Jedyny taki koncert i wywiad Leepcka na żywo w Radiu Wnet. Charyzmatyczny artysta wystąpi w ramach projektu Muzyka Wnet

Doświadczenie pomaga mi się poruszać w branży. Choć z każdym krokiem jestem coraz bardziej zdziwiony i wiem coraz mniej. Generalnie słowa Einsteina o wszechświecie i ludzkiej głupocie są raczej trafne

– Twoja młodość przypadła na sam środek lat 90-tych. Kto wywarł wówczas największy wpływ na twoją artystyczną tożsamość?

– Młodość przeżywam obecnie (śmiech). Wtedy byłem smarkatym nastolatkiem. Wyniosłem z domu Elvisa i Johhny Casha. W liceum był hip hop i Nirvana, choć – o dziwo – moja klasa była inna. Poznałem tam ludzi słuchających Beatlesów, Stonesów, Led Zeppelin, Hendrixa. Miałem taką hippisowską paczkę. Z niej później powstał zespół Bohema…

– …który swój debiut fonograficzny zawdzięcza kontraktowi z Polskim Radiem. Czy łatwo było znaleźć młodemu wykonawcy tak wpływowego wydawcę, czy też był to efekt konsekwentnych starań lub szczęśliwego zbiegu okoliczności?

– Jak zwykle w życiu bywa, była to wypadkowa różnych zdarzeń, determinacji i szczęścia. Historia dotarcia do PR jest długa i wyboista. Byliśmy uparci, trochę bezczelni, w swoim obiboctwie bardzo pracowici. Kiedyś opowiem na antenie jak do tego doszło, bo zakrętów i rozczarowań na naszej drodze było mnóstwo, ale energii i wiary w siebie jeszcze więcej (śmiech).

– Pierwszy singiel Bohemy „Ginger” z roku 2003 pokazał tę formację jako sprawny warsztatowo band wykonujący niezwykle melodyjnego rocka. Tęsknisz czasami za takim graniem?

– To były fajne czasy… (śmiech), choć teraz ja i moi koledzy, z którymi gram, są bardziej dojrzali niż my wtedy. To generalnie jest podobnie… trasy, kobiety (śmiech). Gramy równie melodyjne piosenki wywodzące się z folku, bluesa i rocka. Obecnie przyjemne jest to, że teraz jesteśmy bardziej świadomi tego, co robimy. Również muzycznie.

– W 2004 roku twoja kompozycja „Hell Woman” pochodząca z debiutanckiego albumu Bohemy znalazła się w Top Ten MTV Polska. Czy był to przełomowy moment w twojej karierze muzycznej?

– Raczej nie. „Hell Woman” i „Ginger” były na pierwszym miejscu tego zestawienia przez kilka tygodni. Na pewno nam to pomogło, ale przełomem bym tego nie nazwał. Chyba nigdy nie było żadnego przełomu, a raczej kolejne kroki i budowanie swojej marki. Jeżeli już, to przełomem mogło być nagranie płyty dla PR a następnie dla EMI.

– Jeden z utworów z waszej drugiej płyty Santi Subito zatytułowany „Tell me who you are” nagrałeś wspólnie z Muńkiem Staszczykiem. Rok później otrzymałeś nagrodę Superjedynki w kategorii „Płyta Rock”. Czy po takich sukcesach poczułeś się muzykiem mainstreamowym?

– Zawsze się tak czułem odkąd zobaczyłem Elvisa na Hawajach. Muzycy z undergroundu uważali nas za mainstreamowy band. Gorzej, że mainstreamowe stacje radiowe tak nie uważały (śmiech), choć byliśmy bardzo obecni w TV. A z Zygmuntem to było fajne doświadczenie i nawiązanie znajomości, która trwa do tej pory. Muniek bardzo mnie wspiera obecnie, można powiedzieć, że jest fanem (śmiech).

– Pomimo docenienia waszego poziomu w branży, Bohema przestała wkrótce istnieć. Dlaczego? 

– Wypaliliśmy się muzycznie i koleżeńsko. Część z nas chciała iść w innym kierunku. Założyliśmy swoje biznesy, przestaliśmy wierzyć w prawdziwy sukces. Zaczęliśmy go szukać gdzie indziej. Ja np. w czeskim piwie (śmiech).

– W 2017 roku po raz pierwszy pod pseudonimem Leepeck, nagrałeś solowy album Borderline. Jak dziś z perspektywy czasu oceniasz swój solowy debiut wydawniczy?

– To dla mnie bardzo ważna płyta. Z wielu względów. Po pierwsze jest to mój powrót na rynek muzyczny. Po drugie jest to osobista płyta wynikająca z doświadczeń zbieranych przez lata. Często bardzo trudnych. Po trzecie uważam, że jest to bardzo dobry album. Dzięki niemu zaskarbiłem sobie sympatię ludzi, zarówno fanów jak i kolegów z branży. Otworzył mi drzwi do koncertów w Kanadzie, współpracy z Anitą Lipnicką, wiele też się dzięki pracy nad tą płytą nauczyłem.

– O tym krążku wyraziłeś się kiedyś w sposób następujący: „Piosenki z albumu Borderline to nostalgiczna podróż w przeszłość oparta na melancholijnym wokalu z akustycznymi wpływami folkowymi. Jest to połączenie różnych nastrojów i kolorów. Temat muzyki przywołuje tęsknotę za przeszłością i utraconymi relacjami.” Skąd u tak młodego człowieka aż tyle elementów charakterystycznych dla dojrzałych artystów podsumowujących swoje życie?

– Nie sądzę, aby nostalgia była domeną starców. Justin Vernon nagrał płytę For Emma, Forever Ago, która jest wyrazem jego tęsknoty, a również jest młodym człowiekiem. Poza tym mam wrażenie, że nostalgia jest w modzie (śmiech)… tęsknota za dzieciństwem, beztroską, utraconą miłością. To jest jednak trochę co innego niż podsumowywanie życia. Ot taka nasza romantyczna przypadłość…

– Twój kojarzący mi się momentami z Chrisem De Burghem, a chwilami z Kortezem kojący wokal wycisza u słuchacza wszelkie negatywne emocje dnia codziennego, a w najbardziej radiowym „Sometimes” udowadniasz, że jesteś także w pełni gotowy na zdobywanie list przebojów. Jaki jest twój najnowszy album i w którą stronę bardziej podążasz: muzykoterapeutyczną, konsekwentnego zdobywania popularności, lodołamacza serc niewieścich, czy… jeszcze gdzie indziej? 

– Ciekawe… że „Sometimes” uważasz za najbardziej radiowy. Myślałem, że raczej „No One Knows”. Mój nowy album to moje kolejne doświadczenie. Polskie teksty, miejscami mocne ale zestawione z płynącą i melodyjną muzyką. Jest to moja terapia, a jak ktoś też chce się leczyć moją muzyką, to tym lepiej… O popularność należy zapytać Kubę, mojego menedżera, to jego działka… (śmiech). Ja zajmuję się piosenkami i łamaniem serc… (śmiech).

– Kompozytor, autor tekstów, wokalista. W której z tych ról czujesz się najlepiej?

– W żadnej do końca dobrze. Ale już w 3 naraz wyśmienicie (śmiech).

– Twój najważniejszy koncert w życiu to: występ na XLIV Festiwalu w Opolu, podczas XII Przystanku Woodstock support Green Day’a w katowickim „Spodku” w 2005 roku, czy też jeszcze inne wydarzenie?

– Koncert przed Green Day był super. Chłopaki zaprosili nas na piwo, dobrze się grało, a publiczność szalała wbrew naszym oczekiwaniom, bo spodziewaliśmy się gwizdów lub obojętności. Pierwszy koncert jako Leepeck w Spatif z materiałem z Borderline był dla mnie ważny. Taki Come Back (śmiech). Miałem ogromną tremę. Wyszło bardzo dobrze. Magiczne były też koncerty w Toronto i pierwszy koncert na Spring Break.

– Czy bycie Warszawiakiem rzeczywiście ułatwia rozwój kariery artystycznej, czy jest to tylko mit?

– Nie doświadczyłem sytuacji nie bycia Warszawiakiem, więc nie mam porównania. Ale nagraliśmy z Bohemą numer pt: „Warszawka” gdzie mówię co myślę (śmiech) o warszawkowym podejściu do życia. Teraz już o tym nie myślę, mam na to… (śmiech)

– Czego nauczyło cię 20 lat w branży muzycznej i czy w pełni już wiesz, co należy robić, aby osiągnąć w niej zawodowy sukces, czy też jest ona czymś w rodzaju organizacyjnej samowolki i ciągle bardziej wiesz to, czego robić tam nie należy?

– Doświadczenie pomaga mi się poruszać w branży. Choć z każdym krokiem jestem coraz bardziej zdziwiony i wiem coraz mniej. Generalnie słowa Einsteina o wszechświecie i ludzkiej głupocie są raczej trafne (śmiech). Największy mistrz robienia sushi, który zajmuje się tym od 80 lat (ma 93), powiedział, że tak naprawdę nie zdążył jeszcze zgłębić tajników tej japońskiej tradycji… (śmiech). Coś podobnego powiedział też Sokrates… (śmiech) Ja raczej skupiam się na kosmosie… a o branży coś tam wiem, ale szkoda sobie niepotrzebnie zajmować tym głowę (śmiech). Postaram się przekazać to Bernardowi, mojemu synkowi, który urodził się tydzień temu, żeby nie zajmował sobie tym głowy. Ja doszedłem do tego niedawno, zbyt późno… (śmiech)

– Radio WNET dziękuje za rozmowę i życzy radosnego spełniania się na niełatwej, acz jakże przyjemnej roli ojca.

– Dziękuję.

Sławek Orwat

Artysta rozmawiał z Radiem WNET także we wtorek 30 czerwca, w audycji Wolność Wnet, której możesz posłuchać poniżej:


„Nikt tak jak ja nie odda tego, co w danym momencie czuję.” Z Kasią Maroną dla Radia WNET rozmawia Sławek Orwat

Piszę swoje piosenki sama, ponieważ myślę, że nikt tak jak ja nie odda tego, co w danym momencie czuję, jakie emocje mi towarzyszą, a chciałabym być jak najbardziej szczera wobec moich słuchaczy.

Piszesz w swojej biografii, że muzyka i śpiew towarzyszą ci od najmłodszych lat i są twoją największą pasją. Kto zaraził cię muzyką i od kiedy wiedziałaś, że scena jest twoim przeznaczeniem? 

Odkąd pamiętam chciałam śpiewać. Nie było ze mną tak jak z innymi dziećmi, że zmieniały mi się zainteresowania i raz chciałam być piosenkarką, a za chwilę marzyłam o tym, by zostać stewardesą, kucharką czy pielęgniarką. W moim rodzinnym domu od zawsze było dużo dobrej muzyki, bo mój tata jest jej wielkim pasjonatem. Słuchało się Franka Sinatry, Czesława Niemena, The Rolling Stones, The Beatles czy Queen. To były moje pierwsze muzyczne inspiracje. Pamiętam, że próbowałam śpiewać razem z tymi zespołami/wokalistami jako mała dziewczynka do dezodorantu, a później otrzymałam w prezencie mój wymarzony mikrofon.

Jakie wokalistki były lub są twoimi największymi inspiracjami? 

Z czasem rozszerzałam swoje muzyczne horyzonty, słuchałam bardzo zróżnicowanej muzyki, z każdej czerpiąc coś dla siebie. Mój przyjaciel i wspaniały muzyk, z którym współpracowałam – Henryk Pella zaszczepił we mnie też wielką miłość do muzyki jazzowej, bluesowej, funkowej i rhytm&bluesa. To dzięki niemu odkryłam takich artystów jak Shemekia Copeland, Al Jarreau, Quincy Jones, Eva Cassidy czy Vivian Buczek. Bardzo lubię słuchać też Beyonce, którą podziwiam za perfekcję wokalną. Inspirują mnie również Jessie J czy Ariana Grande. Jeśli chodzi o polskich artystów bardzo cenię Grażynę Łobaszewską oraz Krystynę Prońko.

Do wspomnianego przez ciebie znakomitego pianisty i basisty Henryka Pelli trafiłaś w wieku 13 lat. Czy był to ten przełomowy etap, który dał ci poczucie pełnej gotowości, aby zawalczyć o swoje miejsce w wyścigu do sławy i spełnić swoje dziewczęce marzenia?

Kiedy rozpoczynałam pracę nad głosem, tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, ile pracy, serca i czasu trzeba włożyć w piosenkę, aby zabrzmiała naprawdę dobrze. Z Heniem trenowałam głos wiele długich godzin kilka razy w tyg. w lokalnym Centrum Kultury. Praca z tym człowiekiem była dla mniej niezwykle inspirująca, ponieważ rady, które mi dawał i ćwiczenia, które mi aplikował, okazywały się niezwykle skuteczne. Z niecierpliwością czekałam na każde zajęcia z nim i czułam duży niedosyt, jeśli zajęcia z takich czy innych powodów się nie odbyły. Ten etap, kiedy ćwiczyliśmy i jeździliśmy na różne festiwale piosenki był pewnym przełomem w moim życiu, ponieważ jako osoba z małej miejscowości miałam możliwość po raz pierwszy stanąć na wielkich scenach, często przed kilkutysięczną publicznością, poznać wielu wspaniałych muzyków i wokalistów. Moje występy podobały się ludziom, dostawałam wiele pochlebnych opinii na ich temat i to niewątpliwie dodawało mi skrzydeł i było spełnieniem moich marzeń.

 Sporo tych konkursów i festiwali zakończyłaś na podium, a niektóre nawet zdobyciem Grand Prix. Jak te sukcesy przełożyły się na twoją popularność i propozycje koncertowe?

– Nie ukrywam, że zwycięstwa w festiwalach otworzyły mi wiele muzycznych furtek. Byłam zapraszana na różne występy, koncerty, supportowałam wiele gwiazd polskiej sceny muzycznej i to było niesamowite. Miałam możliwość śpiewać w różnych miejscach w całej Polsce, a także za granicą. To było wspaniałe doświadczenie. Dla mnie – młodej wokalistki z pierwszymi sukcesami na koncie było to bardzo miłe, że coraz więcej osób zaczęło kojarzyć moje nazwisko, rozpoznawało moje piosenki i tak pozytywnie wypowiadało się o moim głosie i występach.

 Brałaś także udział w warsztatach muzycznych prowadzonych przez takie znakomitości sceny jak Grażyna Łobaszewska, Agnieszka Hekiert, Mieczysław Szcześniak, Ewa Uryga czy Anna Serafińska. Czy kształtowanie głosu pod okiem takich gwiazd dodaje młodej adeptce wokalistyki pewność siebie i świadomość własnej wartości, czy jeszcze coś więcej?

