„Szczęście przychodzi do mnie coraz częściej” Z mieszkającym we Wrocławiu lubelskim raperem Arshee rozmawia Sławek Orwat

Chciałbym zachować jak najdłużej umysł ostry jak brzytwa. Być otwartym na ludzi i sytuacje, oraz pamiętać i akceptować fakt, że wszystko co w danej chwili mamy, może w następnej sekundzie przeminąć.

Jak wspominasz swoje dzieciństwo? 

Przez długi czas byłem przekonany, że było ono tragiczne. W szkole byłem outsiderem, w domu czarną owcą. Malutki chłopak w swoim zamkniętym świecie. Niemniej, jakiś czas temu wybrałem się po prostu na spacer po mojej rodzinnej okolicy i szczerze…? Odkrywając kolejne miejscówki z dzieciństwa i wspomnienia, dziś jestem w stanie stwierdzić, że mimo wszystko moje dzieciństwo było po prostu zajebiste! Szkoda, że dopiero niedawno to odkryłem, ale podobno lepiej późno niż później.

Dlaczego Pamiętnik Samobójcy?

Właściwie… Oglądam uważnie tą otoczkę, która stworzyła się pod kątem mojej płyty w naszym skromnym środowisku. Wizja mnie jako chłopaka, który chciał się zabić i robił z siebie ofiarę losu mimo wszystko do mnie nie przemawia. Skąd zatem Pamiętnik Samobójcy? Po rozstaniu z A. moje wszystkie niepozałatwiane sprawy tak bardzo się nawarstwiły, że postanowiłem coś z tym zrobić, zamknąć w życiu ten etap, zabić moją drugą, mroczną stronę. Jak to jednak wyglądało z tym samobójstwem? Moje najgorsze stany emocjonalne objawiały się w liceum (4 lata przed wydaniem płyty). Już wtedy miałem dużo doświadczeń związanych z wglądem w świat paranormalnych doznań. Był to okres, w którym prosiłem śmierć o to, by przyszła po mnie i mnie zabrała. Dlaczego sam Jej nie pomogłem? Tłumaczyłem to sobie szacunkiem do Niej i faktem, że jeśli ma po mnie przyjść to przyjdzie. W rzeczywistości ponad tym szacunkiem odnoszę wrażenie, że był również strach przed tym, co będzie po drugiej stronie.

Kiedy w twoim życiu pojawiła się muzyka?

Muzyką zainteresowałem się już w 4 klasie podstawówki. Był to okres, w którym natknąłem się na beatbox i poświęcałem mu DOSŁOWNIE każdą wolną chwilę. Co to oznacza? Dla mnie każda wolna chwila znajdowała się w pracy, w szkole, w kościele nawet za czasów jak jeszcze do niego uczęszczałem (śmiech). Do dzisiaj pamiętam spojrzenia ludzi, gdy raz się zagalopowałem podczas odprawiania mszy. Jeden z beatboxerów, którego poznałem przez internet (Domix) pokazał mi, że ja dzieciak z małej wioski również mogę robić hip hop. Napisałem wtedy pierwsze wersy, znalazłem pierwsze bity na YouTube i… wchłonęło mnie. Nareszcie mogłem powiedzieć coś na głos i nie bać się tego, że znów dostanę wpier… od matki lub, że zablokują mi dostęp do komputera (od którego byłem niezmiernie uzależniony). To był mój świat, świat do którego mogłem uciekać i do którego mogłem mówić. Pierwszy raz w życiu czułem się wysłuchany. I mógłbym tak naprawdę z godzinę opowiadać o emocjach, które mi towarzyszyły przy pisaniu kolejnych i kolejnych tekstów. W pewnym momencie postanowiłem sobie, że pokażę wszystkim, a przede wszystkim moim rodzicom jak bardzo się mylili mówiąc, że nic ze mnie nie wyrośnie. „Czarna owca? Proszę bardzo, wywołaliście pandorę” I wtedy pojawił się Breaking.

