Czuć się spełnionym, to dla mnie pojecie niepojęte. Z Mietkiem Pawlakiem rozmawia Sławek Orwat

Jestem szczęśliwy, że mogę bawić się muzyką, grać, współpracować z wieloma zdolnymi ludźmi i to dużo młodszymi ode mnie.

– Za perkusją usiadłeś w 1979 roku. Masz za sobą bogatą muzyczną przeszłość. Czujesz się muzykiem spełnionym?

– Tak… sporo już lat upłynęło, odkąd zamarzyłem sobie zostać gwiazdą rocka (śmiech). Walczyłem dzielnie o sławę, ale życie skorygowało te marzenia. Teraz jestem happy i cieszę się, że mogę bawić się muzyką, grać, współpracować z wieloma zdolnymi ludźmi i to dużo młodszymi ode mnie. Powiem ci Sławku, że czuć się spełnionym, to dla mnie pojęcie niepojęte. Zawsze czegoś mi będzie brakować, więc pewnie do śmierci będę czegoś szukał, a póki co, to oprócz zdrówka niczego mi nie brakuje. Cały czas poznaję młodych, zdolnych muzyków, dzięki którym czas mi się zatrzymał, więc nie czuję kompletnie ani upływającego czasu, ani różnicy wieku, jaka nas dzieli i to jest to coś, czego nie da się w zwykłej, szarej codzienności odnaleźć.

– Ostatnimi czasy starym, nieco zapomnianym przebojom dajesz nowe, drugie życie.

– Tak… kontynuuję swoją misję „ocalić od zapomnienia”. Szukam młodych, zdolnych muzyków, zespalam ich w jedną całość i chociaż potem oni odchodzą każdy w swoją stronę, to dzięki mnie poznają się i to mnie najbardziej cieszy.

– Odnajdujesz też i folkowe perełki.

– Folklor to piękna sprawa. Nawet nie uświadamiasz sobie, ile wspaniałych dźwięków powstało przed wiekami. Większość ludzi zna tylko Chopina, Mozarta i innych sławnych twórców muzyki klasycznej, a trzeba przecież pamiętać, że żyli kiedyś także twórcy i kapele, o których świat nigdy nie usłyszał i dlatego pasjonuje mnie odnajdywanie starych zapisków sprzed wieków wygrzebywanych z jakieś zapomnianej szopy sprzed 100 lat, a potem do takiego znalezionego tekstu bądź zapisanej nutami melodii wymyślam jakiś fajny aranż. Niestety, problem jest w tym, że kiedyś prości ludzie nie umieli robić zapisów nutowych, więc często nie ma jak odtworzyć melodii, ale czasami można odnaleźć np. zapisy z 1928 roku i to już jest prawdziwy rodzynek.
– „Mamy z Mietkiem bardzo różne podejście do muzyki” – stwierdził kiedyś Toffik. Jak więc udało się wam stworzyć tak zgrany duet?
– Podejście między nami nie zmieniło się i ma to swoje zalety. Toffik zawsze przyjmuje moje końcowe korekty i nawet jak trochę pomarudzi (śmiech), to i tak przyzna mi w końcu rację. Dlatego bardzo dobrze mi się z nim współpracuje i naprawdę bardzo mało jest takich muzycznych zdolniachów. Znam jedynie kilka takich osób i to w skali ogólnopolskiej.

– W klubie Grom w Gdyni w roku 1958 odbył się pierwszy rockandrollowy koncert w historii naszego kraju. Wystąpiła nasza pierwsza grupa mocnego uderzenia – Rythm and Blues. W sopockim Non Stopie na początku lat 60. rozbrzmiewały piosenki Czerwono i Niebiesko Czarnych. Czy te wydarzenia miały znaczący wpływ na to, co działo się w trójmiejskim rocku w latach 80. i czy szybszy dostęp do światowej muzyki dzięki marynarzom zza żelaznej kurtyny dawał wam poczucie trochę większej wolności niż rodakom żyjącym w głębi kraju?

– No na pewno. A co do lat 80., to chyba nie tylko w Trójmieście, ale wszędzie ktoś miał jakiegoś wujka marynarza czy też kolegę, który miał takowego, przez co miał ułatwiony dostęp do kaset i płyt. Gorzej było w latach 70. W latach 80. dla mnie osobiście najwięcej wiedzy w dziedzinie muzyki hard rocka, metalu itp. dawał mi mój ulubiony dziennikarz, którego osobiście miałem zaszczyt poznać – red. Marek Gaszyński i jego poniedziałkowa audycja o godz. 20:00. To tam właśnie poznałem masę wykonawców, o których PRL nie słyszał. Były też audycje Piotra Kaczkowskiego, więc ogólnie aż tak źle w 80. latach nie było. Zresztą były to moje najpiękniejsze muzyczne lata.
– Jak to się dzieje, że pamięć o takich kapelach jak Yaga czy Cytrus nieustannie żyje na Wybrzeżu?

– Co do pamięci o starych, zapomnianych zespołach, to akurat ja jestem takim typowym muzycznym melancholikiem. Lubię wspominać dawne czasy i wygrzebuję czasami jakieś dawne perełki, a potem staram się je ubrać w jakieś nowe, stare muzyczne „szaty” przy pomocy takich zdolniachów jak choćby Toffik. A co do składów, to przenika się tu „młodość” z jeszcze większą młodością (śmiech) jak wtedy, kiedy reaktywowałem swój stary zespół Foyer z lat 80., gdzie obecny, wymieszany skład świetnie się rozumie i uzupełnia. Sam jestem ciekaw, co z tego będzie.

– Co poczułeś, kiedy „Bycza krew” została przed kilku laty hitem irlandzkiego 3-lecia Polisz Czart, a „Necessary” twojego Setina zajął w tym podsumowaniu miejsce nr 3?

– Jestem bardzo happy, że ktoś wtedy na nas głosował i że dotarliśmy tak wysoko. Zwłaszcza cieszy wysoka pozycja „Byczej Krwi”. Co do Setina, to zespół chwilowo zawiesił działalność koncertową po to, żeby kiedyś ruszyć dalej w nowym składzie.

– Czy żyjący muzycy Cytrusa wiedzą o naszym sukcesie swojego kawałka w waszym wykonaniu?

– Mańka Narkowicza będę pamiętał aż do śmierci. To był świetny kolega i absolutny multiinstrumentalista. Podobnie Waldka Kobielaka, z którym znaliśmy się z jednego podwórka. Za to Andrzej Kaźmierczak – gitarzysta, główny twórca i kierownik zespołów Cytrus i Korba na wieść, że wygraliśmy, aż zaniemówił i jest mu niezmiernie przyjemnie, że przypomnieliśmy zarówno ten kawałek jak i zespół. Umówiliśmy się nawet pograć sobie parę ówczesnych kawałków na spróbowanie. Ja zresztą cały czas Andrzeja namawiam na reaktywacje zespołu. Mimo że nie ma już wśród nas śp. Mańka, to są inni, więc zawsze można to zrobić.

– Dlaczego Nasza PoliszCzartowa gwiazda Mietek i Toffik przeszła do historii i zastąpił ją nikomu bliżej nieznany Wołopaw?
– Zespół nazwaliśmy od naszych nazwisk – Wołoszczuk i Pawlak i tak zostało, a nazwa jak nazwa… jednym się podoba, a innym nie.
– Po „Byczej krwi” i „Jak lodu bryła” zrobiliście kolejne dwa covery z lat 80.: „Rock’n’roll na dobry początek” Budki Suflera i „A statek płynie” Korby. Co jeszcze planujecie wziąć na warsztat?
– Na pewno coś znajdziemy w otchłani zapomnienia i dołożymy do repertuaru. Na razie jeszcze nie wiem, co będę w stanie zaśpiewać, gdyż po długiej przerwie nie jest łatwo wrócić do wokalizowania. Na szczęście z każdym dniem forma powoli wraca.
– Czy po nagraniu waszego debiutanckiego albumu planujecie kolejne wydawnictwa pod szyldem Wołopaw, czy też projekt zmieni formułę i zaczniecie tworzyć nagrania autorskie oparte na stylistyce rocka lat 80.?
– To jest ciekawa myśl i w sumie rozmawialiśmy już o tym z Toffikiem. Czas pokaże. Jak dla mnie Toffik najbardziej czuje klawisze i tu powinien szukać swojej głębi muzycznej. Pcha się co prawda na inne instrumenty, bo grać potrafi, ale klawisze są mu przeznaczone.

– „W mediach od lat istnieje wciąż ta sama grupa ludzi, która dba o to, aby nikt nowy nie podszedł zbyt blisko. Zespołom bez układów pozostaje tylko grać w klubach za pizzę i lecieć z anteny w radiach niezależnych” – powiedziałeś kiedyś. Ostatnie lata pokazały, że muzyczny „beton” wciąż trzyma się mocno.
– Moje zdanie od lat się nie zmienia. Jeśli ktoś uważnie śledzi w ostatnich latach dobór uczestników Eurowizji, to wszystko wie. Ja wiem, dlaczego tak było, jest i będzie, a każdy moją wypowiedź może odebrać po swojemu.

– Gdzie i kiedy będziemy mogli zobaczyć Wołopawia na żywo i jacy muzycy będą was wspomagać?
– Póki co, to jeszcze zrobimy kilka kawałków, a muzyków na koncerty mamy w pełnej gotowości. Kontakt z publicznością, to rzecz najważniejsza i bezcenna.

Uważam się za otwartego intelektualistę z własnym poglądem na życie. Z Albertem Kowalewskim rozmawia Sławek Orwat

Jestem jak Doktor Jekyll i Pan Hyde. Na teledyskach, przedstawiam się jako imprezowicz z ciężkim hardcorowym stylem życia, a naprawdę jestem spokojnym molem książkowym.

– Zacznijmy od początku. Co to jest hip hop?

Albert Kowalewski: Przede wszystkim hip-hop to kultura i styl życia. W tę kulturę wpisują się 4 elementy: rap, graffiti, taniec i DJ. Każdy raper dąży do własnego niepodrabialnego stylu nawijania, czyli do tak zwanego w świecie hip-hopowym flow. W ten styl wchodzi wiele takich aspektów jak tematyka tekstów, balansujący rodzaj nawijania ze śpiewaniem i maniera, czyli np. dodawanie do wokalu chrypy, agresji bądź lansu. Każdy raper ma na to swój własny przepis. Niestety, na przestrzeni lat zwiększyła się ilość XeroBoyów, czyli osób, które kopiują flow od innych, nie mając własnej tożsamości.

– Jako pierwsze wyróżniłeś tematykę tekstów.

Albert Kowalewski: Co do samych tekstów, to treści są takie, jakie są, w zależności od tego, do jakiego słuchacza artysta kieruje słowa. Trzeba wziąć pod uwagę, iż odbiorcą tej muzyki zazwyczaj nie są literata czy poloniści, a młodzi i często wkurzeni na całą tę rzeczywistość, w jakiej przyszło im żyć ludzie. Dlatego też i treści niosą za sobą agresję, słowa otuchy bądź marzenia o lepszym jutrze. Często teksty raperskie podawane są z domieszką kolokwializmu i brutalnej rzeczywistości, na którą osoby wysoko sytuowane nie chcą patrzeć i udają, że taki świat ich nie dotyczy lub co gorsza – nie istnieje.

– Co takiego jest w rapie, że z taką łatwością sprowadził znajdującą się na szczytach popularności muzykę rockową do poziomu undergroundu, zwłaszcza, że rap przyszedł do nas z kompletnie obcego kulturowo nam świata?

Albert Kowalewski: Uniwersalizm zmieszany z inteligencją oraz szczyptą geniuszu (śmiech). To wszystko powoduje, że hip-hop i rap nigdy się nie ze starzeją. Mogą zmieniać się bardzo, mogą pójść w takie kierunki, że nawet dla mnie – osoby, która uważa się za artystę otwartego na wszystko i wszystkich, może się to nie podobać, ale to nadal będzie rap i hip-hop. Problemem rocka i każdej innej muzyki aspirującej do miana kultury wyższej jest moim zdaniem to, że jest on mocno zakorzeniony w przeszłości. Jako artysta pracuję w studiu z wieloma osobami siedzącymi w różnej muzyce, mam własną kapelę grającą na „żywych instrumentach”, z którą też koncertuję, dzięki czemu mogę powiedzieć, że jednak mało osób chce się rozwijać muzycznie, a przede wszystkim są to muzycy grający rocka. Być może jest to określenie kontrowersyjne, ale tak to odbieram. Ludzie siedzący w rocku uważają swoją muzykę za najlepszą na świecie i wszystko, co jest nowe lub inne, jest mówiąc kolokwialnie „ch…” (śmiech). Taki muzyk robiąc rocka, nie wyobraża sobie, że ktoś mógłby dodać tam jakąś elektronikę w stylu dubstep, lub powykręcać coś nietuzinkowego. W rapie nie ma takiego problemu. Ta muzyka podąża za trendami, gdzie inne style muzyczne twardo pozostają okopane przy swoich starych ideałach i racjach.

– Adam Piechocki/PIH, Adam Chrabin/Te-tris, Bartłomiej Huk/Hukos, Michał Banaszek/Bezczel Karol Pogorzelski/Pogz… O kim zapomniałem, jak duża jest scena hiphopowa Białegostoku i kiedy powstała?

Albert Kowalewski: Przede wszystkim zapomniałeś o mnie (śmiech). A tak poważnie, to jest to naprawdę duża scena. Jeżeli mówimy o artystach, którzy wyszli na scenę ogólnopolską, to są to: Lukasyno/Non Koneksja, Cira, Fabuła, P.W.R.D. i Fat Brutal Sound. Co do undergroundu, to jest tam rzesza ludzi i składów jak np. Pankrac, Real, Wojtas, Wizja Lokalna i wiele, wiele innych i aby je wszystkie zobaczyć, zapraszam na koncerty. Scena hip-hop w Białymstoku powstała we wczesnych latach dziewięćdziesiątych, a pierwsze koncerty odbywały się w nieistniejącym już klubie Fabryka – kolebce białostockiego hip-hopu. Tam zaczynali JedenSiedem (PIH & Tymi), Ten Skład/Profesory (Lukasyno & Zajka & Czarny & Bober & Taz & DeJot), P.W.R.D, Rubikon, D.W.A, Plan B, FLM, Happening, LSP, Terio, Raz Dwa Rym, Viza no i rzecz jasna Babillon (śmiech). Kiedyś było trochę inaczej. Każdy miał do siebie większy szacunek  i przede wszystkim robił dobry kawałek rapu w swoim stylu.

– Co to jest „Szary Styl” i dlaczego mówisz o nim „niepowtarzalny”? 

Albert Kowalewski: To mój własny styl niepodporządkowany żadnemu kanonowi. Składa się na niego wiele rzeczy: flow, styl życia, tematyka tekstów, maniera, miejsce pochodzenia i moja własna muzyka. To wszystko tworzy ten niepowtarzalny „Szary Styl”. Wiele osób zarzuca mi, że to co robię, to nie jest rap. Ja odpowiadam im tak: to jest „Szary Styl” – czytaj mój własny styl. Ja nie zamykam się w określonym kanonie muzycznym. Jak już wspomniałem wcześniej, współpracuję z wieloma muzykami z różnych gatunków i po prostu robię swoją muzykę. Mam korzenie hip-hopowe i w mojej muzyce je słychać, ale to co robię, nie nazwałbym hip-hopem czy rapem, a właśnie „Szarym Stylem”.

– Powróćmy do roku 1993. Jaką pozycję w Białymstoku miał Skład Junior & Gary & Mati i w jakich okolicznościach tam trafiłeś?

Albert Kowalewski: Nazywaliśmy się Babillon i byliśmy dość znaczącą ekipą w tamtym czasie. Nie będzie nadużyciem, jeśli powiem, że rozkręcaliśmy wtedy kulturę hip-hopową w Białymstoku. Organizowanie koncertów w Gwincie i Kręgu to głównie moja inicjatywa, która przeszła potem do kanonu stylistycznego miasta. Dzisiaj wielu raperów, którzy są znani na ogólnopolskiej scenie, gdy spotykam się z nimi, przybija mi piątkę i mówi – to dzięki tobie zacząłem rapować lub – u ciebie na sesji studyjnej pierwszy raz stałem za mikrofonem. To jest miłe, a zarazem motywujące. Czas, abym sam wziął sprawy w swoje ręce i wyszedł z cienia. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby usłyszała o mnie Polska, a może i cały świat (śmiech). Skład Babillonu powstał dość nietypowo. Cała nasza trójka uczyła się w jednej szkole – w „Elektryku”. Podczas jednej ze szkolnych imprez wystąpiłem rapując. Po imprezie podbił do mnie Gary pytając o bity i czy nie chciałbym z nim nawijać. Trzecią osobą był Mati – jego ziomek z klasy. Tak oto trzech zajaranych w rapie typów stworzyło skład i coś tam osiągnęło (śmiech).

– Występ na ścieżce dźwiękowej do filmu Sylwestra Latkowskiego „Klatka” to chyba ważny moment w twojej karierze artystycznej. Co czułeś i jak odbierasz dziś to wydarzenie z perspektywy lat?

Albert Kowalewski: O kurcze… dalej to czuję! Naprawdę było to świetne doświadczenie i ciekawe wyzwanie. Aby dostać się na tą ścieżkę dźwiękową, musieliśmy jako ekipa wygrać konkurs, bo tylko najlepsi z Białegostoku mieli możliwość wystąpienia na niej. No i stało się. Dostałem telefon od Bazyla – gościa, który posiadał kontakt z panem Latkowskim i powiedział, że nasze dwa numery spodobały mu się i chce, aby znalazły się właśnie na tej płycie. Jako nieliczni posiadaliśmy wtedy dwa numery. Większość składów miała tylko po jednym, a my – bum niespodzianka! (śmiech). Oprócz nas jeszcze tylko Głos Ulic i de fakto – nasze ziomki z tego samego studia nagraniowego też mieli dwa numery. Po tym projekcie – przyznam – uderzyła nam trochę sława i woda sodowa do głowy. W tamtym czasie w świecie hip-hopowego undergroundu staliśmy się bardzo rozpoznawalni, każdy chciał być blisko, każdy chciał nagrywać i pojawiać się w naszym towarzystwie. Wtedy też pojawiły się problemy z alkoholem, używkami i dziewczynami. Każdego młodego artystę to spotyka, a zwłaszcza takiego, który nigdy nie przypuszczał, że może stać się rozpoznawalnym. Teraz patrzę na siebie z tamtych czasów bardzo chłodnym okiem i widzę, jak mógłbym być dziś daleko, gdybym był wtedy mądrzejszy. No ale cóż… nie byłbym chyba dzisiaj takim, jaki jestem, gdybym nie miał tych doświadczeń z przeszłości. Na koniec dodam, że można mnie – dwudziestokilkuletniego chłopaka z bloków na Spotify cały czas usłyszeć wpisując: Klatka Sylwester Latkowski, a moje numery to Babillon – „Spisani na straty” i Babillon – „Bez kompromisu”

– W latach 1997 – 2005 ukazywał się w Polsce bardzo ważny dla rap kultury magazyn „Klan”. Czy łatwo było trafić na jego składanki i ile razy się tam załapałeś? 

Albert Kowalewski: Nie było łatwo. Dzisiaj dla młodych ludzi może okazać się to dziwne, ale czasopismo „Klan” to była biblia i zbiór praw dla młodych raperów. Oprócz „Klanu” było jeszcze czasopismo „Ślizg” ze znanym komiksem „Jeżem Jerzym”(śmiech). Te dwa tytuły wydawnicze wyznaczały wtedy trendy, a pojawienie się w nich było dla młodych raperów szczytem marzeń oraz drogą do kariery. Wszyscy się tam pchali i każdy chciał tam wystąpić. Jako Babillon raz nam się udało i może to też zaważyło później na tym, iż wystąpiliśmy na ścieżce dźwiękowej pana Latkowskiego. W samochodzie cały czas jeszcze mam tę składankę z „Klanu”. Jest totalnie zjechana i ostro porysowaną, ale mój numer ciągle gra (śmiech). Kurde, gdy tak wracamy do tamtych chwil, to łezka  mi się w oku kręci. Było ciężko, ale to był dobry czas i piękne wspomnienia.

– Co kryje się pod szyldem Junior/Babillon Production?

Albert Kowalewski: Ja! (śmiech). Jest to prezentacja mnie, nie jako rapera, ale jako producenta muzycznego. Mój obecny producent Janusz Balczun z iStudio, z którym właśnie zacząłem na nowo swoją muzyczną karierę, powiedział – Albert ty jesteś samowystarczalny i to lubię. Sam możesz produkować i robić bity. Po rozpadzie Babillonu, zacząłem wykręcać bity jak i zajmować się produkcją dla innych raperów. Przyjąłem wtedy pseudonim Junior/Babillon Production. Ta forma została zaczerpnięta przeze mnie ze znanego serwisu SoundClick, gdzie zagraniczni producenci sprzedawali swoje bity za dość dobre pieniądze, a że ja też chciałem tak zarabiać, więc poszedłem za ciosem jak oni. Sprzedałem klika bitów właśnie na SoundClicku i Allegro oraz wyprodukowałem trzy płyty kilku raperom z Białegostoku i okolic. Te ostatnie projekty były naprawdę dobre, ale wszystko rozbija się o pieniądze, bez których nie zrobisz dziś dobrej promocji swojej płyty. Dlatego też wielu lokalnych raperów niekiedy z o wiele lepszym materiałem, niż to, co wychodzi legalnie, zanikają w podziemiu, bo rzeczywistość mówi – dawaj hajs na rachunki, a ty… robisz rap za friko. Co wtedy robią? Odstawiają kochaną muzykę na bok, emigrując na obczyznę za chlebem.

– Od kiedy istnieje legalna produkcja „Albert Kowalewski”?

Albert Kowalewski: Projekt legalnej produkcji w mojej głowie krystalizował się już trzy lata wstecz, ale konkret powstał dwa lata temu we wrześniu, gdy poznałem Janusza Balczuna – mojego producenta i realizatora dźwięku. To jemu zawdzięczam wprowadzenie mnie znów na te tory, którymi teraz jadę i jestem szczęśliwy. To on dał mi ponownie wiatr w skrzydła, uwierzył we mnie i już wiem, że była to dobra decyzja. Z każdą nową produkcją powstają lepsze i bardziej profesjonalne numery. Zawsze w trakcie tworzenia oprócz syntetycznych i analogowych brzmień są też i „żywe instrumenty” grane przez najwyższej klasy muzyków, którzy współpracują z Januszem od lat, co daje mi i moim produkcjom jakość najwyższej próby. Wychodzę bowiem z założenia, iż jesteś tak dobry, jak dobrzy są ludzie, z którymi pracujesz, a ja pracuję z najlepszymi.

– Co w świecie hiphopowym oznacza termin „wydawać nielegale”? 

Albert Kowalewski: „Wydawanie nielegali” to przede wszystkim sprzedaż bądź rozdawanie swojej muzyki wśród znajomych we własnym zakresie bez pomocy żadnej wytwórni. Sama nazwa nielegal mówi, że są to nielegalne produkcje, czyli niezarejestrowane utwory muzyczne, a przy ich sprzedaży nie ma odprowadzanego podatku do państwa, a tego typu twórcy najczęściej nie są zarejestrowanymi w ZAIKS i innych instytucjach oraz nie mają założonej działalności gospodarczej, gdzie w PKD byłaby wpisana działalność artystyczna. Muzyka nie jest ich źródłem dochodu, a jedynie pasją, którą kochają. Na tym właśnie polega „wydawanie nielegali”.

– Współpracujesz z wieloma artystami nie tylko z nurtu hip-hopowego. Uważasz, że muzyka powinna was artystów łączyć, a nie dzielić. Z kim spoza rapu współpracujesz i jak muzyka hiphopowa jest przez nich odbierana? 

Albert Kowalewski: Muzyka zawsze powinna ludzi łączyć, a nie dzielić. Przed laty właśnie muzyką, tańcem i śpiewem często rozładowywano ciężką atmosferę, konflikty i pojednywało się zwaśnione strony. Dlatego, że takimi zasadami i ja się kieruję, współpracuję niemal z każdym, kto chce ze mną grać – oczywiście, jeżeli jest dobry w tym, co robi. Jak już mówiłem wcześniej, robię „Szary Styl”, czyli swoją własną muzykę i każdy, kto ze mną współpracuje, daje coś od siebie. Gitarzysta grający metal da mi kozacko brzmiącą mocną gitarę wraz z riffem i solówką, basista grający funk podaruje pięknie płynący i bujający bass, a perkusista jazzowy zajebiście pulsującą perkusję. To wszystko przyprawione jeszcze zostanie świetnym klawiszowcem ambientowym, który da mi przestrzeń w stylu Vangelisa, bądź wykręci mi brzmienia w stylu dobrego West Coast’u, a na koniec wchodzę ja cały na biało (śmiech), z moim rapem. Czyż nie rysuje ci się Sławek kawał zajebistego numeru, bo mi tak i to bardzo. Czy to będzie rap bądź hip-hop? Raczej nie. Czy to będzie „Szary Styl”? Zdecydowanie tak! Ludzie, z którymi współpracuję, bardzo dobrze odbierają rap i hip-hop i często jarają się tym, co robię ja i inni artyści hip-hopowi, nie są zamknięci tylko na jedną muzykę i to właśnie odbieram za obustronny szacunek wobec siebie. Wszyscy moi ludzie, z którymi współpracuję wiedzą, iż mając pojęcie na punkcie określonego kanonu muzycznego, można go wtedy przełamać i zrobić coś zupełnie innego, balansując pomiędzy starym i znanym, a nowym i genialnym.

