho. Bardzo często stereotypowy Meksykanin siedzi na rumaku, wyposażony w wielką flintę i równie wielką gitarę. A także butlę tequili, oczywiście koniecznie z robakiem. Stereotypowy Meksykanin nie stroni bowiem od alkoholu. Zarazem nie należy on do osób szczególnie pracowitych (chyba, że chodzi o handel narkotykami) i punktualnych. Stereotypowy Meksykanin to także kobieciarz, bawidamek, chociaż swoją ukochaną señoritę z pobliskiego pueblo (niekiedy równie wąsatą, jak on sam) często potrafi potraktować ciężką dłonią. A kim jest stereotypowa Meksykanka? Choć potrafi być zjawiskowo piękna, niczym meksykańskie aktorki z Hollywood, lub meksykańskich telenowel, zazwyczaj jednak pozostaje w cieniu swojego stereotypowego Meksykanina, rodząc mu całe rzesze stereotypowych Meksykaniąt.
Im większa odległość od Meksyku, tym inny jest obraz stereotypowego Meksykanina. Dla Europejczyków stereotypowy Meksykanin (niezależnie od płci) to mieszanka twardej, ale i pięknej i fascynującej egzotyki, z ciekawą, choć w swym stereotypowej formie mocno uproszczoną kulturą. Im bliżej Meksyku, tym ów stereotypowy Meksykanin nabiera wyrazistszych szczegółów. Dla północnych sąsiadów z USA stereotypowy Meksykanin to z jednej strony ciężko (choć nie zawsze legalnie) pracujący robotnik. Z drugiej zaś (paradoksalnie!) często leń, niebezpieczny kryminalista, złodziej i narcotraficante. Również i stereotypowa Meksykanka w północnoamerykańskich oczach gringos traci swój seksowny, hollywoodzki urok. Stając się spracowaną, puszczalską dziewuchą z nadwagą, co chwila rodzącą nowe dzieci, lub będącą cały czas w ciąży: od wczesnej młodości do późnej starości. Oboje oczywiście są nieukami, nieznającymi języka angielskiego oraz brudasami, niedbającymi o higienę osobistą.
A jak jest w rzeczywistości? Krótki, choć intensywny pobyt w Meksyku potrafi uświadomić, że choćby najbardziej wyrazisty stereotyp pozostaje stereotypem. I że stereotypowy Meksykanin niewiele ma wspólnego z prawdziwymi Meksykanami z krwi i kości, zamieszkującymi Meksyk. Jeśli akurat nie wybieramy się w tamte strony, warto posłuchać, co mają do powiedzenia na ten temat nasi goście: Héctor Franco oraz Paola Francine. Oboje pochodzący z Meksyku i oboje różniący się od wzorca stereotypowego Meksykanina. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasi goście opowiedzą o tym skąd wziął się wizerunek stereotypowego Meksykanina oraz co współcześni Meksykanie o nim sądzą. Czy walczą z tymże wizerunkiem, czy też, przeciwnie, pielęgnują go niczym dobro narodowe?
Na stereotypowo meksykańską rozmowę o stereotypowych i niestereotypowych Meksykanach płci obojga zapraszamy w stereotypowo w poniedziałek, 19-go marca, jak zwykle o 21H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!
¡República Latina, stereotypowo latino!
Resumen en castellano: quien es el esterotípico Mexicano?
A esta pregunta podemos obtener varias respuestas, que van a diferenciarse según la parte del mundo. Sin embargo generalmente podemos obtener el siguiente dibujo. Un tipo alegre y desparpajado, con un bigotón grandote. Vestido en botas grandes, un sombrero enorme y un poncho bien colorado. Muchas veces aparece en su caballo, con un fusil grande y tocando su enorme guitarrón. Un estereotípico güey mexicano muchas veces toma el tequila, que – por supuesto – tiene que contener un maguey dentro de la botella, ya que un estereotípico Mexicano no evita el alcohol. Y aunque un estereotípico Mexicano es un mujeriego, muchas veces está tratando a su mujer con fuerza. Y quién es una Mexicana estereotípica?Puede ser una belleza de Hollywood o las telenovelas mexicanas (aunque muchas veces con bigotes). Pero puede ser también la madre de las docenas de los hijos del estereotípico Mexicano.