 Cóż to takiego?

Rodzaj tańca raperskiego. W listopadzie 2014 roku poszedłem na swoje pierwsze zajęcia do MDK w Biłgoraju. Było to dla mnie magiczne, coś co oglądałem wyłącznie w internecie z zapartym tchem stanęło przede mną na wyciągnięcie ręki. Oczywiście… chwyciłem tą dłoń i zacząłem poświęcać coraz więcej i więcej czasu na break`a. Po 3ch miesiącach kolejny raz wyskoczyła mi rzepka. Usiadłem wtedy w szatni, popatrzyłem na swoje kolano i powiedziałem sobie w duchu ” I to już koniec? To wszystko?….Nie!” Po pięciu minutach wróciłem na salę i tańczyłem do końca treningu mimo bólu i dyskomfortu. Po tamtej sytuacji wiedziałem, że już nic mnie w życiu nie złamie. Zajawka taneczna się rozwijała, powstała w międzyczasie moja ekipa „Siła Stylu”, którą założyłem przy współpracy z DDK Bronowice w Lublinie już jako student. Wszystko się rozwijało, kolejne pokazy, zawody, wyjazdy jako instruktor w góry, nad morze. Zaczęło być o mnie głośno w Lublinie.

 Co zatrzymało tę passę?

Wszystko przerwał moment w którym… moje serce znów zostało złamane. Ponadto, był to okres , w którym miałem podejrzenie nowotworu w głowie. Kolejny okres stagnacji, przez który nie ukończyłem studiów w ostatnim semestrze. Wtedy właśnie powstał pomysł napisania płyty i… pisałem, ponownie pozwoliłem sobie wyzwolić się. Niejednokrotnie zastanawiałem się. czy powinienem nawinąć na głos daną rzecz ale… mówiłem sobie, że tylko będąc w 100% szczery mogę w tej muzyce cokolwiek osiągnąć. I z każdym utworem przekraczałem kolejną i kolejną granicę. Z każdą kolejną granicą czułem się coraz lżej, jakbym zdejmował kolejne ciężary z moich pleców, które zaczęły się prostować. Wraz z płytą w moim życiu zaczęło pojawiać się MMA, które z czasem zastąpiło mi taniec również pomagając się pozbierać. Mimo wielu kontuzji nie zamierzam porzucać tego sportu. Kocham go i czuję, że jest on częścią mnie, mojej wojowniczej strony.

Co pomogło ci odnaleźć w sobie duszę fajtera? 

Skąd wiem, że jestem Wojownikiem? No właśnie… W maju rozpoczęła się moja kolejna wędrówka, zacząłem poznawać braci Słowian oraz hipisów, z którymi spędziłem większość moich wakacji. Zacząłem wglądać w siebie i poznawać w pełni moją mroczną stronę. Zobaczyłem również możliwości jakie posiadam oraz jakich nie dostrzegałem do tej pory. Obcowałem z wieloma substancjami i zabiegami, które ostatecznie pomagają otwierać mi się w coraz to większym stopniu. Dzięki temu m in. zobaczyłem, iż wiele rzeczy spotykało mnie przez moją próżność i zapatrzenie w siebie. Zebrałem się dzięki temu na odwagę by zabrać moją matkę do restauracji i wyjaśnić z Nią wszystko od A do Z. I… poczułem się przez Nią zrozumiany. Chyba pierwszy raz w życiu.

Częściej słyszy się o nie najlepszych relacjach na linii syn – ojciec. Co leżało u podstaw twoich złych relacji z mamą?