– Świat raperów zawsze owiany był mgłą tajemnicy, posiadał własny kodeks honorowy i wykreował niezwykle wyrazisty styl bycia, ciuchy i gadżety. Czy da się oddzielić bycie raperem od całego tego anturażu i funkcjonować na rynku muzycznym bez subkulturowej przynależności?

Albert Kowalewski: My raperzy jesteśmy jak samuraje. Jedni mają swojego Pana, jakim jest wytwórnia, inni tacy jak ja są Roninami – samurajami bez zwierzchnika. Tak, posiadamy kodeks honorowy mówiący, co możesz, a czego nie możesz zrobić, bo dostaniesz ekskomunikę. Pierwsze przykazanie to „bądź prawdziwy”. Czy to w tekstach, czy w życiu. Nigdy nie nawijaj o tym, co ciebie nie dotyczy i nigdy nie wyrzekaj się swoich zasad i ideałów. Chyba największą bolesną medialną ekskomuniką w świecie hip-hopowym było wyrzucenie z niego Jędkera z WWO po tym, co zrobił w projekcie Monopol. Niestety, ale prawda jest taka, że do dzisiaj jest on tematem drwin i braku szacunku. Ostatnio oglądałem z nim wywiad na YouTube na kanale CGM.PL – Trudne Pytania i widać, że stara się naprawić swój błąd, ale jakoś mu to nie wychodzi. Kibicuję mu, bo wydaje się być spoko ziomkiem, który gdzieś tam zabłądził i zagalopował się w tej swojej karierze. Zawsze będzie mieć u mnie kredyt zaufania, zwłaszcza za płyty WWO. No cóż zrobisz… wychowałem się na nim i jego muzyce i może dlatego sercem jestem z nim. Być może dlatego identyfikuje się z nim, bo w życiu też błądziłem i byłem wiele razy odrzucany. Słuchałem jego nowych numerów i powiem szczerze, że chętnie bym go wyprodukował na nowo, bo to, co wrzucił na YouTube mnie nie powaliło. Co do ubrań i ogólnie samego biznesu muzycznego to uważam to za props – za coś dobrego. Muzyka to biznes, a skoro można na wielu rzeczach zarabiać pieniądze, to czemu nie? Ja sam niedługo otwieram swoją własną kolekcję ubrań i butów, jak tylko do końca dopnę sprawy umów i kontraktów. Ups… mały spoiler (śmiech). Czy da się oddzielić rap od tego całego anturażu i subkulturowej przynależności? Oczywiście że tak. Ja jestem tego najlepszym przykładem. „Szary Styl” opisany wcześniej jest odpowiedzią na twoje tak postawione pytanie.

„Twarde zasady”, czyli mówisz, jak jest bez zbędnej ogłady. To jest nasz świat, nasz krzyż, nasze piekło… Z czym rozliczasz się w tym utworze i kto powinien te słowa usłyszeć?

Albert Kowalewski: Każdy mój numer zawiera przesłanie do kogoś. Ten numer został napisany, po zakończeniu mojego burzliwego związku z dziewczyną. Byłem w niej bardzo zakochany. Tak bardzo, że z kwiatami płakałem pod jej drzwiami. Nic z tego nie wyszło, bo z jej strony to nie była miłość i po tym wszystkim napisałem ten numer. Byłem bardzo zły na to, jak mnie potraktowała i dlatego numer jest dość agresywny. Najważniejsza linijka w całym kawałku i myślę, że chyba najważniejszy wers w całym moim dotychczasowym życiu, to wers znajdujący się w drugiej zwrotce na samym końcu: „(…) Przykład związku na dobre i złe. Jeśli mówię, że Cię kocham. To k… kocham Cię (…)”. To oznacza, że w miłości nigdy nie powinno być jakieś „ale”, bo jeżeli tak jest, to nigdy nie była miłość. Numer „Twarde Zasady” mówi też o mnie, że jestem gościem, który kieruje się w życiu odpowiednimi wartościami. Pierwsza zasada – nie kłam i nie ściemniaj.

– W „Milionach łez” też rozliczasz się z ciemną stroną mocy. Mordowanie zwierząt, narkomania wśród dzieci, zabijanie słowem, handel kobietami, czyli kwintesencja Babilonu. Myślisz o kontynuacji tego tematu i czy są realne szanse, aby zatrzymać zło?

Albert Kowalewski: Tak, myślę nad pociągnięciem tego wątku. Ten numer został nagrany bardzo dawno temu. Stary tekst, stare flow, nagrywka w domu. Dzisiaj zrobiłbym go zupełnie inaczej  i wykozaczył maksymalnie. No, ale dzisiaj jestem innym człowiekiem (śmiech). Ten numer też powstał po czymś. Napisałem go po rozpadzie Babillonu. Jest tam taka linijka ”(…) Miliony słów niepotrzebnie powiedzianych (…)”. W tamtym czasie była to ważna sentencją, która spowodowała rozpad ekipy. Co do samego przesłania numeru, to dobrze zauważyłeś, że mówię w nim o biblijnym Babilonie, ale tak naprawdę słowa kieruję do mojego Babillonu. Chyba jesteś pierwszym, który potrafił złożyć zaszyfrowany tekst do kupy. Czy są szanse na zatrzymanie zła? Hmm… są, jeśli wyrzucimy z naszego, życia ideologie społeczne, kulturowe i duchowe i staniemy się tak naprawdę Panami własnego życia. Dziś jesteśmy sterowani, nie mamy własnego zdania, podążamy za masą. I choć jako jednostka potrafilibyśmy, żyć w zgodzie ze sobą, to jako grupa przyjmujemy ideały społeczne, które nie zawsze są dobre. Chcesz być dobrym człowiekiem – bądź sobą, nie podążaj za modą, nie daj innym sterować. Tak to widzę.

– „Gdzie są moi ludzie” to kwintesencja klubowego życia pełnego „chętnych panienek” i „napalonych ziomków” czy kryje się w tym utworze coś więcej?

Albert Kowalewski: Zdecydowanie tak. Numer tak naprawdę mówi o koncercie, o ludziach przychodzących na mój występ, który okazuje się bibą totalną. Moja muzyka ich tak ponosi, że ukazuje ich skrywane pragnienia i żądze. Gdy pisałem ten numer, oglądałem film „Pachnidło: Historia mordercy”. Tam na końcu jest ostatnia kulminacyjna scena, gdy główny bohater ukazuje wszystkim swój idealny zapach. Zapach się unosi i przejmuje powoli całe zgromadzenie. Zapach jest tak niezwykły, że wyzwala w ludziach najskrytsze, żądze i pragnienia. Całe zgromadzenie wiedzione tym zapachem popada w masową orgię. Tak i jest z tym numerem. Tylko zamiast zapachu, mamy tutaj moją muzykę, ale schemat jest ten sam.

– Lubisz pokazywać, jak powstają twoje utwory, w Internecie można obejrzeć, jak powstawały „Twarde zasady”, a także jak tworzysz bity. Czy taka interakcja z odbiorcami twojej muzyki przekłada się na zacieśnienie waszych więzi, a co za tym idzie kreowanie twojego środowiska?

Albert Kowalewski: Zdecydowanie tak. Jeszcze dziesięć lat temu, nie myślałbym o tego typu promocji i pozwalaniu ludziom z zewnątrz zaglądać mi przez ramię, ale dzisiaj mamy trochę inny świat. Dzisiaj artysta musi być bliżej słuchaczy. Musi im oddać część siebie, aby dotrzeć ze swoją muzyką. „(…) Taki mamy świat, takich mamy ludzi (…)”. Cytując mój tekst z „Twardych Zasad”. Dzisiaj modnym stało się słowo być – z angielskiego „social”, czyli otwartym dla społeczeństwa. Gdy publikuję swoje materiały czy to na Facebooku, czy na Instagramie, cały czas przemycam część swojej twórczości po to, aby ludzie się z nią zaznajamiali i przede wszystkim poznali. Z drugiej strony jest to też dobry sposób promocji moich produkcji. W końcu gram tutaj podwójną rolę – rapera i producenta. A nóż… może ktoś będzie zainteresowany współpracą w stylu wyprodukowania mu płyty.

– „Myślę o Tobie” łączy w sobie rozważania o uczuciach i pożądaniu, które są efektem rozstania. 

Albert Kowalewski: „Myślę o Tobie” powstało po zakończeniu przeze mnie związku z dziewczyną, która wiecznie nawijała o swoim byłym. Była nieuczciwa w stosunku do mnie w taki sposób, iż wchodziła w nowy związek ze mną, nie zamykając wcześniejszego. I o tym też jest ten numer. Każdy z nas pewnie kiedyś był w podobnej sytuacji.

Rap to nie zabawa już – przed wielu laty powiedział Abradab. Czym rap jest dla ciebie osobiście i jak widzisz jego przyszłość w Polsce?

Albert Kowalewski: Dla mnie rap i ogólnie muzyka to business i to całkiem duży. Trzeba tylko wiedzieć, jak go złapać za jaja. Jeżeli będziesz do niego podchodził niepoważnie bądź zajawkowo, to nigdy na nim nie zarobisz i do tego wszyscy będą traktować cię zdawkowo. Prosty przykład: koncerty zawsze graj za hajs. Dla mnie ci, co grają za friko, to po prostu frajerzy. Taka jest prawda. Ludzie przychodzący do klubu, gdzie na plakacie jest wpisana twoja ksywa bądź nazwa ekipy, którą reprezentujesz, przychodzą na ciebie a nie tylko do klubu się najebać. Klub za bilety bierze hajs. Ty zgadzając się grać za kartki na piwo bądź za friko jesteś dymany bez mydła. Szczerze nie widziałem, aby ktoś z elektrowni przyszedł i powiedział: Wie pan co, w tym miesiącu prąd ma pan za darmo, bo zagrał pan koncert charytatywnie (śmiech). Rachunki nie zapłacą się same, więc nie bądź frajerem i nie graj za friko. Ja nie jestem. Wolę nie grać w ogóle koncertów i poszerzać swój fan poprzez mój kanał na YouTube, niż frajerzyć za darmo. Taką mam filozofię. Abradab miał rację – rap to nie zabawa – rap to business. Jaką widzę przyszłość Rapu w Polsce? Hmm… niech pomyślę. Pozytywnie, jeżeli raperzy zamiast ładnie się ubierać w markowe ciuchy, zaczną bardziej stawiać na styl, muzykę i przekaz. No i jeśli zaczną eksperymentować z gatunkami. Jeśli tak się stanie, to rap zawsze był, jest i będzie na topie wśród młodych ludzi, bo tak naprawdę to młodzi ciągną tę muzykę i powodują, że wciąż jest na topie.

– „Chyba już najwyższy czas, aby zrobić coś dla siebie i móc postawić z dumą na półce jako swój dorobek muzyczny?” – piszesz na swojej stronie. O czym marzysz najbardziej?

Albert Kowalewski: O drugim dziecku (śmiech). Jestem po rozwodzie i z pierwszego małżeństwa mam cudownego synka Dawida. Pewnie nie spodziewałeś się takiej odpowiedzi co (śmiech)?

– Przyznam szczerze, że trochę mnie tym zaskoczyłeś, ale jak najbardziej pozytywnie.

Albert Kowalewski: Wbrew pozorom, to na jaką osobę się kreuję, a jaką jestem na co dzień, to dwie różne persony. Jestem jak Doktor Jekyll i Pan Hyde (śmiech). Na teledyskach, przedstawiam się jako imprezowicz z ciężkim hardcorowym stylem życia, a naprawdę jestem spokojnym molem książkowym. Mam półki zabite literaturą każdego pokroju. Uważam się za otwartego intelektualistę z własnym poglądem na życie. Jestem też programistą i nie będę skromny, jednym z lepszych. Dzięki temu finansowo też nie narzekam. Robię doktorat z automatyki i robotyki, buduję w wolnych chwilach roboty, jestem fanem „Gwiezdnych Wojen”, sklejam modele i interesuje się historią. A na koniec tego wszystkiego, jestem muzykiem, który chciałby zobaczyć na półce w końcu swoją płytę i powiedzieć: „Widzisz Dawid, tatuś kiedyś miał marzenie, aby nagrać swój własny materiał studyjny i po latach pokazać Ci go kochany synku. Masz i wiedz, że to tylko od Ciebie zależy, czy będziesz realizować swoje marzenia, czy nie. Bardzo Cię kocham i wspieram, a to jest kawałek dla Ciebie kochanie. ” I puszczę mu numer „Synu garda wysoko”. Ten numer nagrałem specjalnie dla Dawida i będzie na płycie. Tak oto Sławku poznałeś mnie i moje poglądy. W niektórych aspektach są dość kontrowersyjne, w niektórych zaś chyba są poglądami każdego normalnego człowieka. Zapraszam ciebie i twoich czytelników na mój kanał na YouTube i proszę o subskrybowanie oraz… widzę was wszystkich pod sceną na moich koncertach. Piona i pozdro wszystkim. Elo!

Sensem mojej drogi jest rozmowa o tym, co przedstawiam w swoich tekstach. Z Grzegorzem Majzelem rozmawia Sławek Orwat

Nikt nie wymyślił niczego lepszego niż rozmowa, a utwór muzyczny daje cudowną przestrzeń i taką precyzyjną, a zarazem piękną formę wypowiedzi.

Jesteś artystą o wyjątkowej wrażliwości, który tworzy kulturę wyższą promującą ponadczasowe wartości etyczne i kulturowe. Twoja muzyka inspirowana jest życiem, przez co wzbudza emocje słuchaczy prowadząc ich do osobistych przemyśleń. Dlaczego nie sprzedałeś się komercji i nie tworzysz piosenek o oczach zielonych lub koszeniu zarośniętej… zaraz, czego to? Aaaaa łąki? 

No widzisz – bo o oczach zielonych już ktoś piosenkę stworzył (śmiech), ale do sedna. Mój organizm biologicznie nie znosi komercji. Tworzenie to wolność, to niezależność, to sposób demokratycznego dialogu z drugim człowiekiem. Ta przestrzeń dla mnie jest kluczowa, a jej świadomość najważniejsza. Ja tak czuję, tak piszę, tak nagrywam i poddaję się ocenie moich działań przez widza czy słuchacza! Koniec – kropka. Twórca – odbiorca i żadnych pośredników.

To, co rzuca mnie w twojej muzyce na kolana, to rzadko spotykana dziś precyzja w takim doborze tekstów, aby słuchacz nie wiedział czym bardziej powinien się zachwycać – perfekcyjną warstwą aranżacyjno-instrumentalną, czy przekazem? Ile lat dorastałeś do osiągnięcia takiego kunsztu i czy jeszcze można zrobić to lepiej?

Bardzo ci dziękuję za te słowa. To komplement od człowieka, który słyszał już siedemset pięćdziesiąt cztery tysiące słów i dźwięków. Od zawsze czułem, że przekaz do słuchacza powinien wychodzić ode mnie na maksa, a więc najlepiej jak w danej chwili potrafię. Oczywiście zawsze jest to zależne od stanu emocji, dyspozycji dnia i wielu innych czynników, ale liczy się aby intencje takie były zawsze. No i ważne jest też podglądanie wielkich, uczenie się od nich, wyciąganie wniosków oraz rozmowy. Trzeba aspirować do lepszych od siebie, stale podglądać jak oni to robią. ToTo, Sting, Bruce Dickinson i wielu innych.

W roku 2001 wraz z Tomaszem Sową stworzyłeś zespół Kompilacja, z którym grywałeś głównie koncerty charytatywne na leczenie swojego chorego syna Kuby. Czy można powiedzieć, że artystą stałeś się z potrzeby serca i ojcowskiej miłości?

To kluczowy czas w moim muzycznym życiu (nie mówię o prywatnym, bo to jest poza dyskusją). Właśnie Kompilacja dała mi możliwość uczenia się, jak to jest pisać, grać próby, gadać o muzyce, występować na scenie, kłócić się o frazę, zmieniać muzyków, gdy coś nie gada, obrażać się i godzić, bronić swoich racji, nagrywać w studiu i setki innych drobiazgów o kalibrze od pistoletu do dział pancernika Yamato.

Kompilacja wykonywała takie utwory, jak: „Koncert”, „Wieczór”, „My”, „Szanon”, „Będzin”, „W samotności”, „Teatr Okruszek”, „Spadające ptaki”, wszystkie z muzyką skomponowaną przez Tomasza Sowę i z twoimi słowami. Jak po blisko 20 latach wspominasz tamten repertuar?

Niektóre utwory gram na koncertach do dziś. To był bardzo piękny, okropnie ciężki, ale i kluczowy czas w moim muzycznym życiu i nikt nie zabierze mi tego sentymentu, tych wspomnień i zawsze będę to pamiętał – o przepraszam nie ”to ” – Kompilację będę pamiętał zawsze!

Współpracowałeś w tamtym czasie z wieloma muzykami. Poza wspomnianym Tomaszem Sową byli to: Sławomir Kalbarczyk, Piotr Radecki, Arkadiusz Kaliński, Dariusz Budkiewicz, Robert Sitko, Tomasz „Simon” Nowakowski. Jak udało się zebrać tak znakomitych instrumentalistów 34-latkowi, który odważnie uwierzył w swoje artystyczne talenty i sceniczne umiejętności?

Zawsze czułem, że muszę się wiele uczyć, zawsze czułem, że ci goście tak wiele potrafią, i zawsze czułem, że spotkał mnie zaszczyt, że chcą ze mną pracować. Pytasz jak mi się udało? Wiesz… może oni mnie troszkę lubili po prostu (śmiech). To jest zawsze banalne, bo musi być chemia jak we wszystkim i… była! I działała w obydwie strony. Powstawały teksty, muzyka, nagrania, koncerty, sesje zdjęciowe, projekty okładek, teledyski, a więc była chemia czy tam fizyka. Zwał jak zwał.

Zespół oprócz niewielkich grywał też czasami i duże koncerty jak te w Teatrze Dzieci Zagłębia w Będzinie. Bywały nawet występy z takimi gwiazdami jak: Ewa Bem, Michał Bajor, Marcin Daniec, Kabaret Rak i Kabaret Długi, Cezary Pazura, zespół Dżem. Czy do dziś utrzymujesz kontakt z tymi wszystkimi znakomitościami i czy nie myślałeś, aby ich zaprosić za rok na swoje 20-lecie pracy artystycznej?

Jasne że utrzymuję. To są fantastyczni artyści i twórcy, a wtedy trafiałem na nich nieprzypadkowo. Ceniłem ich i to była podstawa. Z Grupą MoCarta robiłem później wiele rzeczy. Córka Michała Sikorskiego zaśpiewała ze mną utwór Koncert, a więc cały czas jesteśmy w kontakcie, a co do ich zaproszenia, to kwestia pomysłu, organizacji i kilku innych czynników, ale…

Wraz z Karoliną Kindler współtworzyłeś ilustrowaną bibliografię swojego pierwszego zespołu. Gdzie dziś można jeszcze znaleźć to wydawnictwo i dlaczego Kompilacja przestała istnieć?

Ooo dobre pytanko. U fanów i jedna u mnie, bo archiwizuję wszystkie wydawnictwa. Jeśli chodzi o Kompilację, to był początek, rozwinięcie i zakończenie. Formuła się wyczerpała, ilość koncertów, które pomagały w walce z choroba mojego syna, zaburzyła normalne funkcjonowanie – zespół nie generował przychodów. Dostawałem wyłącznie charytatywne propozycje i zaczęto nas szufladkować, atmosfera gęstniała. Przybył nowy manager, bo ja nie dawałem już rady godzić wszystkich obowiązków. Manager okazał się nieuczciwy. Same złe czynniki. Pękło i rozstaliśmy się, jednak z perspektywy lat do końca życia będę wdzięczny każdemu z mużyków Kompilacji za to, co uczynili dla mojego syna i zawsze będę o tym pamiętał.

Po zakończeniu współpracy z zespołem Kompilacja w roku 2008 powstało Grzegorz Majzel Trio, w składzie: Marcin Janus, Anna Janus, Konrad „Koniu” Burzyński i Grzegorz Majzel. Było to czterech muzyków, którzy dzięki tak małemu składowi i dzięki swojej wszechstronności byli bardziej mobilni i mogli częściej koncertować, zwłaszcza kameralnie. Czym zasadniczo różniła się muzyka tego składu od tego, co grała Kompilacja i gdzie tym razem znalazłeś swoich muzyków?

Po odejściu z Kompilacji chłopcy grali jaszcze troszkę z innym wokalistą. Miałem kryzys i uznałem, że nie będę już działał muzycznie i wtedy wydawało mi się, że do grania już nie wrócę. Trwało to około 1,5 do 2 lat, dokładnie nie pamiętam. No i co? Odpocząłem, odbudowałem się i mózg przywołał mnie do porządku. Znów zacząłem pisać. Doświadczenia z dużym składem Kompilacji powodowały, że chciałem być ostrożniejszy. Mniejszy skład – mniej problemów i łatwiejsza logistyka. Trio stanowiło „kompilację” muzyki z tekstem, może troszkę literacką z elementami ballady. Ktoś nawet napisał w jednej z gazet, że z elementami jazzu i bluesa, ale ja się z tym całkowicie nie zgadzam. Nic z jazzu tam nie było i z bluesa też nie.

W tym składzie powstały takie utwory jak: „To nie gwiazdy” (Marcin Janus, Jacek Golonka) – jedyny do tej pory utwór, do którego słów nie napisałeś ty, „Literaci” (Marcin Janus, Grzegorz Majzel) i „Pytania do życia” (Marcin Janus, Grzegorz Majzel). Śpiewasz w nich o naszym zagubieniu w Kosmosie i zastanawiasz się nad kształtem życia ludzkiego. Czy zdarzało się, że po koncertach pochodzili ludzi z widowni i odnosili się na gorąco do treści twoich piosenek?

Tak, tak, tak! A skąd ty to wiesz? Kurcze, zadajesz pytanie jakbyś tam był!

Pewnie to ta moja wrodzona empatia (śmiech).

Tak to właśnie było. To ważne dla mnie utwory, które także wykonuję obecnie. Sensem mojej drogi jest rozmowa o tym, co przedstawiam w swoich tekstach. Taką drogę obrałem – uczę się od moich słuchaczy, a oni – mam nadzieję – czerpią coś ode mnie. Widzisz… w życiu nikt nie wymyślił niczego lepszego niż rozmowa, a utwór muzyczny daje cudowną przestrzeń i taką precyzyjną, a zarazem piękną formę wypowiedzi.

„Chińskie ogrody” (Marcin Janus, Grzegorz Majzel) to bardzo ciekawy utwór, który powstał by pomóc dzieciom chorym na dystrofię mięśniową i został nagrany z Grupą Mocarta w składzie: Grzegorz Kosiński, Filip Jaślar, Michał Sikorski, Paweł Kowalczuk, Bolek Błaszczyk w Studio 3 Programu im. Agnieszki Osieckiej w Warszawie. Do utworu powstał profesjonalnie zrealizowany teledysk. Skąd pomysł na taką kooperację muzyczną i jak udało się namówić do współpracy gwiazdy tego formatu?

Kiedy powstawał w mojej głowie tekst i muzyka, to wspólnie z Marcinem Janusem czuliśmy, że to powinno mieć inny wymiar, czułem też, że smyczki będą tu pasowały, a ponieważ znałem się już z chłopakami, przesłałem im tę koncepcję i Michał Sikorski zaproponował bardzo piękną moim zdaniem aranżację. Sprawy potoczyły się błyskawicznie. Nagraliśmy Chińskie w Studiu Agnieszki Osieckiej i realizowaliśmy też od razu teledysk. Fantastycznie to wspominam. Mieliśmy problem z koncentracją, bo Grupa MoCarta co chwile nagrywała coś dla TV lub radia. MoCarci byli wówczas u szczytu kabaretowych dokonań a tu…. poważny utwór muzyczny! No i cel!!! Pragnąłem, aby ta produkcja coś niosła i żeby była „po coś” i tak się stało.