Generalmente hablando el dibujo de un estereotípico Mexicano depende de la distancia de México. O sea otros estereotipos hay en Europa (donde hay mucha vista muy exótica). Otros hay en los EU, donde muchas veces se ve los Mexicanos como unos sucios y flojos primitivos, criminales, narcotraficantes y ladrones.
Sin embargo hay que decir que todos los estereotipos se borran muy fácilmente, cuando uno viene a México, para poder comparar su imaginación con la realidad. Y si no tenemos suficiente tiempo o plata para irse directamente a México, hay que escuchar que dicen de este tema nuestros invitados: Héctor Franco y Paolo Francine. Los ambos vienen de México y los ambos son un poco diferentes de los estereotipos de los Méxicanos. Junto con ellos vamos a hablar sobre los estereotipos de los Mexicanos y de la opinión de los Mexicanos sobre los estereotipos. Si están luchando contra los estereotipos, o los tratan como un patrimonio nacional?
Para nuestra emisión sobre los estereotípicos Mexicanos les invitamos a escucharnos el lunes, 19 de marzo, como siempre a las 21H00! Vamos a hablar polaco y castellano!
Potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.
Poprzedni tydzień przesiedziałem w domu walcząc z chorobą, której zapewne nabawiłem się przez szaleństwo zwane karnawałem. Cztery dni permanentnego przemoczenia, pogoda nie była wcale idealna, do tego zjechali się ze swoimi zarazkami ludzie z całego Ekwadoru i nie tylko. Warunki idealne. Chore pół miasteczka. W związku z tym przez ostatni tydzień nie zdarzyło się nic ciekawego w moim życiu. Może jest to więc pora, żeby wyciągnąć coś z archiwum.
Wyciągnięte z archiwum
Miasto umarłych w mieście żywych
Guayaquil. Cóż za paskudne miasto. Wielkie, głośne i brudne. I z trzęsieniami ziemi, o których już pisałem. Ale ma kilka ciekawych miejsc. O niektórych już wspominałem, ale z rozmysłem zostawiłem na później te najbardziej turystyczne – górę św. Anny i Las Peñas – i mniej popularne, ale historyczne – najstarszy cmentarz w mieście, któremu poświęcę ten wpis. Początkowo chciałem napisać o wszystkim, ale okazało się, że cmentarz sam w sobie dostarcza dość materiału na pełnoprawny wpis.
Znajduję niezwykłe upodobanie w chodzeniu po zabytkowych cmentarzach. Gdy obwieściłem swój zamiar udania się na cmentarz w Guayaquil, usłyszałem, że to zły pomysł, bo zła energia. Będąc jednak dzieckiem oświeconej końcówki XX wieku i początku wieku XXI stwierdziłem, że no tak, zła energia, ale bez przesady, nie wierzmy w zabobony.
Nie wierzę w zabobony, ale taki strażnik cmentarza kojarzy się nieco piekielnie
Normalnie cmentarze mają dla mnie atmosferę inspiracji i spokoju, oczywiście z natury rzeczy refleksyjną, ale jednak pozbawioną opresyjności. Tutaj czułem się po prostu źle. Towarzyszył mi dziwny niepokój, niezwiązany w żaden sposób z poczuciem zagrożenia, no bo czego miałbym się bać, ale raczej z przekonaniem, że coś na tym cmentarzu jest nie w porządku. Jestem prawie pewien, że uczucie to wywoływały potężne betonowe ściany na zwłoki. Nie kolumbaria na urny, a kilkupiętrowe szafy na trumny. Przeplatane schodami i balkonami, żeby można było wejść wyżej do swojego zmarłego. Miasto umarłych. Z góry wygląda jeszcze bardziej posępnie. Przywodzi na myśl peerelowskie blokowisko.