Myślę, że przede wszystkim fakt, iż nie spełniałem Jej oczekiwań grzecznego chłopaka. Miałem mnóstwo marzeń i celów. Od zawsze mierzyłem wysoko, co często było przez ludzi nierozumiane i szykanowane. Wychowałem się na wiosce, na której mieszka ok 2500 osób. Jak myślisz, trudno w takim otoczeniu dostrzec jednego chłopaka, który się wyróżnia? Ludzie źle o mnie mówili, matka nie potrafiła tego znieść i przyjąć do świadomości, że można mieć własną ścieżkę bez dostosowywania się do ogółu. Niemniej wiem, że wielu z tych, którzy we mnie nie wierzyło bacznie obserwuje moje aktualne poczynania. Od niejednej z tych osób słyszałem również szczere gratulacje i wyrazy podziwu wobec moich osiągnięć. Myślę, że z czasem ci , którzy mi źle życzyli, dojrzeli w jakimś stopniu do tego, kim jestem.

Nie sądzisz, że to właśnie brak autorytetu matki mógł wpłynąć na twoje relacje z kobietami?

Nie rozumiem do czego zmierza to pytanie. Aktualnie mam u boku kobietę, która widzi we mnie ogrom światła mimo dostrzegania również tej mrocznej strony. Ona jest dla mnie moją oazą zrozumienia i akceptacji, ja z kolei pozwalam Jej rozkwitać każdego dnia jeszcze bardziej widząc jak spełnia się przy moim boku. Oczywiście mógłbym się tutaj odwoływać do Freuda i jego teorii mówiącej o tym, że podświadomie szukamy w kobietach swojej matki. Niemniej z tym również było u mnie dokładnie na odwrót (śmiech).

Wierzysz w Boga? 

Każdy postrzega definicję Boga na swój osobisty sposób. Ja wierzę w światło jako najwyższą formę boskości. W końcu nawet nasz wszechświat powstał z bardzo silnej wiązki światła. Niemniej, zapewne pytasz o moje wyznanie… Wierzę w reinkarnację, ale inną niż ta powszechnie znana. Według moich wierzeń to my sami po śmierci decydujemy o tym, jak będzie wyglądało nasze następne życie. Tworzymy sobie swoje przeznaczenie na następne kilkadziesiąt lat, a fakt, że przychodząc tu, mamy wolną wolę i możemy to przeznaczenie zmieniać, jest dla nas bardzo dużą wygodą. Sam osobiście mam świadomość, że na tej planecie żyję już po raz ostatni i jestem tu aktualnie po to, by dopełnić swoich nauk zdobytych przez wiele milionów lat wstecz.

Jesteś szczęśliwy?

Odnoszę wrażenie, że to zbyt duże słowo. Szczęście przychodzi do mnie coraz częściej, nie mniej opiera się na stanach chwilowych. Na pewno mogę śmiało stwierdzić, że w coraz większym stopniu się spełniam i poznaję swoją wartość jako człowieka. Człowieka silnego, zdolnego do „przenoszenia gór”, Powiązanego z duchowością i wszechwiedzą, która zaczyna mnie wypełniać dając wiele odpowiedzi na moje pytania oraz ukojenie. Chcę to rozsyłać dalej. Powiedzieć ludziom, że można żyć inaczej i czasami powstać z samego dna. A najlepsze w byciu na dnie jest to, że mamy twardy grunt do tego by się odbić w przestworza nieba i tego wszystkim życzę.

A czego życzysz sobie? 

Życzę sobie otwartości i wiary w siebie. Chciałbym zachować jak najdłużej umysł ostry jak brzytwa. Być otwartym na ludzi i sytuacje, oraz pamiętać i akceptować fakt, że wszystko co w danej chwili mamy, może w następnej sekundzie przeminąć i to też jest jak najbardziej w porządku. Jeśli uda mi się zachować te czynniki , to wiem, że cała reszta sama do mnie przyjdzie w odpowiedniej chwili.

„Muzyka to największe ludzkie osiągnięcie”. Z Marcinem Szczurskim rozmawia Sławek Orwat

Przede wszystkim interesowała mnie droga twórcza i to, że odbiorcy mojej muzyki czuli coś przez to, że śpiewam.

Kiedy muzyka stała się sednem twego życia?