Podczas warsztatów z tak wspaniałymi wokalistami i osobowościami sceny muzycznej zdecydowanie zyskuje się pewność siebie. Tym bardziej, jeśli te osoby widzą w tobie potencjał i chwalą twoje umiejętności wokalne. To daje niesamowitego kopa. Sama możliwość uczenia się sztuki wokalnej od osób z tak bogatym doświadczeniem jest naprawdę inspirująca, dlatego zawsze z zaciekawieniem słuchałam wszelkich porad. Trzeba pamiętać, że warsztaty to nie tylko praca z ćwiczeniami / wprawkami wokalnymi, ale zazwyczaj takie warsztaty zwieńczone są wspólnym koncertem, a to daje kolejną możliwość zaprezentowania się publiczności.

 

 Twój charakterystyczny, mocny głos został zauważony i zapamiętany także przez widzów popularnego programu Mam Talent, gdzie szturmem zdobyłaś ćwierćfinał brawurową interpretacją piosenki „Chain of fools” z repertuaru. Arethy Franklin oczarowując zarówno jurorów jak i publiczność. Wzięłaś także udział w programie Śpiewajmy razem. Czy pokazanie się w przeróżnych TV talent shows to dziś faktycznie jedynie słuszna droga do zdobycia popularności, a właściwie rozpoznawalności na ogromną skalę??

Nie uważam, żeby start w programach typu talent show był jedyną, słuszną drogą. Jest przecież wielu wokalistów, którzy nie uczestniczyli w tego typu programach, a teraz są znani i odnoszą sukcesy. Jest to więc tylko jedna z opcji. Smutne jest na pewno to, że po wielu świetnych wokalistach nagle słuch zanika po zakończeniu programu, więc sam udział w tego typu formatach nie jest gwarantem sukcesu. Wierzę jednak mocno w to, że można być zauważonym w programach typu talent show, co pokazuje historia. Można pokazać swoje umiejętności i dotrzeć do szerszego grona odbiorców – a to ogromne plusy.

 Sama komponujesz i sama piszesz teksty swoich piosenek, co w muzyce pop, którą reprezentujesz, nie jest częstym zjawiskiem. Jaka jest u ciebie kolejność zdarzeń w powstawaniu piosenki i czy zawsze już będziesz artystką samowystarczalną?

Nie mam jednego wzorca, na którym się opieram przy pisaniu piosenek. Czasem pierwsza jest melodia, czasem pierwszy jest tekst. Melodie często nagrywam na telefon, bo chodzą mi po głowie zazwyczaj w najmniej spodziewanym momencie, natomiast fragmenty tekstów zapisuję na biletach, kartkach, w kalendarzu, w telefonie – gdzie popadnie – byleby nie uciekły (śmiech). Piszę swoje piosenki sama, ponieważ myślę, że nikt tak jak ja nie odda tego, co w danym momencie czuję, jakie emocje mi towarzyszą, a chciałabym być jak najbardziej szczera wobec moich słuchaczy. Nie mogę jednak powiedzieć o sobie, że jestem samowystarczalna, bo wraz ze mną nad piosenkami pracują producenci, którzy są dla mnie dużym wsparciem – oni zajmują się aranżowaniem moich utworów. Chętnie słucham ich porad i uwag, ale jestem też dość bezpośrednią osobą i jeśli jakieś pomysły nie są spójne ze mną, otwarcie o tym mówię.

 Tekstowe inspiracje czerpiesz z obserwacji innych ludzi, czy z własnych doświadczeń?

Moje piosenki powstają najczęściej na bazie moich prywatnych doświadczeń – ot, taki ekshibicjonizm, z którym najpierw sama musiałam się pogodzić, zanim pokazałam moje utwory światu (śmiech). Inspirują mnie też historie znajomych, przyjaciół. Czasem z pozoru nieistotne zdanie czy słowo wypowiedziane przez kogoś potrafi mnie zainspirować i na tej bazie buduję potem całą muzyczną historię.

Największą siłą twoich piosenek jest to, że oprócz nietuzinkowych tekstów w pamięć zapadają też melodyjne i nastrojowe refreny oraz piękne wokalizy, które chodzą za mną jeszcze przez wiele, wiele dni, czego nie mogę powiedzieć o piosenkach z tak zwanego popowego mainstreamu na siłę wtłaczanych nam do mózgów przez największe stacje komercyjne, w których dominują teksty o niczym, melodyjna tandeta i cekiny na kreacjach sztucznie wykreowanych gwiazdek sezonu. Zgodzisz się z moją opinią?

Ja też bardzo lubię cekiny i nie mam nic przeciwko nim (śmiech). A tak całkiem serio, trudno się nie zgodzić z tym, co mówisz. Do mnie osobiście też nie trafia wiele z tych piosenek, które są dziś na tzw. „fali”. Być może dlatego, że miałam i mam zupełnie inne wzorce muzyczne. Niestety często mam wrażenie, że przeciętnemu słuchaczowi coraz mniej jest potrzebne do szczęścia, ale jak wiadomo, nie można też uogólniać – są tacy artyści, którzy mocno dbają o warstwę muzyczną i tekstową swoich produkcji, podobnie jak i słuchacze, którzy nie gustują w tandetnej muzyce. Z drugiej strony myślę sobie, że chyba dobrze, że jest tak duża różnorodność w świecie muzyki – dzięki niej każdy na pewno odnajdzie to, co mu się podoba.

 Jak udaje ci się bronić przed zrobieniem z siebie „malowanej lali” jak zrobiono to z wieloma utalentowanymi wokalistkami popowego topu, biorąc pod uwagę, że oprócz talentu artystycznego posiadasz także wyjątkową urodę, co jest dodatkową pożywką dla złaknionych zauważenia PR-owych szaleńców (śmiech)?

Dziękuję ci za miłe słowa (śmiech). Na pewno nie chciałabym opierać moich muzycznych dokonań na wyglądzie, stroju czy urodzie. Uważam, że to sprawy drugorzędne. Bardzo chciałabym, żeby ludzie słuchając moich piosenek dostrzegali w nich wartość muzyczną, a nie spoglądali na mnie wyłącznie przez pryzmat umalowanej, fajnie ubranej dziewczyny. Mocno wierzę w to, że dobra muzyka obroni się sama, nie potrzebuje blichtru i golizny.

W ubiegłym roku pojawił się twój debiutancki singiel zatytułowany „Zimno”. Piosenka jest niezwykle osobista i ekspresyjnie wykonana, a opowiada o stopniowym oddalaniu się od siebie dwojga ludzi oraz o rozpaczliwym szukaniu rozwiązania tej sytuacji, a prawdziwa przez to, że w ostatnim czasie chyba jak nigdy wcześniej uczuciowa niestabilność jak i doprowadzona do liczbowego absurdu nietrwałość związków międzyludzkich już dawno przekroczyła stan krytyczny. Jak sądzisz, gdzie jest przyczyna tego stanu rzeczy i co było twoją inspiracją do napisania właśnie takiego debiutu? 

Myślę, że z tekstem do piosenki „Zimno” może się utożsamić wiele osób, par, które przeżywają kryzys i nie dostrzegają już światełka w tunelu, nie mają siły walczyć, ratować strzępków związku. Być może spotykamy na swojej drodze niewłaściwe dla nas osoby, być może mamy totalnie inne cele i priorytety w życiu i to nas poróżnia. Być może ilość przykrości, złych słów i negatywnych emocji przelewa czarę goryczy. Czasem trwałość związku weryfikuje czas – niekiedy okazuje się, że mając z pozoru więcej czasu dla drugiej osoby, poświęcamy jej go znacznie mniej, nie znajdujemy wspólnego języka, nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Myślę, że wiele osób doświadcza kryzysów, mi również udało się kilka zażegnać, stąd postawiłam na tak osobisty numer przy moim debiucie.

 3 maja tego roku swą premierę miał twój najnowszy singiel „Dobrze wiem”, który w warstwie tekstowej stoi w opozycji do wspomnianego przed chwilą debiutu. Nowa piosenka nastraja słuchacza pozytywnie i daje nadzieję. Śpiewasz w niej: „Może ty i ja odnajdziemy kiedyś się…”. Utwór jest opowieścią o nadziei i o nieustannym czekaniu na miłość. Czy tekst tego utworu to w pełni zaplanowany zamysł ucieczki od przygnębiającego pesymizmu, o którym rozmawialiśmy w kontekście piosenki „Zimno”, czy też jest to wynik obserwacji otaczającej cię rzeczywistości. Czyżby świat stawał się lepszy?

Po każdej burzy wychodzi słońce. I ja to przysłowiowe „słońce” chciałam pokazać słuchaczom w piosence „Dobrze wiem” – taki był mój zamysł, aby utwór nastrajał pozytywnie. Chciałam przekazać ludziom, że pomimo, iż w naszym życiu zdarzają się kryzysy, rozstania, zawody miłosne, wciąż szukamy tego, co najważniejsze i chyba najbardziej potrzebne człowiekowi – miłości. Każdy z nas chce spotkać taką prawdziwą, wymarzoną. Mam nadzieję, że moi fani poczuli się właśnie tak pozytywnie nastrojeni dzięki tej piosence.

 Jaka będzie twoja pierwsza płyta długogrająca, kiedy się ukaże i jakie są twoje marzenia i oczekiwania związane z tym wydawnictwem?

– Moja płyta będzie utrzymana w pop-owych klimatach. Oprócz Kasi znanej z romantycznych ballad, w kolejnych piosenkach będzie można posłuchać mojej bardziej zadziornej wersji, a na płycie znajdą się też kawałki elektroniczne i nowocześniej brzmiące. Bardzo chciałabym, aby ta płyta trafiła do jak najszerszego grona odbiorców, żeby zapadła ludziom w pamięć i w serca. Mam nadzieję, że ukaże się jak najszybciej, bo tyle historii muzycznych do opowiedzenia…

Kasia Marona była również rozmówczynią Jaśminy Nowak na antenie Radia WNET 8 września 2020 r.

„Ludzie czekają dziś albo na show, albo na tragedię, która urasta do rangi… show”. Rozmowa z zespołem Half Light

Zdarzają się {…] takie sytuacje, które chcę przetrawić poprzez tekst. Nigdy nie ukrywałem, że pisanie tekstów, i granie w zespole jest dla mnie rodzajem autoterapii – mówi Krzysztof Janiszewski.

Half Light to zespół, który po raz pierwszy zobaczyłem na żywo w roku 2013 na klatce schodowej jednego z toruńskich klubów. Roiło się wówczas na tychże schodach od takich gwiazd jak Zbigniew Krzywański i Sławek Ciesielski z Republiki oraz licznych legend przebogatego toruńskiego undergroundu muzycznego.

Szybko dało się wyczuć, że to środowisko tętni jakimś kompletnie innym życiem, niż środowiska artystyczne innych polskich miast. Duch Kobranocki, Rejestracji, a przede wszystkim duch Grzegorza Ciechowskiego nie tylko wszechwładnie unosił się nad Grodem Kopernika, ale przede wszystkim sprawiał, że wszyscy znani lub mniej znani toruńscy muzycy w moim bardzo subiektywnym odbiorze czuli się faktem swojej środowiskowej przynależności jakoś pozytywnie naznaczeni, ale i w jakiś nieuchwytny acz niezwykle wyczuwalny sposób zobowiązani.Trudno jest zwykłymi słowami tę toruńską inność opisać przybyszowi z zewnątrz, ale to, co rzuca się tam w oczy najbardziej, to niesamowita ilość zespołów, projektów, przeglądów i przeróżnych muzycznych wydarzeń, którymi nie tylko można by z powodzeniem obdzielić o wiele bardziej zaludnione miasta, lecz przede wszystkim które skupiają wszystkie liczące się w tej wyjątkowej społeczności nazwiska gwarantujące swoją historią pewną solidność i poziom, poniżej którego nikomu schodzić nie wolno.

W takim to właśnie miejscu pełnym legendarnych opowieści o czasach Bikini i starej Od Nowy oraz nieustannie tętniących życiem i muzyką pubów i klubów wzrastali artystycznie i pozaartystycznie Krzysztof Janiszewski, Piotr Skrzypczyk i Krzysztof Marciniak, czyli obchodząca 15 maja 2019 swoje 10-lecie istnienia grupa Half Light nazywana przez niektórych polskim Depeche Mode.

Twoje teksty to bardzo często historie dramatyczne, czasem dotykające także sfer intymnych. Czy przelewając na papier te wszystkie emocje i namiętności, czerpiesz z własnego życia, czy z obserwacji innych ludzi? 

Krzysztof Janiszewski: Czerpię przede wszystkim z obserwacji rówieśników, ale w wielu kwestiach są to też moje prywatne historie, które opowiadam w trochę inny sposób. Myślę, że wiele sytuacji, które pojawiają się na naszych płytach, są przeżyciami faceta w średnim wieku, który przechodzi z beztroskiego okresu młodzieńczego, kiedy to można spontanicznie robić głupie rzeczy, do momentu, w którym mężczyzna przynajmniej w jakimś stopniu powinien być już odpowiedzialny za swoje czyny.

Często się  zdarza, że bal wygrywa z otchłanią?

Krzysztof Janiszewski: Czasami tak. Ten bal, który jest w moim tekście, czasem jest balem radosnym, celebrującym jakiś sukces, ale jest też i bal, który pojawia się wtedy, kiedy idziemy na całość, kiedy popuszczamy zdrowe zasady postępowania i zwyczajnie… szalejemy! I nawet, jeśli staramy się zachować w tym wszystkim jakiś umiar, to niepohamowana chęć zdobycia czegoś za wszelką cenę i tak nieuchronnie pcha nas w otchłań.

W twoich tekstach dostrzegam dwa tematy wiodące. Pierwszy z nich, to duchowe spustoszenie człowieka wynikające z życia w takim, a nie innym systemie społeczno-politycznym, czyli ten codzienny wyścig szczurów i upiorna brutalność życia, która sprawia, że zaczyna brakować nam czasu na głębsze refleksje i okazywanie uczuć. Drugi temat to cielesna zmysłowość i siła dzikiej namiętności, czyli ta cała intymność, która zachodzi pomiędzy kobietą i mężczyzną. W związku z tym, że twoje spostrzeżenia w obu tych kwestiach są w mojej opinii niezwykle celne, mogę się jedynie domyślać, że w jakimś stopniu musiałeś je osobiście przeżyć. 

