Australijczyk z włoskimi korzeniami odnajdujący siebie na starym kontynencie. Perkusista Slim Customers o początkach w Londynie
Joey Sergi, muzyk i podróżnik, w wieku 19 lat postanowił opuścić rodzimą Australię, by rozpocząć życie w Europie. O wzlotach i upadkach włóczęgowskiego życia w Londynie, odkrywaniu włoskich korzeni i zbieraniu nietypowych, dźwiękowych pamiątek grając koncerty w podróży opowiedział w sobotę 9 listopada 2019 r. Tego dnia, nawiązując do opowiadanych przez Joey’ego historii, audycja Easy Riders prowadzona była z uroczego domu przy 29 Dawson Place w Londynie.
Dlaczego Ekwador jest środkiem świata, skoro równik przecina Kolumbię, Brazylię, całą Afrykę i Oceanię? W żadnym innym miejscu na równiku nie można stanąć tak blisko słońca jak w ekwadorskich Andach,
Trzy pocztówki z Quito
Tekst i zdjęcia Piotr M. Bobołowicz
Dwa lata temu w październiku wylądowałem w Ekwadorze. Pamiętam dobrze zawód, że samolot nie lądował na kartoflisku, z którego Indianin właśnie przepędził stado lam. Zamiast tego lotnisko było nowoczesne, a autostrada do centrum Quito gładsza niż niejedna polska droga. Dobijające było jedynie czekanie w gigantycznej kolejce do odprawy celnej, spowodowane głównie faktem, że mój skromny plecak był ostatnim bagażem, który pokazał się na taśmie. A przede mną kolejka ludzi z wielkimi walizami (każdy miał więcej niż jedną). Do dzisiaj nie udało mi się dociec, co przywożą do Ekwadoru z Panamy.
El Panecillo
Dziewica z Quito
Pamiętam pierwszy dzień w Quito. Zwiedzanie miasta, długi marsz po schodach na szczyt Panecillo – wzgórza, które oddziela północną, bogatszą część miasta od biednego południa. Dowiedziałem się później, że schody te są niebezpieczne, zwłaszcza w niedzielę i miałem dużo szczęścia, że nie padłem ofiarą złodziei.
Na szczycie wzgórza stoi gigantyczny aluminiowy posąg Virgen de Quito – Dziewicy z Quito. Jest on wzorowany na pochodzącej z osiemnastego wieku trzydziestocentymetrowej rzeźbie ze szkoły quiteńskiej, umieszczonej w ołtarzu głównym kościoła świętego Franciszka. Wykonał ją Bernardo de Lagarda. Aluminiowy pomnik był zaś prezentem od Hiszpanii. Złośliwi mówią, że Hiszpanie wywieźli złoto, a oddali aluminium. Dodatkowo zwracają uwagę na orientację posągu – Dziewica patrzy na północ, odwracając się plecami od ubogich z południowej części miasta. Nie jest to wizerunek Maryi, a przynajmniej nie dosłownie – rzeźba przedstawia Dziewicę z Apokalipsy, skrzydlatą, stojącą na chmurze i półksiężycu. Przywodzi to skojarzenia z chrześcijaństwem na wschodzie Europy, gdzie Maryja na półksiężycu symbolizowała zwycięstwo nad pogaństwem. Można by doszukiwać się w quiteńskiej Dziewicy echa dawnych walk późniejszych kolonizatorów z Maurami o Półwysep Iberyjski, jednak znawcy tematu nie potwierdzają tej hipotezy. Księżyc wzięty jest wprost z opisu biblijnego, ale jego symbolika przywodzi na myśl Mama Quilla, inkaską boginię księżyca, siostrę boga Inti, czyli słońca. W mitologii inkaskiej wschodzący księżyc wiąże się z płodnością. Mieszanie motywów chrześcijańskich z symboliką rdzennych ludów nie jest w Ekwadorze niczym niezwykłym w sztuce. Dodatkowo samo El Panecillo było miejscem kultu religijnego wieki przed pojawieniem się chrześcijaństwa w Ameryce Południowej.
Pichincha
W Quito znajduje się TelefériQo, czyli kolejka linowa. Prowadzi ona na wyższe partie wulkanu Pichincha, od którego bierze nazwę stołeczna prowincja. 24 maja 1822 roku na jego stokach doszło do decydującej bitwy między wojskami Wielkiej Kolumbii, dowodzonymi przez generała Antonia Joségo de Sucre, a siłami hiszpańskimi. Po porażce Hiszpanie skapitulowali, a Ekwador mógł przyłączyć się do wielkiego projektu Simona Bolivara, który zresztą nie przetrwał długo, bo już w 1830 roku poszczególne państwa uniezależniły się, kładąc kres nieco utopijnej wizji.
Kolejka linowa na wulkan Pinincha
Pichincha ma dwa najważniejsze szczyty – Rucu i Guagua. Ich nazwy w kichwa oznaczają Starca i Dziecko. Według legendy Guagua Pichincha jest synem wulkanów Chimborazo i Tungurahua, dlatego też Tungurahua i Guagua Pichincha wybuchają w tym samym czasie. Rucu przez niektórych uznawany jest za nieaktywny, bowiem po dosyć częstych erupcjach na przełomie XV i XVI wieku i po wielkiej erupcji z 1859 roku, która prawie zniszczyła miasto, pozostaje cichy. Guagua natomiast to jeden z najaktywniejszych ekwadorskich wulkanów, regularnie pokrywający miasto popiołem.
Wydaje się, że trekking między szczytami to lekki spacer. Odległość nie jest duża, teren dosyć płaski. Ale wysokość ponad 4000 m n.p.m. sprawia, że ciężko jest złapać oddech. Kilka kroków i zadyszka. Oddech w piersiach zapiera też widok. W dole ciągnie się Quito. I to dosłownie ciągnie, bo miasto z północy na południe ma około 50 km długości (sic!), ale tylko 8 km szerokości.
Środek świata
W pierwszej połowie XVIII wieku na terenie ówczesnej Audiencji Królewskiej Quito pracowali badacze z Francuskiej Misji Geodezyjnej, mającej na celu wyznaczenie przebiegu równika. Prawie im się udało – prawie, bo pomylili się o kilkadziesiąt metrów, przesuwając linię nieco na południe. Przebiega ona na północnych obrzeżach ekwadorskiej stolicy. Mitad del Mundo, Środek Świata. Ktoś mógłby zapytać, dlaczego to właśnie Ekwador jest środkiem świata, skoro równik przecina jeszcze Kolumbię, Brazylię, całą Afrykę i Oceanię? Odpowiedź jest prosta. Góry. W żadnym innym miejscu na równiku nie można stanąć tak blisko słońca, jak w Andach. To dlatego dawne ludy – Quitu, Cara, potem Inkowie miały tak rozwiniętą astronomię i oparty na niej system religijny. Ziemia nie jest kulą. Siła odśrodkowa spłaszcza ją nieco, powodując, że na równiku odległość powierzchni od jądra jest większa niż na biegunach. Dlatego w Ekwadorze znajduje się punkt położony najbliżej kosmosu – szczyt góry Chimborazo.
Koliber w locie
Na równiku, w miejscu, gdzie został on wyznaczony przez Francuzów, w latach 30. XX wieku postawiono pomnik, który przeniesiono potem do Calacalí, a w jego miejscu powstała kopia – tyle, że większa. Na potężnym ceglanym cokole, którego boki odpowiadają czterem stronom świata, stoi kula ziemska odlana z metalu. Otacza ją miasteczko, będące muzeum i parkiem historycznym. Kawałek dalej, schowane za zakrętem, mieści się Intiñan, prywatne muzeum, położone na prawdziwym równiku. ‘Inti’ to słońce w kichwa, ‘ñan’ znaczy droga. Latają tam kolibry, a przewodnicy pokazują eksperymenty obrazujące siłę Coriolisa i oprowadzają po części etnograficznej muzeum.