Zespół grał dużo, zwłaszcza koncertów kameralnych, ale i ten projekt przestał istnieć. Po jego rozpadzie postanowiłeś zostać artystą niezależnym, współpracującym z różnymi muzykami. Musisz przyznać, że to dość odważna decyzja i dowód na to, że poczułeś się już w pełni artystą dojrzałym i ukształtowanym. Pamiętasz może okoliczności, jakie towarzyszyły ci w twoim usamodzielnieniu się i co tak naprawdę wydarzyło się, aby taka decyzja mogła nastąpić?

Tak przestał. Wiesz, jeśli zadajesz szczere pytania, rozmawiasz uczciwie, przemyślanie, to ja tę szczerość oddaję. Trio przestało istnieć, bo czułem, że muzycznie jest średnio, że potrzebujemy więcej i że nie da się tego w tym czasie poprawić, a jak coś nie gra, nie wolno się męczyć, nie wolno zamiatać spraw pod ”chodnik”. Trzeba jasno powiedzieć, co leży na śledzionie i tyle i albo można to poprawić i znaleźć kompromis, albo nie. No i nie znaleźliśmy, a przy tym zero kłótni, dziwnych akcji i tego typu historii, bo prywatnie to są naprawdę fantastyczni ludzie.

Twój pierwszy autorski projekt to Grzegorz Majzel Lirycznie, a jeden z koncertów zagrany w Zabytkowej Kopalni Guido w Zabrzu z gitarzystą Piotrem Radeckim z formacji KAT został zarejestrowany na płytach CD i DVD. W wydarzeniu tym uczestniczyli również Jan Gałach oraz sopranistka Olimpia Karbownik. Skąd wziął się pomysł, aby ten niezwykły utwór nagrać 320 metrów pod ziemią?

Bo uwielbiam takie granie, miejsca specyficzne, klimat genialny… co więcej potrzeba? No tylko muzyków, ale tu się zdarzył absolutny Top! Kopalnia Guido to moje tereny. Promujmy takie miejsca, bo to część naszej kultury i dziedzictwa.

„Banał napisałeś wspólnie z Piotrkiem Radeckim (muzyka). który obecnie gra z Marylą Rodowicz. Tekst napisałeś inspirując się zarówno tragicznymi wydarzeniami terrorystycznymi jak i zwyczajnym życiem zagubionego w natłoku plastikowej kultury i plastikowych uczuć człowieka. Czy jest jeszcze według ciebie szansa na odwrócenie samobójczej degradacji środowiska naturalnego, czy też samozagłada ludzkości jest już tylko kwestią czasu?

Na to pytanie mogę ci odpowiedzieć tak: jestem optymistą i na pewno będzie dobrze, ale prywatnie czuję, że na przestrzeni lat systematycznie i globalnie upadamy kolego redaktorze. I choć niektórzy bardzo się starają, to  myślę, że powoli jednak upadamy. Oby to naprawdę trwało wolno, albo bym się mylił i tego życzę nam obu i naszym bratankom na naszym globie i poza nim.

„Banał” zagrałeś także dla publiczności słabosłyszącej podczas kameralnego recitalu z udziałem tłumacza języka migowego. To chyba niesamowite uczucie zobaczyć swe dzieło w tak szczególnej wersji?

To nie o dzieło tu chodzi! Zobaczyć błysk i zaszklone oczy u części z nich i poprowadzić ich do oklasków w rytm utworu, którego część z nich w ogóle nie słyszy, a jedynie odbiera obserwując emocje każdego z muzyków – nie do przecenienia!

Podobno zamierzasz nagrać „Banał” także w wersji esperanto? Dlaczego właśnie ten język?

Bo ten język wymyślił Polak, przez co zrobił moim zdaniem dla nas coś ważnego i dlatego chcę go po swojemu docenić i przypomnieć, bo tak czuję.

Czym dla ciebie jest „Banał” na Liście Polisz Czart? Kilkukrotnie wyczuwałem u ciebie nieukrywane wzruszenie, kiedy dowiadywałeś się o wysokich pozycjach twojej piosenki w naszym zestawieniu.

Lista Polisz Czart jest mentalnym powrotem do lat 80-tych, kiedy to komercja była zjawiskiem raczkującym, a twórcy różnych gatunków na listach przebojów – podobnie jak dziś u ciebie – ze sobą sąsiadowali. Rock, punk, poezja śpiewana – fajnie, różnorodnie i zarazem ciekawie. A teraz nasz „Banał” – mój i Piotra jest właśnie w takim zestawieniu. To mnie wzrusza i cieszę się, że utwór idzie sobie w świat, że słuchacze dają mu możliwość tego ”spaceru” poprzez Polisz Czart, a poza tym każdy lubi, jak jego numer jest na przodzie a nie z tyłu. Ja też tak lubię! Taka drobna próżność, może chwila radości, dumy i takie tam różne miłe odczucia.
Z okazji koncertu „50-tka dla Omelana” w Będzinie zaprosiłeś do współpracy wielu artystów, między innymi początkującego wówczas wokalistę Dawida Podsiadło. Jak zapamiętałeś tego artystę z tamtego okresu i czy utrzymujecie kontakt po dziś dzień?

O toś Panie pojechał i wiem, że powinienem ten temat rozwinąć, ale powiem krótko: pamiętam, że dał mi się poznać jako fajny, młody chłopak bez cienia gwiazdorstwa. Nie, z Dawidem nie mam obecnie kontaktu, choć gadałem z nim dużo podczas Festiwalu Kiepura Fest w Sosnowcu…

…który – przypomnijmy – powstał z twojej inicjatywy, a jego celem jest szerzenie kultury muzycznej i zmierzenie się z muzyką Kiepury we współczesnej aranżacji. Kim dla mieszkańców Sosnowca jest postać Jana Kiepury i czy mogę liczyć w przyszłości na twoją interpretację „Brunetki, blondynki…”, która podbije Listę Polskich Przebojów Radia WNET?

Aleś dowalił do pieca z tymi blondynko-brunetkami (śmiech). Kiepura to nasz krajan, świetny artysta, sosnowiczanin kojarzony na świecie z moim miastem, a więc człowiek, dzięki któremu Sosnowiec ma swoją reklamę, gdyż  jest utożsamiany z tym wybitnym artystą. No dobra… prywatnie zaśpiewam ci Brunetki, bo mój cudowny Prof Myrczek uczył mnie kiedyś tego utworu mówiąc: ”Majzelku, ty tenorem masz zostać, a nie tam jakieś rockowe balety odstawiać” i to też będę zawsze pamiętał!

Kolejną twoją inspiracją do stworzenia widowiska były przepiękne mury zamku siewierskiego. Michał Sikorski – skrzypek z grupy Mocarta przybył na ten koncert wraz z rodziną, a konferansjerkę poprowadził popularny aktor Waldemar Obłoza. Skąd u ciebie ta niespotykana zdolność do łączenia ze sobą trzech niezbędnych do stworzenia widowiska artystycznego elementów – nietuzinkowych ludzi, znakomitej muzyki i magii miejsca, w którym to wszystko się dzieje?

Bo zawsze uważałem, iż elementy, które wymieniłeś stanowią o całości wydarzenia artystycznego. Z naciskiem na słowa „wydarzenie artystyczne”. Jako widz jakiegoś koncertu czy innego wydarzenia, zawsze uważałem, że jeśli organizator prawidłowo o mnie zadbał, to pozwala mi tym sposobem zrozumieć, w jaki sposób lubię być traktowany i podobnie staram się traktować moich gości. Zresztą dotyczy to wszystkich dziedzin życia nie tylko muzyki.

Poważna choroba znakomitego Olimpijczyka – snowboardzisty Mateusza „Mateo” Ligockiego stała się dla ciebie inspiracją do napisania we współpracy z Patrykiem Filipowiczem piosenki zatytułowanej „TEO-MA”. Czy nie będzie przesadą, jeśli powiem, że utwór ten to druga obok pamiętnego „Hymnu” Luxtorpedy najważniejsza polska pieśń zadedykowana zmagającym się z przeciwnościami losu sportowcom?

Mój Drogi, nie po raz pierwszy podczas tej rozmowy doceniam intencję pytającego, ale że jedna z najważniejszych? Powiem tak: na pewno jest jedną z najważniejszych dla Mateusza i dla mnie. Poza tym jest uniwersalna, bo każdy w życiu z czymś złym się zmaga, zmagał, albo będzie zmagał i TEO MA jest po to, by pomóc, by było troszkę łatwiej, by było troszkę lżej i tyle. Każdy może mieć swoje TEO -MA.

Z twoich piosenek o tematyce sportowej nie wolno przeoczyć utworu „Papa Stamm”, czyli trener legenda, który podobnie jak bohater książki Adama Bahdaja „Do przerwy 0-1” nie tylko doprowadza swoich podopiecznych do największych sukcesów, lecz przede wszystkich wyciąga utalentowanych chłopców z przeróżnej biedy, patologii czy społecznego marginesu. Skąd wziąłeś pomysł, aby przypomnieć właśnie tę znakomitość sportu?

Z historii, z życia, w którym autorytety zanikają jak niektóre gatunki zwierząt. To wybitna postać posiadająca niezwykłe umiejętności nawracania ludzi na przyzwoitą drogę. Slogan? Ok, ale trafia w punkt. Warto poczytać niezwykłą historię Feliksa Stamma o tym, jak w oficerskiej kantynie sparował z innymi, a nagrodą była… tabliczka czekolady!!! Cudna historia, a ci wszyscy mistrzowie szlachetnej walki na pięści, którzy wyszli spod jego skrzydeł, to… magia panie kolego… magia!

Znam tę postać z opowieści taty, który znał osobiście jednego z Jego wychowanków – Leszka Drogosza, a legenda walki największego pięściarza wszech czasów Cassiusa Claya (późniejszego Muhammada Ali) z naszym Zbigniewem Pietrzykowskim, któremu cudem dał radę, to jedna z tych opowieści ojca, podczas której nie krył wzruszenia. Wróćmy jednak do muzyki. Wydałeś kilka płyt: Od Taty, Kompilacja, Spadające ptaki , Szanon, Chińskie ogrody, Pytania do życia, Guido, Teo-Ma, Koncert cafe Jerozolima, Na Okrągło. Którą z nich cenisz sobie najwyżej pod względem artystycznym, a do której masz szczególny osobisty sentyment?

Dwie są dla mnie szczególnie ważne artystycznie: Guido i DVD Koncert cafe Jerozolimaa, a sentymentalnie i osobiście Od Taty.

Zagrałeś na dachu Powiatowej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Będzinie oraz 320 metrów pod ziemią w nieczynnej Kopalni Guido w Zabrzu. Czy masz już w głowie miejsce, gdzie chciałbyś wystąpić przed swoimi słuchaczami?

No jasne że mam, tylko to wirusisko i ta cała sytuacja… się porobiło!

Nagroda Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego za „Działalność kulturalną na terenie Polski”, Złota Odznakę Honorową za zasługi dla Województwa Śląskiego, Nagroda Prezydenta Miasta Będzina za całokształt twórczości i upowszechnianie kultury, Odznaka honorowa „Zasłużony Dla Kultury Polskiej”. Jak na ponad 20 lat działalności artystycznej sporo się tego nazbierało. Czujesz, że Ojczyzna wyraziła ci swój szacunek z fasonem?

Wiesz, to są miłe sprawki, bo jest ci przyjemnie, że ktoś zauważy, doceni… to takie miłe pogłaskanie własnej duszy, ale już ci to dziś powiedziałem, że po tysiąckroć piękniej jest, gdy osoba niesłysząca jest na moim recitalu i wyczuwam w jej oczach, że jest szczęśliwa. Stary! Żadna nagroda, statuetka czy kasa tego nie przebije! Albo sms od słuchaczy „Siedzimy na tarasie, słuchamy Pana muzyki – jest pięknie.” To są wartości dodane, to jest nagroda najważniejsza i ona rekompensuje bardzo wiele, a może prawie wszystko.

Jesteś z zamiłowania modelarzem samolotów oraz pilotem szybowcowym. Jak to jest, kiedy linka łącząca twój szybowiec z samolotem przestaje istnieć i zdany jesteś już tylko na wiatr i własne umiejętności Co dzieje się wtedy w twojej głowie.

Kocham samoloty od dziecka. Mój tato kupił mi w 1977 roku na urodziny model Czapli w skali 1/72 Od tego czasu mam je w głowie i są częścią mnie. dwa lata temu zagrałem koncert w Muzeum Lotnictwa przy swoim ukochanym PZL P 11 C. Nie jestem w stanie opisać słowami, co wtedy czułem. Powietrze to wolność, to stan który nigdzie indziej nie istnieje, ale to już moje prywatne doznania…

Dziękuję za tę niezwykłą wymianę myśli, podczas której muzyka była tak naprawdę jedynie pretekstem do pokazania wartości wyższych i pełnych tajemnic zakamarków ludzkiej duszy.

Muszę przyznać, że udzielałem już w życiu troszkę wywiadów, ale na tak szczegółowe, przemyślane i przygotowane pytania jeszcze nie odpowiadałem. Sprawiłeś mi frajdę. Ja również pięknie dziękuję za tę rozmowę.

Muzycy zespołów „Kwiat Jabłoni” i „Zołzy” uczą grać na instrumentach w serwisie YouTube

30 lipca premierę na kanale YouTube Fundacji „Szkoła Rocka” miał pierwszy z serii instruktażowych filmów, z których każdy ma szansę nauczyć się podstaw gry na instrumentach. Zajęcia prowadzą znani muz

 

W odcinkach będą publikowane filmy uczące jak grać na gitarze basowej (prowadzi Marlena Rutkowska z zespołu „Zołzy”), perkusji (Marcin Ścierański z zespołu „Kwiat Jabłoni), gitarze elektrycznej (Piotr Sosnowski, 19-letni absolwent „Szkoły Rocka”) oraz gitarze akustycznej (Arkadiusz Krupa, założyciel Fundacji „Szkoła Rocka”). Z innych edukacyjnych wideo, będzie można poznać historię muzyki rockowej w pigułce oraz spróbować swoich sił i napisać piosenkę.

,,Szkoła Rocka znów nadaje” – to odpowiedź Fundacji Szkoła Rocka na ograniczenia dotykające edukatorów w związku na zagrożenie epidemiczne. Po dwóch miesiącach przygotowań ruszył wyjątkowy projekt, dzięki któremu udało się zajęcia muzyczne przenieść do świata wirtualnego. Od początku lipca dzieci i młodzież uczestniczą w codziennych warsztatach online.

Wyjątkowość projektu polega na tym, że poprzez organizacje codziennych warsztatów oprócz tych zajęć online na kanale You Tube, ruszyła seria nagranych i ogólnodostępnych filmów instruktażowych z zakresu gry na gitarze basowej czy elektrycznej jak i historii muzyki rock and rolla jak i warsztaty z pisania piosenek.

Dzięki projektowi „Szkoła Rocka znów nadaje”, młodzież ma możliwość uczestniczyć w próbach zespołów muzycznych przeniesionych do sieci (on-line), zajęciach umuzykalniających, rozwijających zainteresowania z zakresu muzyki m.in z wykorzystaniem technik TIK. Pozwala to również na współtworzenie projektów muzycznych dzięki internetowej współpracy uczestników i instruktorów.

Od początku lipca Szkoła Rocka realizuje swoje szkolenia online dzięki dofinansowaniu z Narodowego Centrum Kultury w ramach projektu ,,Kultura w sieci” .

Od 6 już lat Szkoła Rocka podnosi kompetencje artystyczne i rozwija wrażliwość muzyczną dzieci i młodzieży. Cieszy się ona ogromnym zainteresowaniem co również potwierdza ilość jej uczestników. Przez lata młodzież bierze udział w nowych edycjach. a grono nowych uczestników stale się powiększa. Zrodziła się również potrzeba rozwoju i szerzenie projektu Szkoły Rocka wśród młodych ludzi oraz tym samym zmusza twórców Szkoły Rocka do rozszerzenia jej oferty.

Szkoła Rocka znów nadaje! To kontynuacja nowatorskiej oferty edukacji kulturalnej skierowana do dzieci i młodzieży.

Ideą projektu Szkoła Rocka jest budowanie, podnoszenie kompetencji artystycznych i rozwijanie wrażliwości muzycznej dzieci i młodzieży oraz rozwijanie ich kreatywności. Celem szkoły jest pokazanie dzieciom i młodzieży jak istotną rolę w kreowaniu osobowości oraz ich zachowań społecznych odgrywa kultura.

Uczestnictwo w projekcie ma na celu obniżenie poziomu stresu wśród dzieci i młodzieży wynikający z izolacji społecznej przez zwiększenie poczucia wspólnoty i możliwość indywidualnej ekspresji w bezpiecznych dla nich warunkach.

W trakcie zajęć online, uczestnicy będą zdobywać wiedzę, dzięki której będą potrafili nagrać partię muzyczną na swoim instrumencie.

Zapraszamy do obejrzenia zajęć w wersji on-line, które uwzględniają szkolenia z zakresu historii muzyki, gry na gitarze elektrycznej i basowej oraz warsztatów pisania piosenek.

Więcej informacji:

https://www.youtube.com/channel/UCroD3eGoOmuP-vhGkFN85UQ

https://www.facebook.com/szkolarocka.waw/

FUNDACJA „SZKOŁA ROCKA”

Toksycznych ludzi w branży muzycznej naprawdę jest wielu. Z Anią Bieryt i Piotrem Bierytem rozmawia Sławek Orwat

Wyobraź sobie sytuację, że latami robisz muzykę, o której wielu ludzi mówi, że jest dobra, w którą wkładasz dużo serca i nagle… wychodzi na scenę zespół, który brzmi jakby wyszedł z remizy.

Moja znajomość z zespołem Sachiel rozpoczęła się jesienią 2018 roku od takiej oto wiadomości, jaką po obejrzeniu ich najnowszego klipu zdecydowałem się wysłać tej przesympatycznej – jak się okazało – parze młodych artystów:

„Wybaczcie, ale muszę wam to napisać i uwierzcie, kieruję się tylko ogromną sympatią do muzyki, z jakiej pamiętam was z Must Be The Music. Ze smutkiem obejrzałem wasz nowy teledysk „Ponad chmurami”. Rozumiem, że czasy mamy ciężkie, a dla artystów potrójnie, ale błagam was, nie mając w tym poza szczerością żadnych interesów, wracajcie z tej drogi jak najszybciej. Ten mezalians z tym nurtem potraktujcie jak jedną z życiowych pomyłek, bo każdy ma do nich prawo. Proszę przyjmijcie te słowa nie jako atak, a jedynie cenną radę. Tym nowym nagraniem w moim przekonaniu zatracacie to, co gdyby pielęgnować, mogło was wynieść na szczyty. Podążając tą drogą, rozmywacie się w powodzi najniższych lotów gatunków i nawet jeśli wasze teksty stoją o kilka szczebli wyżej, to – wybaczcie za porównanie – siedząc w czymś, co nie jest wasze, zatrujecie z czasem swoją artystyczną wrażliwość, jaką zawsze mieliście i za jaką szanowałem was ja i zapewne wielu innych dziennikarzy muzycznych oraz radiowców. Pozdrawiam was i ufam, że odbierzecie tę krytykę właściwie.”

Po kilku godzinach od zespołu Sachiel nadeszła następująca odpowiedź:

„Witamy. Dziękujemy za konstruktywną krytykę. Zresztą ostatnio dostajemy wiele takich wiadomości. Tak, przyznajemy się do ogromnego błędu. Na początku faktycznie chcieliśmy spróbować zrobić nutkę w stylu dance, następnie chcieliśmy się z tego wycofać, ale niestety podpisany kontrakt na to nie pozwolił. No… nieważne. Wiemy, że to nie nasza droga, wiemy też, że cholernie trudno jest napisać tandetny tekst. Są słowa i wersy, które nie mogą nam przejść przez gardło i właśnie takich tekstów od nas oczekiwano, ale nie przebrnęliśmy przez to (na szczęście). A szczerze… spróbować zrobić taki numer disco, to tak jak próba skoku ze spadochronem z lękiem wysokości. Nie da się zrobić kroku nawet, jak się wie, że tak trzeba. Ale mniejsza z tym… Wiemy, że nie po drodze nam z taką muzyką i właśnie robimy singiel, poprzez który wracamy na odpowiednie tory i robimy to po naszemu, tak jak to czujemy. Dziękujemy raz jeszcze za wiadomość, bo takie wiadomości nas tylko utwierdzają w tym, że jesteśmy coś warci, jeśli jesteśmy sobą. Pozdrawiamy i życzymy wszystkiego dobrego…”

Potem okazało się, że Ania i Piotr mieszkają… kilka minut jazdy samochodem ode mnie.

***

Macie jakieś rodzinne koneksje muzyczne, czy talent w tej dziedzinie odkryliście u siebie w sposób nagły i nieoczekiwany? 

Piotr: Moja babcia odkąd pamiętam, zawsze była ludową tekściarą i jeździła na wszystkie możliwe zloty Kół Gospodyń Wiejskich, gdzie odbywały się przedstawienia jej autorstwa. Jej były wszystkie teksty, scenariusz itd. Tak więc nie wykluczam, że moją zdolność przelewania myśli na słowa odziedziczyłem właśnie po niej.

Ania: Mi nic o tym nie wiadomo, żeby ktoś w rodzinie był muzycznie uzdolniony.

 Poznaliście się w muzyce, czy poza muzyką? 

Ania i Piotr: Poza.

 Czyli zostaliście parą, kompletnie nie przypuszczając, że będziecie kiedyś razem śpiewać? 

Ania i Piotr: Tak.

 Wasza córeczka też rapuje? 

Piotr: Nie, nie rapuje. Wiktoria ma prawie 12 lat i śpiewa.

 Wasze powołanie artystyczne odkrywaliście wspólnie? 

Ania: I tak i nie (śmiech). To jest trochę skomplikowane.

Piotr: Ja wcześniej już trochę pisałem, ale było to raczej pisanie do szuflady.

 Wiersze? 

Piotr: Wiersze też, ale z czasem pojawiły się też teksty hiphopowe, które próbowałem potem z chłopakami śpiewać jeszcze zanim poznałem Anię.

 Ty też pisałaś jakieś teksty? 

Ania: Nie.

 Czyli jesteś głównie odtwórczynią tekstów Piotra?

Ania: Z początku tak.

Piotr: Teraz Ania już pisze.

Ania: Teraz piszę, ale kiedy zaczynaliśmy, nie miałam nic wspólnego z muzyką.

Czyli pierwszy raz zaczęłaś rapować przy Piotrze? 

Ania: Tak, a zdarzyło się to po siedmiu latach małżeństwa, kiedy to Piotr postanowił wspólnie ze swoim kolegą stworzyć pierwszy kawałek.

Ile lat już trwa wasza muzyczna przygoda? 

Ania: 7 lat. 

Piotr: Od roku 2013…

 …w którym stwierdziliście, że będziecie nazywać się Sachiel. Kto wymyślił tę nazwę i dlaczego właśnie taką? 

Piotr: Zaczęło się od tego, że napisałem tekst i zadzwoniłem do kolegi, żeby pomógł mi go zarapować. Był to akurat okres wielkanocny, oglądaliśmy TVP1, a tam wymieniali akurat wszystkie imiona aniołów i nagle padło imię Sachiel, na co my: o! dobra nazwa.

Na samym początku byłeś tylko ty z kolegą, a Ani w tym wszystkim nie było?

Ania: Ja byłam z boku.

Jak nazywał się kolega?

Piotr: Krystian Krok.

 

Ania: Krystian zaproponował wtedy, żebym z nimi zaśpiewała, a dokładniej zarapowała, z czym – jak wiesz – nic wspólnego do tej pory nie miałam (śmiech), ale kiedy trochę mnie poduczyli… spodobało mi się.

Pierwszym waszym utworem, jaki kojarzę, był kawałek zatytułowany „Kiedy” z roku 2013. To był twój pierwszy tekst, jaki upubliczniłeś? 

Piotr: Tak, dokładnie.

Tekst mówi o straconym czasie, o niespełnieniu, o nietrwałości związków. Czy były to przemyślenia wynikające z twojego życia? 

Piotr: To dotyczyło życia kolegi…

Ania: …który miał życie w rozsypce.

Piotr: Zawsze mi się żalił, opowiadał i jakoś tak bardzo to do mnie dotarło, że napisałem o tym tekst i nagraliśmy to. Kiedy roznosiłem ulotki po Jeleniej Górze, nagle zobaczyłem, że jest tam muzyczne radio. Pomyślałem sobie… wejdę i zapytam, być może numer się spodoba. Minęło kilka tygodni i dokładnie pamiętam, że akurat z tym samym kolegą remontowaliśmy w tym czasie pewne mieszkanie. Nagle usłyszeliśmy, że nasza piosenka jest na 10 miejscu na HitPlanecie! I tak rozpoczęła się nasza muzyczna przygoda, a najlepsze w tym wszystkim było to, że nikt z nas na nic wtedy nie liczył i o nic nie zabiegał.