Przenieś do Kosza
Krzysztof Janiszewski: Na pewno. Jeżeli mówimy o kwestiach erotycznych, czyli damsko-męskich, to na pewno są to – nie będę ukrywał – sytuacje, które przeżyłem. Żyje 48 lat na tym świecie i przeżyłem wiele historii, które kładły się cieniem na moim życiu.

Zapewne mógłbym się w nich przejrzeć, jak w zwierciadle.

Krzysztof Janiszewski: Nie wiem, czy mam się z tego cieszyć, czy nie (śmiech)

Jeżeli choć w niewielkim stopniu poczułeś, że nie jesteś w tym sam, to się cieszę (śmiech).

Krzysztof Janiszewski: Na pewno są to historie, które nigdy nie brały się z  próżni i rzeczywiście zdarzają się nieraz takie sytuacje, które chcę przetrawić poprzez tekst, bo też nigdy nie ukrywałem, że pisanie tekstów, śpiewanie i granie w zespole jest dla mnie rodzajem autoterapii. Zawsze mówię o tym wprost i cieszę się, że mam taki, a nie inny sposób na odreagowanie, podczas gdy inni się zapijają, albo biorą niebezpieczne używki…

 …a ty wolisz wyrzucić to z siebie na scenie.

Krzysztof Janiszewski: Tak, jest to dla mnie jakiś rodzaj oczyszczenia i faktycznie jest kilka takich utworów, które naprawdę pomogły mi przeżyć, jak choćby „Prośba do następcy” Republiki. A co do sytuacji społeczno-politycznej i wyścigu szczurów, to ja myślę, że są to sytuacje, które w tych czasach, w jakich przyszło nam żyć, stały się już normalnością, nad czym oczywiście ubolewam, bo przecież doskonale pamiętam swoje dzieciństwo, młodość i wiem, że kiedyś tak nie było i że świat był inny. Współczesność stawia przed nami ogromne wyzwania i najchętniej wziąłbym sobie od niej na jakiś czas urlop.  Najsmutniejsze jest to, że naprawdę wiele jest dziś takich osób, które drugiego człowieka mogą pchnąć w otchłań i jeśli chcemy prowadzić normalne życie, to niestety prędzej czy później będziemy zmuszeni z tą rzeczywistością się zmierzyć, ale jednocześnie ta nieustanna pogoń za wszystkim powoduje, że człowiek staje się dziś coraz bardziej oschły, wyalienowany i naładowany złymi emocjami.

Dlaczego wszystkie ważne słowa, które chcieliście przekazać światu, postanowiliście 11 lat temu „opakować” w muzykę elektroniczną? Granie elektroniki w granicach Polski to nie od dziś inicjatywa z góry skazana na niszę i nie powiem chyba nic odkrywczego, jeśli stwierdzę, że gdyby Marek Biliński urodził się we Francji, byłby dziś prawdopodobnie tak popularny jak Jean-Michel Jarre.

Krzysztof Janiszewski: Jest to sytuacja, która pojawiła się w moim życiu w roku 2009. Grałem wcześniej w zespole Vitamina, który był zespołem stricte rockowym i w pewnym momencie uznałem, że w tej formule nie mam osobiście już nic więcej do przekazania. Wszystko, co wtedy się u mnie działo, zaczęło być wtórne i przestawało dawać mi satysfakcję. Było nas wielu, ale byliśmy bez pomysłów i robiliśmy coś, co już nas nie cieszyło i właśnie wtedy pojawiła się idea, by spróbować innych nut, innych dźwięków i innych barw.

 Piotrze, czy od początku swojej przygody z muzyką byłeś pianistą?

Piotr Skrzypczyk: Nie, ja swoje pierwsze kroki stawiałem z gitarą i poezją śpiewaną przy ognisku. Jakieś zespoły – owszem – też były, ale elektronika zawsze była dla mnie najbardziej istotną sprawą i od momentu, kiedy mogłem już poprosić rodziców, żeby mnie w tej dziedzinie wsparli, oni to uczynili i od tego czasu kombinuję z tą muzyką na dobre. Podobnie jak dla Krzyśka, rok 2009 był dla mnie też takim momentem przejścia i co najważniejsze – było ono dla mnie dość naturalne, a to, że Krzysiek zaprosił mnie do tego projektu, było dla mnie o tyle ciekawe, że łączyliśmy siły pochodzące z bardzo różnych stron i kiedy chwilę później doszedł do zespołu Krzysiek z gitarą, okazało się, że z tego wszystkiego można zrobić naprawdę coś ciekawego.

 Krzysiu, co w brzmienie zespołu elektronicznego wnosi gitarzysta? Twój instrument prawie każdemu kojarzy się z tradycyjnym zespołem rockowym, czyli gitara, bas, wokal, perkusja. Jak odnalazłeś się w składzie: wokal, gitara, klawisze i perkusyjny automat?

Krzysztof Marciniak: Podobnie jak Krzysiek, grywałem wcześniej muzykę może nie stricte rockową, ale na pewno z pogranicza rocka progresywnego. Kiedy chłopaki zaprosili mnie do współpracy, stwierdziłem, że projekt jest na tyle interesujący, że z przyjemnością będę z nimi grał. Krzyśka poznałem kilka lat wcześniej. Szukaliśmy z ówczesnym zespołem wokalisty i Krzysiek akurat się zgłosił. W ciągu kilku miesięcy nagraliśmy nawet kilka numerów, ale niestety zespół nie przetrwał zbyt długo, ale kiedy po dwóch latach Krzysiek zaproponował mi udział w HL, stwierdziłem, że jest to dla mnie interesujące. Zawsze lubiłem wyzwania gitarowe. W Half Light wymagane jest zupełnie inne podejście do gitary, niż w przypadku składu standardowego. Początkowo w muzyce HL gitara była tylko smaczkiem, dopełnieniem całości, ale z czasem jej rola uległa zmianie.

Początkowo nie za bardzo przemawiało do ciebie pisanie tekstów w języku polskim. Teraz piszesz tylko po polsku. Co się stało?

Krzysztof Janiszewski: Było to konsekwencją tego, co zdarzyło się wcześniej. W roku 2009 poczułem próżnię i nie potrafiłem odnaleźć się ani w mojej muzyce, ani w moich tekstach. Język angielski dawał mi możliwości do wyśpiewania melodii, bo jest to język, który daje możliwość łatwego przechodzenia od frazy do frazy. Ten pomysł po jakimś czasie też się jednak wyczerpał, ponieważ anglojęzyczne  teksty były mało osobiste i w pewnym momencie ponownie straciłem pomysł, o czym mam dalej pisać. I wtedy przyszła mi do głowy myśl, czy nie byłoby dobrze wrócić do języka ojczystego aby, mój przekaz stał się bardziej osobisty.

 Wasz debiutancki album Night In The Mirror był w całości anglojęzyczny. 

Krzysztof Janiszewski: Ten materiał naszym zdaniem wypadł muzycznie i tekstowo dobrze, ale po nim pojawiła się u mnie poprzeczka, której nie byłbym już w stanie przeskoczyć. Trzeba więc było wrócić do języka polskiego, żeby przekazać swoje myśli bardziej konkretnie i ubrać je we właściwe słowa. Ta decyzja pozwoliła zespołowi pójść dalej. W pewnym sensie był w tej decyzji też nieświadomy nacisk naszej publiczności, bo kiedy nagraliśmy płytę Nowe orientacje, to można było usłyszeć wiele głosów, że świetnie się nas słucha po polsku.

 Czyli oddanie hołdu Grzegorzowi Ciechowskiemu w jakimś stopniu wyznaczyło wam kierunek rozwoju?

Krzysztof Janiszewski: Tak! Pozwoliło nam to na zrobienie kolejnego kroku i dlatego potem pojawił się Półmrok – płyta, której tytuł jest nieco przewrotny, bo jeżeli przetłumaczysz sobie nazwę naszego zespołu i zderzysz ją z tytułem płyty, to łatwo zauważysz, że życie nasze zbyt kolorowe jednak nie jest.

 O tym wydawnictwie bardzo pięknie wypowiedział się Tomasz Wybranowski: „Półmrok to trzynaście kompozycji, które przynoszą słuchaczom morze refleksji i uspokojenia po całodniowej „szczurzej galopadzie”. Każdemu radzę przesłuchać album w całości, od początku do końca. Najlepiej samotnie, tak by każde słowo Krzysztofa Janiszewskiego i wszelki akord, dźwięk, szelest dotarł w czuły punkt. Nasz czuły punkt, gdzieś na przełęczy duszy i serca. Zabiegani, zdenerwowani, w wiecznym „nie-do-czasie” tracimy z oczu to, co najważniejsze: siebie i swoje marzenia. A być może nawet prawdziwe wyobrażenia o nas, bo bez zakłamania codzienności i gier w jakie jesteśmy uwikłani”. Dla mnie natomiast ten krążek jest fenomenalnym żądłem kłującym świat bezdusznych korporacji i zblazowanych celebrytów.

Krzysztof Janiszewski: O tym mówi właśnie „Salto mortale”, które także najlepiej nawiązuje do tego, o czym napisał Tomek Wybranowski, bo tak naprawdę ludzie czekają dziś albo na show, albo na twoją tragedię, która urasta do rangi… show, czekają na twój ostatni krok, chcąc obejrzeć transmisję z twojej śmierci, czy z innych niewyobrażalnych historii, które jeszcze nie tak dawno byłyby nie do przyjęcia, byłyby społecznie niemoralne, nieakceptowalne i odrzucone. No cóż… każdy cyrk ma swoje małpy, a dziś niestety im bardziej będziesz chamski, albo wulgarny, tym będziesz bardziej popularny i tym prędzej zbierzesz finansowe i medialne kokosy, natomiast ci artyści, którzy opowiadają o swoich przeżyciach, o swoich emocjach, są obecnie spychani przez media i wytwórnie płytowe na dalszy plan, z którego tak naprawdę nie są w stanie się nigdy wygrzebać. Należy pamiętać, że media zawsze kształtowały gusta. I tak, jak w latach 70-tych, czy w 80-tych panowie Piotr Kaczkowski i Marek Niedźwiecki kształtowali nasze gusta, tak obecnie gusta młodych ludzi  kształtuje Sylwester w Zakopanem i Roztańczony Narodowy.

 Kiedyś ludzie byli na tyle muzycznie wyrobieni, że istniało pojęcie tak zwanego obciachu. Nikt szanujący się nie przyniósłby w latach 80-tych na prywatkę nagrań, które mogłyby go towarzysko zdyskredytować. Dziś kicz i obciach są absolutnie trendy i nie tylko nikt się już nie wstydzi takiej muzyki wykonywać, lecz – i to jest najsmutniejsze – coraz mniej jest takich osób, którzy mieliby odwagę otwarcie skrytykować takie wydarzenie, żądając zapewnienia minimum poziomu artystycznego.

Krzysztof Janiszewski: Jednocześnie należy się cieszyć, że w powodzi wszechobecnej komercji, wciąż można odnaleźć takie stacje radiowe jak Radio WNET, które starają się nie ulegać pokusom i konsekwentnie trzymają poziom. I tu należą się szczególne słowa uznania dla takich dziennikarzy jak ty czy Tomek Wybranowski, którzy od lat potrafią zachować zdrowy rozsądek i prezentować wartościową muzykę, nie bacząc na to, kto ją wykonuje i dla jakiej wytwórni została ona nagrana.

Gdybyście mieli porównać dwie wasze ostatnie płyty: Półmrok z roku 2014 i wydane dwa lata później Elektrowstrząsy, to w jakim kierunku wasza muzyka ewoluowała?

Krzysztof Marciniak: Początkowo moja gitara była tylko dopełnieniem brzmienia HL. Na płycie Półmrok tej gitary było już trochę więcej, natomiast na Elektrowstrząsach postanowiliśmy na naszą muzykę spojrzeć z nieco innej strony i pozwolić sobie na to, aby spora część utworów kompozycyjnie wypływała z gitary, a nie jak dotychczas – z elektroniki i choć HL zawsze będzie zespołem elektro-rockowym, to w ostatnich latach tego pazura rockowego wpuściliśmy do naszego brzmienia nieco więcej.

 A czym się te płyty różnią tekstowo?

Krzysztof Janiszewski: Półmrok jest momentami dołujący do tego stopnia, że nawet ja sam, kiedy mam gorszy dzień i słucham utworu „Moje requiem”, to szybko go przełączam. Ta płyta mówi o kryzysie mężczyzny w średnim wieku, który ostatecznie jednak się poddaje i nie widząc dla siebie jakiejkolwiek przyszłości, zatapia się coraz głębiej w ciemnej stronie swojej osobowości, natomiast na Elektrowstrząsach następuje jego przebudzenie. Do tej pory w moich tekstach nie było zdecydowanego buntu, a tutaj on jest. Są tu konkretne deklaracje, czego bohater tej płyty nie chce już robić, co go drażni i co mu przeszkadza, a „Krótka piosenka o pożądaniu” śmiało mówi o tym, że kontakty z kobietami wyzwalają u niego ulgę.

 Twoje teksty traktujące o seksualności wyraźnie inspirowane są poetyką Grzegorza Ciechowskiego. Zresztą wszystkie twoje teksty podobnie jak teksty Grzegorza – o czym już rozmawialiśmy – można podzielić na społeczne i erotyczne. Napisałeś wraz z Anią Sztuczką niezwykłą książkę „My Lunatycy. Rzecz o Republice”, natomiast płyta Nowe orientacje – jak sam przyznałeś – popchnęła wasze granie do przodu. Czy przez pryzmat tych wszystkich faktów, można powiedzieć, że duch Grzegorza nieustannie czuwa nad twoją twórczością?

Krzysztof Janiszewski: Na pewno tak. Poezja i teksty Grzegorza Ciechowskiego zawsze były dla mnie wielką inspiracją i wciąż jestem nimi przesiąknięty. Mieszkaliśmy z Grzegorzem około 500 metrów od siebie i wielokrotnie idąc do szkoły, widziałem go, jak przechodził przez ulicę, a czasami zdarzało się, że robiliśmy zakupy w tym samym sklepie. Jego sposób ujmowania jakiegokolwiek tematu jest wielowymiarowy. Jego teksty znakomicie funkcjonowały w latach 80-tych, w okresie walki z komuną, a dzis po wielu latach okazało się, że one nadal mają wielka moc i kompletnie nie straciły na  aktualności.

 Pozwól, że sparafrazuję pewną wypowiedź Grabaża i powiem, że „Moja krew” to był dla możnych tego świata taki strzał w ryj, po którym krew praktycznie leci do dzisiaj.