Quito zachwyca. Jest potężną, skoncentrowaną dawką Ekwadoru – ludzie, jedzenie, zabytki atakują ze wszystkich stron. Roi się od turystów, chociaż giną oni w dwumilionowym tłumie mieszkańców. Czasem ktoś przejdzie ulicą, prowadząc za sobą osła. I choć żaden indiański pasterz na lotnisku nie zgania lam przed lądowaniem, to i lamy, i Indian można w Quito spotkać.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Trzy poczówki z Quito” można przeczytać na s. 20 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Trzy poczówki z Quito” na s. 20 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com
Damian Ziąber mówi o charakterze narodowym Uzbeków, o gospodarce uzbeckiej i polskich śladach w Uzbekistanie.
Damian Ziąber opowiada o swojej niedawnej podróży do Uzbekistanu. Mówi o kontrastach, jakie napotkał w tym środkowoazjatyckim państwie.
Uzbekistan to kraj, który na nowo buduje swoją tożsamość” […] Ślady sowieckości wciąż widać.
Ziąber wskazuje, że podstawą nowej tożsamości Uzbekistanu jest powszechnie wyznawany przez jego mieszkańców islam. Mówi, że źródło bogactwa Uzbekistanu – bawełna – jest jednocześnie źródłem problemów ekologicznych Ziąber. Gość „Poranka WNET” zwraca uwagę, z jednej strony, na uzbeckie aspiracje do bycia drugimi Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, z drugiej – na na bardzo skromny poziom życia mieszkańców tego kraju. Mówi o niesamowitych zabytkach miast uzbeckich. Opisując uzbecką gospodarkę, Ziąber uwypukla liczną obecność chińskich przedsiębiorstw. „Wszystkie autokary są produkcji chińskiej”- mówi. „Wojsko jest obecne w życiu publicznym- żołnierze są widoczni na ulicach”- odnotowuje Ziąber. Wspomina o życzliwym nastawieniu Chin do uzbeckich muzułmanów- mówi o tym, że Chińczycy wspierają finansowo rekonstruowanie meczetów. Jak stwierdza Ziąber, Chiny nie przeszkadzają w życiu religijnym państw sąsiedzkich, ponieważ interesy wymagają spokoju.
Damian Ziąber chwali gościnność i otwartość Uzbeków w stosunku do turystów. Gość „Poranka WNET” mówi o tym, że charakter narodowy Uzbeków jest mieszanką homo sovieticus i tożsamości islamskiej. Wśród najbardziej godnych uwagi miast Uzbekistanu, rozmówca Krzysztofa Skowrońskiego wskazuje Samarkandę i Chiwę.
Na koniec, Ziąber opowiada o polskich śladach w Uzbekistanie. Pytany o to, czy chciałby zamieszkać w tym kraju, gość Poranka WNET odpowiada: „Wolę Polskę”.
Któż nie pamięta kultowej gry Państwa – Miasta? A gdyby tak stworzyć do niej ścieżkę dźwiękową, złożoną z mniej lub bardziej znanych utworów muzycznych? Chcecie spróbować? Zagrajmy razem w Muzyczne IQ.
Któż nie pamięta kultowej gry Państwa – Miasta? A gdyby tak stworzyć do niej ścieżkę dźwiękową, złożoną z mniej lub bardziej znanych utworów muzycznych? Chcecie spróbować? Zagrajmy razem w Muzyczne IQ.
Chile południowe to symboliczny i rzeczywisty koniec świata. Zapraszamy na podróż po tej magicznej krainie, wartej odwiedzenia, pełnej oszałamiających widoków oraz niezwykłej gościnności.
Chile południowe: koniec świata: ten symboliczny i ten dosłowny. To miejsce, w którym niemalże kończy się cywilizacja, ale zarazem miejsce, które ma w sobie coś magicznego i pociągającego. To również miejsce nie do końca odkryte, o którym istnieje wiele opowieści, historii i mitów. To także miejsce, które swą gościnnością zaskoczy niejednego podróżnika.
Chile nie jest krajem szczególnie popularnym turystycznie. Nie ma w nim zabytków kultur prekolumbijskich, nie ma spektakularnych plaż. Kuchnia chilijska, choć smaczna, również wydaje się być ubogą krewną swojej sąsiadki z północy. A jednak nie można powiedzieć, że Chile nie nadaje się do zwiedzania. Wręcz przeciwnie: jest to kraj, który niejednego turystę potrafi zachwycić. Jego głównym atutem z pewnością jest przyroda. Chile leży w kilku strefach klimatycznych i potrafi zaoferować zarówno najbardziej suche w świecie pustynie, jak i spektakularne lodowce. Warto odwiedzić zarówno Chile północne, jak i Chile południowe. A najlepiej wziąć kilka dni urlopu więcej i spróbować zwiedzić cały kraj.
Chile południowe znane jest przede wszystkim ze swoich lodowców. Park Narodowy Torres del Paine oferuje miłośnikom dzikiej przyrody nieposkromione przeżycia. Ale Chile południowe to nie tylko lodowce. To również imponujące wulkany, to pierwotne lasy, gatunki roślin nigdzie indziej nie występujące w świecie, czy przepiękne jeziora i dzikie wybrzeża Pacyfiku. To także niesłychanie ciekawa mieszanka etniczno – kulturowa. Chile południowe to mała ojczyzna indiańskiego ludu Araukanow, znanych też jako Indianie Mapuche. Tereny te słyną również z wieloletniej kolonizacji europejskiej: zasiedlane były przede wszystkim przez niemieckojęzycznych osadników. Jednak w tym regionie znajdziemy też osoby innego pochodzenia etnicznego, w tym tak egzotycznego, jak Bliski Wschód.
Naszym przewodnikiem po południowej części Chile będzie Magdalena Bartczak, autorka książki – reportażu „Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp”. Jednak nie tylko ona. Również bohaterowie jej reportaży opowiedzą nam o swojej południowochilijskiej ojczyźnie. Dowiemy się historii ich życia: od czasów reżimu Pinocheta po dzień dzisiejszy. A są to historie naprawdę barwne, które mało kto zamierzał przedstawić. Posłuchamy o wierzeniach Indian Mapuche, odwiedzimy największą wyspę Chile – Chiloe czy zniszczone przez wybuch wulkanu miasto Chaitén. Naszą podróż zakończymy na chilijskiej Ziemi Ognistej, czyli skrawku lądu położonego o przysłowiowy rzut beretem od Antarktydy. W rozmowie ze Zbyszkiem Dabrowskim nasz gość opowie także o źródłach swojej fascynacji południowym Chile.
Na południowochilijskie rozmowy o chilijskim krańcu świata i jego mieszkańcach zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 14-go października, jak zwykle o 21H00! Tym razem tylko po polsku.
Kolumbia i Wenezuela: dwa sąsiadujące ze sobą kraje. A jaki jest stosunek ich mieszkańców do sąsiadów? Czy państwa te żyją w zgodzie, czy też czy kłócą się? Co łączy je, a co dzieli?
Kolumbia i Wenezuela: dwa sąsiadujące ze sobą kraje w Ameryce Południowej. Zarazem dwa kraje, które łączy język, historia, obyczaje, kuchnia i wiele innych cech. Jednak czy kraje te i ich mieszkańcy są rzeczywiście do siebie aż tak podobni, jak mogłoby to się wydawać na pierwszy rzut oka?
Wenezuela i Kolumbia z pewnością mają wspólną historię: przez setki lat tworzyły one część kolonialnego Wicekrólestwa Nowej Granady. Z kolei po wywalczeniu niepodległości obydwa kraje weszły w skład organizmu państwowego zwanego jako Wielka Kolumbia. Organizmu będącego również realizacją zamierzeń Simóna Bolívara o zjednoczeniu Ameryki Łacińskiej. Dodać należy tutaj, że sam wielki Ojciec Wyzwoliciel uważany jest również za współtwórcę obydwu krajów.