 Na Festiwalu Form Muzycznych we Wrocławiu spotkaliście Piotra Cugowskiego, który był tam jurorem. 

Piotr: Tak, powiedział nam, że gdybyśmy mieli wtedy band za plecami, to wygralibyśmy ten festiwal, a co ciekawe, byliśmy tam jedynym zespołem nierockowym!

 Podobno w 7 edycji Must Be The Music, który – jak powszechnie wiadomo – wygraliście, znaleźliście się zupełnym przypadkiem. 

Piotr: Wszystko rozpoczęło się właśnie przez wspomniany Festiwal Form Muzycznych. Jego organizatorzy napisali do nas sms-a: „o godz. 7:00 przyjedźcie po odbiór nagrody”. Był to bon na 700 zł. do sklepu muzycznego. Dla mnie godz. 7:00 to jest siódma rano. Kiedy pojechaliśmy o 6:00 rano do Wrocławia, okazało się, że mieli na myśli 19:00! Co było robić? Zimno, listopad, końcówka 2013 roku, bez prawa jazdy, więc chodziliśmy sobie po tym Wrocławiu. Nagle patrzymy, a tam odbywa się akurat jakiś casting.

Ania: Pre-casting.

Piotr: To co robimy? Idziemy się zagrzać. Mieliśmy wtedy właściwie tylko nagraną jedną piosenkę „Kiedy”, a tam trzeba było wpisać 5 tytułów. Wymyśliliśmy więc na poczekaniu jeszcze dodatkowe utwory, które w ogóle nie istniały i które do dziś nie istnieją i tym sposobem weszliśmy na ten pre-casting i… grzejemy się (śmiech).

Ania: Mieliśmy wtedy tak naprawdę dwie piosenki – „Kiedy” i „Quo vadis?”

 

 I bez żadnego podkładu pojechaliście totalnym spontanem? 

Piotr: Mieliśmy jeden podkład na pendrive, ale ogólnie była to jednak improwizacja. Siedzimy sobie, aż tu nagle wołają nasz numer. Wchodzimy, zaczęła grać muzyka, ja zacząłem śpiewać, później wszedł Krystian, Ania nawet jeszcze nie zaczęła, a oni krzyknęli „stop! wszystko wiemy”.

Ania: Podziękowali nam, a my nie wiązaliśmy z tym żadnych nadziei.

Piotr: Zapomnieliśmy nawet o tym.

Ania: Przygoda…

 Kiedy zadzwonili? 

Ania: W wigilię. Powiedzieli, że dostaliśmy się na główne przesłuchanie przed jury w Warszawie 18. stycznia. Był to najlepszy nasz prezent gwiazdkowy, jaki kiedykolwiek dostaliśmy.

Czy podczas trwania tego konkursu, pojawiały się w waszych głowach jakieś myśli, że możecie ten program wygrać?

Piotr: Mam wrażenie, że byliśmy jednym z tych nielicznych zespołów, które w ogóle nigdy o tym nie pomyślały. Wszyscy byli tam dla nas tacy mega i w ogóle zadawaliśmy sobie pytanie… co my tam robimy? Czuliśmy się jacyś… gorsi.

 Może dlatego, że w tym, o czym śpiewacie, jesteście szczerzy, a współczesny show biznes to – jak doskonale wiecie – wszechobecne pozowanie zgodnie z narzuconymi przez popkulturę trendami? 

Ania: Byliśmy tam sobą. Pojechaliśmy do Warszawy z zamiarem, że będziemy tacy, jacy naprawdę jesteśmy.

Jak z perspektywy czasu patrzycie na tę wygraną? Pomogła wam, czy bardziej zaszkodziła? 

Piotr: Ogólnie to pomogła, ale dziś – powiem szczerze – gdybym mógł wrócić w czasie do tego momentu, kiedy już dostaliśmy się do finałowej dwójki, zrezygnowałbym z dalszego udziału w programie na tym właśnie etapie.

Ania: Regulamin tego konkursu był tak skonstruowany, że najbardziej opłacało się zająć drugie miejsce.

Jak trafiliście na deski Opery Leśnej w Sopocie? 

Ania: To było zaproszenie na Top Trendy w związku z wygraną w Must Be The Music.

 W sierpniu 2014 wydaliście swój pierwszy oficjalny singiel zatytułowany „Po prostu walcz” mówiący o konsekwentnej realizacji swoich marzeń mimo upadków i zwątpień, o nie poddawaniu się. Czy ten tekst znów wyniknął z przeżyć kogoś z bliskich wam ludzi? 

Piotr: Nie, to już były zdecydowanie nasze osobiste doświadczenia.

Ania: Mieszkaliśmy w małej miejscowości, gdzie wszyscy ludzie się znają i żyją każdą sensacją. Pamiętam, poszła taka fama: oni poszli do Must Be The Music i robią sobie jakieś nadzieje. Byliśmy wytkani palcami, słyszeliśmy: po co tam pojechaliście, tylko siara z tego będzie itd. Byli na szczęście też i tacy, którzy mówili: trzymamy kciuki, będziemy oglądać i głosować… „Po prostu walcz” napisaliśmy, aby pokazać, że nie jest ważne, co ludzie o nas mówią i nieistotne, co się wokół nas dzieje, bo jeśli będziemy walczyć, to w końcu coś osiągniemy. Ten przekaz był dokładnie o nas.

Piotr: Taki trochę protest-song.

Rok później – w czerwcu 2015 pojawił się utwór „Nostalgia”, a jego kompozytorem był Marcin Kindla…

Ania: …znany z takich przebojów jak „Oddaję ci wolność”czy „Z kimś takim jak ty”.

 Tekst tego utworu jest waszego autorstwa i traktuje o hipokryzji, o budowaniu sobie fałszywego obrazu człowieka poprzez słuchanie niesprawdzonych opinii innych ludzi. 

Ania: Trafiłeś w sedno!

Piotr: Dlatego ten numer napisałem właśnie zaraz po Must Be The Music, bo tak jak kiedyś wielu ludzi z naszego środowiska mówiło, że narobimy sobie tam wstydu, to kiedy już zdobyliśmy pierwsze miejsce, ci sami ludzie zaczęli nas krytykować za to, że wygraliśmy ten program. Zwyczajnie wylała się na nas fala hejtu.

Ania: Zarzucono nam, że wzbudziliśmy w ludziach litość i że nie muzyka tu wygrała, tylko nasza bieda.

 Dlaczego akurat takie postrzeganie? 

Ania: W programie Must Be The Music – jak pewnie pamiętasz – przed ścisłym finałem realizowane były filmiki o każdym wykonawcy. Kiedy ekipa TV przyjechała do nas do Krzeszowa, najpierw zobaczyli, że Krystian jest bezdomny. Poza nami nikt mu wcześniej nie chciał pomóc. Załatwiliśmy mu mieszkanie u naszych znajomych, a pomogliśmy mu w momencie, w którym jego rodzina i znajomi odwrócili się od niego i mieli go gdzieś.

Piotr: Organizatorzy uznali tę historię jako świetny materiał do pokazania w TV pomimo, że my nie chcieliśmy ujawniać za dużo faktów z naszej prywatności i z przykrej sytuacji Krystiana, który ostatecznie się na to zgodził, bo zwyczajnie miał już dość wszystkiego i oni ten temat ciągnęli już do końca.

Ania: A wracając do tej fali hejtu, to byli nawet tacy ludzie, którzy zarzucili nam, że to nie był w ogóle nasz dom, tylko że myśmy do tego programu specjalnie sobie te warunki gdzieś wynajęli, że jesteśmy alkoholikami itd.

 Jak udało wam się psychicznie pozbierać po tym wszystkim?

Ania: W Sopocie na Top Trendy powiedzieliśmy, że jest to ostatni nasz występ, że psychika nam wysiada i że nie dajemy sobie z tym wszystkim już rady. Z drugiej jednak strony coś nam wtedy mówiło, że szkoda to wszystko tak zostawić i nagle przyszła do nas świadomość: a kto dziś nie ma hejterów? Przecież istnienie hejterów świadczy, że chyba jesteśmy dobrzy w tym, co robimy i nie poddaliśmy się.

Piotr: My sami dziwimy się nieraz, jak to się stało, że z tego załamania poszliśmy wtedy dalej i że jesteśmy teraz w tym miejscu.

W listopadzie 2015 pojawił się kolejny wasz singiel zatytułowany „Gdy”, który tekstowo bardzo nawiązywał do „Nostalgii”. Śpiewacie w nim o tym, że trzeba mieć w życiu wytrwałość, że nic nie będzie ci dane, jeśli sam nie wyciągniesz po to ręki i jak tak dobrze się wsłuchać w wasze utwory z tamtego okresu i zestawić ich przekaz z tym, o czym przed chwilą opowiadaliście, to te teksty były dla was chyba czymś w rodzaju terapii? 

Piotr: Tak.

Ania: I dzięki temu przetrwaliśmy.

 Sporo mówimy o waszych tekstach. Pomówmy teraz o waszej muzyce. Poza tym jednym utworem, który napisał wam Marcin Kindla, kto z reguły pisze muzykę do waszych kawałków? 

Ania: Często bywało tak, że Piotr ułożył na przykład jakiś fragment zwrotki, a ja wymyślałam kawałek refrenu jak właśnie w utworze „Gdy”, gdzie śpiewam: „czasem się wszystko wali”. Przez moment współpracowaliśmy też z chłopakami, którzy sami się do nas zgłosili ze swoimi bitami, a czasami korzystaliśmy z darmowych bitów dostępnych w Internecie. Najczęściej jednak, jak tylko przyjdzie nam do głowy jakaś ciekawa melodia, nagrywamy się na telefon, wysyłamy to do naszych kolegów i oni robią nam z tego muzykę.

 Tuż po nagraniu kawałka „Gdy”, Sachiel stał się duetem. Czy Krystian odszedł od was sam, czy to wy mu podziękowaliście?

Piotr: Sam.

Ania: Nasz kolega się poddał.

 Dlaczego? 

Ania: Pewnego dnia zadzwonił do nas i powiedział, że ma już dość Sachiela, że ma dość takiego życia i… poszedł w swoją stronę.

 Żałujecie, że Krystian was opuścił, czy tak jak jest teraz, jest dla was lepiej? 

Ania: Z początku brakowało nam Krystiana, bo był świetnym raperem, ale z czasem pogodziliśmy się z tym i teraz we dwoje jest nam po prostu łatwiej organizacyjnie.

-Wasza pierwsza produkcja w obecnym składzie to singiel „Swoją Drogą” wydany w maju 2016. 

Ania: Tak i był to nasz moment przełomowy. Jest to piosenka mówiąca o wierności swoim ideałom i konsekwencji w realizowaniu własnych pragnień.

 Jak wiele waszych tekstów dotyka waszego osobistego życia? 

Ania: Pełno mamy takich tekstów!

Piotr: Bardzo często na przykład tekst rozpoczyna się od jakiegoś wersu, który siedzi w szufladzie od trzech miesięcy i do którego nagle pod wpływem jakiego impulsu wracamy i tak powstaje potem błyskawicznie cała historia.

 Jeszcze w tym samym 2016 roku powstał kolejny wasz numer, który zatytułowaliście „Pozytywnie”. 

 

Piotr: To był kawałek zrobiony z dziećmi i zasugerowany nam przez pracowników gminy Lubawka.

Przyznacie sami, że był on nieco bardziej popowy, niż to wszystko, co stworzyliście do tej pory. Był to taki dość przyjemny – muszę przyznać – ukłon w stronę nieco szerszej publiczności? 

Piotr: Tak, a powód tego był taki, że – tak jak już wspomniałem – utwór ten nie powstał z potrzeby serca, ale był zrobiony na zamówienie.

Przyznam się wam, że utwór „Gdyby”, który nagraliście w marcu 2017 trochę mną wstrząsnął. Z tych wszystkich optymistycznych klimatów, jakie dominowały w waszych tekstach już po tym pamiętnym załamaniu, o którym rozmawialiśmy, znów pojawił się u was pesymizm. „Za późno, by się poddać, by wygrać, zbyt wcześnie” – śpiewacie. Ja poczułem w tym tekście, jakbyś stanął nagle na rozdrożu i nie bardzo wiedział, którą drogą powinieneś dalej kroczyć. 

Piotr: Tekst do „Gdyby” powstał jeszcze przed „Nostalgią”, a napisałem go w momencie, kiedy to chłopaki z pewnego wydawnictwa powiedzieli: albo robimy disco polo, albo rozwiązujemy umowę.

Ania: To były nasze wspólne przeżycia z tym związane, bo pamiętam, że zwrotki są tam Piotra, a refren jest mój.

A potem był „Love Story”, który przyjąłem bardzo ciepło. O miłości napisano już wszystko, a nawet więcej i napisać dziś o miłości jakiś odkrywczy tekst to rzecz naprawdę niełatwa. Wam się to udało. Wasz tekst mówi, że nie ma w życiu przypadków, że pozornie ludzie spotykają się w trudny do logicznego wytłumaczenia sposób, a tak naprawdę jest to w najmniejszych detalach historia gdzieś tam w czasoprzestrzeni misternie zaplanowana. 

Piotr: Dokładnie tak.

Ania: Mieszkaliśmy z Piotrem latami kilometr, może dwa od siebie i kompletnie nie znaliśmy się, a poznaliśmy się dlatego, że pewnego dnia wysłałam sms pod przypadkowy, źle wpisany numer, a był to numer… Piotra (śmiech) i o tym właśnie jest ta piosenka.

W lipcu 2017 nagraliście utwór „Wierzę w nas”, którego – zauważyłem – kompletnie nie promujecie. Dlaczego?

Ania: Przez ten numer załamaliśmy się kompletnie. Powstał on zresztą o wiele wcześniej, ale rzuciłam go w kąt, bo zwyczajnie nie dawałam sobie rady z zaśpiewaniem refrenu. Po roku wróciliśmy do niego, bo wtedy uwierzyłam już w siebie, że dam sobie z tym radę i o tym właśnie jest tekst, że ja nadal wierze w siebie, że wierzę w swoje możliwości i na pewno jest to utwór, który bardzo dotyka mojego życia i moich emocji. Tekst tej piosenki mówi o tym, że ze wszystkim sobie poradzę, że pokonam wszystkie swoje lęki i dlatego tak bardzo wiązałam z tym utworem ogromne nadzieje na radiowy sukces. Niestety, otrzymaliśmy negatywne odpowiedzi od stacji radiowych, przez co załamaliśmy się tak bardzo, że daliśmy się ponieść w tą niewłaściwą stronę, którą skrytykowałeś ty i wielu naszych oddanych fanów.

Piotr: Wyobraź sobie sytuację, że latami robisz muzykę, o której bardzo wielu ludzi mówi, że jest dobra, w którą wkładasz dużo serca i emocji i z takim nastawieniem jedziesz na koncert. I nagle… wychodzi na scenę jakiś zespół, który brzmi jakby wyszedł z jakiejś remizy, muzyka beznadziejna, teksty o niczym, ludzie tego słuchają, oni robią na tym czymś pieniądze, a my nadal walczymy o godne miejsce na rynku…

 …będąc przecież artystami rozpoznawalnymi i docenionymi przez ludzi, którzy rzetelnie was kiedyś ocenili i wypuścili w świat! 

Ania: My każdy koncert śpiewamy na żywo, a tu patrzymy… wchodzi jeden, drugi zespół disco polo i jadą z playbacku tekstami, które każdy szanujący się człowiek wstydziłby się publicznie zaśpiewać, a ludzie co? Szaleją!

Wiesz… taki mamy dziś poziom sztuki, jakie mamy społeczeństwo. Często słyszę głosy, że skoro są słuchacze, to jest zasadność grania takiej muzyki. Pozornie tak mogłoby się wydawać, ale… aby ludzie rzeczywiście rzetelnie mogli dokonać wyboru – jakiej muzyki chcą słuchać, a jakiej nie chcą – najpierw musieliby usłyszeć wszystkie rodzaje muzyki składające się na tzw. dziedzictwo kulturowe. W sytuacji, kiedy w mediach prawie nie ma jazzu, rocka piosenki literackiej czy fusion, natomiast nieustannie leci tandetnej jakości pop czy disco polo, ludzie nie są w stanie dokonać jakiegokolwiek wyboru, bo po prostu pewnych brzmień – jeśli nie są szperaczami YouTube – nigdy nie usłyszeli! 

Ania: I tu nie tylko chodzi o to, że wkładamy w to, co robimy mnóstwo pracy i ogrom serca. Ludzie pracujący w przeróżnych studiach nagrań naobiecywali nam złote góry, tylko… musicie nam zapłacić – tu dwie stówy, tu siedem stów, a potem co? W radiach orzekli, że jest to nieemisyjne. Nieraz graliśmy przez cały weekend koncerty tylko po to, żeby wszystkie zarobione pieniądze wpakować w brzmienie jakiejś kolejnej naszej piosenki. Na przykład w „Wierzę w nas” włożyliśmy 6000 złotych, które zwyczajnie przepadły! I sam powiedz… jak długo po takich akcjach można jeszcze mieć chęć do tworzenia szczerej muzyki?

Powiedzcie mi, czy łatwo było wyrwać się z tych „szatańskich sideł” – że tak metaforycznie to określę, czy też pociągnęło to jakieś koszty związane ze złamaniem jakichś umów? 

Piotr: Nie, na szczęście sami zniechęciliśmy tych ludzi do siebie. Powiedziałem im np., że niektóre teksty, jakich ode mnie oczekują, zwyczajnie mi przez gardło nie przejdą i… sorry.

W kolejnej waszej piosence usłyszeć można następujące zdanie: „Tu nie ma nic. Codziennie rodzę, po czym umieram. Los dawkuje mi szczęście, więc zaczynam od zera.” – tekst dość mocno rozliczeniowy…

Ania: …pokazujący, że jesteśmy już na sto procent pewni, którą drogą mamy iść i czego naprawdę chcemy.

 

 Nie macie wrażenia, jakbyście się w tym wielkim świecie show biznesu znaleźli zbyt wcześnie?

Ania: Nie tylko zbyt wcześnie, ale kompletnym przypadkiem.

 Z drugiej jednak strony, gdyby nie ten przypadek, bylibyście dziś w kompletnie innym miejscu. 

Piotr: I nie poznalibyśmy wielu ludzi, którzy po dziś dzień de facto nam pomagają. Z drugiej strony wiemy też już, czego nie dotykać i z jakimi ludźmi się nie zadawać, a toksycznych ludzi w branży muzycznej naprawdę jest wielu.

Ania: Są to typowe wampiry energetyczne, od których należy trzymać się jak najdalej.

 Co was dziś interesuje najbardziej? Sukces artystyczny, sukces finansowy, czy jeszcze coś innego? 

Piotr: Najbardziej chcemy stabilizacji. Przez lata chodziliśmy od studia do studia, od producenta do producenta i dlatego bardzo chcemy wypracować sobie wreszcie ten jeden styl i to jedno nasze docelowe brzmienie. A poza tym nasza muzyka zawsze lepiej brzmiała na żywo i na tym kierunku będziemy starali się najbardziej koncentrować.

Na scenie nie chcemy oglądać „szarego człowieka”. Z Pauliną Wróblewską rozmawia Sławek Orwat

Gdy mi Ciebie zabraknie” było ulubioną piosenką mojego dziadka, którego niestety nie poznałam. A babcia posiadała kiedyś gramofon i płytę winylową z utworami Ludmiły Jakubczak.

Kutno kojarzy mi się najbardziej z corocznym Świętem Róży, a muzycznie z hałaśliwym Rock and Rose na kutnowskim Józefowie. Od kiedy śpiewasz i w jakim stopniu wzrastanie właśnie w tym mieście pomogło ci w starcie do kariery artystycznej?

 

Tak, zawsze głośno powtarzam, że Kutno jest miastem róż! Jak na niewielkie miasto (poniżej 50-ciu tysięcy mieszkańców), jest bogate kulturalnie – Kutno to także Ogólnopolski Konkurs Piosenek Jeremiego Przybory STACJA KUTNO, Konkurs Literacki im. Szaloma Asza, Letni Festiwal Muzyczny, Centrum Teatru Muzyki i Tańca z rozmaitym repertuarem koncertowym. I chyba właśnie to, że zawsze znajdzie się pretekst do kulturalnego wydarzenia, zachęca młodych ludzi do udzielania się w nich. Trafiłam do Młodzieżowego Domu Kultury, w którym od szkoły podstawowej śpiewałam. Równolegle uczyłam się w Szkole Muzycznej im. K. Kurpińskiego gry na skrzypcach, następnie w klasie wokalu klasycznego. Razem z moimi zdolnymi koleżankami, kolegami z MDK występowaliśmy podczas lokalnych wydarzeń, braliśmy udział w festiwalach wokalnych ogólnopolskich i międzynarodowych, uczestniczyliśmy w warsztatach wokalnych. To był czas częstych podróży, poznawania nowych ludzi, nawiązywania przyjaźni, które trwają do dziś. Oczywiście, jestem wdzięczna rodzicom za wsparcie i zaangażowanie i możliwość rozwoju muzycznego. Rodzina najwierniejszym i najszczerszy fanem! (śmiech)

Ukończyłaś Państwową Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. K. Kurpińskiego w klasie skrzypiec i śpiewu klasycznego. Wybrałaś jednak wydział aktorski w Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie – specjalność aktorstwo teatru muzycznego. Musical łączy w sobie trzy dziedziny – taniec, śpiew i aktorstwo. Czy wszystkie te elementy są dla ciebie tak samo ważne, czy zdecydowanie masz swego faworyta?

 

Akademia chyba mi się przytrafiła. Już tłumaczę. Mój pierwszy rok studiów to dziennikarstwo i komunikacja społeczna na UKSW. Na początku celowo nie zgłosiłam się na egzaminy do żadnej artystycznej uczelni. Myślałam, że muzyczne działania, które tak bardzo lubię, będę mogła wykonywać po zajęciach, w międzyczasie… szybko okazało się, że zaczęłam tęsknić. I po roku dziennikarstwa postanowiłam zdawać na wokalistykę jazzową w Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego w Katowicach. Nie dostałam się (dzisiaj twierdzę, że tak miało być). Przyjaciel powiedział mi o nowym kierunku studiów na wydziale aktorskim w Akademii Teatralnej w Warszawie, że ogłosili nabór i powinnam spróbować. Pomyślałam „Ok, skoro już tu jestem, to trzeba iść za ciosem!”. Co prawda, jedyne moje doświadczenie aktorskie to przedstawienia szkolne, a praca przed kamerą to jedynie udział w dwóch programach muzycznych. Podskórnie czułam, że chcę, ale peszyło mnie to, bo przecież marzenie o „byciu aktorką i piosenkarką”, to marzenie małej dziewczynki… Na szczęście podeszłam do egzaminów, na szczęście dostałam się. Egzaminy do szkoły teatralnej to jeden z najbardziej ekscytujących momentów w czasie trwania studiów. Już tłumacze dlaczego. Dla mnie był to pierwszy raz. Patrzy na ciebie grupa aktorów, część kojarzysz z seriali, część z teatru, części nie kojarzysz, ale wszyscy wyglądają bardzo surowo i uważnie cię obserwują. Następnie dowiadujesz się, że przechodzisz do kolejnego etapu i do kolejnego i wciąż nie wiesz, czego się spodziewać i co o tobie myślą. Podczas studiów wiele tajemnic, udaje się rozwiązać, ale wiele z nich wciąż pozostaje nieodgadniona. I to jest we wszystkich dziedzinach artystycznych najpiękniejsze – to, co niespodziewane, wiele zaskoczeń, niewiadomych, spontaniczności, możliwość bycia kreatywnym… Zdecydowanie uważam, że śpiew jest moją najmocniejszą stroną. Na szczęście można te wszystkie umiejętności łączyć.

Podłożyłaś swój głos w niezwykle przejmującej, plastelinowej animacji Darii Kopiec – „Własne śmieci”. Pełen obraźliwych i ostrych słów film traktuje o domowej przemocy pseudo-wychowania dzieci, a właściwie o świadomym wdrukowywaniu w dziecięcą psychikę poczucia braku własnej wartości i tym samym ich duchowego okaleczenia, które zabierają potem w dorosłe życie. Jakie towarzyszyły ci emocje związane z pracą nad tą produkcją?