Krzysztof Janiszewski: Na temat tego utworu znakomitą anegdotę opowiedział Zbyszek Krzywański. Grzegorz przyszedł tego dnia na próbę z totalnie gotowym utworem. Miał napisany tekst, miał rozpisane instrumenty i powiedział: zaczynam pianinem, a wy macie tylko zagrać drugą część. Ta wena, która wtedy spłynęła na niego z nieba sprawiła, że powstał utwór niepowtarzalny i totalnie ponadczasowy i ja tym stylem opisywania zarówno erotyzmu jak i polityki jestem do szpiku kości przesiąknięty. Do dzis jest to mój idol, a najbardziej niesamowite jest dla mnie to, że nieustannie można z jego twórczości czerpać garściami.

 Jak wygląda wasza sytuacja koncertowa? 

Piotr Skrzypczyk: Na pewno dorobiliśmy się już takiego grona słuchaczy, którzy przychodzą na nasze koncerty regularnie, a są nawet tacy, którzy potrafią okazać swoje niezadowolenie, kiedy z jakichś powodów na nasz koncert nie są w stanie przybyć. A co do sytuacji koncertowej, to gramy być może mniej koncertów, ale są one za to ciekawsze i bardziej prestiżowe, co sprawia nam dużą satysfakcję.

Jakie wrażenia wywieźliście z waszego pobytu w Wielkiej Brytanii – kolebki new romantic?

Krzysztof Janiszewski: To jest przede wszystkim kolebka każdej dobrej muzyki. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, to pierwsze słowa, jakie wtedy wypowiedziałem brzmiały: „witajmy na ziemi, gdzie powstał Led Zeppelin, Deep Purple, Pink Floyd, King Crimson i Depeche Mode”. Nie ukrywamy, że było to dla nas ogromne przeżycie, że mogliśmy tam być. Poza tym – jak doskonale pamiętasz – w dużym stopni dwa lata temu zagraliśmy na WOŚP w Luton dzięki twojej rekomendacji, jaką przekazałeś Izie i Sebastianowi – organizatorom tego wydarzenia i to jest właśnie dla nas najbardziej cenne, że takie koneksje przyjacielskie, poparte szczerym docenieniem naszej twórczości, powodują, że nasza muzyka dociera coraz dalej. Po jedenastu latach istnienia zespołu dorobiliśmy się oprócz wiernej publiczności, także grona przyjaznych nam dziennikarzy i promotorów, którzy zapraszają nas na koncerty, co pozwala nam na odpowiednim poziomie popularności funkcjonować.

Piotr Skrzypczyk: A wracając do samego koncertu w Luton, to kiedy ogarnęliśmy już wzrokiem wszystkich tych ludzi, dla których przylecieliśmy zagrać, to pierwszą rzeczą, jaka była dla nas najbardziej odbieralna, była ogromna gościnność, jaką okazywano nam praktycznie na każdym kroku. Naprawdę od pierwszych chwil pobytu czuliśmy się w Luton wspaniale.

  Dwa lata temu po ciężkiej chorobie odszedł wasz serdeczny przyjaciel, znakomity muzyk – lider zespołów Inni oraz Szepty i Krzyki, wielki fan twórczości Grzegorza Ciechowskiego – Artur Szuba. Poza przyjaźnią czysto ludzką, łączyło was także wiele wspólnych projektów muzycznych. 

Krzysztof Janiszewski: Artur Szuba był przede wszystkim naszym przyjacielem jak i na gruncie muzycznym tak i towarzyskim. Powstał nawet nasz wspólny utwór zatytułowany „Półsłówka”, z czego cieszymy się bardzo, gdyż stanowi on dziś żywą pamiątkę naszej muzycznej współpracy z Arturem. Nasze wzajemne przenikanie się potwierdza, jak bardzo nawzajem inspirowaliśmy się, wspieraliśmy i jak silnie siebie potrzebowaliśmy. Ten rodzaj kooperacji wywodzi się z pomysłu amerykańskiego muzyka Mike’a Pattona, który w roku 2006 stworzył projekt o nazwie Peeping Tom.

Polegał on na tym, że Patton porozsyłał przeróżne swoje muzyczne pomysły do swoich przyjaciół, znanych artystów z prośbą – dograjcie swoje instrumenty lub dośpiewajcie, a ja zrobię z tego całkiem nowe utwory. My z zespołem Szepty i Krzyki współpracowaliśmy na podobnej zasadzie. Poza tym Artur zaprosił nas kiedyś na koncert do Warszawy, a my zrewanżowaliśmy się Szeptom koncertem w Toruniu z okazji 6-lecia Half Light.

 Polski elektro-pop w ostatnim czasie bardzo mocno się rozwinął. Takie grupy jak The Dumplings czy Kamp! to szyldy już w branży uznane. Czy elektronika w wykonaniu tych młodych kapel stanowi kontynuację tej samej idei lat 80-tych, z której zdecydowanie wy wyrastacie, czy jest to już zupełnie nowa, inna droga?

Piotr Skrzypczyk: Ja myślę, że to jest już kompletnie nowa droga i nawet, jeśli w jakimś stopniu ci młodzi muzycy czerpią jakieś elementy, które zaistniały jeszcze w latach 80-tych, to jednak w międzyczasie wydarzyło się tyle różnych rzeczy w muzyce elektronicznej, że ja sam już nie wszystko jestem w stanie ogarnąć. Oni natomiast z tego ogromnego bogactwa brzmień potrafią po swojemu zbudować zupełnie nowe muzyczne przestrzenie. Młodzież często dziś nie opiera już swojej muzyki na umiejętności zagrania czegoś na klawiszach, tylko główny nacisk kładzie na umiejętność przetwarzania dźwięków, czyli na odpowiednie zaprogramowanie komputera. Wspomniałeś grupę The Dumplings. Oni akurat są muzykami pełnoprawnymi, bo to co potrafią wyprodukować w studiu, potrafią następnie publicznie zagrać. Istnieje jednak ogromna ilość młodych adeptów elektroniki, którzy potrafią muzykę tylko wyprodukować, ale w żaden sposób nie są później w stanie zaprezentować efektów swojej pracy podczas koncertu, ponieważ interakcja z muzyką żywą kompletnie ich nie interesuje.

Krzysztof Janiszewski: Myślę, że ten gwałtowny powrót młodych kapel do elektroniki wziął się z faktu, że indie rock nie spełnia już ich wszystkich oczekiwań i niejako twórczo się już wyczerpał. Jak dla mnie w  tym nurcie jest tylko kilka wartościowych zespołów, a cała reszta albo bezmyślnie je naśladuje, albo kompletnie się już pogubiła. Poza tym dzisiejsze technologie pozwalają młodym ludziom o wiele łatwiej i o wiele taniej korzystać z elektronicznych brzmień, które dzięki przeróżnym wynalazkom są coraz bardziej z różnicowane. Poza tym – i nie jest tu moim zamiarem kogoś obrazić – dzięki tym technologiom nie zawsze trzeba dziś umieć grać. Jak powszechnie wiadomo, gitarzysta musi ćwiczyć wiele lat, aby osiągnął pewien pułap umiejętności. We współczesnych odmianach elektroniki te umiejętności schodzą często na dalszy plan, a zamiast nich dominować zaczyna wyobraźnia i umiejętność komputerowego łączenia dźwięków.

Co możecie powiedzieć o swoim najnowszym krążku? 

 

 Krzysztof Janiszewski: Pojawił się 3 lutego tego roku i nosi tytuł (Nie)pokój Wolności. Wydawcą albumu jest wytwórnia Audio Anatomy, która przygotowała dwa formaty, na których można wysłuchać kompozycji grupy: CD oraz LP. Album składa się z 11 kompozycji electro-prog-rockowych, które tworzą tzw. concept album. Płyta w warstwie tekstowej oparta jest na szerokiej interpretacji prozy George’a Orwella. Jednak aktualna sytuacja polityczno-społeczna i mentalna w kraju i na świecie była głównym powodem do nagrania tego albumu, albumu pełnego bólu zwykłego, szarego człowieka, który musi zmagać się z nieustannym przestrzeganiem narzucanych reguł, inwigilacją, brakiem intymności oraz „bycia z wami lub przeciw wam”. Wciąż szukamy „pokoju wolności”, w którym możemy być sobą, realizować siebie i pielęgnować swoje wartości. Takich miejsc na ziemi jest coraz mniej. Muzykę skomponował cały zespól w składzie: Piotr Skrzypczyk, Krzysztof Marciniak, Krzysztof Janiszewski, słowa napisałem ja.

 

 Plany na najbliższą przyszłość?

Krzysztof Janiszewski: Koronawirus oczywiście pokrzyżował nasze plany promocyjne i koncertowe. Czekamy na lepszy moment, by zacząć grać koncerty, których już nam brakuje. W międzyczasie nagraliśmy pandemiczną EP-kę Chcę wyjść ze snu, która dostępna jest tylko w internecie. Z albumu (Nie)pokój Wolności jesteśmy bardzo dumni. Myślę, że to nasza najbardziej dojrzała i przemyślana płyta. Oczywiście będziemy ją promować przez cały czas internetowo i zamierzamy grać koncerty, które od września planujemy! Mamy dużo czasu, nigdzie się nie spieszymy i chcemy, by słuchacze odkrywali nasze dźwięki spokojnie i bez pośpiechu.

 

„Nigdy nie pozwól nikomu powiedzieć, że czegoś nie możesz”. Rozmowa z amerykańskim raperem z Wrocławia Mba Shakoorem

Powszechnie uważa się, że hip-hop pojawił się w Ameryce, jednak rap jako forma przekazu narodził się w Afryce, ponieważ ludzie zamieszkujący ten kontynent swoje uczucia wyrażają przez muzykę.

Kiedy odkryłeś, że muzyka jest twoją największą pasją?

Mba Shakoor: Gdzieś pomiędzy 10 i 12 rokiem życia.

Jaki styl wykonujesz?

Mba Shakoor: Rap.

 Gdzie się urodziłeś?

Mba Shakoor: W nowojorskiej dzielnicy Brooklyn, czyli na wschodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, ale większość życia spędziłem w Los Angeles, czyli na wybrzeżu zachodnim.

Kiedy zmieniłeś miejsce zamieszkania?

Mba Shakoor: Około 1989,  może 1990 roku.

 Kto jest twoją największą muzyczną inspiracją?

 

Mba Shakoor: Głównie oldskul, czyli 2Pac, NWA, Snoop Dog i oczywiście Michael Jackson. Ponadto bardzo lubię muzykę lat 80-tych i 90-tych. Czuję, że w muzyce z tamtego okresu wszystko było bardziej szczere i prawdziwe niż obecnie, ponieważ każdy miał wówczas do opowiedzenia jakąś swoją historię. Lubię też rocka, ale przede wszystkim uwielbiam hip hop.

 Gdzie narodził się ten gatunek?

Mba Shakoor: Powszechnie uważa się, że hip-hop pojawił się w Ameryce, jednak tak naprawdę rap jako forma przekazu narodził się w Afryce, ponieważ ludzie zamieszkujący ten kontynent wszystkie swoje uczucia zawsze wyrażali poprzez słowo mówione, które z czasem stało się ich poezją i historią przekazywaną z pokolenia na pokolenie. W dzisiejszych czasach ich amerykańscy bracia również przekazują swoją historię poprzez słowo mówione, tyle że wplatają to słowo w muzykę, tworząc w ten sposób zupełnie nową formę sztuki, poprzez którą chcą przekazywać swoje doświadczenia młodszym pokoleniom, dzięki czemu mają do opowiedzenia niezliczone ilości spraw, które w ich życiu się wydarzyły, a przede wszystkim poprzez swoją melodeklamację opowiadają światu o swojej codziennej walce o byt. Ten rodzaj muzyki w szczególny sposób pomaga im lepiej radzić sobie z codzienna prozą życia.

 Twoje pokolenie nie sięga pamięcią ani do czasów niewolnictwa, ani do dramatycznego okresu walki o prawa dla Afroamerykanów. Skąd czerpiecie to silne poczucie kulturowej wspólnotowości?

Mba Shakoor: Myślę, że tym niewidzialnym spoiwem jest przekazywana z pokolenia na pokolenie wiedza życiowa, dzięki której młodzi Afroamerykanie mają dziś tak wiele do powiedzenia i dzięki czemu jest w nich aż tyle świadomości i determinacji, aby tę swoją historię opowiedzieć jak największej liczbie ludzi, a hip hop dzięki swej formie jest najlepszym środkiem wyrazu, aby tę misję realizować.

Czy według ciebie rap spełnia dziś podobną rolę do tej, jaką kiedyś odgrywał blues i czy pojawił się on dlatego, że formuła bluesa wyczerpała się?

Mba Shakoor: Blues jest dziś zbyt delikatny w wyrażaniu opinii. Rap jest bardziej intensywny i wyrazisty. Nie mówisz w nim „czy mogę?” jak dzieje się to w bluesie, tylko bez ogródek stawiasz wymagania.

 Jeden z czołowych polskich bardów Jan Kondrak powiedział: „Hip hop jest ciekawą formą rytmiczno – literacką. Tam poezji jest bardzo mało, ale literatury bardzo dużo. […] Tam są całe dramaty opowiadane, językiem prozy […] Hip hop to piosenka literacka o zredukowanej linii melodycznej i podkręconym tempie.”

Mba Shakoor: Całkowicie zgadzam się z panem Janem, że w rapie jest dużo elementów epickiej powieści, ale uważam też, że można się w nim również doszukać licznych metafor i dlatego w mojej opinii hip-hop to także rodzaj poezji, która w tym gatunku współistnieje w jedności z muzyką.

 Środowisko amerykańskich raperów dość często kojarzone jest ze światem przestępczym. Dlaczego?

Mba Shakoor: W Los Angeles najważniejszy dla raperów jest tzw. „street credit”, czyli wszystko kręci się wokół pieniędzy, kobiet, sławy, narkotyków, a przede wszystkim władzy i żeby to wszystko osiągnąć, ludzie bardzo często zostają kryminalistami. O tym wszystkim raperzy otwarcie mówią w swoich utworach i zamiast się tego wstydzić, to się tym chełpią, dzięki czemu młodzież w Stanach takim modelem życia jest bardzo zafascynowana. Wszyscy chcą być „cool”, czuć „power” i mieć dużo „hajsu”, a w młodych umysłach kreuje to negatywną drogę życia. Ja natomiast staram się, żeby moja muzyka była bardziej pozytywna. Nie piję i nie używam narkotyków. W Stanach, jeżeli chcesz być sławny, musisz reprezentować bardzo określony model postępowania, czyli nieustannie podkreślać z jakiego środowiska się wywodzisz i co robiłeś w przeszłości. To wszystko sprawia, że raperzy są do bólu realistyczni, czyli… im więcej dramatu było w twoim życiu, tym bardziej stajesz się sławny.