Współczesne Kolumbia i Wenezuela różnią się jednak między sobą: zwłaszcza w swojej najnowszej historii. Przez niemalże pół wieku Kolumbia była areną wojny domowej oraz walk oficjalnych sił domowych z lewicującą partyzantką i faszyzującymi siłami paramilitarnymi. W przeciwieństwie do niej Wenezuela przeżywała silny rozkwit swojej ekonomii opartej na wydobyciu i przetwórstwie ropy naftowej. Jednak i współczesne Kolumbia i Wenezuela to dwa różne państwa. Kolumbia leczy rany po wojnie domowej i zaczyna odgrywać coraz ważniejszą rolę w gospodarce i turystyce światowej. W tym samym czasie jej wschodnia sąsiadka zalicza spektakularny upadek wszelkich dziedzin życia pod populistycznymi rządami chavistów. Niegdyś to Wenezuela byłą schronieniem i nowym domem dla tysięcy kolumbijskich emigrantów uciekających przed okrucieństwami wojny domowej. Z pewnością to Kolumbia jest azylem dla milionów wenezuelskich emigrantów niemogących znieść nędzy i beznadziei dnia codziennego w ich pierwotnej ojczyźnie.
Co zatem łączy obydwa kraje poza wspólną historią oraz współczesnymi emigrantami? Co myślą Kolumbijczycy o Wenezuelczykach? Jaką opinię mają Wenezuelczycy o Kolumbijczykach? Czy istnieje wzajemna rywalizacja? Czy jedni czują się lepsi od drugich? Jakie elementy łączą obydwa te kraje? Jakie elementy ułatwiają, a jakie raczej utrudniają współpracę pomiędzy obydwoma państwami? Czy możliwe również jest by zrealizował się sen Bolívara o tym, że Kolumbia i Wenezuela kiedyś znowu się połączą? Co musiałoby nastąpić, by wreszcie tak się stało? Na te i inne pytania o Kolumbii i Wenezueli spróbują odpowiedzieć nasi goście: pochodząca z Wenezueli Alexia Zamora oraz pochodzący z Kolumbii José Luís Serrano. Prywatnie małżeństwo. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasi goście opowiedzą również, jak wygląda przeciętne kolumbijsko – wenezuelskie małżeństwo.
Na kolumbijsko – wenezuelskie rozmowy zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 30 września, jak zwykle o 20H00. Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!
¡República Latina – bez granic!
Resumen en castellano: Colombia y Venezuela son los países unidos por la historia. Partes del Virreinato de Nueva Granada y de República de Gran Colombia durante siglos fueron los vecinos más cercanos. Ambos países comparten la cultura, cocina, muchos costumbres y por supuesto el idioma. Lo que distingue ambos países es la historia más moderna. Dentro de las últimas decadas Colombia estaba sufriendo por la guerra civil, mientras cuando Venezuela se enriquecía gracias a las grandes yacimientos de petrolio. Dentro de los últimos años Colombia se está recuperando económicamente y políticamente. Mientras cuando Venezuela se está sumergiendo bajo de los gobiernos de chavistas.
Qué piensan los Colombianos de los Venezolanos y al reves? Qué tipos de diferencias hay entre ambas naciones? Cuáles elementos son comunes? Qué tipo de relaciones hay entre ambas naciones? Es posible que un día Colombia y Venezuela se reunieren, para cumplir el sueño de Símon Bolívar? A estas y otras preguntas vamos a probar a contestar con nuestros invitados: Alexia Zamora de Venezuela y José Luís Serrano de Colombia. Ambos forman el matrimonio.
Les invitamos para escucharnos el lunes 30 de septiembre, como siempre a las 20H00UTC+2! Vamos a hablar polaco y castellano!
„Jak świat światem Litwin Polakowi nigdy nie był bratem”. Co nas może połączyć? Koncepcja Piłsudskiego zbudowania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakceptowania przez Litwinów.
Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK
Z Polski do Polski
„Długi łańcuch ludzkich istnień połączonych myślą prostą…” – ten cytat z kultowej pieśni Jana Pietrzaka przywołał mer rejonu solecznikowskiego, Zdzisław Palewicz, podczas swego wystąpienia skierowanego do przybyłych z Polski pielgrzymów. Pielgrzymi ci przywędrowali pieszo z Suwałk i w drodze do Ostrej Bramy zatrzymali się na kilka godzin w parafii Butrymańce na Litwie. Salezjańska Pielgrzymka Suwałki–Wilno odbywała się w dniach 15–24.07 już po raz 29 i zgromadziła ok. 740 osób z całej Polski, a także spoza jej granic. W tym roku osobiście wzięłam w niej udział i dlatego chciałabym o niej opowiedzieć z perspektywy uczestnika i obserwatora.
Pokonaliśmy razem ok 270 km, choć na mapie odległość pomiędzy Suwałkami a Wilnem jest dużo mniejsza. Przyglądając się na mapie trasie naszej pielgrzymki, stwierdziłam, że dość mocno kluczyliśmy, zanim osiągnęliśmy cel, jakim było stanięcie u stóp Matki Bożej Ostrobramskiej. Dlaczego tak? Zapewne organizatorzy pielgrzymki – księża salezjanie – kierowali się nie tylko względami praktycznymi, ale przede wszystkim mieli na uwadze cel patriotyczny. Większość bowiem odcinków drogi pokonywanej przez pielgrzymów prowadziła przez miejscowości zamieszkałe w większości przez ludność pochodzenia polskiego. Mówiła nam o tym ogromna radość, z jaką podejmowali nas mieszkańcy tych miejscowości. Tej wielkiej radości i wzruszeniu dali wyraz Polacy z Litwy już na granicy obu państw, gdyż czekali na nas w delegacji Stanisław Łabowicz – polski konsul honorowy – wraz z dwiema pracownicami konsulatu oraz ks. Józef Aszkiełowicz – proboszcz parafii Butrymańce. Przedstawiciele konsulatu powitali nas litewskim chlebem i sękaczem, a ks. proboszcz pokropił nas wodą święconą i udzielił pasterskiego błogosławieństwa.
Ten obraz księży proboszczów stojących na granicy swoich parafii z wodą święconą i kropidłem w ręku powtarzał się jeszcze kilkakrotnie podczas naszego pielgrzymowania. Na granicy państwowej usłyszeliśmy znamienne słowa: „Nie jesteście na obczyźnie, bo Ojczyzna wasza tu”.
Wzruszeni odpowiedzieliśmy, intonując hymn narodowy i ruszyliśmy przed siebie krokiem poloneza, w takt towarzyszącej nam muzyki. Po drodze ludność polska witała nas kwiatami rozsypanymi po drodze, girlandami w otwartych szeroko bramach kościołów i biciem dzwonów. Młode kobiety z dziećmi na ręku podchodziły, aby pobłogosławić ich dzieci; starcy, czasami na wózkach inwalidzkich, siedzieli przy płotach i wzruszeni machali nam w powitalnym geście. Widziałam też stare kobiety klęczące przy drodze z różańcem w rękach. Piękne i wzruszające obrazy, które zachowałam w pamięci i w sercu. I w opozycji do nich inne obrazy, te z miejscowości zamieszkałych w większości przez Litwinów: wyludnione drogi, demonstracyjna obojętność i mocno powściągliwe reakcje. Tu czuje się wzajemne napięcia i animozje pomiędzy Polakami a Litwinami.
Rozumiem niechęć Litwinów do naszej obecności na tych ziemiach. Jest ich mniej niż 2,9 mln. Wilno jest ich stolicą i bardzo lękają się wyimaginowanych lub prawdziwych roszczeń Polaków. Mogę sobie wyobrazić, jak czują się dziś, gdy widzą tłum arcypolskich pielgrzymów maszerujących do Wilna. Zapewne podobnie jak ja, np. we Wrocławiu, wobec hałaśliwie zachowujących się turystów z Niemiec i gdy słyszałam, jak przewodniczka wskazuje im z dumą na niewątpliwe ślady kultury niemieckiej w tym mieście.