Daria Kopiec (jeszcze wtedy studentka reżyserii) pracowała z nami nad drugim spektaklem dyplomowym„Fedra Fitness”. Mówię „nasz”, ponieważ mam na myśli mój rok aktorstwa teatru muzycznego (czyli pierwszy rocznik nowego kierunku na wydziale aktorskim). „Fedra Fitness” była wymagająca muzycznie i ruchowo (za choreografię odpowiedzialny jest Jacek Owczarek) – nie tańczyliśmy choreografii jak ze scen musicalowych, nazwałabym to raczej ruchem scenicznym, trochę teatrem tańca (piszę trochę, ponieważ nie nazwałabym siebie tancerką). Pod kierownictwem Natalii Czekały i Krzysztofa Guzewicza stworzyliśmy harmonię, tło muzyczne, efekty dźwiękowe – wszystko za pomocą naszych głosów, prowizorycznych bębnów, bez ingerencji techniki. Wymagało to dużego skupienia, współpracy, dobrej intonacji, wyczucia. Następnie Daria zaprosiła część z naszej grupy do współpracy przy jej animacji „Własne śmieci”. Jesteśmy odpowiedzialni w animacji za całe muzyczne tło, ścieżkę dźwiękową, background, tzw. gwary. Praca nad „Własnymi śmieciami” była bardzo kreatywna, często improwizowana, wymagała dopasowania swojej mowy, głosu do obrazu, modyfikacji głosu, jak w dubbingu. I świetne było to, że spotkaliśmy się ponownie w znanym gronie studenckim! Za muzykę odpowiedzialna jest Natalia Czekała.

„Własne śmieci” – film animowany w reżyserii Darii Kopiec, który opowiada o formowaniu umysłów młodych ludzi, przemocy słownej. Rodzice (wierzę w to, że często nieświadomie) wpajają w nas zauczone frazesy, słowa krytyki, które wiele razy powtarzane i przez nas zasłyszane zostają z naszych głowach. Jak taśma magnetofonowa odtwarzają się. W filmie pokazana jest najbardziej klasyczna sytuacja – obiad rodzinny Kaseciaków. I podczas posiłku padają te toksyczne słowa. Najbardziej dotkliwe zdania powtarzają się, przeradzają w śpiew. Przybierają różne rytmy, formy muzyczne, nakładają się na siebie, tworzą chaos. Te najbardziej napiętnowane utrwalają się w naszych głowach najgłębiej. I z tymi wszystkimi rodzinnymi obiadami, z krytyką, która miała nas motywować, idziemy później przez życie i walcząc ze swoimi kompleksami. To jest ciekawe, że przez zabiegi muzyczne, rytmiczne można wzmocnić znaczenie danego słowa lub nawet je zmienić.

Niesamowite koncerty łączące nieśmiertelną muzykę zespołu Queen z symfonicznymi aranżacjami w wykonaniu orkiestry Alla Vienna i 20-osobowego chóru Vivid Singers już od siedmiu lat zachwycają fanów twórczości legendarnej grupy. A ty jesteś jedną z chórzystek! Jak tam trafiłaś i na czym polega fenomen tego tribute?

Od 2018 roku jesteśmy Chórem i Orkiestrą Alla Vienna, którego kierownikiem muzycznym i aranżerem od początku jest Jan Niedźwiedzki. Queen Symfonicznie tworzą muzycy m. in. muzycy Łodzi, z Kielc i Warszawy. Należę do chóru od września 2018 roku. Moja mama zaraziła mnie muzyką Queen, słuchając ich płyt, czytając wszystkie możliwie biografie. Znalazłam na Facebooku informację o przesłuchaniu. Jednak pierwszy termin przesłuchań pokrywał się z dniem prób do spektaklu dyplomowego. Okazało się, że będzie jeszcze możliwość wzięcia udziału w przesłuchaniach w innym terminie, więc razem z koleżanką z roku pojechałyśmy na przesłuchania, które odbywały się w Filharmonii Łódzkiej. Była to dość szalona historia. Miałyśmy na wyjazd do Łodzi, przesłuchanie i powrót do Warszawy 4 godziny – o godzinie 18:00 musiałyśmy wrócić na próbę do spektaklu. Wszystko się udało, wróciłyśmy na czas i razem śpiewamy w Queenach, tylko w innych głosach. A w czym leży fenomen? Na pewno w kontrowersyjnej osobie Freddiego, jego nietuzinkowej osobowości, był porządnie stuknięty, ale to kocha się na scenie. Nie chcemy oglądać „szarego człowieka” tylko ludzi, którzy się wyróżniają, przekraczają granice, często ludzi, którymi chcielibyśmy być. Utwory Queenów są taneczne, szalone, ale w ich dorobku znajdziemy także przepiękne ballady. I nie tworzyli tylko rocka – w samym „Bohemian Rapsody” słyszymy to wariactwo muzyczne. Freddie zaśpiewał także duet z divą operową – Montserrat Caballe. Był scenicznym zwierzem, jedynym w swoim rodzaju, z niesamowitą energią, głosem i ogromną skalą! Queen miało wzloty i upadki w swojej współpracy, na pewien czas nawet przestali ze sobą współpracować (przez solową karierę Frieddiego), ale i w rodzinie, zdarzają się poważne konflikty. Wzajemnie się uzupełniali charakterami, pomysłami muzycznymi, byli po prostu QUEEN. Jeśli się nic nie zmieni, to pod koniec sierpnia wracamy do koncertów. Zapraszam do śledzenia profilu QUEEN SYMFONICZNIE na Facebooku i Instagramie. Ostrzegam, że te koncerty uzależniają!

Śpiewasz w projekcie „Moja Alabama” z utworami z repertuaru Ludmiły Jakubczak, natomiast w Studiu Piosenki Teatru Polskiego Radia wystąpiłaś z piosenkami Piotra Szczepanika. To bardzo cenne, kiedy młodzi artyści czują artystyczną więź z przebojami pokolenia ich dziadków. Skąd u ciebie wziął się sentyment do tamtych lat i czy masz w planie przypomnieć nam kolejnego artystę z tamtych lat?

 

„Gdy mi Ciebie zabraknie” było ulubioną piosenką mojego dziadka, którego niestety nie poznałam. A babcia posiadała kiedyś gramofon i płytę winylową z utworami Ludmiły Jakubczak. Ponadto od dziecka brałam udział w dziecięcych i młodzieżowych konkursach wokalnych i bardzo często śpiewało się polskie piosenki powojenne. Utwory te mają wartościową treść, są dowcipne, bogate w metafory i instrumentarium, są melodyjne, są piękne. O gustach chyba nie powinno się dyskutować. Darzę tę muzykę ogromnym szacunkiem, słucham w samochodzie, w domu, mając słuchawki na uszach. Słuchając utworów Ludmiły Jakubczak, Marii Koterbskiej, Nataszy Zylskiej można przenieść się lata wstecz. Muzyka powinna nasz poruszać, bawić, zmieniać nas i tak właśnie jest w tym przypadku. Odnoszę wrażenie, że odnalazłabym się w latach 50-tych, że za późno się narodziłam, ale wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma (śmiech). Oczywiście mam pomysł na kolejny repertuar, tak jak mam pomysły na swoje utwory, ale tym razem będę szukać pomocy organizacyjnej, finansowej, zaufanej osoby, która pomoże w reżyserii. Do wzięcia udziału w koncercie Studiu Piosenki Teatru Polskiego Radia zostałam zaproszona przez pana Janusza Gasta z Polskiego Radia po premierze „Mojej Alabamy”. Repertuar był narzucony, ale przemyślany. W końcu aktywność muzyczna Ludmiły Jakubczak i początek kariery Piotra Szczepanika to lata 60. XX wieku, więc mamy muzyczne pokrewieństwo (śmiech).

Nieobcy jest ci także klasyczny musical. Przed dwoma laty wystąpiłaś na deskach Teatru Rampa w „Oto Oliver Twist” w reżyserii Teresy Kurpias-Grabowskiej. Musicale w ostatnich dekadach powoli, acz skutecznie wypierają z repertuarów teatrów muzycznych operetkę. Jaka forma łącząca ze sobą śpiew i choreografię będzie dominować w najbliższych latach i w jakich przedstawieniach czujesz się najlepiej?

 

Mamy na mapie Polski kilka ważnych musicalowych miejsc, jak Teatr Muzyczny Roma, Teatr Rampa, Syrena w Warszawie, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, Teatr Muzyczny w Łodzi, w Gdyni, w Poznaniu i wiele innych. Obecnie teatry dramatyczne mają w swoim repertuarze wiele spektakli muzycznych. Moim zdaniem muzyka, śpiew, taniec są pięknym nośnikiem emocji, czymś ponad słowem. Jeśli już nie jesteś w stanie mówić, to zaczynasz śpiewać, jeśli śpiew nie wystarcza w wyrażeniu emocji, zaczynasz tańczyć. To całe połączenie jest niezwykle zjawiskowe. Osiągniecie perfekcji (jeśli to w ogóle jest możliwe, bo cały czas się rozwijamy) to ciężka praca. Trzeba się napracować, napocić, ćwiczyć godzinami, żeby twoja gra, czynność, która wykonujesz na scenie wyglądała naturalnie, aby widz nie męczył się razem z Tobą. Aktorstwo, wokalistyka, taniec to rzemiosła i ciągła praca, ale jakże satysfakcjonująca! Wspomnę jeszcze o współpracy z Teatrem Tintilo i musicalu „Oto Oliver Twist” granym w Teatrze Rampa na Targówku. Teatr Muzyczny Tintilo to miejsce, w którym rozwijają się młodzi ludzie. Miejsce, w którym dojrzewało wielu znanych aktorów. Dzieci i młodzież uczęszczają na zajęcia teatralne, wokalne, taneczne, pracują nad spektaklami, które później grają na dużej scenie Teatru Rampa. Jestem pod ogromnym wrażeniem profesjonalizmu dzieciaków, ich skupienia, reakcji w sytuacjach stresowych, gdy np. mikroport przestanie działać. W musicalu „Oto Oliver Twist” zobaczymy zawodowych aktorów oraz uczącą się młodzież. Uważam, że to świetna szkoła i nauka dla obu storn – razem spotkać się na scenie i wzajemnie się od siebie uczyć. Mam nadzieję, że pandemia nam nie zaszkodzi i będę mogła zaprosić na spektakle od września.

Jesteś asystentką reżysera Pikniku Country w Mrągowie. Dlaczego właśnie to wydarzenie i za co jesteś tam odpowiedzialna?

 

Na 38. edycji Festiwalu Piknik Country znalazłam się przez szczęśliwy przypadek z polecenia pana Jerzego Głuszyka – dziennikarza i dyrektora artystycznego Pikniku Country. Zaprosiłam pana Głuszyka na premierę „Mojej Alabamy” do Teatru Collegium Nobilium. Następnie zostałam zaproszona na rozmowę do radia. I tak od słowa do słowa, podczas zwyczajnej wymiany zdań powiedziałam, że kiedyś chciałam zajmować się pracą artystyczną od kuchni. Okazało się, ze znajdzie się dla mnie miejsce podczas Pikniku Country. A lubię zmiany i małe szaleństwa to oczywiście zgodziłam się. I tak zostałam asystentką reżysera 38. edycji Festiwalu Piknik Country – Bolesława Pawicy. Współpraca z Piknikiem Country trwa. W tym roku, ze względu na pandemię, długo nie można było potwierdzić tegorocznej edycji wydarzenia. Ale na szczęście grono fanów muzyki country jest silne, ogromne zainteresowanie wydarzeniem nie zmieniło się i 39. edycja Festiwalu Piknik Country odbędzie się, oczywiście z wymaganymi środkami ostrożności. I w tym roku także będę pracować podczas Festiwalu i pojawię się gościnnie na scenie.

„Filozof” – to jest powiedziane po grecku. Znaczy tylw co „mędrol”. A to jest pedziane po grecku dla niepoznaki – twierdzi ks. Tischner. Przed trzema laty na scenie Teatr Collegium Nobilium zagrałaś w przedstawieniu „Mędrole” w reżyserii Małgorzata Flegel. Z krążących w środowisku opowieści wynika, że bawiliście się podczas tego spektaklu przednio, co chyba świadczy o nieustannej aktualności patrzenia na świat ks. Tischnera? Lubisz takie rozważania?

 

To było wspaniałe doświadczenie! Zaczęło się od tego, że wzięliśmy na warsztat „Filozofię po góralsku” w ramach zajęć z techniki mowy. Egzamin końcowy z tego przedmiotu bardzo spodobał się władzom Akademii i otrzymaliśmy propozycję grania „Filozofii po góralsku” w akademickim teatrze. Musieliśmy trochę urozmaicić materiał. W wakacje wyjechaliśmy na kilka dni do Żywca, do państwa Brodków, którzy uczyli nas góralskiej gwary, przyśpiewek, podstawowych tanecznych kroków. Przy okazji wzięliśmy udział w lokalnym wydarzeniu – „święcie ziemi żywieckiej”, na którym zaprezentowaliśmy po raz pierwszy „Filozofię po góralsku” przed prawdziwą góralką publicznością i ponoć nasza gwara nie była taka zła. I tak nasz egzamin znalazł się w repertuarze Teatru Collegium Nobilium. Z „Filozofią” odwiedziliśmy także kilka miejsc w Polsce. W czasie spektaklu mieliśmy możliwość improwizacji, dialogu z publicznością. Wciąż jestem zauroczona wszystkimi przypowieściami filozoficznymi i językiem ks Tischnera, uniwersalnością każdej historii.

Grand Prix na Encore Kaczmarski Festival, finalistka 22. Konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”, wyróżnienie na 55. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie i III miejsce na Ogólnopolskim Festiwalu Piosenek Jeremiego Przybory „Stacja Kutno” świadczą o tym, że jesteś artystką nie tylko w Polsce rozpoznawalną, lecz także szanowaną. Jak te dowody uznania wpływają na ilość koncertów oraz udział w projektach artystycznych?

 

To za dużo powiedziane, ale bardzo miłe (śmiech). Artystyczne życie nie jest regularne. Uważam, że regularnością jest u mnie różnorodność projektów, a ich ilość zapewnia mi po prostu stabilizację. Część koncertów odbywa się co weekend, trafiają się pojedyncze w tygodniu, kilka dni w spektaklowych w miesiącu, czasem dzień zdjęciowy, warsztaty, festiwale i okazuje się, że nie ma tygodnia bez pracy, która jest moją pasją. Nawet jeśli nie są to (jeszcze) moje autorskie projekty, to wszystko obraca się wokół sfery artystycznej. I to lubię!

„Spakowani, czyli skrócona historia o tym, kto czego nie zabrał” w reżyserii Agaty Duda-Gracz jest opowieścią o tym, co tak naprawdę traci człowiek tracąc drugiego człowieka i zarazem o tym, czego nie da się ze sobą zabrać. Jestem pod wrażeniem sztuk teatralnych, w jakich zdecydowałaś się dotychczas wystąpić, a to co je ze sobą łączy to uniwersalizm czyniący je nieśmiertelnymi. Czy świadomie wybierasz sobie repertuar, czy po prostu masz niesłychane szczęście do ludzi?

Na razie jestem na etapie budowania swojego skarbczyka, rozpoznawania gruntu, deptania swojej ścieżki. Jako studenci dostaliśmy taką możliwość, aby pracować z panią Agatą. Tu nie było mowy o wyborze, to było coś, co spadło nam z nieba! Do „Spakowanych, czyli skróconej historii, kto czego nie zabrał” zostali zaangażowani studenci trzeciego roku wydziału aktorskiego Akademii Teatralnej, aktorzy Teatru Żydowskiego i wielu innych aktorów zaproszonych przez panią Agatę Dudę-Gracz. Spektakl został stworzony na potrzeby uroczystości upamiętniającej 50. rocznicę wydarzeń z marca 1968 roku.

Wiersz o Strasnej Zabie autorstwa Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego znam, ale ty posiadasz o tym szczególnym płazie o wiele większą wiedzę. Podzielisz się?

 

Żaba nie jest taka straszna (śmiech). Od dwóch lat współpracuję ze Stowarzyszeniem Strasna Zaba, które swoją siedzibę ma w Płochocinie. Do Stowarzyszenia należą dzieci i młodzież z Płochocina i okolic. Spotykam się z nimi na półkoloniach lub koloniach, prowadzę zajęcia teatralne. Uczestnicy warsztatów biorą udział także w zajęciach wokalnych, tanecznych, plastycznych i gier fabularnych. A przez cały rok Strasna Zaba (z Panią Prezes Małgorzatą Kowalczyk na czele) dba o rozwój naukowy, kulturalny, rekreacyjno-sportowy, turystyczny swoich podopiecznych. Są organizowane koncerty, konkursy i mnóstwo innych wydarzeń. Z całego serca polecam Strasną Zabę!

Twój największy sukces i porażka? 

 

To jeszcze przede mną. Jeśli uważałam coś za sukces lub porażkę, to z perspektywy czasu uważam, że to małe sprawy. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie potrafię czegoś docenić, a ja staram się dostrzegać małe rzeczy i cieszyć się z małych niewielkich sukcesów każdego dnia, tygodnia… takie podejście cudownie nastraja!

Twoje największe marzenie? 

 

Nagrać płytę, a później kolejne, nauczyć się włoskiego i częściej tam wyjeżdżać. Przyszłych marzeń jeszcze nie znam! (śmiech).

Ten album to szczere złoto, które mamy w sercu. Z Maciejem Stępniem i Fryderykiem Nguyenem rozmawia Sławek Orwat

„To jest płyta o nas, o czymś, co mieliśmy schowane w sobie najgłębiej i za jej pomocą wszystko to z siebie wyrzuciliśmy”. Mówią w studio Radia WNET muzycy wrocławskiej grupy Katedra.

Grupa Katedra w pełnym dwunastoosobowym składzie/ Foto. Sławek Orwat, Radio Wnet

– Katedra to zespół, który od początku swego istnienia działa we Wrocławiu, ale tak naprawdę powstał w… Warszawie.

Maciek „Jim” Stępień: Tak, warszawskie Powązki, rok 2009, wycieczka klasowa do Warszawy i właśnie tam, na tym cmentarzu, gdzieś między grobami natchnęło nas, a właściwie mnie, by wypowiedzieć pamiętne słowa: „bądźmy Katedrą”.

– Dlaczego akurat Katedrą?

Maciek: Było to metaforyczne porównanie się do budynku katedry, jako do elementu architektury miasta, bo kiedy patrzysz na wrocławską katedrę, to ten budynek wyróżnia się jak żaden inny na tle Ostrowa Tumskiego. Jedną z naszych pierwotnych idei stworzenia zespołu było, aby jego muzyka wyróżniała się tak, jak wyróżniają się katedry na tle architektury miast.

– Spróbujmy prześledzić muzykę Katedry od momentu wydania waszego pierwszego mini albumu w roku 2011 aż po dzień dzisiejszy. Powiedziałeś kiedyś Fryderyku, że tym utworem pochodzącym z waszej pierwszej EP-ki, który chyba najmniej się nie zestarzał, jest w twojej opinii „Astma” . Jest to bardzo rockowo zagrany utwór, a śpiewasz w nim o płomieniu, który hamuje twoje przeróżne zamiary i nigdy nie gaśnie.

[related id=59245 side=right] Fryderyk Nguyen: Nasze dwie pierwsze EP-ki nie posiadają jakiegoś szczególnego brzmienia. Wówczas za bardzo nie skupialiśmy się na detalach i stąd są one – powiedziałbym – standardowe. „Astma” natomiast jest czymś w rodzaju świadectwa epoki, bo choć dzisiaj zdecydowanie zagralibyśmy ten utwór zupełnie inaczej, to efektu, jaki został utrwalony na naszej pierwszej EP-ce, nie wstydzimy się. Ten tekst pisaliśmy razem z Jimem i można interpretować go wielorako. Napisaliśmy zresztą dwie wersje tego utworu, w tym jedną na wycieczce w Pradze, gdzie zwiedzaliśmy właśnie katedry. Pierwsza redakcja tego tekstu gdzieś  nam zaginęła, ale po konsultacjach z Jimem jakoś ją potem szczęśliwie odtworzyłem. Chyba taką główną ideą tego utworu po pierwsze była moja choroba, którą gdzieś tam współdzieliłem razem z Michałem Zasłoną – naszym klawiszowcem, czyli astma, ale takim metaforycznym tematem tego nagrania jest wszystko to, co w jakiś sposób nas ogranicza i o tym jak te przeróżne wewnętrzne ograniczenia nas blokują niczym ten astmatyczny brak oddechu, który nam towarzyszy podczas doświadczania tej choroby.

– Pozwól Jim, że zacytuję twoją wypowiedź z naszej rozmowy sprzed kilku lat: „myślę, że na początku założenie było bardzo spontaniczne. W sumie nie do końca wiedzieliśmy, co chcemy robić, ale na pewno to czuliśmy i dalej czujemy. To się nie zmieniło, ale stylistyka zespołu nieco ewoluowała, przybrała jakąś bardziej konkretną formę, którą nazwaliśmy psychodelicznym big-bitem” , a Fryderyk w tym samym wywiadzie dodaje: „tak na dobrą sprawę pierwsze koncerty nie miały żadnej formy”. Jak dziś z perspektywy muzycznej dojrzałości, jaką prezentujecie na swoim najnowszym albumie Człowiek za dużo myślący wspominacie swoje nieśmiałe, młodzieńcze początki oraz wasze pierwsze wrocławskie koncerty?

Maciek: My byliśmy bardzo młodzi, kiedy zakładaliśmy zespół. To była pierwsza klasa liceum, a więc mieliśmy około 16 lat i bardziej wtedy czuliśmy, niż wiedzieliśmy, co tak naprawdę powinniśmy robić i właśnie to, że płyta Człowiek za dużo myślący ukazała się dopiero po 10 latach od powstania pierwszego utworu – „Dziewczyna z obrazka” , pozwoliło nam na tyle dojrzeć i muzycznie i życiowo, żeby zrozumieć, w jaki sposób to nasze dzieło chcemy pokazać światu i jak odnaleźć drogę do formy, czyli aby od uczuć, od emocji przekuć je w materialną formę określonego konceptu, który ma początek i koniec.

– Dodam tylko, że cytaty waszych wypowiedzi, jakie dziś będą się pojawiały, pochodzą z naszej rozmowy, jaka odbyła się w roku 2015 z okazji wydania waszego debiutanckiego albumu Zapraszamy na łąki. Zgodziliśmy się wtedy także, że waszą karierę artystyczną można podzielić na dwa wyraźne etapy: przed-telewizyjny i po-telewizyjny. Przypomnę, że w roku 2013 wystartowaliście w popularnym programie Must Be The Music, o którym wasz klawiszowiec Michał Zasłona powiedział dwa lata później następujące słowa: „to nam dodało skrzydeł i trochę chyba wzrosło nasze poczucie własnej wartości i zyskaliśmy więcej motywacji do działania” . Jak na tę waszą telewizyjną przygodę patrzycie z perspektywy człowieka, który myśli za dużo (śmiech)?

[related id=65506 side=left] Fryderyk: Jeśli już tak to dzielisz, to myślę, że trzeba by chyba teraz wyróżnić trzeci okres, czyli etap po zawieszeniu, które miało miejsce w 2018 roku i które zakończyło się wydaniem płyty Człowiek za dużo myślący, czyli mniej więcej w listopadzie. Przypomnę, że  od jakiegoś czasu nasz klawiszowiec Michał na co dzień mieszka w Berlinie, co wprowadziło nas w zupełnie inny – nowy kontekst działania, czyli tworzenia trochę na odległość. Szczęśliwie wiele z naszych utworów, które od jakiegoś czasu były twórczo rozgrzebane i wciąż nienagrane, w końcu doczekało się swojej formy i teraz będziemy mogli zajmować się już tylko zupełnie nową twórczością. Zobaczymy dokąd nas ta praca doprowadzi. Tak więc jest to – myślę – taki nasz kolejny przełom, a co do tego pierwszego, o którym powiedziałeś, czyli udziału w programie Must Be The Music, to bez wątpienia spowodował on naszą większą rozpoznawalność. Pięć lat temu na pewno dostaliśmy potężnego kopa do dalszego działania, przez co jakoś mocniej w tamtym okresie skupiliśmy się na samym zespole, stwierdziliśmy, że w końcu trzeba wydać pierwszą płytę długogrającą i wszystko zaczęło się jakoś bardziej profesjonalizować. Zaczęliśmy sporo grać we wrocławskich klubach jak również w wielu innych miastach i przeżyliśmy wiele różnych przygód, które nas kształtowały.

– Krótko po finale Must Be The Music w roku 2013 wydaliście swoją drugą EP-kę Nieukryte, z której najlepszym w mojej opinii i muzycznie i tekstowo jest „Jonasz” – utwór, który – jak dla mnie – jest jednym z najważniejszych w waszym repertuarze. Jest w nim wprawdzie sporo odniesień biblijnych, ale jego największą siłą jest fakt, że pokazuje on nam, czym tak naprawdę jest przeznaczenie.