 W 2008 roku pojawił się twój pierwszy album zatytułowany Shock Treatment nagrany wspólnie z twoim bratem, który miał ksywę „DJ” i z którym wiąże się twój osobisty dramat.

Mba Shakoor: „DJ” pięć lat przed śmiercią miał wypadek. Uderzył go rowerzysta i od tego czasu pojawiły się w jego nogach zakrzepy, które z czasem zaczęły przemieszczać się w kierunku serca i mózgu. Pewnego dnia „DJ” w stanie ciężkim trafił do szpitala i zmarł.

 Jaki wpływ miał twój brat na twoją drogę artystyczną?

Mba Shakoor: To on mnie zachęcił, żebym połączył swoją poezję z pianinem, na którym gram.

Jak poradziłeś sobie po tej ogromnej stracie?

Mba Shakoor: To było dla mnie bardzo trudne, ponieważ „DJ” był moją podporą, kochał moją muzykę i zawsze mnie inspirował. Był jedyną osobą, która wierzyła we mnie i w moją muzykę. Do dziś nie potrafię uwierzyć, że już go nie ma. Kiedy jestem w studiu i piszę muzykę, to chociaż doskonale wiem, że fizycznie go nie ma, nieodparcie czuję jego obecność i trudne do opisania duchowe wsparcie.

 Jak oceniasz album Shock Treatment z perspektywy 11 lat?

Mba Shakoor: Myślę, że było to doświadczenie, dzięki któremu dużo się wtedy nauczyłem. Był to jeden z moich pierwszych projektów, przez co ta płyta jest bardzo surowa i nieoszlifowana, ale to byliśmy my! Ten album to bardziej underground, niż to, co gra się obecnie, ale ja nieustannie kocham ten krążek.

 Użyliście wówczas swoich własnych bitów?

Mba Shakoor: Mieliśmy producenta, ale wszystko było nasze. Album został nagrany bardzo szybko, bo tak bardzo chcieliśmy się wówczas pokazać. Nie było tam zbyt wiele obróbek technicznych. To była bardzo szczera płyta, która pokazywała nasze prawdziwe wnętrze. Kiedy rozpoczęliśmy ją nagrywać, akurat przenosiliśmy się z bratem do Los Angeles i mieliśmy nieodparte wrażenie, że to wszystko, co wtedy się działo, było jakimś nieprawdopodobnym snem na jawie. Żyliśmy z dala od rodziców, którzy nadal mieszkali w Nowym Jorku i ciężko walczyliśmy o przetrwanie, odkładając niemal każdego centa, żeby w końcu wejść do studia, nagrać materiał i wydać upragnioną płytę.

 Kiedy i w jakich okolicznościach poznałeś swoją obecną żonę i zarazem partnerkę artystyczną Anię Cymerman?

Mba Shakoor: To było jakieś dziesięć lat temu. Mieliśmy na Facebooku wspólnego znajomego, od którego dowiedziałem się, że Ania znakomicie potrafi tańczyć hip-hop. Do Stanów przyjechała jedynie na kilka miesięcy, ale po tym jak stała się moją główną wokalistką… została 10 lat! (śmiech) Ania bardzo mnie inspiruje, bo podobnie jak ja, ogromnie kocha muzykę. Swoją przygodę ze sceną zaczynała od tańca hip hop. Śpiewanie przyszło dużo później. W Los Angeles znalazła poprzez znajomych świetną vocal coach, która współpracowała z wieloma artystami pop i bardzo jej pomogła.

 Gdzie tak dobrze nauczyła się języka angielskiego?

Mba Shakoor: W Polsce studiowała anglistykę, a potem była 10-letnia praktyka w Stanach.

 Kiedy zadecydowaliście, że będziecie wspólnie występować?

Mba Shakoor: Praktycznie od razu. Najpierw zobaczyłem Anię jak tańczy, a następnie po raz pierwszy poszliśmy razem do studia i już wtedy wiedziałem, że będzie świetną wokalistką.

Ostatnimi laty coraz większą popularnością cieszy się schemat – „pan rapuje, pani śpiewa”. W Polsce niemałą popularność osiągnął poruszający się w podobnym szablonie duet Sachiel. Z czego wynika ten trend?  

Mba Shakoor: Połączenie hip hopu i śpiewu to energia w czystej postaci. Tubalny rap i dodający melodyjności delikatny , dziewczęcy wokal, to dwa pozorne przeciwieństwa, które współistniejąc, tworzą harmonijną całość.

Swój drugi album z roku 2012 zatytułowałeś Memory Glich, co w języku polskim można przetłumaczyć jako Usterka pamięci. Co chciałeś tym krążkiem przekazać swoim słuchaczom?

Mba Shakoor: Pod słowami Memory Glich kryje się wszystko to, co nie zostało zapisane w naszej pamięci, trochę podobnie jak dzieje się to w wyniku amnezji. Po śmierci brata bylem rozproszony, przestałem tworzyć, nie troszczyłem się o muzykę, ale pomimo wszystko bardzo chciałem ją ukończyć, żeby pozostawić po sobie zapis tamtych emocji.

 Trzecią płytę zrealizowałeś już wspólnie z Anią i opatrzyłeś ją tytułem Visual Paradox. Jakie jest przesłanie tego albumu?

Mba Shakoor: Płyta mówi o tym, że pomimo, że byłem obecny cały czas, ludzie nie chcieli dostrzec mojego prawdziwego ja i nikt nie traktował mnie poważnie.

Czy dobrze rozumiem, że tym wydawnictwem pragniesz powiedzieć, że w Stanach Zjednoczonych wciąż czujesz się artystą niedocenionym?

Mba Shakoor: Bardzo niedocenionym.

USA to kolebka hip-hopu, a co za tym idzie liczba raperów, która walczy o ten rynek jest przeogromna i dlatego uważam, że twoja decyzja o tym, aby zamieszkać wraz z Anią w jej rodzinnym Wrocławiu może być dla ciebie strzałem w dziesiątkę. Jak sądzisz, czy Polska może być twoja niepowtarzalną szansą na upragniony sukces?

Mba Shakoor: Moja oryginalność polega na tym, że tu i teraz mogę opowiedzieć to wszystko, co przeżyłem tam w Stanach i czego byłem częścią. Dziś wielu raperów w USA udaje i opowiada… o alkoholu, zabijaniu, i narkotykach, bo jest to temat, który w tym gatunku dominuje. Ja o tym nie piszę, bo alkoholu nie piję, a narkotyków nie używam. Rapuję o tym, co znam, czyli o moim życiu, o moich sukcesach i o moich porażkach.

 Na swoim koncie masz trzy albumy: pierwszy nagrany wspólnie z bratem, drugi solowy i ostatni z Anią. Jak na ich podstawie oceniasz swój progres jako artysty?

Mba Shakoor: Myślę, że teraz piszę o wiele lepsze teksty, ponieważ o wiele bogatszy jest także mój bagaż życiowych doświadczeń, czyli tego wszystkiego, co wydarzyło się w ostatnim czasie w moim życiu i w mojej muzyce, w tym także szczególnie bolesne starty wielu bliskich oraz inne porażki. Co w takich chwilach jest dla mnie najważniejsze? Trzeba zakasać rękawy, iść do przodu, nigdy się nie poddawać i zawsze wałczyć. Jestem bardzo uparty i będę walczył do końca. Chcę spełnić swoje marzenia, przekazać swoją historię ludziom, którym w życiu także nie było łatwo, zainspirować i podnieść ich na duchu poprzez moją muzykę, która powstawała w niesłychanie trudnych chwilach. Jeśli bowiem poddasz się, a potem umrzesz, to nikt nigdy nie usłyszy twojego przesłania! Ja i mój brat mieszkaliśmy kiedyś w aucie, byliśmy głodni i bezdomni, ale zawsze trzymaliśmy się razem z silną wiarą, że musi nam się udać, że przetrwamy i że w końcu zobaczymy upragniony sukces. W moim mniemaniu najważniejsze jest pozytywne myślenie. W dzisiejszych czasach każdy potrzebuje osoby, która będzie go wspierać w dążeniu do celu, bo jeżeli brakuje ci w życiu pozytywnej energii i dobrych ludzi, to ciężko będzie ci cokolwiek osiągnąć. Ja straciłem prawie całą rodzinę – brata, mamę, tatę, dwie siostry i… musisz być niesamowicie twardy, żeby taką lawinę dramatów przetrwać. To była dla mnie prawdziwa lekcja życia. Gdybym tego wszystkiego nie przeżył, nie mógłbym tego zawrzeć w swojej muzyce. Musisz podążać za swoimi marzeniami ale jednoczesne pozostać realistą i twardo stąpać po ziemi. Zanim się zestarzeję, chce coś zostawić swojej rodzinie, żeby nie musiała przechodzić przez te same trudy życia, co ja. Chcę zawsze być blisko ze swoją rodziną i ją chronić, a ponieważ Bóg dał mi talent, nie chcę go zmarnować, tylko pokazać ludziom jak należy żyć po to, aby mogli się identyfikować z moją muzyką.

 Jak twoi znajomi i przyjaciele z USA przyjęli twoją decyzje o przeprowadzce do Polski?

Mba Shakoor: Kocham Amerykę, a moi znajomi doskonale rozumieją, że musiałem zrobić tak dlatego, żeby się rozwijać. A poza tym zamieniłem centrum mojego życia na wspaniały naród i kraj! Polska ma przecież tyle wieków historii i tak wiele ważnych miejsc, o które toczyła walki z najeźdźcami,  Polacy podobnie jak Afroamerykanie przeszli niezliczoną ilość krzywd i dramatów, co pozwala mi was lepiej rozumieć i personifikować.

 Spotkałeś się w Polsce z jakąkolwiek nieprzychylnością?

Mba Shakoor: Na całym świecie są dobrzy i źli ludzie.

Jeśli twoi amerykańscy przyjaciele, zapytają cie kiedyś: „jacy są ci Polacy?”, jak nas określisz?

Mba Shakoor: Bardzo rodzinni, mili, dużo dajecie innym ludziom i macie otwarte serca i umysły na nowe doświadczenia. W Polsce czuję się jak w domu.

 Czy chciałbyś, aby twoje przyszłe dzieci czuły się w tym samym stopniu Polakami jak i Amerykanami?

Mba Shakoor: Myślę, że najlepsze będzie dla nich podwójne obywatelstwo na wypadek, jeśli któreś z moich dzieci w wieku dorosłym będzie chciało wyjechać do Stanów.

  W roku 2015 uczestniczyłeś w polskiej edycji Must Be The Music. Jak zostałeś wówczas oceniony przez jurorów?

Mba Shakoor: 4 x tak. Było to bardzo ekscytujące show. Chciałem dać ludziom coś interesującego, coś co poprawi im humor. Nie chcę się tu porównywać, ale moją inspiracją zawsze był Michael Jackson. Cokolwiek nie zrobił na scenie, wszyscy byli nim zahipnotyzowani i nie potrafili oderwać od niego oczu.

Czy poznałeś jakichś polskich raperów? Jaka jest twoja opinia o polskim hip-hopie?

Mba Shakoor: Tak, miałem okazję poznać kilku. Nie rozumieniem słów i żeby coś powiedzieć o przekazie, musiałabym posiadać tłumaczenie, ale rym i bit mają świetny. Poza tym jest w tym waszym hip-hopie zawarta jakaś prawda, bo – tak jak już to wcześniej wspomniałem – Polacy dużo w przeszłości cierpieli i przechodzili różne dramatyczne momenty, w czym są bardzo podobni do mnie i moich braci i przez co ich przekaz jest niezwykle wiarygodny.

 Jak raper pochodzący z ojczyzny gatunku postrzega polskich i europejskich przedstawicieli hip-hopu, którzy na co dzień i na scenie próbują zachowywać się podobnie do was, ubierać się jak wy i wykonywać ruchy, które dla was Afroamerykanów są wrodzone i naturalne? Czy są takie chwile, że jest to dla ciebie sztuczne lub nawet zabawne?

Mba Shakoor: Ponieważ jestem stamtąd, doskonale mogę odróżnić rapera z prawdziwym przekazem od pozera. Prawdziwy raper nie musi udawać i zasłaniać się tym całym anturażem i tymi wszystkim gadżetami, tylko mówi o swoim prawdziwym życiu i opiera to na swoim doświadczeniu. Jeżeli wierzysz w swój przekaz, zawsze będziesz wyglądał naturalnie. Śmieszni są tylko ci ludzie, którzy udają.

Mam pewien pomysł. Co sądzisz o tym, aby nagrać kiedyś płytę, na której wszystkie utwory byłyby twoimi duetami z czołowymi raperami polskiej sceny?

Mba Shakoor: To bardzo ciekawa propozycja i jeśli tylko będą mną kiedykolwiek zainteresowani, podejmę się takiego wyzwania z ogromną przyjemnością.

 Jakie jest twoje największe marzenie?

Mba Shakoor: Nie chcę być ani bogaty, ani sławny. Z natury jestem nieśmiały. Chciałbym zarobić wystarczającą ilość pieniędzy, żeby żyć wygodnie, żeby się nie martwić o życie i przyszłość swoich dzieci. Marzę, aby zawsze być ze swoją rodziną. Moi rodzice nie mieli pieniędzy, żeby mnie wysłać do koledżu i sam musiałem płacić za naukę. Mój tata całe życie musiał walczyć z trzema etatami i szóstką dzieci. Do dziś nie mam pojęcia, jak on sobie z tym radził i wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla niego. Pomimo tego codziennego zabiegania, znajdował jednak dla mnie czas i często mi powtarzał, że z jakiegoś powodu Bóg dał mi talent i że nie wolno mi tego daru zmarnować. Nigdy nie możesz pozwolić ludziom – mówił – żeby cię zniechęcili. Musisz tak długo walić w drzwi, aż ci je sami otworzą, ale równocześnie zawsze musisz mieć w sobie wiele pokory, bo żeby osiągnąć sukces artystyczny, trzeba być zawsze skoncentrowanym i pozytywnie myślącym, czyli głęboko wierzyć w to, co dyktuje ci serce oraz nieustannie rozwijać posiadane umiejętności. I najważniejsze… nigdy nie pozwól nikomu powiedzieć, że czegoś nie możesz.