Litwini walczą nie tylko o swoją tożsamość, ale także o swoje przetrwanie! Tym bardziej, że jest ich coraz mniej. Od 2004 r., tj. od chwili przystąpienia Litwy do Unii Europejskiej, emigrowało z kraju wiele młodych osób. Od lat zaznacza się też ujemny przyrost naturalny. Litwini mają mało dzieci!
Nic więc dziwnego, że mniejszość polską traktują jako zagrożenie dla swego bytu. Można to zaobserwować już na pierwszy rzut oka. Nigdzie nie ma polskich napisów. Ani na mapach, ani na drogowskazach. Także na terenach zamieszkałych w większości przez Polaków. Do 2010 roku obowiązywała na Litwie ustawa o mniejszościach narodowych, która pozwała na używanie języka mniejszości w urzędach i na tablicach informacyjnych. Po jej wygaśnięciu nowa nie została przyjęta. Tak więc obecnie jedynym urzędowym językiem jest litewski. Mimo to trzeba przyznać, ze od czasu przełomu komunistycznego, czyli od roku 1990, na Litwie wydawane są pisma w języku polskim i działa m.in. jako stowarzyszenie Związek Polaków na Litwie (ZPL). Polacy mają też swoją reprezentację polityczną w postaci partii pod nazwą Akcja Wyborcza Polaków na Litwie-Związek Chrześcijańskich Rodzin (AWP-ZChR). Partia ta istnieje od 1994 r. i według stanu z 2016 roku liczy 2207 członków. Problem w tym, że wprowadzona przez państwo klauzula 5% dla podziału mandatów z listy krajowej okazała się dla niej zaporowa. W wyborach 2000 r. uzyskała więc jedynie 1,85%. Trudno się temu dziwić, skoro Polacy na Litwie stanowią obecnie 5,62% ludności tego kraju i odsetek ten wciąż spada.
Podczas trwania pielgrzymki przyszło nam nocować w różnych miejscach, ale tylko dwukrotnie miałam przyjemność i zaszczyt gościć w domach. Próbowałam jednak podejmować rozmowy z napotkanymi ludźmi i starałam się ich uważnie słuchać. Kiedy w gościnnych polskich domach zasiadłam przy suto zastawionym stole, prowadziłam z nimi „nocne Polaków rozmowy”. Słuchali mnie z niedowierzaniem, gdy tłumaczyłam, że obecnie rządząca ekipa wcale nie jest skrajną prawicą, lecz raczej lewicą ze względu na przeprowadzane reformy społeczno-gospodarcze. Kiedy w końcu przyjęli tę informację i dali wyraz swej aprobacie, ostrożnie zapytali mnie o mój stosunek do Rosjan. Wyjaśniłam, że nie mam uprzedzeń w stosunku do ludzi. Wtedy przyznali, że od lat współpracują na Litwie z Rosjanami na szczeblu lokalnym i samorządowym, a zaraz potem wyjaśnili, że jest to konieczne, gdyż wspólnie muszą bronić się przed Litwinami. Dałam więc wyraz swoim obawom co do kierunku tej współpracy i realnie pojawiającego się niebezpieczeństwa rozgrywania interesów rosyjskich poprzez skonfliktowanie Polaków z Litwinami. W odpowiedzi usłyszałam słowa uznania pod adresem polityki Rosji i samego prezydenta Putina.
Przy innej okazji moja rozmówczyni – również Polka – ze zgrozą wspominała pobyt swego ojca w łagrze na Syberii, o którym dowiedziała się po latach, a zaraz potem – ze wzruszeniem mówiła o tym, jak została przyjęta do Komsomołu pomimo tego, kim był jej ojciec.
Podczas rozmowy z aprobatą wyrażała się o niezrealizowanym projekcie stworzenia wspólnie z Rosjanami, na obszarze zamieszkałym przez większość polską, tzw. krasnowo rajona. Uważała to za dobry pomysł, ponieważ zwiększał siłę mniejszości polskiej i rosyjskiej przeciwko Litwinom. Na koniec dodała: „Jak świat światem Litwin Polakowi nigdy nie był bratem”. Słysząc te słowa, byłam pełna niepokoju i wewnętrznego zamieszania. Kiedy więc nadarzyła się okazja, zaczepiłam na ten temat jednego z księży proboszczów. Przyznał niechętnie, że taki pogląd panuje wśród Polaków, po czym przerwał rozmowę i opuścił moje towarzystwo. Odniosłam wrażenie, że moje pytania bardzo go zaniepokoiły i zirytowały.
Dla dopełnienia kreślonego tu obrazu należałoby przywołać jeszcze jeden wątek mojej rozmowy z Polakami na Litwie. Zapytałam ich o edukację dzieci i młodzieży. Przyznali, że młode pokolenie nie chce i nie mówi po polsku. Wynika to m.in. z tego, że edukacja w polskiej szkole, tj. z językiem wykładowym polskim, utrudnia im perspektywy życiowe i zawodowe. Dlatego też rodzice wybierają dla nich najczęściej szkołę rosyjską, a czasami litewską. Efekt? Sprawdziłam dane. Zaznacza się stały spadek ludzi, którzy uznają język polski za swój język ojczysty (z 220 tys. w 1989 r. do 154 tys. w 2011 roku; dane z Wikipedii). Co więcej, z badania jakościowego przeprowadzonego przez Biuro Nordyckiej Rady Ministrów na Litwie (Norden) oraz spółkę TNS wynika, że polska młodzież rejonu solecznikowskiego (78% ludności stanowią Polacy) zupełnie nie korzysta z polskojęzycznych mediów.
Dominują wśród nich media litewskie i rosyjskie. W domu najczęściej rozmawiają po rosyjsku, a nie po polsku. Jeśli nawet mówią po polsku, to aż 42% wśród używanych w mowie wyrażeń stanowią rusycyzmy.
Nie jest to jednak tylko problem młodzieży polskiej. W Wilnie (dane z 2014 r.) 52,1% respondentów pochodzenia polskiego ogląda telewizję rosyjską, a polską – jedynie 31,4%. Jak wynika z tych badań, aż 63,86% litewskich Polaków uważa Rosję za kraj przyjazny Litwie, a politykę prezydenta Putina pozytywnie ocenia 64,6%. Przeciwnego zdania jest tylko 30% Polaków na Litwie. O czym to świadczy? Mariusz Antonowicz – członek zarządu Polskiego Klubu Dyskusyjnego w Wilnie i wykładowca Uniwersytetu Wileńskiego – nazywa świat, w którym żyją współcześni Polacy na Litwie, „ruskim mirem”.
Zarzuca polskim działaczom i parlamentarzystom reprezentującym AWP-ZChR odpowiedzialność za rozpowszechnianie wśród mniejszości polskiej na Litwie rosyjskich wpływów kulturalnych i politycznych. Powołuje się przy tym na konkretne fakty, np. na to, że działacze ci brali udział w obchodach Dnia Zwycięstwa. Uroczystości te odbywają się w dn. 9.05 na cmentarzu antokolskim i organizuje je corocznie ambasada Rosji w Wilnie. Co więcej, kilku z nich, a wśród nich Waldemar Tomaszewski – były przewodniczący APL, wybrany w 2000 r. na posła okręgu Wilno-Soleczniki – miał podczas tych uroczystości wpiętą w klapę marynarki wstążkę „georgijewską”. Byli nią nagradzani kaci z Katynia. Waldemar Tomaszewski podczas udzielanego wywiadu nazwał ją zaś symbolem rycerskości. Autor artykułu wymienia również wśród postaci mocno kontrowersyjnych Rafała Muksinowa – Rosjanina, który kandydował z listy AWPL, mimo że znany jest jako działacz otwarcie prokremlowski.
Skąd Rosjanie na liście AWPL? Otóż partia ta w wyborach z 2004 r. wystartowała razem z przedstawicielami mniejszości rosyjskiej i białoruskiej. Przyczyna leżała w ordynacji wyborczej. Partia podjęła taką decyzję, aby przekroczyć próg wyborczy 5% i rzeczywiście w 2012 roku uzyskała 5,83%.