Miasto umarłych
Pośmiertne różnice społeczne
Grzebanie nad ziemią ma związek z aktywnością sejsmiczną. W ten sposób unika się problemu pękających grobów i ryzyka epidemiologicznego. Ale mnie jakoś trochę przeraża. „Drzwiczki” komór grobowych są zdobione – czasami przykręcanymi bądź naklejanymi płytami, często bogato rzeźbionymi, a czasami tylko farbą. Niektóre obrazy zachwycają, inne trącą amatorszczyzną.
Ściana grobówNiektóre płyty zachwycają wykonaniem
Cmentarz jest położony na wzgórzu. Powyżej wybetonowanej części porozrzucane są pojedyncze groby, krzyże, fragmenty nagrobków z lat 90., może też starszych. U stóp góry leży luksusowa część cmentarza. Rodzinne kaplice, krypty i grobowce, pięknie rzeźbione nagrobki, eleganckie chodniki i schludnie przystrzyżone trawniki i krzewy. I palmy, bo dlaczego nie, prawda?
Strzaskana płyta nagrobnaPosępna część na wzgórzuGórna część cmentarza jest zdecydowanie uboższa i bardziej zaniedbanaPopiersie na nagrobku jakiejś ważnej osobistościBogata część cmentarzaAnioł na nagrobkuNagrobek w formie znicza
Urodzony w Warszawie
Pod koniec betonowych schodów, wysoko nad betonowymi blokami grzebalnymi znajdują się dwa małe poletka bardziej tradycyjnych, bo podziemnych grobów. Gwiazdy Dawida i nazwiska zdradzają pochodzenie pogrzebanych. Do tego tradycyjne kamienie na nagrobkach zamiast kwiatów. Pośród nazwisk i miejsc urodzenia znalazłem też Fismanów z Warszawy, Abramowiczów z Kamińska czy Kaufmanów z Łowicza. A to nie jest pełna lista. Zmarli różnie, niektórzy jeszcze podczas wojny, inni długo po, ale większość urodziła się jeszcze w XIX stuleciu. Nie wiem, kiedy wyjechali do Ekwadoru ani kim byli. Nie dotarłem do tych informacji. Pozostaje tylko domniemywać.
Cmentarz żydowski
W bocznej bramie cmentarza pożegnał mnie ten sam strażnik, który przy wejściu patrzył dziwnie na gringo z aparatem i ten sam kot z pierwszego zdjęcia. Wyszedłem z mocnym pragnieniem, żeby – jakkolwiek potoczy się moje życie – nie zostać wsadzonym w betonową szafkę na cmentarzu w Guayaquil.
Honduras nie należy do miejsc skażonych masową turystyką. Tymczasem ten piękny zakątek Ameryki Środkowej ma wiele do zaoferowania. My postaramy się przedstawić to, co najpiękniejsze w Hondurasie.
Ameryka Środkowa nie należy do najbardziej znanych i popularnych turystycznie części Ameryki Łacińskiej. Niejednokrotnie jest obszar niezwykle bogaty historycznie i archeologicznie, zaś jego współczesna kultura, gastronomia czy oszałamiająca przyroda mogą wprawić w zachwyt każdego odwiedzającego. Mimo topozostaje on raczej na uboczu szlaków turystycznych. Niektóre kraje, takie jak Gwatemala Kostaryka, czy Panama coraz częściej stają się celem podróży turystycznych. Inne, takie, jak Salwador, Honduras, czy Nikaragua wciąż czekają na swoje odkrycie.
Honduras należy do tych państw, o których niewiele wiemy, o których niewiele się mówi i które – ze względu na opinię bycia niebezpiecznymi – zazwyczaj omija się szerokim łukiem. W zasadzie jeżeli Honduras pojawia się w programach wycieczek, to najczęściej jedynie w postaci strefy archeologicznej w Copán. Sama strefa jest niezwykle interesującym i z pewnością wartym odwiedzenia miejscem. Jednak nie oddaje ona całości tego, co Honduras może zaoferować odwiedzającym.