W 2004 roku mając 12 lat byłem zagubionym i wyizolowanym dzieckiem, bo pochodziłem z dysfunkcyjnej rodziny. Często wyjeżdżałem do babci na wakacje i oglądałem dużo niemieckich programów. Pewnego dnia trafiłem na niemieckie MTV i Vive i codziennie po szkole godzinami słuchałem piosenek i oglądałem teledyski. Wtedy zakochałem się w muzyce. Zacząłem obsesyjnie czytać wszystko o muzyce, co wpadło mi w ręce, kupować płyty za ostatnie pieniądze, słuchać radia. Moja nauczycielka muzyki uważała, że mam talent wokalny od pierwszej klasy podstawówki. Gdy pochłonął mnie świat muzyczny, mama wysłała mnie do szkoły muzycznej. W szkole na jednej z przerw zacząłem śpiewać piosenkę „Siłacz” Marcina Rozynka. Wtedy przez kolejne lata szkoły moi rówieśnicy bardzo często chcieli, żebym im coś zaśpiewał. Na lekcjach, w akademiku, na przerwach. Wygrywałem też konkursy wokalne. Najbardziej podobała się moja interpretacja piosenki „Hello”. Śpiewać ze wszystkich moich umiejętności umiałem najlepiej, choć później bardziej poświęciłem się nauce, czytaniu książek.

Swój pierwszy utwór napisałeś w wieku 12 lat. Pamiętasz co to było?

Pamiętam bardzo dobrze – jak dziś. Pierwszą piosenką autorską było „Przeczucie” o głosie intuicji i nadziei na lepszy czas. Pamiętam, jak mi ta melodia weszła do głowy, gdy byłem u babci, potem przerabiałem ją na wiele wersji. Na początku modulowałem ją na swoim keyboardzie. Uważam, że to najbardziej chwytliwa piosenka, jaką do tej pory skomponowałem. Mimo upływu lat moi znajomi często powtarzają, że refren tego utworu to jedna z najbardziej zapamiętywalnych melodii, jakie w życiu słyszeli. Okres mojej nastoletniości to najbardziej płodny okres w mojej twórczości. Często chciałbym wrócić do tych czasów.

Zaśpiewana przez ciebie 5 lat temu w jednym z pubów Nowej Zelandii autorska piosenka „My Melody” została – co można zobaczyć w serwisie YouTube – ciepło przyjęta przez lokalną społeczność, co pokazuje, że masz ogromny potencjał twórczy i łatwo zdobywasz sympatię widowni. Ten piękny utwór traktuje o pogoni za marzeniami i o tym jak bycie innym może być trudne, a czasem nawet samotne, a także o tym, że nigdy nie wolno przestać walczyć o swoje marzenia i zawsze należy wierzyć w siebie wbrew opiniom całego świata malkontentów. Dlaczego nie poszedłeś stylistycznie w tę stronę. Mnie osobiście takie twoje oblicze muzyczne przekonuje znacznie bardziej od tego, w czym obecnie się znajdujesz.

„My Melody” to anglojęzyczna wersja piosenki „Nad rzeką” inspirowaną moim przyjacielem i twórczością Boba Dylana. W takim klimacie à la lata 90 tworzyłem przez większość mojego życia. Niestety, gdy zainwestowałem duże pieniądze wygrane w programie Jaka to melodia – wszystkie jakie wtedy miałem jako 20 latek – w pierwsze lepsze nagrania moich utworów (jak np. Przeczucie), okazało się, że zostałem oszukany i że za 10-krotnie mniejszą kwotę mogłem mieć podobną jakość nagrań. Później nagrywałem różne wersje tych utworów, ale i tak były odrzucane przez decydentów ze świata muzycznego głównie dlatego, że taka muzyka już była i nie wróci, albo że po co mam śpiewać muzykę starych dziadków jak Perfect? Na żywo – gdy koncertowałem z tymi utworami – ludzie byli nimi zainteresowani, jednak z ich nagraniami nie mogłem zrobić nic, bo… to już było w muzyce! W 2019 przekonałem do współpracy nad piosenką producentów z Universalu. Zdecydowaliśmy, że zrobimy coś od nowa, coś co może mi pomóc. I tak znowu zacząłem inwestować, tylko że tym razem w muzykę bardziej współczesną. Dziś producenci z Universalu mają hit za hitem. Ja jednak dostawałem kolejne odrzuty, choć wreszcie zaczęło się coś dziać bardziej niż z moimi pierwszymi utworami, bo wtedy nie działo się nic. No oczywiście poza koncertami…

Ile posiadasz jeszcze w swoim dorobku nigdzie niepublikowanych utworów autorskich?