Jak twierdzą Polacy na Litwie, to oni zadecydowali o wyborze w 2019 roku obecnie sprawującego urząd prezydenta Gintasa Nauseda.
Rzeczywiście, nowy prezydent Litwy rozpoczął swoje wizyty zagraniczne od Warszawy. Jest więc szansa na ocieplenie stosunków litewsko-polskich. Wróćmy jednak do uzasadnianie zarzutu Antonowicza o budowanie „ruskiego miru” przez polską mniejszość na Litwie. W czasach komunistycznych, gdy istniała jeszcze Litewska Republika Ludowa, w roku 1988 Polacy na Litwie powołali Stowarzyszenie Społeczno-Kulturalne, które w 1989 r. przekształciło się w związek Polaków na Litwie. Inicjatorem, współzałożycielem i pierwszym prezesem tego Stowarzyszenia został Jan Sienkiewicz. Należał on też do grona redaktorów polskojęzycznego dziennika wydawanego w Wilnie w latach 1953–1990 pt. „Czerwony Sztandar”. Okazuje się, że w 12-osobowej grupie inicjatywnej SSKL (Stowarzyszenia Kulturalno-Oświatowego) było aż 7 dziennikarzy tego pisma. Dla mnie osobiście interesująca wydaje się jeszcze informacja, że gazeta „Czerwony Sztandar” przekształciła w 1990 r. się w „Kurier Wileński”. Podczas pielgrzymki uczestniczyliśmy w spotkaniu z redaktorami tego pisma. Deklarowali nam wówczas, że czasopismo nawiązuje do znanego i powszechnie czytanego w okresie międzywojennym pisma o tym samym tytule. Tymczasem, jak dowodzi Mariusz Antonowicz, nie ma już tego przedwojennego Wilna ani jego mieszkańców, o których pisze we wspomnieniach gen Rydz-Śmigły, że kiedy w 1919 r. wkraczał na czele wojska polskiego do Wilna, ci, „gdyby mogli, rzucaliby serca pod kopyta końskie”.
Zastanawiam się nad postawionymi tu zarzutami. Wątpię, czy potrafię dokonać obiektywnej oceny moralnej działań podejmowanych na Litwie przez polskich polityków, działaczy i dziennikarzy. Trzeba by dobrze znać kontekst polityczny i historyczny, a ja tego nie mogę sobie przypisać. Staram się więc słuchać argumentów każdej ze stron.
Po latach redaktorzy „Czerwonego Sztandaru” opowiadają o tym, jak skutecznie, choć mozolnie walczyli z nakazami Litewskiej SRR w obronie ludności polskiej. Jednym ze skutecznie zwalczonych problemów był nakaz stosowania zlituanizowanych nazw miejscowości. Dopiero w roku 1988 udało im się wprowadzić polskie nazwy.
„Czerwony Sztandar” oficjalnie był organem KC KPL, a więc dziennikarze tej gazety mogli – także w urzędach – interweniować w sprawach ważnych dla polskiej społeczności pod hasłem „obywatele piszą, gazeta partyjna interweniuje”. Redakcja pisma przypisuje też sobie zasługę doprowadzenie do wzrostu liczby polskich dzieci posyłanych do szkół z językiem wykładowym polskim oraz skuteczną obronę przed zlikwidowaniem polskiego cmentarzyka wojskowego utworzonego w 1922 r. na tzw. Nowej Rossie, gdzie znajduje się Mauzoleum z sercem marszałka Józefa Piłsudskiego. Obecność serca Marszałka na cmentarzu w Wilnie jest znakiem pamięci narodowej dla kolejnych pokoleń Polaków. Marszałek mawiał: „Naród, który traci pamięć, przestaje być Narodem – staje się jedynie zbiorem ludzi, czasowo zajmujących dane terytorium”.
To ważna myśl nie tylko dla Polaków na Litwie, ale przede wszystkim dla nas tu, w naszym kraju. Z bólem dostrzegamy niekiedy, że Polacy, którzy opuścili nasz kraj w ostatnich latach, nie ustrzegli swych dzieci przed utratą tożsamości narodowej. Już drugie pokolenie na obczyźnie często słabo mówi po polsku i nie czuje się Polakami. Tymczasem na tych ziemiach polskość była pielęgnowana i zachowywana nie tylko dzięki wysiłkowi działaczy i polityków, ale za sprawą rodziców przekazującym pamięć historyczną i język ojczysty swoim dzieciom oraz dzięki zaangażowaniu gorliwych kapłanów.
Podobno wilnianie, nawet jeśli mówią po polsku, to i tak myślą po rosyjsku. Jeśli to prawda, to jest to wyzwanie dla nich, ale przede wszystkim dla nas, żyjących w obecnych granicach Polski.
Wszyscy darzymy Wilno większym lub mniejszym sentymentem, ale nie rościmy już pretensji do jego odzyskania. Sądzę, że szanujemy aspiracje niepodległościowe Litwinów. Stosunki polsko-litewskie na przestrzeni 100 lat od odzyskania niepodległości były trudne, wspólnie przechodziliśmy okresy ocieplenia lub zlodowacenia. Teraz wyłania się kolejna szansa. Pytanie, co nas może połączyć? Na pewno nie historia. Koncepcja Józefa Piłsudskiego zbudowania federacji dwóch niezależnych państw okazała się nie do zaakceptowania przez stronę litewską. I tak już chyba pozostanie. Mogą nas połączyć interesy gospodarczo-polityczne, ale czy tylko? Chciałabym wierzyć, że połączy nas wiara katolicka w większości wyznawana na Litwie.
Ze smutkiem jednak muszę skonstatować, że i w tym względzie też nie ma jedności. Decyzja biskupa wileńskiego przeniesienia obrazu Jezusa Miłosiernego autorstwa E. Kazimierowskiego z kościoła polskiego pod wezwaniem Ducha Świętego do kościoła przy ul Dominikańskiej – tzw. Sanktuarium Miłosierdzia Bożego – została oprotestowana przez Polaków. Władze kościelne tłumaczyły – i słusznie – że chodzi o rozszerzenie i upowszechnienie kultu Bożego Miłosierdzia. Niestety w praktyce słynny obraz stał się mało dostępny. Próbowałam wejść do wnętrza tego maleńkiego kościoła, stojącego w ciasnym szeregu kamienic Starego Miasta. Okazało się to niemożliwe, bo właśnie sprawowana była msza święta. A nawet kiedy nie sprawuje się tam nabożeństw – do wnętrza może wejść niewielka, bo kilkudziesięcioosobowa grupa wiernych. Można pomodlić się na progu świątyni, spoglądając na obraz przez szklane drzwi.
„Nasz biskup nas, Polaków, nie zauważa” – skarżą się wilnianie. „Nie chce do nas ani słowa powiedzieć po polsku”… Podczas wejścia Ogólnopolskiej Pielgrzymki witał pielgrzymów pod Ostrą Bramą ks. wikary parafii. Uroczystą Mszę św. celebrował tam ks. bp Jerzy Mazur – ordynariusz Diecezji Ełckiej wraz z ks. biskupem pomocniczym z Diecezji Wileńskiej… Jako katolicy wierzymy, że Kościół został zbudowany przez Jezusa Chrystusa na Ewangelii i że jest katolicki, tj. powszechny, a więc ponadnarodowy.
Na koniec rodzi się we mnie kolejne pytanie: Jak ratować polskość na tych terenach? Na pewno przez działania edukacyjne, poprzez przyjmowanie w Polsce dzieci i młodzieży (choć podobno to bardzo trudne z prawnego punktu widzenia). Trzeba również, aby polskie media, polska telewizja stały się bardziej dostępne na Litwie. Należy wspierać finansowo i politycznie polskie organizacje i stowarzyszenia na Litwie, ale chyba to już zadanie dla polskiego rządu.