 

Jestem normalnym chłopakiem z Sulęcina. Z wokalistą zespołu 5 Rano Łukaszem Łyczkowskim rozmawia Sławek Orwat

Mówimy tu o dobrze zorganizowanej grupie trzymającej władzę, która w sposób wolny od jakiejkolwiek kontroli bez poczucia winy konsekwentnie blokuje utalentowanym artystom dostęp do dużych mediów.

 Blisko 15 ostatnich lat spędziłem w Anglii…

…czyli tyle samo, ile istnieje zespół 5 Rano, wraz z którym w piosence „To jest mój Rock & Roll” ubolewam, że tacy ludzie jak ty musieli tam wyjeżdżać. Byli nawet tacy, którzy zarzucili mi wtedy tekstowy populizm, a ja nieustająco zapraszam ich na moją ziemię lubuską, aby naocznie przekonali się, jaka naprawdę jest rzeczywistość, o której ten tekst traktuje.

 Z jakiego miasta pochodzisz?

Z Sulęcina w województwie lubuskim.

I cały czas tam mieszkasz?

Tak.

 Kiedy po raz pierwszy zorientowałeś się, że posiadasz talent?

Zawsze uważałem, że mam więcej serca niż talentu i nie jest to wcale fałszywa kurtuazja. Wszystko po prostu wzięło się stąd, że zawsze było mi lżej na sercu, jak sobie pokrzyczałem.

 Ile miałeś lat, kiedy po raz pierwszy wyszedłeś na scenę?

19, choć tak naprawdę z pierwszego koncertu ze strachu uciekłem. Po raz pierwszy odważyłem się nie zwiać ze sceny dopiero rok później. Moi koledzy i koleżanki z klasy maturalnej byli w totalnym szoku, ponieważ poza moją mamą nikt tak naprawdę nie miał bladego pojęcia, że śpiewam.

Miałeś już wówczas własne teksty?

Geneza moich pierwszych tekstów wywodzi się jeszcze z mojego rozkochania w muzyce hip-hopowej. Można powiedzieć, że mam w sobie coś w rodzaju rozdwojenia jaźni czy konfliktu interesów. Urodziłem się w takim czasie, że kiedy dorosłem, Jarocina nie było, przez co nie miałem w swoim życiu okresu punk rocka, a przecież jakoś trzeba było się buntować. Jedyną formą buntu, jaka wtedy była u nas dostępna był hip-hop, który dumnie stawiał czoła otaczającej nas rzeczywistości. Należę do pokolenia, które przeżyło wybuch hip-hopu i stąd, kiedy mówimy, że w wieku 19 lat po raz pierwszy znalazłem się na scenie, to było to rapowanie, a nie śpiew w tej postaci, z jakiej dzis mnie znasz. Jednocześnie gdzieś tam przecież była też Nirvana, w MTV leciało „Enter Sandman” i wszystko to zaczęło we mnie wchodzić niejako podskórnie i oto masz dziś naprzeciw siebie długowłosego Łyczka rockandrollowca.

 Twoja wzmożona popularność datuje się od momentu, kiedy zdecydowałeś się na udział w pewnym programie telewizyjnym. Co to było i jaki wynik wtedy osiągnąłeś?

Voice of Poland – drugie miejsce.

Ile miałeś wówczas lat?

Byłem starym 32-letnim koniem.

Jak sądzisz, czy byłbyś dziś w tym samym miejscu bez udziału w tym programie?

– Niestety, w naszym kraju jest tak, że obecnie jest to w zasadzie jedyna możliwość skupienia na sobie uwagi ludzi i nie będę ukrywał, że w obliczu tej rzeczywistości był to z mojej strony akt desperacji. Nie, na pewno nie byłbym dzis w tym samym miejscu bez tego programu.

 Co muzycznie robiłeś pomiędzy 20, a 32 rokiem życia?

– Wpadłem na pomysł, że będę rockowcem i będę miał zespół. W tym roku mija 15 lat od momentu, kiedy to na pięknej ziemi lubuskiej stworzyliśmy uroczy, familijny skład zwany 5 Rano. Nie pytaj mnie o genezę tej nazwy, ponieważ winien jej jest nasz gitarzysta.

Czyżbyście o tej porze rozeszli się z imprezy?

(dłuższa konsternacja plus śmiech towarzyszącej Łyczkowi ekipie) Skubany trafił… Długo szukaliśmy nazwy, a że była to wyjątkowo upojna noc, więc w pewnej chwili stwierdziłem – słuchajcie jest 5 rano i ja mam to wszystko już gdzieś. Idę spać.

 Przyznaj się lepiej, że specjalnie czekaliście od czwartej do piątej, bo „Czarny blues o czwartej nad ranem” już był (śmiech).

I właśnie wtedy gitarzysta głosem nie znoszący sprzeciwu powiedział – i dokładnie tak będziemy się nazywać. To znaczy jak – spytałem. A on, że 5 Rano. Ty chyba głupi jesteś – wypaliłem. Po krótkim śnie rozjechaliśmy się do domów, a za dwa tygodnie zobaczyłem plakaty z napisem… 5 Rano. A teraz ze względu na pragmatyzm sytuacji po”voice”owej nazywamy się jeszcze bardziej beznadziejnie – Łukasz Łyczkowski i 5 Rano.

 Podsumujmy. Byłeś sobie początkującym raperem i nagle strzeliło ci do głowy, że będziesz rockandrollowcem?

Tak i ten stan chorobowy trwa do dziś. A dziś jesteśmy w miejscu, które na pewno dużo mi w życiu dało oraz blisko osoby, która wywindowała mnie w trochę inne rejony muzyczne, a mianowicie blisko Leszka Cichońskiego, który jest na tyle szalonym człowiekiem, że w 2011 roku podczas Lubuskich Derbów Muzycznych, na których wraz z zespołem 5 Rano startowałem w konkursie, dostrzegł mnie i wpadł na szalony pomysł, że będzie wraz ze mną nagrywał płytę, a ja na tej płycie będę jego wokalistą. No i zaczęło się… Olsztyńskie Noce Bluesowe, Przystanek Woodstock itd…

 Czyli śmiało można powiedzieć, że Leszek Cichoński jest dla ciebie takim muzycznym „ojcem”...

Tak, Leszek jest moim muzycznym tatą i zresztą często tak do niego mówię, bo to dzięki niemu miałem zaszczyt obcowania z tak wybitnymi muzykami jak Wojciech Karolak, Jorgos Skolias, Tomek Grabowy i wielu innych.

 Ile masz na swoim koncie wydawnictw płytowych?

Popełniłem kilka płyt zarówno z 5 Rano jak i z zespołem Sold My Soul (demo i pierwsza płyta), z którym nasze drogi rozeszły się w roku 2015. Smok jest tak intensywną osobą, że – owszem – na początku były między nami iskry, ale tak naprawdę poległem ze względu na odległość geograficzną. Dystans Opole – Województwo Lubuskie z czasem zaczął być już dla mnie katorgą i nastąpiło z mojej strony zmęczenie materiału. Odszedłem w związku z moimi problemami ze zdrowiem (wtedy była to akurat operacja kolana), ale poza tym nie wytrzymałem już dłużej tego rozchwiania – tu oficjalna żona, czyli 5 Rano, a tam kochanka, czyli Sold My Soul i w końcu uznałem, że nie mogę na dłuższą metę tak żyć.

Kiedy ukaże się twoja kolejna płyta?

Celujemy w rok 2020 rok, bo w związku z tym, że w tym roku obchodzimy 15-lecie istnienia, to na koncertach chcemy jeszcze pograć to wszystko, co na ten czas się składa.

 Tak naprawdę to poznaliśmy się na Facebooku podczas jednej z gorących dyskusji na temat obecnej formuły festiwalu, który kiedyś nosił nazwę Przystanek Woodstock i który przez długie lata był dla mnie wydarzeniem, przed którym do dziś zdejmuję czapkę i kłaniam się nisko. W tej dyskusji ośmieliłem się jednak wyrazić dość krytyczną i zarazem nieco odmienną od hurra zachwytu sporej części rozmówców opinię. I nagle nie wiadomo skąd na forum pojawił się niejaki Łukasz Łyczkowski, który postanowił murem stanąć za mną i wyraził o tym wydarzeniu bardzo podobne do mojego zdanie, dzięki czemu hejt, jaki właśnie wszystkimi sieciowymi rynsztokami wylewał się na moją głowę, w jednej chwili zdecydowanie zelżał. I w tym momencie zrodziło się we mnie pytanie – kim jest Łukasz Łyczkowski?

Jestem starym ,,woodstokowiczem” od ostatniego festiwalu w Żarach w 2003 roku. Niestety latami obserwowałem jego przepoczwarzenie w wielki festiwal, który zatracił swój klimat i w jakiś sposób i ideały tego ,,prawdziwego” Woodstocku z 1969 roku. Wiem, że wszystko się zmienia, młodzi inaczej patrzą na to wszystko. Niestety ja z moimi poglądami, szukający hippisowskiej muzyki i tego typu klimatów nie odnajduję już tego w tym festiwalu. Fasadowe emanowanie pacyfką mnie nie interesuje i wymagam czegoś więcej. Szukam i marzę by w Polsce powstały festiwale wolne od dążenia do zysku, sponsorów bez jakiejkolwiek indoktrynacji. Rock’n’Roll musi, naprawdę musi być od tego wszystkiego czysty. Wiem, że się narażam z takim myśleniem i wiele tracę, ale muszę żyć w zgodzie z sobą.

 Najsmutniejsze w takich dyskusjach jest to, że jeśli ktoś ośmieli się o obecnej formie tej imprezy wyrazić jakąkolwiek negatywną opinię, to natychmiast oblewany jest nie popartym jakimikolwiek argumentami hejtem. I dlatego ogromnie sobie cenię, że nie pojawiłeś się w mojej świadomości jako Łukasz Łyczkowski – finalista Voice of Poland, tylko że zmaterializowałeś się akurat w takim miejscu, w którym opinia takich ludzi jak ty jest niezbędna i pożądana.

-Bo ja nie jestem Łukaszem Łyczkowskim z Voice of Poland. Ja jestem normalnym chłopakiem z Sulęcina.

Z kilku innych dyskusji, w jakich obaj braliśmy udział, wyczuwam, że posiadasz też bardzo zbliżone do moich poglądy na temat polskiego rynku muzycznego.

Ja nawet nie nazwałbym tego zjawiska rynkiem. Mówimy tu o dobrze zorganizowanej grupie trzymającej władzę, która w sposób wolny od jakiejkolwiek kontroli spokojnie się rozrasta i bez poczucia winy konsekwentnie blokuje utalentowanym artystom dostęp do dużych mediów i tym samym bezkarnie hamuje ich rozwój. Są to kliki, które wzajemnie się adorują i są to radia, które muszą być opłacane, aby czyjaś sztuka została na ich falach wyeksponowana. Wiesz… kiedy słyszę, że młodzi ludzie mają rzekomo w tych czasach łatwiej, to chce mi się parsknąć śmiechem, ponieważ – i jest to mój największy smutek – nawet w czasach komuny można było o wiele łatwiej dotrzeć do mediów masowych niż ma to miejsce dziś. Poza tym obecnie odpada też selekcja naturalna. Każdy może dziś sobie nagrać płytę, co z drugiej strony jest pozytywem, ale w takim razie nasuwa się pytanie – dlaczego na piedestale jest muzyczny chłam? Ostatnio chciałem nawiązać kontakt werbalny z moją 15-toletnią chrześnicą i zatopić się w tym, czego ona słucha i… jestem przerażony. Należę do pokolenia, któremu w młodości nieobcy był walczący hip-hop, który miał jakiś wyraźnie słyszalny przekaz, natomiast to, co słyszę w muzyce popularnej obecnie, najzwyczajniej mnie przeraża.

Niedawno od kogoś usłyszałem, że ponoć tylko dwóch wokalistów w Polsce posiada tak silne fan cluby, że jeśli tylko zechcą, to są w stanie spowodować wielomiesięczną dominację swojego idola na jakiejkolwiek liście przebojów. Wiesz o jakie fan-cluby chodzi? Michała Szpaka i Łukasza Łyczkowskiego.

Tak, mój fan-club to są terroryści! Raz, że serwer ci rąbnie, dwa, że będziesz miał nękanie, spamowanie i groźby karalne… (śmiech)

 Jak udało ci się zorganizować tak sprawnie działającą grupę przestępczą? (śmiech)

Musisz kiedyś poznać moją mamę i mojego tatę. Wtedy zrozumiesz z czego wynika Łyczek, a Łyczek po różnych przykrych doświadczeniach jako fan stojący przed swoim Panem Muzykiem, do którego wzdychał i miał jego wszystkie płyty i… przez którego został zlekceważony, gdyż nie nastąpił tzw. shake-hand. Jeśli ten brak jakiejkolwiek uwagi i szacunku Pana Muzyka w stosunku do fana, czyli do mnie zdarzył mu się kilkukrotnie, to ja pomyślałem sobie, że jeśli będę kiedyś miał zespół, to nigdy z mojej strony nie może zdarzyć się podobna sytuacja. Od 15 lat nawet wtedy, kiedy jestem totalnie zmęczony, albo chory, zawsze staram się znaleźć choćby sekundę, aby z moim fanem zamienić przynajmniej kilka słów i nie jest to nigdy sekunda kurtuazyjna. Staram się wtedy chociaż przez chwilę takiej osobie popatrzeć w oczy i podziękować za to, że przejechała aż tyle kilometrów, aby zobaczyć mnie na scenie. Ja dystans z moim fanem skracam do minimum…

 Siła rażenia twojego fan-clubu jak i to, co zauważyłem tuż po twoim występie pozwala mi mieć przekonanie, że z każdym dniem na tych schodach popularności znajdujesz się coraz wyżej.

– Chcę, żebyś wiedział, że ja naprawdę tego nie odczuwam i proszę, abyś nie wziął mnie teraz za jakiegoś zgrywusa, który robi wielkie oczy. Mój status popularności jest obecnie taki, że stoję sobie na jednym z pierwszych stopni tych schodów do nieba. Nie uczestniczę w Męskim Graniu, nie puszcza mnie żadne duże radio, nie chce mnie żadna czołowa wytwórnia, a koncerty załatwiam sobie sam, bo żadna agencja się mną nie zainteresowała.

 Czym zajmujesz się zawodowo?

Jestem instruktorem terapii zajęciowej w Domu Pomocy Społecznej w Tursku.

 Chciałbyś żyć tylko z muzyki?