Myślę, że w sumie skomponowałem ponad 100 utworów, z czego większość jest właśnie w klimacie wspomnianego „Przeczucia”, czy „Nad rzeką”/ „My Melody”..

Jako dziecko brałeś udział w przeróżnych konkursach wokalnych. Jakie sukcesy z tego okresu pamiętasz i jak wspominasz pierwsze próby porównania swych możliwości z utalentowanymi rówieśnikami?

Widziałem, że ludzie reagują na mój głos i na moje wykonania bardzo entuzjastycznie i chcą więcej. Jak na chłopaka z biednego domu, o niskim poczuciu wartości było to coś dającego nadzieję. Nie interesowały mnie wtedy aż tak bardzo pierwsze miejsca w konkursach, choć poniekąd uzależniłem się wtedy od rywalizacji. Przede wszystkim interesowała mnie droga twórcza i to, że odbiorcy mojej muzyki czuli coś przez to, że śpiewam. Do tej pory pamiętam, jak wiele dziewczyn płakało, gdy śpiewałem np. Sen o Victorii Dżemu. Mam też w głowie wspomnienia z akademika z Krakowa, gdy odwiedzałem mojego kolegę, który kazał mi śpiewać. Otwierał drzwi i zlatywała się wtedy duża społeczność akademika.

Masz 27 lat, z czego na scenie spędziłeś 15, a więc ponad połowę życia. Czego ten czas cię nauczył i czy we wszystkim podejmujesz decyzje jednoosobowo, czy też posiadasz takie grono przyjaciół / doradców, których opinia jest dla ciebie ważna?

Od niedawna mam już 28 lat, a więc nie trafię do klubu 27 (śmiech) Tak, muzyką zajmuję się ponad połowę życia i będę zajmował się nią do końca życia, nawet jeśli nie osiągnę żadnego większego sukcesu… Gdy mam ważne decyzje do pojęcia, szczególnie co do muzyki, pytam często znajomych, przyjaciół o zdanie. Zawsze badam, co kilka osób ma do powiedzenia. Jestem po studiach związanych z badaniami statystycznymi, więc wiem, że trzeba spytać odpowiednią liczbę ludzi o opinie… Staram się pytać zawsze większej liczby znajomych, by wiedzieć, jak faktycznie wygląda sytuacja, bo zawsze mogę się mylić i dlatego chcę weryfikować, czy to co robię z muzyką, ma sens. Czasem poddaję się też konsultacji wizerunkowej doświadczonych ludzi z branży.

Pomimo, że – jak każdy szanujący się artysta – wolisz sam tworzyć piosenki, niż śpiewać covery, muszę przyznać, że z przyjemnością słucha się w twoim wykonaniu takich evergreenów jak: „Ta ostatnia niedziela”, „Hello”,  „Rolling in the deep”, „Diana”, „Anna Maria”,  „Losing my religion”, „Lubię wracać tam, gdzie byłem”, „Nie płacz kiedy odjadę” czy „Sen o Victorii”.  To właśnie dzięki nim wyrobiłem sobie opinię, że – owszem – posiadasz głos, który stworzony jest do szeroko pojętego nurtu pop, ale koniecznie z… odcieniem sentymentalnej nostalgii, w czym w mojej subiektywnej opinii jesteś znacznie bardziej prawdziwy, niż w dynamicznych i roztańczonych piosenkach mogących stanowić fragment soundtracka pierwszej lepszej komedii romantycznej. Jakby na potwierdzenie tej opinii przytoczę twoje własne słowa: „Przez długi czas pisałem bardziej sentymentalne, akustyczne i emocjonalne piosenki rodem z lat 90”. Co cię skłoniło, aby zmienić styl, który ewidentnie jest twoim środowiskiem naturalnym?