Piszę zaś o tym, bo pragnę, aby Polacy poczuli się odpowiedzialni za wspólne dziedzictwo i za swoich Rodaków na obczyźnie. Sądzę, że nasza presja wywierana na rząd i parlament może okazać się skuteczna.
Artykuł Katarzyny Purskiej USJK pt. „Z Polski do Polski” znajduje się na s. 6 i 7 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Felieton Katarzyny Purskiej USJK pt. „Z Polski do Polski” na s. 6 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com
Nietrudno zakochać się w Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać.
Tekst i zdjęcia: Piotr Mateusz Bobołowicz
Zaczarowane wyspy Darwina
Był 16 września 1835 roku, gdy ledwo dwudziestosześcioletni angielski przyrodnik stanął na ziemi wyspy Mercedes na Oceanie Spokojnym w okolicach równika. Zaledwie trzy lata wcześniej na polecenie prezydenta Ekwadoru Juana José Floresa archipelag został zajęty dla młodej republiki, a wyspa ochrzczona imieniem jego żony – zamiast hrabiego Chatham, jak nazywała się wcześniej. Z czasem jednak Mercedes Jijon de Vivanco musiała ustąpić patronatu Świętemu Krzysztofowi, którego imię – hiszp. San Cristóbal – wyspa nosi do dziś.
Zbliżała się powoli czwarta rocznica opuszczenia angielskiego portu przez HMS Beagle, gdy Karol Darwin, wtedy jeszcze bliżej nieznany światu niedoszły lekarz, zaczął badać fascynującą faunę Archipelagu Kolumba, znanego także jako Wyspy Żółwie albo po prostu Galapagos. Dotarłem na wyspy zaledwie o kilka miesięcy młodszy niż Darwin, trzy dni po jego urodzinach. Już pierwszego dnia trafiłem zresztą na rzeźbę przedstawiającą uczonego. Za nim stała niedopasowana skalą replika okrętu, na którym przypłynął. Nie była to ostatnia jego podobizna, którą dane mi było widzieć na San Cristóbal – kilkaset metrów dalej przy nadmorskiej promenadzie stało popiersie Darwina, a w innym miejscu wysypy duży pomnik. Nie ulega wątpliwości, że naznaczył on archipelag swoją obecnością. Od niego nazwano także rodzaj ptaków – zięby Darwina. Karol Darwin miał podobno na podstawie różnic w budowie dziobów między poszczególnymi blisko spokrewnionymi gatunkami występującymi na różnych wyspach archipelagu wpaść na pomysł teorii ewolucji. Jest w tym ziarno prawdy, chociaż niektóre fakty wymagają uściślenia.
To nie zięby były inspiracją uczonego. Właściwie pierwotnie nie zwrócił on podobno na nie nawet większej uwagi. Przykuły za to jego uwagę przedrzeźniacze (łac. mimidae). Zaobserwował on, że różnią się one od tych, które spotkał w Argentynie. Ponadto poszczególne podgatunki (obecnie niektórzy naukowcy klasyfikują je jako oddzielne gatunki), w zależności od głównego dostępnego na danej wyspie pokarmu, różniły się mocno między sobą. Wyniki badań Darwin opublikował w 1859 roku w książce O powstawaniu gatunków drogą naturalnego doboru, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, której tytuł skrócono w późniejszych wydaniach do O powstawaniu gatunków (ang. The Origin of Species).
Zięba Darwina
Zauważalne różnice między podgatunkami zwierząt występujących na poszczególnych wyspach nie dotyczą jednak tylko ptaków. Na archipelagu występowało niegdyś piętnaście gatunków żółwi słoniowych, znanych jako żółwie z Galapagos. Obecnie jest ich tylko jedenaście – przez długi czas piraci i wielorybnicy mający swoje bazy na wyspach przetrzebili znacznie ich populację, doprowadzając cztery podgatunki do kompletnej zagłady. Co ciekawe, do 2019 roku uważano za wymarły jeszcze jeden gatunek – chelonoidis phantastica z wyspy Fernandina. W lutym znaleziono jednak po raz pierwszy od 150 lat jedną żywą samicę. Na wyspie Santa Cruz mieści się ośrodek badawczy im. Charlesa Darwina, w którym rozmnaża się i obserwuje żółwie słoniowe. Tam też w 2012 roku zdechł Samotnik George, ostatni przedstawiciel gatunku chelonoidis abingdoni. Od odnalezienia go w 1971 roku nie ustawano w poszukiwaniu partnerki dla George’a, oferując nawet za nią sporą nagrodę. Próbowano także sparować go z samicami najbliżej spokrewnionych gatunków (lub podgatunków; trwają co do tego spory), jednak z żadnego ze złożonych jaj nic się nie wykluło.
Fauna na Galapagos jest unikalna. Ma na to głównie wpływ jej sposób pojawienia się na wyspach. Względnie młode wulkaniczne wysepki, położone tysiąc kilometrów od stałego lądu nie są przyjaznym miejscem do życia. Najbardziej prawdopodobna teoria mówi, że zwierzęta przybywały tu niesione prądami oceanicznymi na naturalnych tratwach. Podróż taką mogły przetrwać jednak tylko te najbardziej odporne na brak słodkiej wody i palące słońce. Stąd taka różnorodność gadów, a całkowity brak ptaków – i oczywiście ryb słodkowodnych. Ptaki przyleciały o własnych siłach. Izolacja i brak dużych ssaków sprawiły, że ich miejsce zajęły gady. Rozrosły się do gigantycznych rozmiarów, które pozwalają im łatwiej żywić się trawą czy wyżej rosnącymi roślinami. Dodatkowo ich gadzia natura sprawia, że dobrze znoszą długotrwałe susze.
Wraz z pojawieniem się człowieka pojawiło się także nowe zagrożenie – gatunki inwazyjne. Koty, szczury, psy i kozy to główni wrogowie rdzennej fauny Galapagos. Polują na młode, wyjadają jaja, pozbawiają żółwie pożywienia. Od pewnego czasu trwa regularna walka z nimi. Prowadzony jest odstrzał kóz, w tym z helikopterów, a właściciele zwierząt domowych muszą dostosować się do pewnych obostrzeń dotyczących kontroli ich populacji.
Żeby zostać wpuszczonym na Galapagos trzeba przedstawić rezerwację hotelu i zapłacić specjalną opłatę (100 USD dla obcokrajowców i 6 USD dla Ekwadorczyków i rezydentów Ekwadoru). Obostrzenia dotyczą długości pobytu oraz imigracji. Ekosystem wysp jest kruchy i niekontrolowany napływ ludności mógłby kompletnie zniszczyć tamtejszą przyrodę.
Dorys prowadzi na San Cristóbal pensjonat Dorys Mar. Najtańszy, jaki znalazłem, a właściwie najtańszy, jaki udało mi się wynegocjować po tym, jak zaraz po wylądowaniu, wiedziony słusznym instynktem, zrezygnowałem z wcześniejszej rezerwacji. Ceny na Galapagos są absurdalnie wysokie w porównaniu z resztą Ekwadoru. Najtańszy obiad znalazłem za cztery dolary (na kontynencie są nawet takie za półtora) i był to talerz ryżu i makaronu z sosem pomidorowym. Nic jednak dziwnego – wszystkie towary docierają na archipelag statkiem towarowym.
Dorys nie pochodzi z Galapagos. W ogóle mało kto stąd pochodzi, zwłaszcza ze starszego pokolenia. Na Santa Cruz żyje licząca około trzy tysiące osób wspólnota Indian kichwa – potomków poddanych imperium inkaskiego zamieszkujących Andy. W latach 50. XX wieku na wyspę przybył z prowincji Tungurahua z miasteczka Salasaca pierwszy z nich i z czasem zaczął ściągać pobratymców do dobrze płatnej wtedy pracy. Jeszcze dziś Indianie Salasaca rozmawiają między sobą w kichwa i noszą tradycyjne stroje, mimo gorąca panującego na położonym na równiku archipelagu.