Obecnie na koncertach zarabiam mniej, niż muzyk na weselu. Jeśli traktowałbym muzykę jako sferę ekonomiczną, czyli czysto zarobkowo, to na pewno by mnie to deprymowało, ale w związku z tym, że muzyka jest dla mnie najpiękniejszą formą sztuki, czyli najpiękniejszą formą wyrażania siebie, to cała ta sytuacja nie wpływa aż tak negatywnie na moje samopoczucie. Kiedy 15 lat temu powstawał zespół 5 Rano, już wtedy założyłem sobie, że tu u nas na tym padole łez prawdopodobnie nigdy nie będę mógł żyć z muzyki, dzięki czemu dziś szok jest mniejszy i smutek też.

Z jednej strony doskonale dostrzegasz to całe zło. Z drugiej strony nie zamierzasz wyjeżdżać za granicę, co notabene bardzo mi się podoba, bo świadczy o twoim przywiązaniu do rodziny i ojczyzny. Rodzi się więc pytanie – jak znaleźć ten złoty środek, czyli w jaki sposób pokonać tę niemoc, która niczym złośliwy nowotwór od lat toczy umysły ludzi, którzy zamiast powiedzieć „stop!”, w imię sławy i prostego rachunku ekonomicznego godzą się na artystyczną prostytucję, twórczą bylejakość i na bezkrytyczne podporządkowanie choremu systemowi. 

Od jakiegoś czasu próbuję bić się z tym systemem, szukać jego słabych punktów i o tym wszystkim śpiewać. Jednocześnie mam świadomość, że walczę z czymś, w czym sam w dużym stopniu tkwię. Niejeden raz zadawałem sobie pytanie – dlaczego tyle lat walczę z tą hydrą i nadal jeszcze w tym jestem. Z jednej strony ten system osacza człowieka po to, by poprzez różne kredyty bankowe i inne uzależnienia trzymać go na uwięzi. Z drugiej strony tak bardzo kocham moich bliskich, że nie zamierzam ani na chwilę spuścić ich z oczu i dlatego też nigdy nie przeniosłem się do dużego miasta jak Wrocław, Warszawa czy Gdańsk, choć wielokrotnie miałem taką możliwość.

 Jakie jest największe marzenie Łukasza Łyczkowskiego?

Budzić się rano i nie iść do pracy niezwiązanej z muzyką, aby móc całkowicie poświecić się komponowaniu i pisaniu tekstów.

 Czego najbardziej ci życzyć?

Zdrowia i tego, aby moja muzyka była zawsze szczera.

Zagi – Jestem szczera w tym co robię. Koncert i wywiad w Radio WNET [WIDEO]

Jestem teraz w takim momencie swojej kariery, że bardzo cenię sobie swobodę i niezależność. Przestałam wierzyć w kolejki donikąd, spełniam się muzycznie i konsekwentnie realizuję swoje wizje. 

– Dlaczego „Zagi” i od kiedy funkcjonujesz pod tym pseudonimem? 

– „Zagi” to moje szkolne przezwisko – zdrobnienie od „Zagłada”. Miałam mocny serw w siatkówce i koledzy z klasy zaczęli mnie tak żartobliwie nazywać. Później to się po prostu przyjęło i każdy tak na mnie wołał. Długo wzbraniałam się przed występowaniem pod własnym pseudonimem czy nazwiskiem, bo nie aspirowałam do bycia artystką solową, nawet nie przechodziły mi takie myśli przez głowę. Zawsze chciałam być częścią zespołu i podobał mi się taki stan rzeczy. Jednak moje ciągłe przeprowadzki powodowały trudności w utrzymaniu stałego składu. Te ciągłe dojazdy, zmiany i poszukiwania były wyczerpujące, w pewnym momencie okazało się, że ja i moje piosenki jesteśmy jedynymi stałymi w tym całym równaniu i potrzebowałam się jakoś nazwać, żeby poczuć, że mam w swoim życiu jakiś stabilny punkt odniesienia. Wtedy zdecydowałam się, że nie tylko prywatnie ale i muzycznie będę nazywać się „Zagi”. Miało to miejsce w 2011 roku. Od tamtej pory przez lata występowałam solo, bądź współpracowałam głównie z muzykami sesyjnymi – jeśli miałam taką wizję, czy potrzebę – aż w końcu udało mi się zbudować zespół – z czego jestem niesamowicie szczęśliwa.

– Co w twoim życiu było pierwsze: gitara czy wokal? 

– Wydaje mi się, że mogła to być gitara – bo grać na niej zaczęłam jak miałam kilka lat i szczerze mówiąc nawet nie pamiętam moich początków, bardziej znam je z opowieści – ale też nie pamiętam żebym kiedykolwiek śpiewała nie akompaniując sobie przy tym na gitarze. Więc odpowiem bezpiecznie, że chyba to i to. (śmiech)

– Swoje debiutanckie kompozycje napisałaś jeszcze w szkole podstawowej. Jak odkryłaś swój talent i skąd taka dojrzała potrzeba uzewnętrznienia w tak młodym wieku? 

– Tworzenie zawsze było dla mnie czymś bardzo interesującym i ciekawym, prawdopodobnie ze względu na to, że miałam takie wzorce – babcia jest artystką – rzeźbi, maluje obrazy, pisze wiersze. Gdy byłam dzieckiem, tato projektował meble, mama była i jest instruktorką gry na gitarze – więc skoro wszyscy dookoła mnie coś tworzyli, taka potrzeba obudziła się również we mnie. Faktycznie pierwsze piosenki zaczęłam pisać już w podstawówce, jednak chęć uzewnętrznienia się za ich pomocą najintensywniej dała o sobie znak kiedy moi rodzice się rozwodzili. Musiałam sama z tym wszystkim sobie radzić i muzyka mnie wtedy uratowała.

– Twoje piosenki są formą pamiętnika, w którym w niebanalny sposób opisujesz to, co w danej chwili czujesz. Czy pamiętnikarstwo nadal jest popularne w świecie blogów i plotkarskich portali? Kogo dziś jeszcze interesują przeżycia tak zwanych zwykłych ludzi w dobie wszechobecnego celebryckiego amoku? 

– Nie wiem jak to jest z portalami plotkarskimi, bo nie jestem ich odbiorcą, ale wydaje mi się, że ludzie dzięki temu, że znajdują w sieci twórców podobnych do nich samych, albo takich do których postaw aspirują – czują się mniej samotni, albo czują się zainspirowani do tego, żeby coś w swoim życiu zmienić na lepsze, czy po prostu chcą się zrelaksować się po ciężkim dniu w pracy przeglądając ciekawe profile na instagramie czy vlogi na YouTube. Poza tym wydaję mi się, że panuje teraz trochę taka moda na naturalność, więc nawet celebryci na swoich stronach pokazują się bardziej od tej codziennej niż katalogowej strony. Chyba ta era niedostępnych gwiazd owianych tajemnicą trochę minęła, takie odnoszę wrażenie.

– O twoich tekstach mówi się, że są szlachetne. Jaki w twoim zamyśle jest ich przekaz i czy wypływają one z twoich osobistych doświadczeń, czy z obserwacji? 

– Piszę o tym, co czuję, co widzę, co mnie boli, co cieszy. Muzyka ratuje mnie z opresji, układa w głowie fakty, pomaga się godzić z pewnymi sprawami, leczy rany – zarówno ta, którą tworzę jak i ta której słucham. Wierzę, że na świecie są ludzie, którzy czują podobnie, przeżyli podobne historie, mają podobną wrażliwość i chcą czuć, że ktoś ich rozumie, że nie są sami. Ja tego szukam w piosenkach, których słucham i wierzę, że moi słuchacze znajdują to w piosenkach które piszę.

– W branży muzycznej mówi się o tobie, że posiadasz bardzo wyrazistą i niezwykle energetyczną osobowość. Czy zgadzasz się z tą opinią i co jej autor według ciebie mógł mieć na myśli? 

– Myślę, że to może wynikać z tego, że jestem bardzo kreatywna i pozytywnie nastawiona do tego co robię – od lat wiele rzeczy ogarniam sama. Jestem swoim managerem, bookuję swoje koncerty, wymyślam scenografie, scenariusze do klipów, projektuję okładki płyt, nagrywam filmy na youtube, poza tym oczywiście piszę muzykę, teksty – nie tylko dla siebie ale i dla innych artystów, gram koncerty – te wszystkie role, wizje i pomysły w mojej głowie gotują się i kipią (śmiech), ale ja to uwielbiam. Często słyszę, że inspiruję i zarażam tą energią i chęcią działania. To bardzo miłe i czuję w tym pewnego rodzaju misję.

– Twój wyrazisty, emocjonalny wokal i wpadające w ucho melodie, które w połączeniu z energią, o której przed chwilą rozmawialiśmy… wszystko to musi oddziaływać na zespół wraz z którym prezentujesz swą twórczość publiczności. Przedstaw proszę pokrótce swoich muzyków i czy można powiedzieć, że podczas koncertu odczuwacie pomiędzy sobą coś, co powszechnie nazywamy chemią? 

– To, że trafiliśmy na siebie jest wynikiem wielu zbiegów okoliczności. Gumiś – czyli Michał Gumienny – perkusja – zagrał ze mną pierwszy koncert jakoś w 2018 roku i tak od zdania do zdania, od koncertu do koncertu złapaliśmy niesamowitą nić porozumienia. Gumiś jest jedynym z naszej czwórki wykształconym muzykiem właśnie w tym kierunku, ma niebywałe poczucie humoru, dzięki któremu na próbach zawsze jest pozytywna atmosfera. Z Michałem Patoletą – bass – poznałam się na koncercie w Worku Kości przez wspólnego znajomego – Jemelo. Okazało się, że gra w zespole z Filipem Lato, dla którego napisałam utwór na jego ostatni album. Kilka tygodni później zaprosiłam Pata na próbę i od tamtej pory każdy koncert graliśmy już razem – Pat jest najbardziej stonowany z nas wszystkich, jest samoukiem i ma niesamowitą wrażliwość muzyczną – jego styl grania bardzo do mnie trafia. Była nas więc trójka – ja, Gumiś i Pat – postanowiliśmy stworzyć razem zespół. W międzyczasie dostaliśmy się do półfinału przesłuchań na Pol’and’Rock Festival i poczuliśmy, że to dobry pretekst, by rozbudować zespół o dodatkową gitarę – by wzbogacić utwory aranżacyjnie i żeby była jeszcze większa energia na koncertach – w końcu walczyliśmy o to, by zagrać na legendarnym festiwalu! Wpadłam na szalony pomysł – ponieważ z Maćkiem Izdebskim, który był naszym basistą ratunkowym, gdy dla Pata pokrywały się terminy z koncertami Filipa – totalnie świetnie nam się razem grało i dogadywało, no i znał już nasz materiał na wylot – zaproponowałam, żeby wpadł na próbę tym razem nie z basem tylko z gitarą. O dziwo się zgodził i to był strzał w dziesiątkę. Zagraliśmy razem na najpiękniejszym festiwalu świata. To był pierwszy koncert Maćka w roli gitarzysty i nasz pierwszy koncert w oficjalnym, stałym składzie. Bardzo się cieszę, że jesteśmy nie tylko zespołem, ale też paczką przyjaciół. Czy jest chemia? Tak! Każdy z nas jest bardzo ważną częścią tego zespołu i chcę to pielęgnować. Wiele lat musiało minąć, zanim na siebie trafiliśmy. Lubię sobie myśleć, że właśnie tak miało być.

– Jakim słowem określiłabyś gatunek muzyki, jaki wykonujesz? 

– Zadałam to pytanie na mojej grupie na facebooku „Gang Zagi” i o dziwo nikt nie wymienił gatunku muzyki, natomiast padły słowa: „magiczna”, czy „emocjonalna”. Moim zdaniem gdyby obowiązywały jakieś szufladki to moja muzyka mogłaby się znaleźć w takiej z napisem alternatywny rock z elementami indie i popu. A jednym słowem? Chyba po prostu „Moja”.

– W dorobku posiadasz 3 EP-ki i 1 płytę długogrającą, zatytułowaną Kilka lat, parę miesięcy i 24 dni, którą podobnie jak najnowszą EP-kę Drapacz Chmur wydałaś w renomowanej wytwórni Warner Music Poland. Czy tak silny w naszym kraju label gwarantuje artyście sukces komercyjny krążka i jak w ogóle oceniasz swoją współpracę z Warnerem? 

– Uważam, że nie ma takiej firmy, która mogłaby zagwarantować artyście, który znajduje się na początku swojej drogi sukces, bo to jest coś na co pracuje się całe życie, a nie coś, co można komuś obiecać. Poza tym dla każdego „sukces” ma inny wymiar. Na przykład dla mnie sukcesem jest fakt, że praktycznie cały nakład mojego albumu Kilka lat, parę miesięcy i 24 dni sprzedał się na moich koncertach, które sama bookowałam. Współpraca z Warnerem jest przystankiem na mojej drodze, który zawsze robi ogromne wrażenie, ale na to, żeby ludzie przychodzili na moje koncerty – musiałam zapracować sama. Współpraca z wytwórnią nie gwarantuje tego, że możesz leżeć i pachnieć. Pracy nie jest mniej, wręcz przeciwnie. Myślę, że sukces to pojęcie subiektywne i jeśli się zdarzy – to jest on wynikiem naszych działań i nie ma znaczenia, czy jesteś artystą niezależnym, czy wydajesz swoje utwory we współpracy z renomowaną wytwórnią – bo jeśli Twoje piosenki podobają się słuchaczom – to dlatego, że trafiły w ich gust, a nie dlatego, że widnieje przy nich czyjeś logo.

– Jakie są wady i zalety wydania swej twórczości u płytowego potentata i nakładem niezależnym? 

– Jestem teraz w takim momencie swojej kariery, że bardzo cenię sobie swobodę i niezależność. Przestałam wierzyć w kolejki donikąd, spełniam się muzycznie i konsekwentnie realizuję swoje wizje. Co więcej – mam przy sobie ludzi, którzy chcą te wizje realizować razem ze mną. Czuję się z tym bardzo dobrze i na ten moment, dla mnie i z mojej perspektywy dostrzegam więcej plusów w byciu artyską niezależną.

– Jak udaje ci się godzić z Michałem Wrzosińskim sferę zawodową i życie osobiste i czy fakt tak bliskiej relacji z producentem swej muzyki, jaką jest małżeństwo, pomaga czy przeszkadza w obiektywnej ocenie dzieła, jakim jest płyta. 