Dziękuję bardzo! Też uważam, że mam głos bardziej pasujący do muzyki nostalgicznej i sam się lepiej w takiej muzyce czuję, ale jak pokazują wyświetlenia, jak i opisane przeze mnie wcześniej doświadczenia, nie mogłem z taką stylistyką czy twórczością wiele zrobić przynajmniej w kontekście promocyjnym. W programach talent show też przez wszystkie lata byłem odrzucany, gdy śpiewałem tego typu utwory. Agnieszka Chylińska mówiła, że mam świetny głos, ale powinienem iść w muzykę pop. Często kłócę się ze znajomymi, którzy są zdania, że powinienem wrócić do czasów, gdy byłem bardziej „artystą” i tworzyłem muzykę, jak „Przeczucie”. ale żeby móc do tego etapu dojść, muszę mieć z czego żyć i za co nagrywać kolejne utwory. Takie produkcje to strasznie droga sprawa. Od dawna mam w głowie plan, że jeśli udałoby mi się osiągnąć sukces z utworami bardziej współczesnymi, to wtedy, mając większą wolność twórczą, wydam kolejną płytę z nostalgicznymi utworami takimi, jakie mi grają w sercu najbardziej.

Zwiedziłeś kawał świata. Możesz pochwalić się gdzie byłeś, co tam porabiałeś i jak to wpłynęło na twoją tożsamość artystyczną?

Od dziecka byłem sfokusowany na edukacji, muzyce, a później na karierze. Jako 24-latek zacząłem zarabiać większe pieniądze. Znajomi pukali się w głowę, gdy zacząłem wydawać większość oszczędności na podróże. Uważam, że ryzyko trzeba podejmować i uczyć się być przedsiębiorczym, nie stać w miejscu. Jako 26 latek byłem w 79 krajach, stąpałem po każdym kontynencie oprócz Antarktydy, widziałem każdy „cud świata”, byłem w każdym kraju Europy…. Jednak były to tylko podróżnicze cele, na które ciężko pracowałem zarabiając. Rodzina, znajomi dziwili się, skąd mam na to finanse, bo wiedzieli, że pochodzę z niemajętnej rodziny… choć sami mieli często ogromne majątki. Po prostu ciężko na to pracowałem sam, ryzykowałem, chciałem realizować moje cele i starałem się tanio podróżować. To, co często ogranicza ludzi do np. podróżowania samemu przez świat to strach, brak wyobraźni, czy niepewność w realizacji marzeń. Podczas podróży miałem wiele przygód, które ciężko zliczyć. Moje 3 ulubione kraje to Nowa Zelandia, Islandia i Boliwia. W większości tych miejsc szukałem siebie, chciałem nauczyć się życia, poznać piękno świata, czy zrealizować moje podróżnicze marzenia. Od 2 lat podróżuję zdecydowanie za mało, strasznie mi tego brakuje, ale takie podróżowanie nauczyło mnie więcej, niż zrobiłby to np. doktorat na Harvardzie. Najpiękniejsze miejsce na świecie do moim zdaniem pustynia solna w Uyuni w Boliwii. Bedąc tam, miałem wrażenie, że jestem w niebie. Podczas podróżowania byłem naprawdę szczęśliwy, dużo wtedy komponowałem. Wtedy też zebrałem najwięcej inspiracji do tworzenia piosenek. W każdym z państw, w których byłem, robiłem dużo zdjęć, a także nagrywałem video, jak śpiewam „Mam takie, przeczucie, że kiedyś tu wrócę”, czyli kawałek refrenu do „Przeczucia”. Nigdy nie zapomnę jak np. w małej wiosce afrykańskiej, gdy małpa chodziła mi po głowie usłyszałem piosenkę Taco Hemingwaya, czy na wycieczce w Chorwacji poznałem producenta Rihanny, któremu wysłałem anglojęzyczną wersję „Przeczucia” pt. „Wonderful Feeling”. Był pod wrażeniem, niestety jego wytwórnia odrzuciła tę piosenkę, a bardzo napaliłem się na kooperacje z kimś, kto był nominowany do Oskara.