Fryderyk:  Tak, już sam tytuł wskazuje, że utwór inspirowany jest historią biblijnego Jonasza, czyli symbolicznego proroka z jednej z ksiąg Starego Testamentu i choć badania mówią, że jako takiego Jonasza nigdy nie było, to jest to swego rodzaju przypowieść, czyli forma ówczesnej opowieści pouczającej, a podstawową jej myślą jest to, że często uciekamy przed jakimś zadaniem, które może nam się wydawać zbyt trudne, boimy się, że mu nie podołamy, ale też i nie chcemy wziąć na siebie tego bagażu odpowiedzialności, chociaż przecież tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy człowiek dostaje jakieś wielkie zadanie, jakąś wielka misję, spełnia się w poczuciu, że robi coś wartościowego i pomimo, że czasem ucieka w tę swoją wygodę, to – myślę – że spokoju wcale mu ona nie przynosi. Jest to takie podróżowanie na symbolicznym okręcie, który cały czas jest wstrząsany różnymi morskimi burzami i często możemy się do tego odnieść, jeżeli uciekamy przed jakimiś obowiązkami. Każdy z nas ma przecież jakąś swoją działalność, jaka może się przysłużyć ludziom, jaka jest po prostu ważna, a jakże często łatwiej jest wybrać jakąś inną, wygodniejszą drogę, która tak naprawdę nie jest naszą drogą. Dopóki nic się nie robi, to nie ma problemu, ale kiedy już zaczyna się coś robić, wtedy problemy pojawiają się od razu.

– Oprócz waszych własnych tekstów, które stanowią zdecydowaną większość repertuaru Katedry, od czasu do czasu można doszukać się u was także kilku utworów z tekstami znanych poetów i myślicieli. Tak jest chociażby na waszej najnowszej płycie Człowiek za dużo myślący i tak też zdarzyło się na początku waszego istnienia. Jest w waszej twórczości utwór do tekstu… Leonarda Da Vinci.

Maciek: Słowa utworu „Strach i pragnienie” zostały kiedyś przeze mnie odnalezione w… podręczniku szkolnym do języka polskiego, a więc kolejna historia z licealnej ławki. Wtedy chyba jeszcze nawet nie mieliśmy za bardzo pojęcia o filozofii, ale od początku ten tekst zainspirował mnie tak bardzo, że pokazałem go Fryderykowi, a niesamowita muzyka, którą on potem do niego napisał, urzekła mnie od pierwszej chwili.

– Tematycznie „Strach i pragnienie” jest właściwie o tym samy, o czym jest „Jonasz” , czyli że oprócz posiadania wielkiego pragnienia zrobienia czegoś, odczuwamy często ogromny strach przed tym wyzwaniem, zwłaszcza gdy wyidealizowana w naszej wyobraźni prosta droga do celu, po pierwszych krokach zaczyna robić się kręta, a niekiedy nawet cierniowa.

Maciek:  Tak i my chyba byliśmy w podobnym momencie, kiedy zakładaliśmy zespół i muszę powiedzieć, że kiedy Fryderyk po raz pierwszy zagrał mi ten tajemniczy, powoli rozwijający się riff, to już wówczas wiedziałem nie tylko, że jest to dobry numer, ale że będzie to jeden z fundamentów repertuaru Katedry, a był to przecież jeden z pierwszych utworów, jakie stworzyliśmy w autokarze podczas jednej z wycieczek klasowych. Uwielbiam go grać, może dlatego, że zaczynamy go basem (śmiech) i mimo, że w ciągu tych lat graliśmy go na koncertach setki razy, to zawsze chętnie będę go grał.

– Jest on takim waszym – można powiedzieć – transparentem. Pamiętam, że jak bisowaliście podczas premiery płyty Człowiek za dużo myślący we wrocławskim klubie Czasoprzestrzeń, to właśnie „Strach i pragnienie” był jednym z najbardziej skandowanych przez publiczność utworów.

Fryderyk: To chyba zależy od towarzystwa, Akurat wrocławskie towarzystwo jest specyficzne. Oni wszyscy razem z nami dojrzewali w tym samym liceum, potem na studiach przychodzili regularnie na nasze koncerty i każdemu z nich kojarzy się on trochę sentymentalnie z czasem, kiedy wszystko było prostsze, piękniejsze i bardziej optymistyczne. Dodatkowym powodem może też być fakt, że był to jeden z pierwszych utworów, jakie zagraliśmy na naszym pierwszym, poważniejszym, klubowym występie. Nie bez znaczenia jest także ten wielokrotnie powtarzający się zwrot „strach i pragnienie”, który ludzie doskonale pamiętają i chcą sobie przypomnieć, jak to kiedyś na koncertach Katedry bywało, bo to też zależy od miasta. Na przykład w Poznaniu, gdzie zaczynaliśmy grać dużo później, bo w roku 2013, ludzie bardziej domagają się utworu „Zapraszamy na łąki” zapamiętanego z finału Must  Be The Music.

– Przypomnijmy w tym momencie, że jest to także tytułowy utwór z waszej pierwszej płyty długogrającej, brzmiącej już o wiele bardziej dojrzale od dwóch EP-ek, jakie nagraliście dotychczas. Słychać na tej płycie i wasze zasłuchanie takimi zespołami jak australijski Tame Impala i to oldskulowe brzmienie z pietyzmem dobranych, nowo zakupionych instrumentów, słychać też przeróżne smaczki techniczne, jak choćby efekt pogłosu. Jim użył w naszej pamiętnej rozmowie następujących słów: „dzięki występowi w telewizji zaczęliśmy się też bawić trochę formą naszych utworów. Bo jeżeli mówimy o tym etapie przedtelewizyjnym, to zazwyczaj te utwory były długie, a ich forma naprawdę bujna, rozkwitała..”

Fryderyk:  Tak, graliśmy już bardziej piosenkowo, bardziej skupialiśmy się chyba na brzmieniu, a mniej na kwestiach skomplikowanych kompozycji, bo wcześniej – jak doskonale pamiętasz – były to rozbudowane, wieloczęściowe utwory. Ponadto pojawiły się – o czym też wspomniałeś – vintage’owe  sprzęty, które kopiliśmy po to, aby bardziej adekwatnie do naszej muzyki to wszystko brzmiało, pojawiło się prawie oryginalne brzmienie Hammondów i te wszystkie dziwaczne, psychodeliczne efekty, które były wprawdzie w muzyce rockowej wykorzystywane od dawien dawna, jak choćby te  wszystkie gitarowe eksperymenty Hendrixa, ale rzeczywiście Tame Impala był tym projektem, który nas bardzo zainspirował tak bardziej współcześnie. Zobaczyliśmy, że można współcześnie robić ciekawą i przemawiającą do naszych gustów muzykę. Wcześniej trudno nam było znaleźć jakiś zespół z naszych czasów, który byłby w stanie na nas znacząco wpłynąć i z którego muzyką moglibyśmy się w jakiś sposób identyfikować i dlatego poznawanie muzyki Tame Impala było dla nas momentem mocno inspirującym.

– Utwór tytułowy z płyty Zapraszamy na łąki posiada bardzo ciekawą konstrukcję. Podobnie jak legendarna „Layla” z  repertuaru zespołu Erica Claptona Derek And The Dominos, „Zapraszamy na łąki” także składa się z dwóch muzycznie odrębnych części – pierwszej dynamicznej i drugiej spokojnej, u was bardzo czytelnie nawiązującej do muzyki Skaldów. Czy to prawda, że część waszych fanów domaga się obecnie zrealizowania z tego materiału dwóch oddzielnych piosenek?

Fryderyk: Ja bym się teraz wymagał tego sam od siebie, bo jednak pomimo, że te dwie części powstały w tym samym czasie i dlatego je wtedy z sobą połączyłem, to jednak brzmi to trochę jak utwór w utworze i może i jest w tym jakieś świadectwo czasu i chociaż do takiego klasyka jak „Layla” trochę trudno jest się porównywać, to rzeczywiście sam nastrój obu tych utworów sprawia, że one są muzycznie radosne pomimo, że podczas pisania łąk miałem dość trudne doświadczenia. Ja w ogóle jestem człowiekiem nadwrażliwym i przeżywałem wówczas skutki uboczne tego swojego temperamentu, przełamując go niejako pisaniem radosnego utworu o łąkach.

– Byli też i tacy, którzy dopatrywali się w tym utworze twoich hippisowskich koneksji, bo przecież łąki to kolorowe kwiaty, a dodatkowo podkreślały to jeszcze te wasze stroje, które niezwykle czytelnie kojarzyły się wszystkim z epoką dzieci kwiatów i które doskonale zapadły także w pamięć telewidzom.

Maciek: Czasy hippisowskie to jest coś, z czego muzycznie też bardzo mocno czerpaliśmy, a ja chyba szczególnie, bo kiedy poznałem Fryderyka, to miałem  długie, kręcone włosy sięgające do łopatek (śmiech) i chyba wówczas uważałem się właśnie za hippisa i do dziś uważam, że są to piękne, utopijne czasy, w których istniała fantastyczna muzyka, ludzie się kochali, szanowali i chcieli tylko pokoju, miłości i muzyki. No szkoda, że to wszystko było tak bardzo utopijne i w tym znaczeniu nasze łąki to była taka nasza współczesna odpowiedź na tamte czasy, w której pokazaliśmy, jak my tamte idee odbieramy dzisiaj, a teledysk, w którym biegamy sobie w tych dzwonach po łące tylko tę naszą odpowiedź podkreśla, bo przecież – i to też należy przypomnieć – czasy hippisowskie to także ogromna jedność z naturą, którą w tym klipie bezsprzecznie pokazujemy. A  co do naszych inspiracji podczas tworzenia tej płyty, to wskazałbym tu na nasz największy hippisowski głos kobiecy, czyli na Anię Rusowicz, która właśnie wówczas wydała bardzo bigbitową płytę, co można by wskazać jako jedną z bezpośrednich inspiracji do nagrania bigbitowej płyty także przez nas, która miała być taką naszą odpowiedzią, na jej wydawnictwo. Niestety, były to  pojedyncze projekty – jak później się okazało – chociaż muszę przyznać, że utopijnie wtedy wierzyliśmy, że to wszystko powróci i że będzie więcej takiej muzyki na polskiej scenie vintage. Przypomnę też, że Ania Rusowicz zaśpiewała wówczas także gościnnie na naszej płycie w utworze „Wicher wieje”.

–  Jest taki utwór, który nie tylko jest z wami od początku, który nie tylko jest waszą wizytówką, ale przede wszystkim jest to utwór, który został nagrany na nośniku CD w roku 2010, czyli jeszcze zanim wydaliście swoją pierwszą EP-kę i do tego wydany na jakim nośniku!

Fryderyk: Tak i to jeszcze na dodatek była któraś z wersji tego utworu, bo – przypomnijmy – ma on chyba około 10 wersji, a była to płyta Minimax pl 6 firmowana przez redaktora Piotra Kaczkowskiego,  na której znaleźliśmy się i była to w ogóle nasza pierwsza publikacja pod szyldem Katedra i to naszym słuchaczom zawdzięczamy to, że ten utwór tam się znalazł. Na początku nie był on w ogóle brany pod uwagę w związku z tym, ze wykonywałem go jeszcze z moim poprzednim zespołem, ale potem jednak stwierdziliśmy, że jest on dla wielu ludzi tak bardzo istotny, że po prostu trzeba go wykonać i ten fakt umożliwił nam wtedy naszą pierwszą publikację płytową.

– Człowiek za dużo myślący to – przyznacie sami – zupełnie inna płyta od wszystkich wydawnictw, jakie dotychczas nagraliście. Co chcieliście tym krążkiem przekazać waszym słuchaczom?

Fryderyk: Jest to historia, której różne aspekty każdy z nas osobiście przeżył i wydaje mi się, że jest to także historia wielu z tych ludzi, którzy od początku nam towarzyszyli i wciąż cały czas są z nami. Dlatego właśnie tak bardzo chcieliśmy, aby ta historia została zapisana, nagrana i graficznie opakowana właśnie w takiej formie. Chcieliśmy tym samym niejako podarować każdemu z naszych wiernych słuchaczy coś od siebie.

– Nie tak dawno Józef Skrzek powiedział w jednym z wywiadów, że muzyka progresywna w Polsce wymiera. Wy jesteście żywym dowodem na to, że muzyka progresywna nie tylko nie wymiera, ale że dzięki wam odrodziła się w czystej formie.

Fryderyk: Nie wiem właściwie, czy my gramy rocka progresywnego, bo rock progresywny zawsze wybiegał gdzieś do przodu, a my poza tym, że eksperymentujemy z różnymi dziwacznymi formami utworów, to często jednak odwołujemy się też do przeszłości, a więc jest to takie coś jakby „pomiędzy”. Jest to styl, na który składa się wiele różnych inspiracji i który na dobrą sprawę najlepiej nazwać po prostu stylem… Katedry, bo to, co najbardziej nas odróżnia od innych zespołów, to właśnie ten rodzaj podejścia do grania – z jednej strony melodyjny i poetycki, a z drugiej mocno eksperymentalny.

– Płyta koncepcyjna, to chyba duże wyzwanie?

Fryderyk: Zdecydowanie tak i dlatego od momentu rozpoczęcia nagrań do momentu jej wydania minęło aż dwa i pół roku.

– Ponad trzy lata temu odbył się także spektakl teatralny zatytułowany „Człowiek za dużo myślący”.

Fryderyk:  Tak, bo trzeba przypomnieć, że ta płyta to utwór po utworze – no może poza drobnymi szczegółami – dokładnie tamten spektakl. I ten album i tamten spektakl to są dopiero teraz zrealizowane nasze marzenia z czasów licealnych i myślę, że bardzo dobrze, że udało się nam je spełnić dopiero dziś, bo w liceum mieliśmy o wiele mniejsze doświadczenie i kompletnie nie wiedzielibyśmy, jak pewne rzeczy ogarnąć. Poza tym mamy do tych utworów ogromny sentyment, bo nawet jeśli dziś z niektórymi tekstami w stu procentach już się nie utożsamiamy, to w związku z tym, że jest to dla nas pewna historia, z którą mamy dobre wspomnienia, podeszliśmy do nich z ogromnym dystansem i postanowiliśmy nawet w najmniejszym stopniu tych tekstów nie zmieniać.

Maciek:  Zauważ też, że nie ma chyba takich sytuacji w Polsce zbyt dużo, że jakiś zespół robi koncept album, następnie gra go na żywo w trzech dużych miastach z wykorzystaniem wizualizacji, a na koniec wprost z warszawskiego klubu Chmury Radio WNET transmituje na żywo jego koncert finałowy.

– Zanim jednak zagraliście w Warszawie, wystąpiliście – mówiąc językiem sportowym – na swoim terenie. Jakie wrażenia towarzyszyły wam po koncercie promującym waszą płytę w rodzinnym Wrocławiu?

Fryderyk: Przede wszystkim chcielibyśmy wyrazić ogromną wdzięczność tym wszystkim ludziom, którzy przyszli do klubu Czasoprzestrzeń. Wielu z tych, którzy obejrzeli i wysłuchali nasz wrocławski koncert, przez cały czas istnienia zespołu jak i tworzenia tej płyty bardzo nas wspierało, dopytywało się i tym samym dawało nam czytelne sygnały, że bardzo na to wydawnictwo czeka. Było to bardzo piękne wydarzenie i nie wiem, kiedy znów uda nam się zebrać ich wszystkich w jednym miejscu. Najbardziej mi żal, że trudno było z każdym z nich na spokojnie porozmawiać po koncercie, ale sam fakt, że oni wszyscy tam byli, bardzo mnie poruszył i podbudował

– Ośmieliłem się porównać waszą najnowszą płytę do takich pomników narodowej kultury jak Enigmatic Czesława Niemena i Korowód Marka Grechuty, ponieważ uważam, że garściami czerpiecie z tamtych dźwięków i treści. Z drugiej jednak strony poprzez tę pięknie zrealizowaną wizualizację nawiązujecie też do pamiętnych koncertów progresywnych takich zespołów jak Pink Floyd czy Genesis, które przecież także często wykorzystywały efekty wizualne.

Fryderyk: Współpracujemy ze znakomitymi ludźmi zajmującymi się grafiką jak Sebastian Siepietowski odpowiedzialny za wizualizację, a także Marysia Łuc i Dawid Okoński..

– Maćku w dużym stopniu tekstowo to jest twoja płyta.

Maciek:  Tak, jest to dla mnie niesamowicie osobisty materiał. To jest płyta o nas, o czymś, co mieliśmy schowane w sobie najgłębiej i za jej pomocą wszystko to z siebie wyrzuciliśmy. To nie było tak, że chcieliśmy napisać piosenki o czymś. Ta płyta powstawała 10 lat! Ten album to szczere złoto, które mamy w sercu. Kiedy napisałem „Dziewczynę z obrazka” , nawet jeszcze nie grałem w Katedrze, bo  Katedra wtedy jeszcze nie istniała, ale już marzyłem o tym, żeby mieć kiedyś zespół, a kilka tygodni temu ten utwór poleciał przecież u Piotra Kaczkowskiego w Minimaxie! Warto mieć pasje i warto za nią iść. Marzenia się spełniają!

– Macie już materiał na trzecią płytę?

Fryderyk:  Jeśli chodzi o same piosenki, to uzbierałyby się ze dwie, a może nawet trzy płyty, ale aby zrobić to porządnie, to jedna płyta w jakimś stopniu jest już skomponowana i chyba jeszcze ze trzy, cztery kompozycje trzeba będzie na nią dorzucić. Mam nadzieję, że w najbliższych miesiącach będziemy nad tym materiałem pracować, a kiedy uda nam się wszystko sfinalizować? Zobaczymy…

– Czym będzie się ten album różnił od „Człowieka za dużo myślącego” ?

Fryderyk: Właściwie to każda nasza płyta jest inna, a jeszcze dodatkowo my bardzo lubimy ubierać je w koncepty. Pierwsza miała koncept bigbitowy w połączeniu z brzmieniami psychodelicznymi, druga to rock progresywny połączony z poezją śpiewaną i elementami wręcz doom metalowymi (śmiech). Trzecia płyta będzie umiarkowanie elektroniczna i może nawet trochę indie – popularne określenie, które właściwie niewiele mówi – tak więc chyba jednak dopiero, kiedy ten materiał  zamkniemy, będzie można więcej o nim powiedzieć.

– Maćku, co chciałbyś na koniec powiedzieć waszym słuchaczom?

Maciek: Żeby kochali życie.

Sławek Orwat

Znamy się na wylot – wywiad z Siostrami Melosik

Muzyka była w naszym domu zawsze obecna, a rodzice zachęcali nas do śpiewania i grania. Do dziś czerpiemy ogromną przyjemność ze wspólnego muzykowania, co ma miejsce zawsze przy wigilijnym stole. 

Tak się składa, że miałem okazję spotkać kilka par uroczych bliźniaczek. Pomimo wielu podobieństw zawsze można było też odnaleźć kilka detali, które różniły je w sposobie bycia, zainteresowaniach czy też preferencjach modowych. Co najbardziej was różni od siebie, a w czym jesteście zgodne?

Dagmara: Pół żartem pół serio powiem, że największa różnica jest taka, że Martyna lubi arbuza i budyń, a ja za nimi nie przepadam. Pozostałe różnice są dla mnie zrozumiałe, co pozwala na dojście do porozumienia, choćby nawet po burzliwej dyskusji.

Martyna: Jesteśmy zgodne, bo rozumiemy swoją konstrukcję psychiczną i znamy się na wylot. Nasze nieporozumienia dotyczą zatem albo kwestii kulinarnych albo sytuacji, w których jedna z nas próbuje działać wbrew sobie, a druga natychmiast to wyłapuje, jak fałsz w piosence.

Pochodzicie z poznańskiej, muzycznej rodziny Melosików. Wasz tata jest pianistą i dyrygentem, a przez blisko 20 lat był dyrektorem GOK w Tarnowie Podgórnym. Wasze starsze rodzeństwo – Bartosz i Karolina to także muzycy. Jedynie mama nie dała się porwać sztukom artystycznym. Czy dorastając w takiej rodzinie, byłyście  niejako skazane na muzykę?

Martyna: Mama tylko z zawodu nie jest muzykiem. Jej wrażliwość, głos i muzykalność nie odbiegają niczym od tej grupy zawodowej.

Dagmara: Muzyka była w naszym domu zawsze obecna, a rodzice zachęcali nas do śpiewania i grania. Do dziś czerpię ogromną przyjemność ze wspólnego muzykowania, co ma miejsce zawsze przy wigilijnym stole. Chyba faktycznie nigdy na poważnie nie rozpatrywałam innej życiowej drogi, niż tej z muzyką w samym centrum.

Trzykrotnie wystąpiłyście w popularnym dziecięcym talent show Od Przedszkola do Opola. Jak wspominacie te wydarzenia i czy już wtedy wiedziałyście, że scena to wasze środowisko naturalne (śmiech)

Martyna: Najwyraźniej tak (śmiech).

Dagmara: Wtedy jeszcze nie zdawałyśmy sobie sprawy, że “hartujemy się” na przyszłość. Zebrane wówczas doświadczenia pracy przed kamerą i opanowywanie stresu przed występami w telewizji w późniejszych latach wielokrotnie nam się przydały.

W 2001 za wykonanie utworu „W moim magicznym domu” zwyciężyłyście w programie Droga do Gwiazd  dzięki czemu 2 lata później wzięłyście udział w koncercie „Zbigniew Wodecki i jego goście”. Mogę się jedynie domyślać jak ogromnym przeżyciem dla młodych dziewcząt musiało być zetknięcie się twarzą w twarz z tak ważną postacią dla polskiej kultury muzycznej. Jaki obraz Zbigniewa Wodeckiego jest w waszych sercach?

Martyna: Chyba każdy, kto miał okazję go poznać, potwierdzi, jak wesołym i serdecznym był człowiekiem. Każde z naszych spotkań artystycznych (a mieliśmy okazję spotkać się na jednej scenie jeszcze kilkukrotnie) i prywatnych wspominam z uśmiechem i szczerą tęsknotą.

Dagmara: Zbigniew Wodecki był człowiekiem ogromnego szacunku do talentu i pracy innych muzyków, co nie jest takie powszechne. Potrafił równocześnie przyjmować owacje i zachować do nich zdrowy dystans. Miał też wspaniałe poczucie humoru. Wyjątkowy człowiek, o którym nie sposób nie myśleć z tęsknotą.

W 2005 roku wyjechałyście  na rok do Stanów Zjednoczonych, aby po pierwsze zdać maturę, a po drugie występować i nagrywać z Cecil’em Shaw. Czy można gdzieś posłuchać tych nagrań i jak w ogóle udało wam się tam zaistnieć w takim charakterze?

Dagmara: Czuję się zainspirowana do zrobienia porządku w moich płytach! (śmiech)

Martyna: Spotkanie z Cecil’em Shaw nie było planowane, zaaranżowali je moi znajomi, co zaowocowało kilkoma nagraniami i pięknym wspomnieniem. Nagrania z tamtego okresu są gdzieś w rodzinnym archiwum.

Martyna zagrała w USA w Pajama game wystawionym w Lamar High School w Houston w Teksasie, natomiast Dagmara w „Barnum” wystawionym w Southeast High w Wichita w stanie Kansas. Jak to możliwe, że po takich sukcesach nikomu nieznanych dziewcząt z dalekiej Polski, Ameryka was nie pochłonęła na zawsze?

Martyna: Powody były dwa: wygaśnięcie wizy i słowiańskie serce (śmiech).

Dagmara: Ten rok w Stanach był piękny i wyjątkowy, wiele znajomości z tamtych lat przetrwało próbę czasu. Ale nigdy nie poczułam się tam jak w domu. Ten wyjazd pomógł mi dostrzec i docenić wiele wspaniałych cech, które my Polacy mamy.

W grudniu 2008 Martyna została laureatką pierwszej polskiej edycji telewizyjnego konkursu talentów Fabryka Gwiazd, a 2 lata później w duecie z Piotrem Dymałą nagrała utwór „Od pełni do pełni” promujący komedię Tomasza Szafrańskiego pod tym samym tytułem. Utwór ukazał się na albumie pt. Adam Sztaba – Muzyka Własna. Nigdy was nie korciło, aby pójść każda swoją drogą i czy tego typu solowe projekty mogą wam się jeszcze kiedyś przytrafić?

Dagmara: My bardzo lubimy się rozdzielać. W przeszłości kilkukrotnie osobno brałyśmy udział w różnych projektach muzycznych. Faktem jest jednak, że trudno jest uzyskać tak satysfakcjonujący poziom porozumienia z kimś, kto nie dzieli z tobą kodu genetycznego.