A może zaoferować naprawdę wiele. Osobom bardziej zainteresowanym krajem znana jest wyspa Roatán, która jest jedną z najpiękniejszych wysp na karaibskim wybrzeżu Ameryki Łacińskiej. Ale wybrzeże Hondurasu to także wiele innych uroczych wysp, a także miasteczek, w których rozwinęła się afroamerykańska kultura Garifuna. Honduras to także oszałamiająca przyroda, którą podziwiać można w licznych parkach narodowych. To także wiele miast i miasteczek z epoki kolonialnej. I chociaż stolica kraju – miasto Tegucigalpa, a także drugie ważne miasto Hondurasu – San Pedro Sula cieszą się niestety złą sławą jednych z najniebezpieczniejszych miejsc Ameryki Łacińskiej, to jednak spragniony pozytywnych wrażeń turysta i tu znajdzie coś dla siebie.
A jak wygląda bezpieczeństwo w kraju? Czy rzeczywiście Honduras jest tak niebezpiecznym miejscem, jak się go opisuje? Co należy robić, aby uniknąć niepotrzebnych kłopotów? Jacy są Hondurańczycy wobec siebie i wobec przybyszów z innych części świata? Czy są gościnnymi i przyjaznymi ludźmi, czy wręcz przeciwnie? Co warto zjeść i wypić w Hondurasie? Wreszcie, co warto zobaczyć, aby poznać Honduras w pigułce? Na te i inne pytania odpowiedzi zna pochodzący z Hondurasu Allan Zelaya. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość przedstawi swoją ojczyznę oraz jej mieszkańców. Spróbujemy także zachęcić naszych słuchaczy do odwiedzenia tego uroczego środkowoamerykańskiego kraju.
Na pierwszą w historii República Latina audycję w całości poświęconą Hondurasowi zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 19-go lutego, jak zwykle o 21H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!
¡República Latina – promujemy nieznane!
Resumen en castellano: América Central no pertenece a las partes de América Latina más visitadas por el turismo. Varios países centroamericanos, como El Salvador o Honduras parecen estar fuera de la ruta principal del turismo. Aunque pueden ofrecer mucho a las personas, que quisieran visitarlos.
Este lunes vamos a hablar sobre Honduras: el país muy interesante tal por su historia, como por su cultura, naturaleza o cocina. Aunque mucha gente cree que Honduras pertenece a los países más peligrosos de América Latina, hay varios lugares en el país, que vale la pena visitar. Un corto recorrido por la zona arqueológica de Copán, varios pueblos muy lindos o un relaje en la Isla de Roatán o la costa caribeña de Honduras, seguramente pueden dejar muy bonitos recuerdos en nuestros corazones y nuestras mentes. Nuestro guía por Honduras, su gente y su cultura será el Hondureño Allan Zelaya, quien va a contarnos un poco de su patria.
Para escuchar sobre este bonito país centroamericano les invitamos a oir República Latina el lunes 19 de Febrero, a las 21H00 UTC+1! Vamos a hablar polaco y castellano!
Duże odległości, największy na świecie monolit Ayers Rock, największa rafa koralowa, najwyższe drzewa świata – eukaliptusy; ja w pobliżu Melbourne znalazłem dwa grzyby o średnicy kapelusza ok. 50 cm.