Na ulicy Puerto Vaquerizo Moreno, czyli jedynego miasta na San Cristóbal, można kupić sopa de salchicha – zupę z kiełbaski, a właściwie z morcilli, czyli ekwadorskiej kaszanki. Od polskiej różni się ona zasadniczo tym, że zamiast raczej nieznanej w Ekwadorze kaszy ma ryż. Pytam sprzedających ją kobiet, czy to typowa potrawa z Galapagos. Mówią mi, że nie ma typowej kuchni Galapagos, bo wszyscy tutaj są przyjezdni. Kuchnia, siłą rzeczy, najbardziej przypomina typową kuchnię ekwadorskiego wybrzeża Pacyfiku. Niegdyś jadło się tu także kraby zwane zayapa, ale, jak śmiały się kobiety sprzedające zupę, wskazując na swoją nieco bardziej puszystą koleżankę, zjadła ona wszystkie i od tej pory władze zakazały połowu.
Działalność człowieka zaszkodziła też poważnie kotikom galapagoskim, na które polowano dla ich futra. Ten mały, podobny do foki gatunek występuje już tylko w nielicznych punktach archipelagu. Dużo łatwiej – wręcz niezmiernie łatwo – jest spotkać uszankę galapagoską, czyli lwa morskiego. Kolonie lwów zamieszkują plaże i przystanie wszystkich wysp. Nie przejmują się kompletnie miejscowymi ani turystami, zajmując ławki, leżąc na chodnikach i tarasując przejścia. W najmniejszym stopniu nie boją się ludzi, a młode wręcz do nich podchodzą.
Głuptak
Na Galapagos żyje też całe mrowie ptaków. Najbardziej charakterystycznym gatunkiem jest głuptak niebieskonogi, ale występują licznie także inne gatunki. Co ciekawe, archipelag Galapagos to jedyne miejsce na świecie, gdzie pingwiny można spotkać także na półkuli północnej. Mała część wyspy Isabela, będąca miejscem występowania kolonii tych ptaków, przekracza równik. Nie było mi jednak dane ich zobaczyć.
Niestety nie miałem pięciu tygodni, jak Darwin. Moja wyprawa trwała zaledwie sześć dni. Poznać Galapagos byłoby pewnie ciężko i przez sześć lat, a tak krótki czas pozwala tylko na zyskanie pierwszego wrażenia i rozpalenie w sobie chęci powrotu. Taką chęć miała w sobie para Polaków, mieszkających na co dzień w Ameryce Środkowej. Byli oni rok wcześniej na Galapagos przez dwa tygodnie, a gdy spotkałem ich podczas mojego tam pobytu, kończyli spędzać tam już dwa miesiące. Nietrudno zakochać się w las Islas Encantadas, Zaczarowanych Wyspach, jak nazwali je w XVI wieku uciekający z Peru marynarze kapitana Diego de Rivandeiry, gdy silne wiatry nie pozwalały im dobić do wysp, które zdawały się uciekać. Darwinowi i mnie nie uciekły, przynajmniej nie tym razem.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” znajduje się na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra M. Bobołowicza pt. „Zaczarowane wyspy Darwina” na s. 17 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com
Bezkresne łąki, przecinane pasami rzek, rozświetlane słońcem odbijającym się w stawach, jeziorach, bagienkach, cienie rozległych lasów. Tutaj łódka wciąż jest środkiem transportu i narzędziem pracy.
Paweł Bobołowicz
Fot. Paweł Bobołowicz
Kowel przez lata był punktem, z którego rozpoczynały się poszukiwania rodzinnych historii i miejsc dla wielu Polaków. Przez lata w niezwykły sposób pomagał w tym Anatol Franciszek Sulik. Chociaż był historykiem amatorem, był niezrównanym znawcą Wołynia, a przede wszystkim pozostanie osobą, która wskrzeszała pamięć o Polakach pomordowanych na Wołyniu, o miejscach ich pochówków, budziła z zapomnienia imiona ofiar, przywracała pamięć o miejscach i historiach. Gdy pierwszy raz spotkaliśmy się wiele lat temu w Kowlu, od razu powiedział: „Bobołowicz? Rodzina z Kamienia Koszyrskiego? Mam zdjęcia w swoim albumie, których pewnie nigdy nie widziałeś”. Jeszcze w 2013 roku współorganizowaliśmy pielgrzymkę lubelskiego NSZZ Solidarność na Wołyń. Anatol Sulik próbował też przywrócić pamięć o mordach dokonanych przez NKWD w Kowlu po 1939 roku. Pokazywał miejsca masowych grobów, ale ten temat wciąż pozostaje niewyjaśniony.
Fot. Paweł Bobołowicz
Anatol Sulik zmarł w 2014 roku w wieku 62 lat. Nie zdążył opowiedzieć wszystkich historii, ale Instytut Pamięci Narodowej policzył, że przeprowadził pełną inwentaryzację 12 cmentarzy, odnalazł blisko 1200 polskich grobów, na których udało mu się odczytać ponad 660 nazwisk. Docierał na cmentarze rowerem, zrobił setki zdjęć i map, dokumentując polską obecność na Wołyniu. Pisał też opowiadania o Polesiu, sam się czuł Poleszukiem. W 2013 roku w jednym z listów do mnie przyznał: „chociaż jestem Poleszukiem, to cenię do niemożliwości niemiecką punktualność! Ale czy tak niemiecką? Przed wojną w Rzeczypospolitej było tak samo!”. Przez jego smutne opowieści zawsze przebijała też nuta optymizmu, a pomimo jego bolesnej misji, pozostawał człowiekiem pełnym radości i humoru.
Fot. Paweł Bobołowicz
W tym samym liście w sprawie organizacji wyjazdu na Wołyń pisał do mnie „Proszę zabrać kogoś z gitarą czy akordeonem, bo wypada nie jechać milczkiem, a pośpiewać pieśni patriotycznych i nawet kościelnych!”. Tłumaczył mi, że Poleszucy to wcale nie „posępny lud”, jak wynikałoby z piosenki Polesia czar. To lud żyjący w zgodzie z naturą, pełen filozoficznego spojrzenia na świat. Tak też przedstawiał go w swoich opowiadaniach. Pomimo tego zastrzeżenia do wymowy Polesia czaru, Anatol Sulik śpiewał tę piosenkę, a jej słowa towarzyszyły mi stale w poleskiej części radiowej podroży po Polesiu. (…)
W Kamieniu Koszyrskim (…) sowieckie budynki niewiele mają wspólnego z przedwojenną zabudową Kamienia; jej świadkiem pozostaje jedynie niepozorna budowla, w której kiedyś była pompa i ujęcie wody. Dziś to skład urządzeń służących do sprzątania Majdanu Nezależnosti.
Miasto otrzymało prawa miejskie w 1430 roku. Początkowo należało do Sanguszków, potem do Krasickich. Przed wojną było zamieszkane w większości przez ludność żydowską. We wrześniu 1939 roku Kamień dostał się pod okupację sowiecką. W styczniu 1944 roku, w obliczu możliwości przejęcia miasta przez UPA, miasto opuściła większość Polaków, w tym moja rodzina. Do dzisiaj w Kamieniu przy ulicy Kościelnej stoi dom, którego budowę mój dziadek ukończył w sierpniu 1939 roku. Po wojnie umieszczono w nim Komsomoł, ponoć mieszkał tu też sowiecki prokurator. Dzisiaj budynek zajmuje kilka rodzin, a kolejne przebudowy, dobudówki utrudniają rozpoznanie, jak dom wyglądał pierwotnie. W miejscu ogrodu i sadu stają kolejne rzędy zabudowań. Ale tak jak i kiedyś, kilkanaście metrów przed domem płynie rzeczka Cyr, w której chlapią się kaczki.