Martyna: Zupełnie nie wykluczamy osobnych projektów, nie ma w nas – o czym świadczy choćby mój udział w Fabryce Gwiazd – niepohamowanej potrzeby tworzenia wszystkiego razem. Duetów miłosnych nie da się śpiewać we troje, więc czekam na propozycje (śmiech).

W 2011 roku piosenka zatytułowana „Żeńsko-męska gra” promowała film Łukasza Palkowskiego „Wojna żeńsko-męska” i jest zarazem waszym debiutem. Nie będę ukrywał, że zdecydowanie wolę to wszystko, co stworzyłyście potem, ale jak na debiut – przyznacie same – promocyjny strzał w dziesiątkę (śmiech).

Martyna: Choć „Żeńsko-męska gra” to nie nasza kompozycja, ale takich propozycji się nie odrzuca: pierwszy teledysk, pierwszy singiel i to od razu do filmu! To była fajna przygoda, choć też nie ukrywam, że dużo większą frajdę sprawia mi wykonywanie własnych piosenek.

Od roku 2012 współpracujecie z Anią Dąbrowską jako chórzystki i współautorki tekstów. W marcu 2016 na limitowanej edycji płyty Ani Dąbrowskiej Dla naiwnych marzycieli gościnnie ukazał się wasz autorski utwór „Znam na pamięć dalszy ciąg”. Czy współpraca z Anią to najważniejszy czas dla waszego rozwoju artystycznego i rodzaj trampoliny, która wyrzuciła was na szerokie wody oceanu zwanego rynkiem  muzycznym?

Dagmara: Ta współpraca wiele nas nauczyła, Ania chętnie dzieli się swoją wiedzą i doświadczeniami. Lata spędzone w jej zespole pokazały nam też ten zawód “od kuchni”, dzięki czemu bardzo dobrze wiemy, na co się piszemy (śmiech).

30 lipca 2016, podczas koncertu Wierzę w Boże Miłosierdzie wieńczącego Światowe Dni Młodzieży w Krakowie, wykonałyście utwór „In Christ Alone” przed 1,5 milionem zgromadzonych pielgrzymów oraz wielomilionową publicznością telewizyjną całego świata. Co wówczas czułyście?

Martyna: Szczerze mówiąc towarzyszył mi głównie stres. I to nie tylko ten dobry, mobilizujący, ale również zwykły strach o bezpieczeństwo, bo była to impreza o dużym ryzyku. We wspomnieniach jednak to jednak jeden z najpiękniejszych i najważniejszych występów w życiu.

Dagmara: Pamiętam, jak trzęsły mi się nogi, chociaż specjalnie założyłam buty na grubym koturnie (śmiech). To było pod każdym względem niepowtarzalne doświadczenie, zawsze będę wdzięczna Adamowi Sztabie, który nas do tego koncertu zaprosił.

8 czerwca 2018, wykonując „Batumi”, zdobyłyście Nagrodę Publiczności podczas 55. KFPP w Opolu. Wcześniej byłyście trzykrotnie nominowane do Fryderyka w kategorii „Utwór roku” za piosenki: „Nieprawda” (2016), „W głowie” (2017) i „Porady na zdrady (Dreszcze)” (2018). Czy nie macie wrażenia, że ostatnimi czasy nagroda ta nieco się zdewaluowała w porównaniu do poziomu artystycznego jej zdobywców z początków jej przyznawania? Podobnie też w mojej opinii z roku na rok obniża się poziom festiwalu opolskiego. Zgodzicie się?

Dagmara: Jakiś czas temu przestałam śledzić festiwale i inne konkursy muzyczne typu talent show, więc ciężko mi się do tego odnieść. Wiem natomiast, że wśród debiutantów opolskich z 2018 roku kilku wydało mi się naprawdę interesujących.

Martyna: Mogę tylko zauważyć ze smutkiem, że skoro koncert “Debiuty” rozpoczyna się grubo po północy, to nawet, gdyby poziom artystyczny był niezwykle wysoki, niewielu ludzi by się o tym dowiedziało…

Wasz styl to country-popowe, melodyjne i niezwykle kobiece piosenki wyróżniające się zarówno waszymi naturalnie spójnymi głosami, przemyślanymi tekstami jak i rdzennym, gitarowym brzmieniem. Czy idąc w tym kierunku, nie obawiałyście się zarzutów, że jesteście polską kopią Shani Twain?

Martyna: Kopią na pewno nie, ona jest jedna, a my dwie (śmiech).

Dagmara: Jesteśmy tak przywykłe do porównań, że chyba się na nie uodporniłyśmy. Poza tym mamy “czyste sumienie”. Nasza twórczość nie jest próbą kopiowania kogokolwiek, więc jeżeli nasuwają się skojarzenia, to świadczy to tylko o tym, że mamy podobny gust z innymi artystami. A to mnie akurat nie martwi, a cieszy.

W listopadzie 2018 wydałyście singiel, „Równocześnie”, a w czerwcu 2019 kolejny – inspirowany filmem „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego i zatytułowany „Coś nie tak”. Odnoszę wrażenie, że te dwa nagrania to pokaz waszej siły i konsekwencji w dążeniu do wytyczonego celu. Czy czujecie się artystkami w pełni pewnymi siebie i świadomymi słuszności drogi, jaską kiedyś obrałyście

Dagmara: Tak postawione pytanie natychmiast skłania mnie do szukania “dziury w całym”, o której śpiewamy zresztą w nowej piosence “Nawet ty”. Ale spontaniczna odpowiedź brzmi “tak”. To, co robimy, jest efektem naszego stuprocentowego zaangażowania, i to na każdym polu, od kompozycji, po teledyski. Czerpię radość z tworzenia i mam nadzieję, że jest to odczuwalne.

Martyna: Każdy kolejny singiel i teledysk utwierdza mnie w przekonaniu, że lubię, chcę i potrafię robić to, co robię. To bardzo przyjemne uczucie.

Współpracujecie z wieloma polskimi artystami, zarówno jako chórzystki jak i autorki tekstów i muzyki. Współpracowałyście też z big-bandami grając na gitarach, klarnecie (Dagmara) i saksofonie (Martyna). Czy tak ogromna wszechstronność może wkrótce spowodować daleko idącą samodzielność w procesie powstawania waszych kolejnych piosenek?

Martyna: Nie robimy w tym temacie założeń. Fajnie jest pisać samemu, ale najważniejszy jest efekt końcowy.

Dagmara: Jeżeli trzeba oddać komuś pałeczkę dla dobra piosenki, to zawsze warto się nad tym zastanowić. (śmiech)

W kilku zdaniach przybliżcie proszę sylwetki producentów, którym powierzyłyście pracę nad piosenkami.

Dagmara: Ta płyta nie powstałaby bez Bartka Staszkiewicza, znanego między innymi z zespołu SOFA. Poznaliśmy się w Toruniu, gdzie nagrywałyśmy instrumenty. Któregoś razu przyszedł, posłuchał, i powiedział, że chętnie by ją wyprodukował. To była dla nas ogromna niespodzianka, bo wybór producenta był wciąż przed nami. Dzięki temu, że jest muzykiem, wzbogacił kilka piosenek o partie klawiszy czy smyczków. Rozumiał nasze brzmienie i pomógł nam je wydobyć.

Martyna: Kuby Galińskiego – producenta i multiinstrumentalisty przedstawiać nie trzeba, bo pracował i pracuje z najjaśniejszymi gwiazdami polskiej sceny muzycznej. My natomiast poznaliśmy się grając w zespole Ani Dąbrowskiej i dzięki wzajemnej sympatii on także dorzucił swoje trzy bezcenne grosze do naszej płyty, za co jestem mu bardzo wdzięczna.

Wasz tegoroczny singiel „Nawet ty” od soboty jest w propozycjach do Listy Polskich Przebojów naszego radia. Nie ukrywam, że bardzo chciałbym was usłyszeć w TOP30. Pomożecie? (śmiech) 

Martyna: Bywalcy naszego facebooka już wiedzą, co mają robić (śmiech).

Ukończyłyście filologię włoską na Uniwersytecie Warszawskim. Nie myślicie o podbiciu tamtego rynku, albo przynajmniej o występie w San Remo?

Dagmara: Z przyjemnością!

Martyna: Myślimy i o jednym i o drugim (śmiech). Dla własnej przyjemności przetłumaczyłyśmy niektóre nasze piosenki, można je znaleźć na YouTube pod hasłem “Sorelle Melosik”.

Na kiedy planujecie wydanie swojej płyty i jak wyglądają wasze plany koncertowe?

Martyna: W tych czasach trudno mówić o planach, ale mamy takie pragnienie i wyobrażenie, żeby płytę wydać jesienią.

Dagmara: W sierpniu ruszamy w trasę z Anią, podczas której będzie można usłyszeć nasz najnowszy singiel. Zapraszamy!

 

Sławek Orwat

Bez muzyki mój świat byłby szary! z Karoliną Jastrzębską – frontmanką Stacji Folk rozmawia Sławek Orwat

Rodzice nie chcieli posyłać mnie do szkoły muzycznej, bo bali się, że muzyka z pasji przerodzi się w przymus. Dlatego pewnego dnia sama podeszłam do taty i poprosiłam o pierwszą gitarę.

W twoim domu odbywały się próby grającego country i folk irlandzki zespołu T.Band, w którym na skrzypcach grał twój tato Paweł Jastrzębski. Czy można powiedzieć, że już od dziecka byłaś skazana na fokową nutę?

Trochę tak (śmiech). Ale zawsze podobała mi się muzyka i atmosfera, która panowała na tych próbach. Często też dołączałam i jako mały dzieciak grałam na marakasach czy innych przeszkadzajkach – do dzisiaj folk i akustyczne instrumenty kojarzą mi się ze szczęśliwym dzieciństwem.

Czy twoje pierwsze lekcje gry na gitarze u Mirosława Łączyńskiego oraz zajęcia wokalne u Agaty Wrońskiej wniknęły z potrzeby serca, czy były częścią wielkiego rodzinnego planu (śmiech)?

Z całą pewnością z potrzeby serca. Rodzice nie chcieli posyłać mnie do szkoły muzycznej, bo bali się,  że muzyka z pasji przerodzi się w przymus. Dlatego pewnego dnia, kiedy byłam jeszcze w podstawówce, sama podeszłam do taty i poprosiłam o pierwszą gitarę – potem zaczęliśmy szukać odpowiednich nauczycieli. Okazało się, że nie jest to takie proste – dopiero po czterech niezbyt udanych spotkaniach z potencjalnymi nauczycielkami śpiewu trafiłam na Agatę Wrońską, która okazała się być strzałem w dziesiątkę. Między nauczycielem a uczniem musi być pozytywny vibe żeby lekcje dawały efekty.

W roku 2012 założyłaś swój pierwszy zespół Cuckoo Child, z którym koncertowałaś przez 3 lata wykonując bluesa i funk. Czy była to nieudana próba ucieczki, przed wynikającym z rodzinnych tradycji folkowym przeznaczeniem, czy też rzeczywista fascynacja tymi gatunkami?

Raczej to drugie – od bluesa zaczynałam moją przygodę z muzyką. Pierwsze warsztaty, w których uczestniczyłam to warsztaty bluesowe w Puławach oraz warsztaty prowadzone przez polską mistrzynię bluesa Magdę Piskorczyk. Tam zresztą poznałam świetnych ludzi, z którymi do dzisiaj trzymam kontakt, a nawet gram w zespołach. Muzycy z naszego Cuckoo Child do bluesa dodali jeszcze funk. Zagraliśmy około 40tu koncertów jednak po 3 latach wyjazd perkusisty do Anglii na studia spowodował, że zespół zakończył działalność.

W roku 2015 powstał istniejący do dziś zespół Caroline & the Lucky Ones, w którym śpiewasz, komponujesz oraz grasz na gitarze i mandolinie. Jak z perspektywy 5 lat oceniasz wybór swojej  muzycznej drogi?

To country na początku zgłosiło się do mnie (śmiech). Były basista z zespołu mojego taty zadzwonił, że chciałby założyć grupę, która stylistycznie nawiązywałaby do T.Bandu i zapytał czy nie zechciałabym śpiewać. Zgodziłam się i rozpoczęły się próby i koncerty, które zostały bardzo pozytywnie odebrane przez środowisko countrowe. Wspomniany wyżej założyciel zespołu odszedł, a my, z nowym basistą, w składzie: ja – mandolina/ gitara, śpiew, Paweł Piekarski – śpiew, Piotr Trela – gitara prowadząca, Tomek Zawadzki – bas i Jarek Cieślak – perkusja, kontynuujemy z powodzeniem działalność zespołu Caroline & the Lucky Ones. Nie umiem powiedzieć, co by było, gdybym nie wybrała wtedy tej drogi, ale na pewno nie żałuje tego wyboru. Właśnie z tym zespołem grałam na pierwszych większych festiwalach, nagrałam płytę z, w większości, moimi kompozycjami i zdecydowałam się na sięgnięcie po mandolinę.

Z Caroline & the Lucky Ones zdobyłaś wiele prestiżowych nagród i nagrałaś dwie płyty – pierwsza to covery znanych piosenek w stylu country i blues oraz zawierająca kompozycje autorskie  Machatka.

To prawda. Z płyty Machatka pochodzi singiel o tym samym tytule, który jest naszą najbardziej lubianą przez publiczność piosenką! Zapraszamy do obejrzenia teledysku na naszym kanale Youtube. Płyta Machatkato też współpraca wielu osób – zagrali na niej wspaniali goście: Marek „Eneti” Leszczyński na skrzypcach, Piotr Bułas na banjo i Rafał Domański na wiolonczeli. Natomiast w warstwie tekstowej do moich kompozycji pomagali nam: Milena Puszczak, Jacek Kozik, Andrzej Dębowski i Mateusz Różalski. Całość nagrywał i miksował nasz perkusista Jarek Cieślak, a master wykonał, znany z zespołu Kraków Street Band, Tomek Kruk. Myślę, że dużym atutem płyty jest też jej wygląd – za grafikę, która przedstawia mnie siedzącą na ogromnej mandolinie (śmiech) oraz książeczkę z tekstami w towarzystwie zdjęć zespołu odpowiada mój chłopak Michał Bułas.

W roku 2017 dołączyłaś do bluegrassowego składu Kathy Simon Band, w którym pełnisz rolę drugiej wokalistki i mandolinistki. Możesz coś więcej powiedzieć o tym projekcie?

Kathy Simon Band to zespół wykonujący muzykę akustyczną, którego liderką była Kasia Sienkiewicz. Jednak wraz z rosnącą popularnością Kwiatu Jabłoni, w którym gra Kasia, zespół coraz rzadziej koncertował, aż w końcu zawiesił działalność. Zdążyliśmy nagrać epkę z pięcioma utworami i zagrać na kilku zagranicznych festiwalach m.in. La Roche Bluegrass Festival we Francji czy Bluegrass Festival Voorthuizen w Holandii. Tęsknota za tym projektem była jednym z powodów dla których założyłam zespół Stacja Folk – również wykorzystujący instrumenty akustyczne.

Od roku śpiewasz także w Toto Tribute Band, który jest na etapie pierwszych nagrań i kreowania repertuaru. Trzeba mieć chyba sporo odwagi, aby porwać się na nagrania muzyków, którzy akompaniowali gwiazdom pierwszej wielkości i w powszechnej opinii są zaliczani do najlepszych instrumentalistów na świecie?

Masz rację! Na szczęście kwestię instrumentalną pozostawiam znakomitym muzykom grającym w tym składzie. Z prędkością światła i wspaniałym brzmieniem na gitarze gra Paweł Kapliński, któremu wtóruje na klawiszach brat – Krzysiek Kapliński. Mocnym atutem zespołu jest nasz basista – Bogdan Wawrzynowicz przez lata grający w zespole Maanam. Na perkusji gra pełny pasji do muzyki Łukasz Stolarek. Do tego wszystkiego ja staram się podołać warstwie wokalnej, która, muszę przyznać, jest dla mnie największym wyzwaniem ze wszystkich moich projektów. Wykonujemy piosenki Toto w oryginalnych tonacjach, a w obrębie jednego utworu pojawiają się zarówno bardzo dla mnie niskie jak i bardzo wysokie dźwięki.
Od czasu do czasu koncertujesz też solo lub w duetach (najczęściej z gitarzystą Piotrkiem Trelą jako Lucky 2) oraz występujesz gościnnie z różnymi zespołami np. znaną bluesową grupą J.J. Band. Jak znajdujesz czas na taką mnogość projektów i zespołów, z którymi współpracujesz i jak godzisz to z życiem prywatnym?

Wszystkie te projekty sprawiają mi ogromną przyjemność dlatego zawsze znajduję na nie czas. Stosunkowo niedawno zdecydowałam się na życie wyłącznie z muzyki, a mnogość zespołów pozwala mi na pojawianie się na różnego rodzaju imprezach i wydarzeniach. Można powiedzieć, że mam już skład na każdą okazję (śmiech). Niektórzy ludzie są wyznawcami teorii – skup się na jednej rzeczy, a dojdziesz do celu. Ja mam trochę inne podejście – rób dużo rzeczy, wtedy jest większa szansa, że któraś z nich wypali (śmiech). Natomiast jeśli chodzi o życie prywatne – muzycy, z którymi gram są też wspaniałymi ludźmi, więc próby to też dla mnie spotkania towarzyskie.  Za to mój chłopak jest fanem muzyki, ale przede wszystkim lutnikiem – razem z ojcem jako Bulas Banjos ręcznie robią banja i mandoliny. Dlatego ze spokojem przyjmuje informacje o kolejnej próbie w naszym domu i lubi wyjeżdżać z nami na festiwale czy przychodzić ze znajomymi na nasze koncerty. My nawet poznaliśmy się podczas festiwalu we Francji, gdzie Michał sprzedawał swoje instrumenty, a ja grałam z zespołem! Śmiejemy się, że rozkręcamy biznes mandolinowy w  Polsce – moi uczniowie, których uczę gry na mandolinie zaczynają kupować mandoliny od Michała, a klienci Michała przychodzą do mnie na lekcje. Układ idealny (śmiech)!

Jesteś także zdobywczynią licznych trofeów. Zdobyłaś min. I nagrodę w konkursie na piosenkę country roku za utwór „Haste makes waste”, a rok wcześniej w plebiscycie Dyliżansów zdobyłaś tytuł „Wokalistka Roku”. Czy czujesz się już artystką spełnioną?

W pewnym sensie tak. Choć może nie jest to kwestia nagród a udanych koncertów – gdy wspominam na ilu fajnych wydarzeniach zagrałam, z iloma super muzykami wystąpiłam – uśmiecham się do siebie. Ale jak wiadomo, jak każdy muzyk, chciałabym żeby więcej osób usłyszało o moich projektach. Żeby na koncerty przychodziły tłumy, a płyty sprzedawały się jak świeże bułeczki (śmiech)!

Brałaś udział w wielu warsztatach związanych z różnymi stylami muzycznymi. Niektóre z nich prowadzone były przez tak wybitnych artystów jak Michał Urbaniak (2018) Grażyna Łobaszewska (2013) czy Magda Piskorczyk (2011-2012). Czego nauczyłaś się pod okiem takich gigantów sceny i w jakich sytuacjach nabyta tam wiedza i doświadczenie najbardziej ci się przydaje?

Myślę, że z tych wszystkich warsztatów najwięcej wyciągnęłam z warsztatów z Magdą Piskorczyk, ponieważ było to moje pierwsze zderzenie z graniem z innymi ludźmi. Magda pokazała nam jak wygląda praca zespołowa i aranżowanie piosenek. Z tych warsztatów ukazała się również nagrana przez uczestników płyta – pierwsza w życiu, w której nagraniach mogłam brać udział. Każde nagrania to dla mnie cenne doświadczenia i nabieranie wprawy, dzięki czemu kolejne razy idą sprawniej i lepiej. Wszystkie warsztaty, w których brałam udział pokazały mi też różne podejścia do muzyki – tworzenia, aranżowania, sposobów wykonywania. Przy okazji każdego takiego wydarzenia odbywał się również koncert finałowy – a każdy koncert to kolejne doświadczenia i oswajanie się ze sceną i występami publicznymi.

Zainspirowana stylem americana, którego jesteś fanką od wczesnego dzieciństwa, postanowiłaś stworzyć zespół, który będzie nawiązywał do tego gatunku, jednocześnie wykonując większość utworów w języku polskim. I tak oto powołałaś do życia Stację Folk – autorski projekt akustyczny. Jakie marzenia chcesz realizować poprzez udział w tej formacji i czym muzyka wykonywana przez ten zespół będzie różnić się od wszystkiego, co można było dotychczas znaleźć w twojej przebogatej twórczości spod szyldu szeroko pojmowanej muzyki folk?

Jeśli chodzi o marzenia to zawsze chciałam mieć w zespole takie instrumenty jak skrzypce i kontrabas – uważam, że w ich brzmieniu i wyglądzie jest coś majestatycznego i wspaniałego. Taki akustyczny skład z wymienionymi wyżej instrumentami i mandoliną nie zdarza się często w Polsce. Chcemy rzucić inne światło na muzykę folk – nasz zespół nie będzie nawiązywał do folkloru polskiego, ale będzie wykonywał mieszankę gatunków takich jak blues, bluegrass czy pop w folkowych akustycznych aranżacjach. Różnica zasadnicza w porównaniu do innych moich projektów to też brak perkusji! W Stacji Folk pozostawiamy dużo miejsca na wokal oraz solówki skrzypiec i gitary akustycznej. Bawimy się brzmieniem naszych instrumentów i tworzymy odmienny klimat, który nie pojawił się jeszcze w moich innych zespołach. Kolejnym moim celem związanym z tym projektem jest popularyzacja mandoliny w Polsce! To świetny, zwykle niedoceniany instrument, często mylony z ukulele czy banjo. Niewiele dźwięków na mandolinie potrafi dodać bardzo dużo do ogólnego wyrazu utworu. Chętnych do nauki gry na tym instrumencie zapraszam do mnie na indywidualne lekcje!

W piosenkach Stacji Folk można usłyszeć wpływy bluesa, bluegrassu a nawet popu. Czym najbardziej będzie się różnić muzyka tego zespołu od stylistyki Caroline & the Lucky Ones i innych projektów, w jakich byłaś lub jesteś zaangażowana, a w jakich elementach będzie można doszukiwać się brzmieniowych podobieństw?

Myślę, że kompozycyjnie będzie można znaleźć podobieństwa, ponieważ każdy kto tworzy piosenki ma jakiś swój styl, poza który ciężko jest wyjść. Jako, że ja jestem autorką linii melodycznej wokalu czy głównych riffów w piosence w obydwu zespołach pewnie słuchacze będą wyczuwali, że piosenki wychodzą spod tego samego pióra czy kostki (śmiech). Inne podobieństwa to oczywiście brzmienie mojego wokalu czy pojawianie się mandoliny – jednak różnica jest znacząca w brzmieniu całego zespołu. W Caroline & the Lucky Ones wykorzystujemy elektryczne brzmienia, mamy w składzie też perkusję, a w nagraniach nie boimy się wykorzystywać naszych instrumentów do tworzenia innych brzmień np. grając na gitarze elektrycznej, za pomocą dzisiejszej techniki, możemy stworzyć całą ścieżkę czegoś co jest identyczne z brzmieniem klawiszy. Inną kwestią jest, że w Lucky Ones pojawia się też męski wokal – Paweł Piekarski często przejmuje rolę głównego wokalisty, wtedy ja śpiewam drugi głos. Paweł wnosi do zespołu też swoje kompozycje. Natomiast Stacja Folk to ukłon w stronę akustycznego brzmienia – myślę, że przyciągnie inny rodzaj słuchaczy.

Znakiem rozpoznawczym Stacji Folk jest twój charakterystyczny, czysty i barwny wokal oraz mandolina, pełne ekspresji skrzypce Michaliny Putek, melodyjna gitara Rafała Wierciocha oraz trzymający wszystko w ryzach kontrabas Michała Zunia. Mogłabyś w kilku zdaniach przybliżyć sylwetki tych muzyków?