Władysław Grodecki
Ja i Bogdan byliśmy tak zmęczeni po dwóch nieprzespanych nocach, że nawet nie zauważyliśmy lądowania. Tymczasem spiker powtarzał z godnym podziwu uporem: „Dwóch pasażerów z Colombo do Melbourne pozostało na pokładzie samolotu!”. Dwie godziny słuchaliśmy tego samego komunikatu, słuchali go inni podróżni i nikt nic nie rozumiał! (taki jest język angielski w Australii!). Gdy wreszcie celnicy zaczęli sprawdzać paszporty i zbliżyli się do nas, siedzących w jednym z ostatnich rzędów, sprawa była jasna; samolot czekał, aż my wysiądziemy! (…)
Czas płynął, robiło się coraz ciemniej. Sytuację pogarszał fakt, że po słonecznym i upalnym dniu na niebie pojawiły się ciężkie, ołowiane chmury i zaczął padać deszcz. Zbliżała się noc, ostatnim autobusem z lotniska przybyliśmy do centrum Melbourne i znowu przez godzinę na zmianę z Bogdanem wisieliśmy bezskutecznie przy automacie telefonicznym. Za każdym razem znalazł się jakiś powód, dla którego ksiądz, zakonnik czy inna osoba odmawiała gościny. Jak się później okazało, były w tym gronie takie osoby, które bez zbytniego poświęcenia mogły nas przyjąć! Wreszcie ok. 21.30, gdy już byliśmy całkowicie zrezygnowani i wyczerpani, cichy, łagodny głos kapłana z Cieszyna, ks. Franciszka Ferugi oznajmił nam: „Jestem rezydentem w parafii w Rowville i możecie zatrzymać się u mnie!” Początkowo myślałem, że źle zrozumiałem, że to jakiś kiepski żart, jednak gdy ksiądz kilkakrotnie powtórzył zaproszenie, uwierzyłem.
Po niecałej godzinie dotarliśmy pociągiem do Dandenongu. Cena wynajęcia taxi wynosiła 15 dolarów australijskich, ale ostatni w kolejce taksówkarz zgodził się zawieźć nas za 10 dolarów. Postawił jednak warunek – podejść pod market i tam zaczekać! Z ogromnym bagażem udaliśmy się na umówione miejsce, ok. 500 m od stacji. Chwilę później podjechał kierowca i zobaczył nasz bagaż. Nawet nie zwolnił i pojechał dalej. Byliśmy zupełnie sfrustrowani, zwłaszcza że po drugiej stronie ulicy była
Fot. Reto Stöckl / NASA (domena publiczna, Wikimedia.com)
dyskoteka i bawiąca się tam młodzież przyglądała się nam, jakbyśmy byli gośćmi z innej planety! Gdy wróciliśmy na dworzec kolejowy, by tam spędzić noc, kolejarz nas wyprosił z poczekalni!
Była godzina 24.00 z soboty na niedzielę. W lokalu bawiła się młodzież, ale miasto było całkowicie wyludnione. Z plecakiem i torbą udaliśmy się na poszukiwanie jakiegoś miejsca, by przetrwać te kilka godzin do wschodu słońca! Na szczęście przestał padać deszcz i w pobliżu, w załomie bloku mieszkalnego była nisza, a w niej pracujący agregat prądotwórczy. Tam też przychodzili biedacy, by załatwić swe potrzeby fizjologiczne. Znalazłem deskę i położyłem na niej śpiwór, obok na karimacie położył się Bogdan. Ani potworny hałas pracującej maszyny, ani niezbyt miłe zapachy nam nie przeszkadzały. (…)
Zaczęło się od zapowiedzi ks. Franciszka po mszy świętej: „Przyjechała specjalna delegacja z misją dziennikarską z KUL-u”. Chwilę później otoczyła nas grupa osób z propozycją pomocy… Konsekwencją anonsu ks. Antoniego była oferta pomocy w załatwieniu pracy przy zrywaniu gruszek. Wielu przybywających do tego kraju zaczyna od zrywania owoców, a niektórzy robią to nawet całe życie. Australia jest tak wielkim krajem, że przez cały rok jest coś do zrywania! Pomoc zaoferował kolega Wiktora, Tadeusz Antoniewicz. Mieszkał w Lewertonie, dokąd przybyliśmy pociągiem. Przed zachodem słońca udaliśmy się nad ocean, gdzie był odpływ morza i tysiące ptaków pluskało się w ciepłej, pełnej ryb wodzie.