Fot. Paweł Bobołowicz
W rynku nie zachował się budynek hotelu i restauracji należący do mojej rodziny – spłonął w latach pięćdziesiątych. Jeden z mieszkańców opowiadał mi, że nawet po wojnie, gdy mojej rodziny w Kamieniu już nie było, funkcjonującą tam restaurację nazywano „Bobołowicza”. Dziś wprawne oko może dostrzec fundamenty tamtego budynku. (…)
Fot. Paweł Bobołowicz
Trwałym śladem historii tych ziem pozostaje budowla kościoła. W 1628 roku ostatni z rodu książąt Sanguszków Koszyrskich – wojewoda wołyński Adam Sanguszko ufundował klasztor dominikański, który przetrwał do 1832 roku. Później klasztorny kościół stał się parafialnym i funkcjonował do 1944 roku. Sowieci przekształcili go w budynek tartaczny, a potem zlokalizowano w nim fabrykę cukierków. Lepszy los spotkał kaplicę, która została potraktowana jako obiekt zabytkowy i już w czasach współczesnej Ukrainy było można przywrócić jej pierwotną rolę. Obok kaplicy powstał też nowy kościół. Stary budynek klasztornego kościoła niedawno został przejęty przez miejscowe Muzeum Regionalne. Dzięki staraniom dyrektor muzeum, Natalii Pas, jest szansa, że dawny kościół klasztorny odzyska, przynajmniej w jakimś stopniu, swój charakter.
Dziś wspólnota rzymskokatolicka Kamienia Koszyrskiego nie jest liczna. Do nowego kościoła przychodzi na msze po kilka osób. Nowym budynkiem kościelnym, starą kaplicą, domem parafialnym i terenem wokół nich (skrywającym między innymi cmentarz wojenny z czasów I wojny światowej) zajmuje się pani Lucyna Kawałko z mężem: „Pamiętam, jak klęczałam na kolanach w naszym kościele. Tata, mama, ja, Danka, Gienek… a potem było tak ciężko”. Pani Lucyna opowiada, że udało im się przeżyć czas mordów, bo chowali się w lesie. Jej rodzina należała do tych biedniejszych, nie mogli uciec. „Było bardzo ciężko. Wszędzie była zdrada, zdrada, zdrada. Znałam tych ludzi, którzy nas prześladowali. Banderowcy, lewi, prawi… Przychodzili w nocy, stukali, zabierali… w czas wojny i później”. Nawet po wojnie rodzina próbowała dotrzeć do Polski, ale różne okoliczności na to nie pozwoliły. Przetrwali w nieprzyjaznym, wrogim środowisku. Dzisiaj dzieci pani Lucyny mają Karty Polaka, ale mieszkają na Ukrainie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby nie pani Lucyna i jej mąż, dziś w Kamieniu zapewne nie byłoby nowego kościoła, nie byłoby tych nielicznych śladów polskości. Ale co będzie za kilka, kilkanaście lat?
Cały reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Ukraiński Zwiad WNET. Podróż przez Polesie” znajduje się na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Reportaż Pawła Bobołowicza pt. „Ukraiński Zwiad WNET. Podróż przez Polesie” na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com
Środkowoamerykański Salwador znany jest z długoletniej wojny domowej, biedy i rozbuchanej przestępczości oraz kontrowersyjnego zakazu aborcji. My opowiemy również o pozytywnych aspektach tego kraju.
Środkowoamerykański Salwador nie należy do głównych celów masowej turystyki. Można wręcz powiedzieć, że kraj ten leży na uboczu wszelkich turystycznych szlaków. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że jest to kraj, o którym niewiele się mówi. A jeśli się o nim wspomina, to raczej w bardzo nieprzychylnym, lub wręcz kontrowersyjnym kontekście.
Salwador uznaje się za jeden z najniebezpieczniejszych krajów świata. Kraj ten rzeczywiście jest ojczyzną brutalnych grup przestępczych zwanych „Maras”. Dwie z nich: Mara Salvatrucha oraz Mara18 uważa się za jedne z najgroźniejszych od USA po Amerykę Południową. Przemoc, strzelaniny, gwałty, czy kradzieże, oraz brak wiary w „lepsze jutro”, to codzienny wizerunek wielu osiedli stolicy kraju, miasta San Salvador.
Obrońcom praw człowieka i nie tylko Salwador znany jest również z niezwykle kontrowersyjnej a zarazem dehumanizującej kobiety ustawy zabraniającej przerywania ciąży. O ile jednak aborcja w wielu formach zakazana jest w wielu krajach świata, o tyle w Salwadorze karane jest jakiekolwiek przerywanie ciąży. Niestety obejmuje to również i naturalne poronienia. Powoduje to, że salwadorskie kobiety wielokrotnie traktowane są w nieludzki sposób. Często bowiem padają ofiarami wyroków długoletniego więzienia za rzekome przerwanie ciąży.
Wreszcie Salwador kojarzony jest z biedą i olbrzymimi różnicami społecznymi. Na przykładzie stolicy kraju, miasta San Salvador widać z jednej strony dzielnice nędzy, gdzie bardzo często żyją, mieszkają i próbują pracować ubodzy, lecz uczciwi ludzie. Z drugiej strony zaś w wytwornych rezydencjach otoczonych wysokimi murami z drutami kolczastymi i uzbrojonymi strażnikami mieszkają elity finansowe tego kraju. Obydwie te grupy bardzo rzadko obcują ze sobą.
Czy zatem warto wybrać się do Salwadoru? Z pewnością tak. Czy państwo to jest aż tak niebezpieczne jak o nim piszą? Z pewnością nie, o ile tylko przestrzegać będziemy podstawowych zasad bezpieczeństwa. I jeśli tylko nie poprzestaniemy na stolicy kraju. Zobaczymy wówczas, że choć Salwador jest krajem ludzi raczej ubogich, to zarazem są to osoby przyjazne i często bezinteresownie pomocne. Salwador to kraj wielu uroczych kolonialnych miasteczek i ruin prekolumbijskich. To kraj niezwykłych krajobrazów: wulkanów, selwy tropikalnej i uroczych, długich i niemal bezludnych plaż nad Pacyfikiem. To również kraj oryginalnej, smacznej kuchni, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Wreszcie to ojczyzna jednych z najlepszych kaw całego świata. I jedynie w miarę wysokie ceny oraz użycie USD jako waluty, nieco zakłócają przyjemność pobytu.
O swojej małej ojczyźnie opowie nasz gość – pochodzący z Salwadoru Alfredo Celso. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość przedstawi wszystkie jasne i ciemne strony tego środkowoamerykańskiego państwa. Opowiemy sobie jacy są Salwadorczycy i w czym różnią się od Polaków. Gdzie warto wybrać się będąc w Salwadorze: co zjeść i gdzie zanocować, by nie wydać za dużo. I wreszcie, jak powinniśmy postępować, by naszą wizytę w Salwadorze naprawdę miło wspominać!
Na salwadorskie rozmowy zapraszamy w najbliższy poniedziałek, 2-go września, jak zwykle o 20H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!
¡República Latina – jasna jak słońce!
Resumen en castellano: El Salvador, aunque poco visitado, pernetece a los países más interesantes de Centroamérica. El país es conocido especialmente por la violencia, el nivel alto de crímenes y la prohibición total del aborto. Sin embargo aquellos aspectos negativos no pueden formar la imágen total del país.
El Salvador vale la pena visitar. Vale la pena ver muchos pueblos coloniales, ruínas antiguas, la selva tropical, los volcanes y las playas: largas y casi vacías. Sobre todos los monumentos de historia, naturaleza y cultura vaos a hablar con nuestro invitado – Alfredo Celso, un Salvadoreño. Nuestro guía va a contarnos un poco sobre lo positivo y lo negativo de El Salvador y los Salvadoreños. Vamos también a tocar el problema de los precios altos en El Salvador. Que y donde comer, donde descansar para no tener que gastar una fortuna.
Les invitamos a escucharnos este lunes, 2 de septiembre, como siempre a las 20H00 UTC+2! Vamos a hablar polcao y castellano!