Z największą przyjemnością (śmiech). Zacznę może od gitarzysty – Rafała Wierciocha, bo to jego poznałam w pierwszej kolejności. Poznaliśmy się podczas warsztatów bluesowych w Puławach, skąd pochodzi Rafał. Był taki czas, że rok bez pojechania na warsztaty do Puław był dla mnie rokiem straconym, więc pojawiałam się tam w każde wakacje. I za każdym razem zachwycałam się solówkami Rafała podczas wieczornych jam session. Czuję, że mamy podobną wrażliwość muzyczną i już te kilka lat temu myślałam o tym, że super byłoby ze sobą współpracować. Rafał ma świetny feeling i zagranie solówki w dowolnym stylu z marszu to dla niego bułka z masłem. Natomiast skrzypaczkę Michalinę Putek zobaczyłam kiedyś podczas jam session w warszawskiej Harendzie. Jej ekspresja sprawia, że nie tylko świetnie się jej słucha, ale też super się na nią patrzy! Wszystkim słuchaczom tamtego jam session spadły kapcie gdy Michalina zaczęła grać. Tego dnia gadałyśmy dosłownie chwilę, znalazłyśmy się na FB i pół roku później gdy szukałam skrzypka/skrzypaczki do Stacji Folk to właśnie ona była pierwszą osobą, o której pomyślałam. Ukończyła dwa stopnie szkoły muzycznej oraz, co ciekawe, obroniła magisterkę z malarstwa! To tylko podkreśla jej artystyczną duszę. Miałam obawy, że współpraca się nie uda ze względu na dzieląca nas odległość – Michalina mieszka na co dzień w Częstochowie. Na szczęście ta niedogodność nie przeszkodziła nam we wspólnym graniu! Ostatnim brakującym elementem mojej układanki był kontrabas. O pomoc zgłosiłam się na Facebookowej grupie Szukam Muzyka – tam nasz wspólny znajomy zaproponował Michała Zunia. Michał to absolwent Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina i fan muzyki folkowej i akustycznej, ale także jazzowej! Świetny, pozytywny człowiek, dla którego muzyka jest nie tylko pracą, ale wielką pasją. Ma głowę pełną dobrych pomysłów!

W brzmieniu Stacji Folk nie brakuje rytmicznych zwrotek, przyjemnych dla ucha refrenów, chwytliwych riffów i zawrotnych improwizacji. Jak wyglądają prace nad aranżacją poszczególnych utworów i kto jest instancją zatwierdzającą efekt finalny?

Aranżacja piosenek odbywa się na próbach i można powiedzieć, że uczestniczą w niej wszyscy członkowie zespołu, natomiast myślę, że najwięcej pomysłów aranżacyjnych wnosi kontrabasista Michał. Wszyscy muzycy wypowiadają się na temat danego pomysłu. Można powiedzieć, że głosem ostatecznym jestem ja, ale rzadko zdarza się żebym nie zgadzała się z pomysłem kogoś z zespołu. Moja funkcja jeśli chodzi o piosenki sprowadza się przede wszystkim do zbudowania jej trzonu – podstawy, od której wychodzi reszta, czyli tekst, linia melodyczna wokalu i akordy czy główny riff piosenki. Cieszę się, że w kwestii aranżacji pomaga reszta i staram się być liderem, który bardzo liczy się ze zdaniem zespołu w sprawach ostatecznego brzmienia piosenki. Trzeba też zaznaczyć, że podczas prac nad nagraniami naszej pierwszej epki, z której pochodzą single „Naturalnie”  i „Dziwna” za aranż odpowiadał także Jacek Wąsowski, u którego robiliśmy nagrania. Jacek to multiinstrumentalista, grający między innymi w zespole Elektryczne Gitary. Jego pomoc przy aranżacji tych piosenek jest nieoceniona – zawsze dobrze jest mieć doświadczoną osobę z zewnątrz, która pomoże przeanalizować pomysły i doda coś od siebie, co poprawi ogólny odbiór piosenek.

Równolegle do działalności muzycznej obroniłaś licencjat oraz magisterkę z dietetyki na SGGW w Warszawie. Czy zdobyta tam wiedza to przyczyna twego  od lat niezmieniającego się nienagannego wizerunku i idealnej sylwetki?

(śmiech) Na pewno w jakimś stopniu tak – staram się stosować do zasad zdrowego odżywiania, które poznałam podczas studiów, ale też nie trzymam się ich kurczowo i mój wygląd w dużym stopniu zawdzięczam genom. Na zdjęciach z dawnych lat moi rodzice wyglądają bardzo szczupło!

Jakie są twoje najbliższe muzyczne plany i najgłębiej skrywane związane z nimi marzenia?
Na początek – pierwsze koncerty Stacji Folk, na które serdecznie zapraszam. Wszystkie informacje o datach będą pojawiać się na naszej stronie na Facebooku. A marzenia? Na pewno zagranie na różnych znanych polskich festiwalach lub supportowanie takich gwiazd jak np. Dawid Podsiadło, a w przyszłości może wzięcie Dawida Podsiadło na support (śmiech)! Ale najważniejsze zawsze dla mnie jest to, żeby były koncerty, próby, kontakt z muzykami. Jedną z największych przyjemności sprawiają mi wyjazdy z zespołem na festiwale – zawsze czekam z utęsknieniem na te podróże i występy. Byle tylko zawsze muzyka była w moim życiu – bez niej mój świat byłby szary!

 

„Warto pamiętać, że oprócz wymiaru cielesnego,  każdy z nas posiada także sferę umysłu” – wywiad w Radio WNET

W ramach projektu Muzyka Wnet, z duetem Rejda z Grzechem dla Radia WNET rozmawia Sławek Orwat.

Poznaliśmy się na przeglądzie Pieśniarzy, gdzie mogliśmy wzajemnie usłyszeć swoje piosenki. Po przeglądzie Grzesiek zaprosił mnie na organizowane przez klub „Spotkania z Grzechem”.

– Piotrze, dlaczego swoje trzy pierwsze krążki solowe uważasz za nieprofesjonalne?

Piotr Rejda: Nieprofesjonalne w moim mniemaniu, to takie, które z jakiegoś powodu nie powinny być ogólnie udostępniane. Pierwsza płyta Człowiekto też pierwsze teksty na poważnie, nauka nagrywania dźwięku w domu, takie muzyczne przetarcie. Płyty Oni Zbieżnośćto już jakieś doświadczenie w nagrywaniu, a też i tekstowo dojrzalsze. Ciągle jednak brakowało mi wiary w sukces i determinacji, by to wydać. Może dlatego, że na trzech pierwszych płytach całą warstwę muzyczną nagrywałem sam, a nie uważam się za profesjonalnego muzyka.

– Czym dla was są formacje Sort B i Bardziej?

Piotr Rejda: Kiedyś projekt Sort B, a teraz Mocne Lajty jest odskocznią, alternatywą do tego, co uważam za najbardziej moje, bo jakoś wbrew logice zacząłem pisać i grać coś, czego nigdy nie słuchałem i z czym się nie utożsamiałem i jakoś tak najlepiej się w tym czuje. Sort i Lajty to powrót do logiki.

Grzegorz Dąbrowski: Bardziej to zespół, który na początku działał jako duet tworzony przeze mnie i Pawła Korkusia. Pierwszy koncert zagraliśmy w 2017 roku. Gramy własne kawałki. Sami piszemy muzykę i teksty. W 2019 zaczęliśmy grać w poszerzonym składzie. Dołączyli do nas Michał Jezierski – bas, Andrzej Leżoń – saksofon altowy, Tobiasz Wawrzyniak – perkusja. Jesienią nagraliśmy materiał na płytę, którą wydaliśmy w marcu 2020 roku. Tytuł płyty: Sex & Drugs & Poezja śpiewana. W związku z kwarantanną przepadło nam całkiem sporo koncertów, jednak czasu nie zmarnowaliśmy, bowiem przygotowaliśmy nowy materiał. To tak formalnie, jednak najważniejsze jest to, że Bardziej to po prostu zespół, w którym każdy ma świadomość, iż tylko wtedy będziemy tym zespołem, gdy każdy na bok odsunie swoje ego.

– Skąd wzięła się ksywa Dr Grzechu?

Grzegorz Dąbrowski: Kiedyś kolega Łukasz Lulek, który też tworzy muzykę zaprosił mnie do współpracy. Akurat wtedy chciał, żebym zagrał na skrzypcach w utworze „Miasto grzechu” i podpisał mnie jako Dr Grzech. Pseudonim bardzo mi się spodobał i od tego momentu go używam. Zmieniłem go tylko na Dr Grzechu, bo dzięki temu pojawia się dwuznaczność tego terminu.

– Z tym doktorem to chyba nie tylko ksywa?

Grzegorz Dąbrowski: Posiadam tytuł doktora w zakresie nauk humanistycznych. Jestem etnologiem, antropologiem i socjologiem.

– Jak dla mnie, jesteś też myślicielem i filozofem życia.

Grzegorz Dąbrowski: A tak naprawdę – proszę mi wierzyć – ćwiczę się w niemyśleniu (śmiech).

– Jak się poznaliście i co skłoniło was do artystycznej współpracy? 

Piotr Rejda: Poznaliśmy się na przeglądzie Pieśniarzy, gdzie mogliśmy wzajemnie usłyszeć swoje piosenki. Po przeglądzie Grzesiek zaprosił mnie na organizowane przez klub ,,Spotkania z Grzechem”. Tam wykonaliśmy pierwszy raz wspólnie piosenki gościa, czyli moje. Najbardziej utkwiło mi wówczas w pamięci, bo też i chyba najlepiej nam wyszło wykonanie „Strachu przed sobą.” Ciężko byłoby po tak udanym występie tego wspólnego grania nie kontynuować. Początkowo graliśmy moje piosenki z solówkami Grzegorza, z czasem dogrywając sobie nawzajem, dość szybko ustaliliśmy nasz wspólny repertuar.

Grzegorz Dąbrowski: Spotkaliśmy się – jak to przed chwilą wspomniał Piotr – u Donata Kamińskiego, czyli we wrocławskim klubie Pieśniarze. Piotr grał tam swoje piosenki, a ja swoje. Później Piotr zaprosił mnie, żebym grał z nim na gitarze elektrycznej jego piosenki. Ponieważ podobały mi się te piosenki, to z chęcią w to wszedłem. Potem na chwilę przestaliśmy koncertować, lecz gdy ponownie się spotkaliśmy, nasz repertuar składał się już z naszych, tzn. Piotra i moich piosenek. Zostaliśmy jednak przy nazwie Rejda z Grzechem.

– Najlepsza moim zdaniem piosenka spod waszego szyldu to utwór „Jak wielki las” i pamiętam jak to podczas pewnej rozmowy na antenie pomiędzy mną i Tomaszem Wybranowskim moje myśli podczas słuchania tej kompozycji biegły w stronę Wish You Were HereFloydów, natomiast Tomasz doszukiwał się w niej brzmienia wczesnego Genesis z Peterem Gabrielem. Jedno jest pewne… przenosicie nas tym utworem w krainę naszego dzieciństwa. Uznajecie to nagranie za wasze opus magnum?

Grzegorz Dąbrowski: Myśmy sobie z Piotrem założyli, że przez rok będziemy grali koncerty i zobaczymy, co z tego wyniknie. Po roku wspólnego koncertowania, stwierdziliśmy, że wejdziemy do studia i nagramy to, wobec czego nie musieliśmy się jakoś specjalnie spotykać, czy organizować jakieś próby, bo mieliśmy to już sprawdzone w terenie w warunkach przed publicznością. Dlatego być może to nagranie tak dobrze nam wyszło. Tak, też mam do tej piosenki olbrzymi sentyment.

Piotr Rejda: Oczywiście sama piosenka jest świetna, ja słyszałem ją już mnóstwo razy na koncertach jak i nagraną w innych wersjach. Ta wersja, którą grasz w radiu, jest rzeczywiście najlepszą ze wszystkich. Grzesiek zaśpiewał ją tu naprawdę dobrze, najlepiej ze swoich na płycie, co trzeba docenić tym bardziej, że był wówczas chory, w związku z czym forma do śpiewania nie była najlepsza.

– Pojawiła się we mnie nawet myśl – przecież nikt już dziś w Polsce tak nie gra.

Piotr Rejda: W mojej głowie, taka myśl się nie pojawiła, ale to może właśnie powód, dla którego my powinniśmy akurat tak grać. Możliwe, że to będzie atutem tej muzyki – takie maksimum w minimum  – może to chwyci.

Grzegorz Dąbrowski: W pewnym sensie tak. Dziś jest łatwy dostęp do super sprzętu. Ludzie mają znakomitej klasy wzmacniacze i gitary. Moja jest kiepska i może dlatego tak to brzmi.

– Piotrze, gdybym miał zdecydować, jaki utwór twojego autorstwa z repertuaru Rejda z Grzechem jest tym, który zrobił na mnie największe wrażenie, to niewątpliwie jest to wspomniana już w tej rozmowie kompozycja „Strach przed sobą”. Co sądzisz o tym wyborze i jaka jest geneza tej jakże poruszającej w warstwie tekstowej piosenki?

Piotr Rejda:Piosenka została napisana w dość trudnym okresie mojego życia, chyba w pierwszym dniu mojej wyprowadzki z domu w czasie życiowego przełomu. Był to też dla mnie czas analizowania sytuacji oraz szukania winy w sobie i w innych. To ważny dla mnie utwór i najlepiej mi się go wykonuje właśnie z Grześkiem. Myślę, że to dobry wybór, choć ze swoich utworów również bardzo lubię piosenkę ,,Dzień”.

– Pochodząca z twojej tegorocznej płyty solowej „Krótka rozmowa z życiem o życiu” to próba rozliczenia się z sobą samym i zarazem próba podsumowania swojego jestestwa. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nie jesteś jeszcze w wieku Johnny Casha, kiedy to postanowił zostawić nam swój muzyczny testament, a wręcz przeciwnie… właściwie dopiero zaczynasz być szerzej popularny. Skąd więc u młodego jeszcze wciąż Piotra Rejdy ta nostalgia i nieoczekiwany bilans zysków i strat?

Piotr Rejda: Codziennie coś się kończy, a też i my w każdej chwili możemy się skończyć. Piosenka nie jest tylko bilansem życia. Jest także rozmową, wyrażeniem oczekiwań i żali, jest moim komunikatem do życia – nie oszukasz mnie tak łatwo, już wiem jakie jesteś, trochę już cie znam…

– Grzegorzu, czy piosenka „Bawół” dotyka problemu niewdzięczności?

Grzegorz Dąbrowski: Wiesz… każdy może sobie sam interpretować teksty i doszukiwać się w nich innego przekazu. Ja bym raczej stwierdził, że ten song jest o tym, że proza życia nas przygniata i nie zawsze znajdujemy czas na refleksję, a jedyne czego od siebie oczekujemy to właściwe proste czynności związane z pracą i szarością dnia codziennego, a nie o to przecież chodzi i zawsze warto pamiętać, że oprócz wymiaru cielesnego, każdy z nas posiada także sferę umysłu…

– …czyli powraca odwieczny dylemat ludzkości – czy bardziej być, czy więcej mieć? Trochę o tym chyba traktuje także twoja solowa piosenka „Świat zabaw”, którą z każdym przesłuchaniem odkrywam na nowo. Za pierwszym razem przyszły mi do głowy najprzeróżniejsze gry i zabawy podwórkowe lat 70-tych, jak gra w kapsle, w dwa ognie, gra w klasy i fikołki robione na trzepaku, ale potem zdałem sobie sprawę, że ten utwór jest tak naprawdę zupełnie o czymś innym. Dotyka on bowiem dostrzegania przez dzieci tego, co wskutek zblazowania, wyścigu za mamoną czy też zwykłym natłokiem codziennych problemów, dorośli nie są w stanie sobie świata dziecięcej wyobraźni wizualizować. Zgodzisz się?

Grzegorz Dąbrowski: Powszechnie wiadomo, że świadomość dziecka daje nam pewną otwartość na rzeczywistość, dzięki czemu dziecko może dużo więcej zobaczyć, a ta piosenka powstała w oparciu o bardzo konkretne doświadczenie. Przed domem, w którym mieszkaliśmy wraz z żoną Wiolą i córką Dusią, dzieci pewnego dnia namalowały kredą cały świat, w który były tak bardzo emocjonalnie zaangażowane, że widziały w nim i księżniczkę i wszystko to, czego dorośli nie są w stanie sobie wyobrazić. Przechodząc po tym malowidle, nie zauważali niczego, bo głowę mieli zaprzątniętą bardzo ważnymi sprawami i stąd pojawiła się we mnie refleksja o patrzeniu i niewidzeniu, czyli używając metafory, „depczemy” często po czymś, co dla kogoś może być bardzo ważne. Nagrywałem ten utwór w studiu Odbiornik, a realizował mi to nagranie Jacek Maciołek, który funkcjonuje obecnie w ramach Fundacji Fototony i to właśnie on zadbał wówczas o to, aby z kilku ujęć nagrać gitarę, a była to polska gitara typu Defil model jazzowy z 1973 roku, kiedy się urodziłem. Było to dla mnie jedno z pierwszych nagrań dojrzałych, a w reżyserce siedział wówczas Michał Jezierski, z którym gram dziś wspólnie w zespole Bardziej.

– Piosenka „Czekoladki” dotyka problemu kryzysu współczesnych związków uczuciowych, a przede wszystkim kryzysu nienaruszalnej w swojej istocie i założeniu instytucji małżeństwa. Czy kryzys ten według ciebie jest wynikiem życiowej niedojrzałości wynoszonej z domu, braku odpowiedzialności, czy też kreowania tzw. wolnej miłości i społecznego przyzwolenia?

Piotr Rejda: Kiedyś na próbie opowiedziałem historię zagubienia mojej ślubnej obrączki. Katka Gorunova powiedziała, że to dobry temat na piosenkę. Napisałem ją więc i zawarłem w niej wszystkie fakty łącznie z czekoladkami dla pani za napisanie pozwu. Dlaczego związki się rozpadają, dlaczego ludzie się rozwodzą, do czego to prowadzi i z czym się wiąże? To istotne tematy. Ja tutaj opowiadam historię, w której niektórzy odnajdują siebie, a inni wyciągają wnioski. To nie jest piosenka o zjawisku, to jest piosenka o mnie.

– „J.Ch. Frasobliwy”. Skąd wziąłeś Grzegorzu pomysł na tę niesłychanie ważną moim zdaniem piosenkę?

Grzegorz Dąbrowski: Piosenka w zasadzie jest opisem figury świątka nazywanego też w niektórych częściach Polski Chrystusem Frasobliwym. Kiedyś po prostu za jeden z koncertów dostałem taką rzeźbę, a spodobała mi się ona dlatego, że ten klocek pękł na pół i kiedy spojrzałem po raz pierwszy na tę postać, to fizycznie rzecz ujmując była ona bardzo rozdarta i stąd właśnie pomysł na tekst tej piosenki, która posiada kilka różnych poziomów i tylko od słuchającego tak naprawdę zależy, które z nich odnajdzie. Chodzi tu na pewno o takie odwieczne dylematy jak ten, czy syn powinien kroczyć zawsze tą drogą, jaką kroczył jego ojciec, czy też ma prawo iść własną. Czy w podejmowaniu decyzji zawsze być sobą, czy też czasami zaprzeć się samego siebie i spełnić czyjąś wolę?

– Utwór zatytułowany „Klatka” to nagranie z twojej czwartej z kolei i zarazem pierwszej profesjonalnie wydanej przez ciebie solowej płyty Życie. Przyznam się, że dawno nie słyszałem już tak świetnego studium relacji uczuciowej pomiędzy dwojgiem ludzi i związanych z tym życiowych kompromisów, ustalaniem granic utraty swojej dotychczasowej niezależności w podejmowaniu decyzji oraz dokonywaniu codziennych wyborów. Skąd czerpałeś inspiracje do napisania takiego tekstu i czy zgodzisz się ze mną, że to chyba najbardziej radiowe nagranie pochodzące z tego krążka?

Piotr Rejda: Do napisania niemalże wszystkich moich tekstów inspiruje mnie życie. Tutaj akurat dyskutowałem z moją dziewczyną na temat wzajemnego ograniczania swojej wolności w związku. Stwierdziła, że miłość to nie są kraty i nie powinno się siebie ograniczać. Ja natomiast wolność postrzegam nieco inaczej. Piosenka ma dwuwarstwową konstrukcję. Jest tam rockowy riff przy temacie wolności, pasował mi tutaj taki klimat do tekstu. Refren jest natomiast połączeniem wolności i niewoli ze związkiem i z miłością i to właśnie wyzwoliło chęć stworzenia warstwy łagodnej. Myślę, że to powoduje, że piosenka nie jest nudna i może się spodobać.

– Jak oceniasz album Życiei czy podzielasz moje zdanie, że jest to niezwykle dopracowane i koncepcyjnie przemyślane wydawnictwo?

Piotr Rejda: Pierwsze trzy płyty nagrywałem na zasadzie, że wybierałem około 12 piosenek spośród 20-22. Od nagrania Zbieżnościw 2014 do Życie2020 powstało, nie licząc Sortu B, ponad 80 piosenek, także było z czego wybierać. Postanowiłam sobie, że na płycie znajdą się takie, które są dla mnie najważniejsze, które regularnie gram na koncertach, ale też spójne z tematem głównym (w przypadku tytułu Życienie było to zbyt trudne). Przez długi czas nie wiedziałem, czy skorzystać ze studia, czy podjąć się próby nagrania ścieżek we własnym zakresie. Pomyślałem jednak, że sam sobie mogę najbardziej zaufać i że satysfakcja będzie większa jak to się uda. Po drodze się tego uczyłem, a też dokupowałem sprzęt, żeby móc samemu nagrać np. perkusję. Dużo czasu spędziłem nad dopracowaniem ścieżek i poprawkami muzycznymi. W nagraniu udział wzięło ośmiu muzyków oprócz mnie. Jestem im wdzięczny, że zrobili to w ramach koleżeńskiej pomocy. Przy ostatecznym miksowaniu płyty, musiałem już skorzystać z odpłatnej pomocy fachowca i choć różne są opinie na temat jego pracy, osobiście jestem zadowolony z efektu. Myślę, że płyta Życiejest najlepszą, najdojrzalszą muzycznie i tekstowo, najbardziej spójną spośród tych czterech, jakie do tej pory nagrałem.

– Kim jest Katka Gorunovai skąd pomysł na jej udział w powstaniu albumu Życie?

Piotr Rejda:Katka Gorunowa jest Słowaczką mieszkającą w Polsce, prywatnie moją przyjaciółką, która przez jakiś czas śpiewała drugi głos do moich piosenek. Bardzo lubię jej głos, kilka utworów z płyty wykonywaliśmy wcześniej na koncertach, innych się nauczyła. Nie zawsze miałem pewność przy doborze muzyków na płytę, ale co do Katki, wiedziałem, że chcę, by była. Katka tworzy też sama po słowacku. Według mnie to, co robi solo, jest naprawdę dobre. Swego czasu Katka, Grzesiek, Paweł Korkuś i ja, byliśmy wspólnie na płycie projektu, którego pomysłodawcą był właśnie Grzegorz Dąbrowski, a projekt ten nazywał się Cztery pory w roku.

– Kim jest Antoni Kamiński?

Grzegorz Dąbrowski: Antoni jest synem Donata Kamińskiego – wspomnianego na wstępie naszej rozmowy szefa wrocławskiego klubu Pieśniarze. Antoni ma wkład do repertuaru duetu Rejda z Grzechem tekstem do piosenki „Oczko Antoniego”. Otóż Donat Kamiński organizował kiedyś koncert przy ognisku, na który zaprosił parę osób, ale rozesłał też tekst, w którym było 21 haseł. Początkowo myślałem, że tekst napisał sam Donat, ponieważ on lubi różne wyimki z literatury. Poprosił, aby skomponować do tego tekstu muzykę i wykonać podczas 21 urodzin jego syna. Tuż przed imprezą okazało się jednak, że to sam Antoni ułożył ten tekst w postaci tych 21 haseł, które są dla niego ważne…

– …trochę przypomina mi to ideę 21 postulatów ze Stoczni Gdańskiej 1980…

Grzegorz Dąbrowski: …Był nawet pomysł, aby rok później dopisać 22 hasło, ale ostatecznie pozostaliśmy przy tym pierwotnym oczku, a sama piosenka – myślę – przyczyniła się do jeszcze większej więzi, jaka wytworzyła się pomiędzy Piotrem, mną, Donatem i Antonim, bo jak się to mówi „w kupie siła”.

– Na koniec chciałbym się z wami podzielić pewną ważną dla mnie refleksją. W czasach, kiedy artyści robią niezliczoną ilość dubli, nagrywają niezliczoną ilość wersji po to, aby powstała perfekcyjna sterylność dźwięku, pojawiają się artyści, którym bardziej niż na sterylności zależy na samym przekazie, przez co na pewno osiąga się to, co powszechnie nazywamy szczerością. I jeszcze słowo do Grzegorza… jako, że większość piosenek, jakie w swoim twórczym życiu popełniłeś dotyka historii osobiście przeżytych lub zaobserwowanych, być może kiedyś wydasz antologię swej twórczości pod szyldem „Dzieje Grzecha”.

Grzegorz Dąbrowski: „Dzieje Grzecha” to bardzo fajny tytuł. Być może po mojej śmierci kiedyś ktoś to wyda. Z pewnością na profilu moim kanale YouTube będzie miał z czego wybrać.