Daleko w głąb morza prowadzi molo, z którego obserwowaliśmy promienie zachodzącego słońca odbijające się w niezliczonej ilości zwierciadeł wodnych. Tu słońce wydaje się o wiele większe niż w Europie i do największych osobliwości tego kraju należą wschody i zachody! (…)
Dwa tygodnie po opuszczeniu Indii coraz bardziej zacząłem odczuwać zapierający dech upał i ogromne oddalenie od Polski. Tylko nieodparta żądza poznania tego kraju i przeżycia wielkiej przygody dawała szansę na przetrwanie! Trzeba było przygotować się psychicznie. Pisałem wspomnienia, dużo czytałem, gotowałem posiłki dla całej trójki i prowadziłem długie nocne dyskusje o Australii z ks. Franciszkiem. To wspaniały, gościnny człowiek. Do mojej wizji Australii on wniósł najwięcej. Wspólnie odwiedzaliśmy domy Polaków, wspólnie wędrowaliśmy po kraju. (…)
„Rodowici Australijczycy nazywają się AUSE. Mają ogromne poczucie wolności i są z niej bardzo dumni, ale nie ma w nich patriotyzmu. Żyją skromnie, ich domy nie mają fundamentów, budowane są przeważnie z drzewa, które trzeba zabezpieczyć przed termitami. Pierwsi koloniści z Europy to Irlandczycy i Anglicy. Anglia traktowała Australię jako kolonię karną i prowadziła politykę dyskryminacji ekonomicznej i politycznej. Eksploatacja kolonialna oraz udział w wojnach po stronie Anglii i ogromne ofiary, jakie poniósł ten kraj na różnych frontach I i II wojny światowej, wpłynęły negatywnie na stosunek Australijczyków do Korony Angielskiej. Polskim księżom zezwolono na przyjazd do Australii po 1962 r. Obecnie, po przyjęciu znacznej fali uchodźców z Wietnamu, katolików w tym kraju jest najwięcej”.
Pomnik P.E. Strzeleckiego w Jindabyne | Fot. Jimbo, Wikipedia
Polacy przed II wojną światową pojawiali się tu rzadko. Sądzono, że do połowy XX w. poza kilku podróżnikami nie było nikogo z kraju nad Wisłą! Najbardziej barwną i ciekawą postacią był Paweł Edmund Strzelecki. Pieniądze na podróże zdobył, pracując jako zarządca w majątku Sapiehów. Opuścił Polskę z kilku powodów: ojciec jego wybranki odmówił mu jej ręki, obawiał się represji po upadku powstania listopadowego, a także odziedziczył spory majątek po śmierci Sapiehy.
Prawdopodobnie jako pierwszy Polak wymyślił samotną podróż dookoła świata. W tamtych czasach było to przedsięwzięcie szalone, a jednak Strzelecki przemierzył Amerykę Płn., Oceanię, Amerykę Płd. Dotarł na „koniec świata”, do Australii. Tu jego zasługi były największe – zbadał Góry Wododziałowe i wspiął się na szczyt, który wydawał mu się najwyższy na kontynencie. Górze nadał imię Tadeusza Kościuszki. Pomylił się, ale za ogromne zasługi w badaniu tego kraju władze przeniosły tę nazwę na faktycznie najwyższy szczyt.
Trudno wymienić choćby jego najważniejsze odkrycia w Australii (choćby odkrycie złota, węgla brunatnego, ropy naftowej). Strzelecki opracował mapę geologiczną Tasmanii i opisał różne regiony Australii, które przez wiele lat były „Biblią badaczy Australii”. Już za życia został uznany przez świat nauki, a z rąk Królowej Wiktorii otrzymał ordery św. Michała i św. Jerzego oraz tytuł dra honoris causa Uniwersytetu Oksfordzkiego.
Inni Polacy, którzy tam wówczas przybywali, byli wdzięczni za gościnę, ale traktowali Australię jako tymczasowe schronienie i nie czuli się w niej najlepiej. Często prowadzili życie pustelnicze i zapadali na choroby psychiczne. Niemal zawsze była to emigracja wymuszona czynnikami politycznymi lub ekonomicznymi.