– Z Michałem kolaborowaliśmy muzycznie długo zanim zostaliśmy parą i to muzyka nas połączyła. Poznaliśmy się gdy grałam na streecie w Warszawie. Michał zatrzymał się by mnie posłuchać i tak zaczęła się nasza znajomość. Często pomagamy sobie nawzajem w produkcji swoich utworów. Michał współprodukował np. moje 2 EPki Uke oraz Drapacz Chmur, uczestniczy też aktywnie w pracy nad moim nowym albumem. Uważam, że jest to coś wyjątkowego, że możemy dzielić tą samą pasję i się w niej spełniać. W naszym przypadku taka współpraca zdaje egzamin, choć czasem wióry lecą. (śmiech). Jeżeli natomiast chodzi o obiektywną ocenę już gotowego dzieła, to wydaje mi się, że od tego są słuchacze, a nie małżonek, tym bardziej jak ta druga osoba aktywnie uczestniczy w procesie powstawania płyty. Jak coś tworzysz, to ciężko spojrzeć na to obiektywnie.

– Kilka lat, parę miesięcy i 24 dni to twój pierwszy i jak dotąd jedyny album długogrający. Płyta zawiera piosenki napisane na przestrzeni około 10 lat, opowiadające historie twojego życia, w których udział biorą ludzie, miejsca i sytuacje nie zawsze dla ciebie przyjemne, ale zawsze będące integralną częścią ciebie. Czy masz już materiał na drugi longplay i czym będzie się on różnił od debiutu? 

– Praca nad nowym albumem trwa. Na chwilę razem z nami poddał się kwarantannie – ale wróciliśmy już do pracy – część piosenek już się miksuje, kończymy dogrywać pozostałe partie instrumentów. Większość materiału udało nam się zarejestrować jeszcze w lutym, a w marcu nakręciliśmy teledysk do pierwszego singla. Jeszcze sporo pracy przed nami, ale już bliżej niż dalej! Nowy materiał jest energetyczny, trzyma w napięciu i jest dużo bardziej pogodny i ekspresyjny. Piosenki wzbudzają emocje nadziei, motywują do działania, ale są też w tym wszystkim wypełnione nostalgią. Dalej jest to alternatywny rock, ale w bardziej nowoczesnym wydaniu. Jestem niesamowicie podekscytowana i nie mogę doczekać się, by podzielić się w sieci i na koncertach nowym materiałem.

– Czy uważasz się za artystkę w pełni ukształtowaną i świadomą swej pozycji zawodowej, a jeśli nie, to czego brakuje ci do pełni szczęścia? 

– Myślę, że mój rozwój artystyczny będzie trwał całe moje życie. Z każdym albumem się zmieniam, wiem więcej, sięgam po nowe instrumenty i brzmienia, przeżywam inne historie. Jestem szczera w tym co robię i w tym, jakie emocje przekazuję w piosenkach. Cieszę się, że jestem tu gdzie jestem i z niecierpliwością czekam na to co przyniesie jutro.

 

Sławek Orwat

Artystka rozmawiała z Radiem WNET także w środę 17 czerwca, którego to wywiadu możesz posłuchać poniżej:


Ruszyły audycje i koncerty na żywo. Radio Wnet otwarte na nowe formuły. Jedną z nich jest Muzyka Wnet 

Od niedzieli od godz. 19:00 (7 czerwca) na antenie Radia Wnet ruszyła nowa formuła radiowa: Muzyka Wnet Nowe projekty, debiuty, młodzi artyści.

Projekt radiowo-internetowy, obejmuje cotygodniowe audycje oraz koncerty (raz na 2 tygodnie).

Audycje polegają na prezentacji zasobów i stanu niezależnego polskiego rynku muzycznego.  Ma on na celu przedstawić stan rynku muzycznego, zaprezentować mechanizmy działania i funkcjonowania wytwórni, organizacji zrzeszających muzyków.

W audycjach, prócz twórców i wykonawców niezależnych, będą uczestniczyć specjaliści z dziedziny muzyki, rynku muzycznego i wszelkich dziedzin związanych z jego funkcjonowaniem.

Audycja będzie realizowany w formie wywiadów, rozmów lub paneli dyskusyjnych z udziałem ekspertów muzycznych, krytyków muzycznych, dziennikarzy radiowych i telewizyjnych zajmujących się tematyką muzyczną, organizatorów koncertów i festiwali, kompozytorów, twórców piosenek, pedagogów z renomowanych szkół muzycznych, przedstawicieli agencji artystycznych, specjalistów ds. marketingu muzycznego, znawców prawa autorskiego i praw pokrewnych oraz przedstawicieli organizacji zbiorowego zarządzania prawami autorskimi.

W ramach audycji będą odbywały się koncerty z nowego studia Radia Wnet lub innych miejsc na terenie Warszawy. Koncerty zaprezentują nowe projekty muzyczne, debiutantów i wykonujących różne gatunki muzyczne.

Zespoły zostaną wyłonione przez radiową kapitułę. Koncerty będą transmitowane na żywo w ponadregionalnym Radiu Wnet oraz równocześnie globalnie w sieci Internet (transmisja LIVE na kanale rozgłośni w serwisie YouTube).

W audycji jest również przewidziany kontakt telefoniczny ze słuchaczami. Powyższe czynniki wpłyną na rozwój kapitału kulturowego odbiorców za pomocą narzędzi internetowych oraz rozwój kompetencji cyfrowych zarówno odbiorców, jak i kadr kultury.

Oprócz audycji i organizowanych przez Radio koncertów, przewidziana jest również promocja artystów rynku niezależnego na portalu Wnet.fm oraz w mediach społecznościowych. Promocja przede wszystkim będzie realizowanych na antenie radiowej w programach muzycznych oraz w wejściach w ramach wybranych programów o różnej tematyce.

Dalsza kontynuacja promocji odbędzie się w drukowanym Kurierze Wnet miesięczniku wydawanym co miesiąc.

Pierwszy koncert na żywo, na antenie radiowej oraz przy jednoczesnej relacji live na radiowym kanale YouTube, odbędzie się już 21 czerwca. Pierwszym podmiotem, który wystąpi w tym dniu, będzie młoda artystka Zagi.

Zagi to bardzo wyrazista i energetyczna postać na polskiej scenie muzycznej. Dziewczyna z gitarą – wokalistka, instrumentalistka, autorka muzyki i tekstów. Pisze dla siebie, ale również dla innych artystów. Zagi gra na instrumentach strunowych – gitarach, oraz ukulele. Inspiruje się otaczającym ją światem. Pisane przez nią piosenki są formą pamiętnika, w którym opisuje to, co czuje w niebanalny sposób.

Pod tym pseudonimem Zagi – jest obecna na polskiej scenie muzycznej od 2011 roku, ale początki jej twórczości sięgają znacznie dalej – artystka pierwsze swoje kompozycje zaczęła tworzyć już w podstawówce i od tego czasu pisanie piosenek jest nieodłączną częścią życia i formy wyrazu. Rdzeniem każdej piosenki Zagi są szlachetne, polskie teksty, w których na próżno szukać grafomanii, jej emocjonalny wokal i wpadające w ucho melodie, które w połączeniu z energią wytwarzającą się w jej zespole ewoluują do mieszanki, którą można zamknąć w szufladce z napisami: indie-rock, pop, alternatywa.

 

 


Jędrzej Dudek (P.Unity): Nie jestem fanem długiego procesu wydawniczego. Nie ma na co czekać, trzeba się dzielić muzyką

Jędrzej Dudek, wokalista P.Unity o zespole, jego najnowszym utworze, pracach nad nim, tym, jak ich plany pokrzyżował koronawirus i co nagrali w warunkach domowych.

 Zespół z Warszawy. Funkowy skład. Muzyka na żywo.

Jędrzej Dudek opowiada czym jest P.Unity. Ten pochodzący z Warszawy zespół  składa się, aż z 10 osób i gra muzykę z pogranicza funku, soulu, jazzu i rapu. Artysta opowiada o nagranym w domowych warunkach coverze Biological Speculation  zespołu Funkadelic. Stwierdza, że producent „musiał trochę powalczyć”, gdyż

Nie ma to takiej spójności brzmienia owej jak w przypadku nagrania w jednym studia wszystkich osób.

Najnowszym utworem zespołu jest My Mind. Pierwotnie miał być wstępem do drugiej płyty zespołu, jednak ostatecznie zdecydowali się go wydać jako singiel:

W pewnym momencie stwierdziliśmy, że warto może wykonać taki ruch singlowy najpierw zobaczyć jak to działa.

Jędrzej Dudek zaznacza, że pracując nad nowym albumem P.Unity, zespół chce nagrać „jak najwięcej rzeczy na żywo w studio w jak największym składzie”, a utwór My Mind jest pierwszym podejściem do stworzenia takiego projektu. Dudek zauważa, że pierwotnie utwór miał się ukazać już w połowie marca, ale zostało to opóźnione ze względu na koronawirusa. Opowiada o emocjach towarzyszących tworzeniu nowych utworów:

Od momentu powstania numeru do momentu ukazania się mija dużo czasu.

Zmieniają się też uczucia żywione wobec niego przez samych nagrywających. Muzyk opowiada o projekcie, nad którym P.Unity obecnie pracuje:

Mamy nadzieję w tym roku to wydać.

Utworu My Mind, który członek P.Unity dedykuje wszystkim zaangażowanym w jego produkcję, można posłuchać poniżej:

A.P.

Urszula: Zrobiliśmy akcję „zostań w domu z muzyką”, żeby było fajnie i żeby grać

Urszula Beata Kasprzak o koncercie on-line, tym skąd wziął się na niego pomysł i jak przebiegła jego realizacja i tym, jak pomóc artystom w dobie kwarantanny. Krzysztof Szuster o wsparciu dla aktorów.

Urszula Beata Kasprzak tłumaczy na czym polega akcja #zostańwdomuzmuzyką. Jest to koncert on-line, którego transmisje prowadziła w mediach społecznościowych i gdzie wciąż można go obejrzeć. Nagrany on został studiu nagraniowym artystki. Urszula zwraca uwagę, że zorganizowanie koncerty nie było łatwe:

Menadżerów mam bardzo pracowitych. Przez dwa dni nie spali żeby to wszystko przygotować.

Zauważa, że organizację wydarzenia umożliwiły im sprzyjające czynniki, takie jak posiadanie miejsce w którym można zagrać w postaci studia. Nie każdy zaś artysta, który chciałby podobny koncert zorganizować dysponuje podobnymi warunkami. Odpowiadając na pytanie o to, jak rząd mógłby pomóc piosenkarka stwierdza, że sytuacja każdego jest inna. Trudno więc jest mówić o systemowych rozwiązaniach.  Bardzo podoba się jej za to akcja „gramy polską muzykę”.

O rozwiązaniu trudnego położenia artystów mówi Krzysztof Szuster. Prezes Związku Artystów Scen Polskich zauważa, że w obecnych warunkach:

Nie możemy grać […] Nie mamy żadnych wpływów.

Wielu zaś aktorów jest samozatrudnionych lub pracuje na umowach o dzieło. Rozwiązanie takie sprawdzało się dobrze w normalnej sytacji, ale obecnie ma to tragiczne konsekwencje.

Taka sama sytuacja dotknęła prywatnych teatrów nie tylko takich, jak Capitol, scena 6 Piętro, czy Och Teatr, ale też małe teatry.

Szuster stwierdza, że Związek ma ograniczone zasoby finansowe. lecz Fundacja Artysty-Weterana pracuje nad przekazaniem większej kwoty”.

Wysłuchaj obu rozmów już teraz!

A.P.

 

Kolumbia: historia spisana muzyką / Colombia: su historia escrita con música

Współczesna historia Kolumbii jest niezwykle bogata w wydarzenia. Podobnie muzyka, która czyni ten kraj liderem światowego rynku muzycznego. Spróbujmy zatem połączyć historię kraju z jego muzyką!

Kolumbia i jej mieszkańcy z jednej strony mają wielkiego pecha, z drugiej jednak i wielkie szczęście.

Pecha do wydarzeń, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich kilku dekad. Wystarczy je wymienić. Zamachy i zabójstwa polityczne, wojna domowa i walki z lewicową partyzantką oraz prawicowymi oddziałami paramilitarnymi, porwania i morderstwa mieszkańców, wojny karteli narkotykowych i wiele, wiele innych przykrych wydarzeń, które można by rozdzielić na wszystkie kraje Ameryki Łacińskiej. I jeszcze by zostało.

Z drugiej strony Kolumbia i Kolumbijczycy mają olbrzymie szczęście. Jest nim niezwykle bogata kolumbijska scena muzyczna. Kolumbia jest ojczyzną kilku gatunków muzycznych, z czego dwa: salsa kolumbijska oraz cumbia podbijają świat. Kolumbia jest także ojczyzną wielu uzdolnionych artystów, również znanych na praktycznie całym świecie.

A jeśli by tak połączyć tragiczną historię Kolumbii z muzyką kolumbijską? O tym, co wyszło z takiego połączenia opowie nasz gość, Hermes Llain. W rozmowie ze Zbyszkiem Dąbrowskim nasz gość przedstawi utwory kolumbijskich muzyków opisujących różne wydarzenia. Miały one miejsce w Kolumbii na przestrzeni kilku ostatnich dekad. Opowie on również o samych utworach i o tym, że chociaż brzmią one wspaniale dla niewprawionego ucha, to warto ich posłuchać kilkukrotnie i zagłębić się w treść tychże utworów.

Na muzyczno – polityczno – społeczną rozmowę o Kolumbii a także jej współczesnej historii zapraszamy tym razem wyjątkowo w czwartek, 6 lutego, jak zwykle o 21H00! Będziemy rozmawiać po polsku i hiszpańsku!

¡República Latina – przypominamy historię!

Resumen en castellano: hablando sobre Colombia y los Colombianos hay que decir que tienen mucha suerte: mala suerte y buena suerte.

Mala suerte, porque es un país con la historia muy brutal: llena de asesinatos políticos, guerra civil y la lucha con la guerrillera izquierdista y los paramilitares derechistas, secuestros y asesinatos de los inhabitantes del país, guerras de los cartees de narcos etc.

Pero también hay que mencionar de buena suerte. El país es la patria de varios géneros musicales, de que unos, como la salsa colombiana y la cumbia, han conquistado el mundo. Colombia también es la patria de varios cantantes, también conocidos por todo el mundo.

Y ¿si probamos conectar la trágica historia del país con su música? Sobre los resultos de este experimento va a contar nuestro invitado – Hermes Llain. Junto con él vamos a hablar sobre las canciones que han descrito varios momentos en la historia de Colombiae n las úlltimas decadas. No sólo sobre la parte musical, sino también sobre sus letras.

Les invitamos paraescucharnos el jueves, 6 de febrero, a las 21H00UTC+1! Vamos a hablar polaco y castellano!