Cały artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Kontynent zagubiony wśród mórz” znajduje się na s. 9 lutowego „Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 36 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Władysława Grodeckiego pt. „Australia. Kontynent zagubiony wśród mórz” na s. 8 lutowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 44/2018, wnet.webbook.pl
Kolumbia to jedna z najgorętszych propozycji spędzenia karnawału. Najbardziej znany to oczywiście karnawał w Barranquilla. My przedstawimy alternatywne miejsca na kolumbijskim wybrzeżu karaibskim.
Kolumbia to jedno z najważniejszych centrów współczesnej kultury Ameryki Łacińskiej. To również kraj, którego mieszkańcy przepełnieni są tańcem i muzyką. Wielu z nich zrobiło oszałamiające kariery muzyczne, podbijając uszy odbiorców z różnych części świata. Nic więc dziwnego, że i karnawał w tym kraju obchodzony jest wyjątkowo hucznie.
Wstęp do kolumbijskiego karnawału zrobiliśmy już dwa lata temu. Opowiadaliśmy wówczas o dwóch największych wydarzeniach karnawałowych, tzn. karnawałach w miastach Barranquilla oraz Cali. Tradycji karnawałowych w Kolumbii jest jednak na tyle dużo, że warto o nich wspomnieć w kolejnych audycjach, w kolejnych latach.
W tym roku na samo zakończenie epoki karnawału przeniesiemy się na gorące karaibskie wybrzeże Kolumbii. Króluje tutaj mieszanka gorących afrykańskich rytmów, doprawionych tradycjami kolonialnej Europy oraz (w mniejszym stopniu) indiańskimi.Niekwestionowaną stolicą karnawału jest tutaj położone u ujścia rzeki Magdalena miasto Barranquilla, o którym już wspominaliśmy. Tymczasem wiele innych miast i miasteczek tego regionu ma mnóstwo do zaproponowania żądnemu wrażeń przybyszowi. Takie miasta, jak Cartagena, czy Santa Marta, choć są uboższymi kuzynkami miasta Barranquilla, z pewnością mogą okazać się ciekawą alternatywą dla osób, które nie przepadają za tłumami turystów.
Przewodnikiem po gorącym karaibsko – kolumbijskim karnawale będzie Hermes Llain Jiménez, który znaczną część swojego życia spędził w tej części Kolumbii. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość przypomni największe ciekawostki dotyczące karnawału w Barranquilla. Przedstawimy także alternatywy dla tych, dla których karnawał w Barranquilla jest po prostu zbyt przytłaczający, a mimo wszystko chcieliby się dobrze zabawić. Opowiemy także o tradycjach i zwyczajach mieszkańców karaibskiego wybrzeża Kolumbii, związanych z karnawałem.
A wszystko to już w najbliższy poniedziałek, 12-go lutego, jak zwykle o 21H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!
¡República Latina – dobra zabawa nie tylko w karnawale!
Resumen en castellano:Colombia es uno de los países latinoamericanos más importantes en el caso de la cultura. El país está lleno de la música y los bailes. Muchos artistas de allá son conocidos mundialmente. Por eso no debería sorprenderle a nadie, que también el carnaval en Colombia se celebra con mucho ruido. En una de las emisiones hace dos años hemos mencionado sobre los carnavales de Barranquilla y Cali: unos de los más famosos del país. Sin embargo sería una barbaridad limitar el carnaval colombiano sólo a estos dos eventos.
Hoy vamos a hablar sobre el Caribe colombiano y sus tradiciones del carnaval.Vamos a recordar un poco el carnaval de Barranquilla, ya que es el evento más importante de la región. A la gente que no le gusta el montón de la gente, les vamos a ofrecer los lugares menos multitudinarios. Tal Cartagena, como Santa Marta y gran montón de los pueblos caribeños de Colombia le pueden ofrecer mucho entretenimiento a la gente que le gusta divertirse. Nuestro guia por el Caribe colombiano – Hermes Llain Jiménez no sólo nos presentaría los mejores lugares para pasar el carnaval en esta parte de Colombia, sino también los costumbres de la gente caribeña, relacionados con el carnaval.
Les invitamos para escucharnos el lunes, 12 de enero a las 21H00UTC+1! Vamos a hablar polaco y castellano!