Współpracowałeś z różnymi zespołami rockowymi i bluesowymi. Co to były za formacje i jak wpłynęły na twój rozwój muzyczny? Kiedy i dlaczego postanowiłeś postawić na karierę solową?

Pierwszy zespół, z jakim koncertowałem to Gwardia. Graliśmy covery i własne utwory – klimat bluesowy. Zakończyliśmy współpracę, ponieważ chłopaki stwierdzili, że nie pasuję do ich wizerunku, ale faktycznie byłem wtedy bardzo nieśmiałym i wyizolowanym chłopakiem i wiele z tego „wycofania” zostało we mnie do dziś, co wpływa negatywnie na moje życie, w tym na karierę muzyczną. Chłopaki koncertują do dziś. Dałem wtedy pierwsze większe koncerty m.in. na zlocie harleyowców w Koszalinie, gdzie graliśmy na ciężarówce a za nami jechał korowód motocyklistów. To było coś! Potem po pierwszym roku studiów na SGH w Warszawie podjąłem współpracę z zespołem InCorso. Chłopaki grali mocnego rocka. Wspólnie koncertowaliśmy, komponowaliśmy. Jednak mieliśmy inną wizję – ja chciałem bardziej działać muzycznie, ale też dostałem propozycję pracy w Google we Wrocławiu, więc się rozstaliśmy. Poza tym mi ciągle w duszy grała lżejsza popowa muzyka. W międzyczasie współpracowałem z gitarzystą Michałem Szczerbcem, Zespołem Pieśni i Tańca SGH, Chórem Uniwersyteckim w Moguncji, śpiewałem okazjonalnie na weselach, czy programie Jaka to melodia.

Zawodowo zajmujesz się marketingiem, sztuczną inteligencją i analityką danych, czyli jakby nie patrzeć dziedzinami zapewniającymi finansową stabilizację. Czy o karierze muzycznej myślisz jako o zajęciu dodatkowym traktowanym pasjonacko lub przynoszącym nieduże zyski, czy też byłbyś w stanie wyrzec się tych intratnych profesji dla muzycznej kariery typu Podsiadło? Co nieco można wyczytać w zdaniu, które kiedyś sam napisałeś: „Przez cały czas byłem w „Poszukiwaniu siebie” (tak chce nazwać EPkę, nad którą pracuję). Jednak to muzyka jest dla mnie najważniejsza.”

Zdecydowanie muzyka jest dla mnie najważniejsza. Chciałbym móc żyć z muzyki, najlepiej na nie gorszym poziomie niż z tego, czym zajmuję się zawodowo. To moja życiowa pasja, a ja jestem chłopakiem, który stara się realizować marzenia. Niestety póki co konsumują to głównie moje środki. Nie ukrywam, chcę robić muzykę komercyjną, dla ludzi, którzy w pracy, czy po pracy chcą tupnąć nogą, wzruszyć się, potańczyć, czy rozweselić. Uważam, że muzyka to największe ludzkie osiągnięcie, stąd warto pracować nad nią, choć jest to ciężki kawałek chleba. Myślę, że kariera typu Podsiadło mi nie grozi, ponieważ nie mam aż takiego talentu wokalnego ani kompozytorskiego, czy nie umiem aż tak zjednać sobie ludzi… a to chyba najważniejsze, aby mieć oddanych słuchaczy, dla nich się tworzy. Ja o takich słuchaczach marzę, choć już trochę ich jest (śmiech).

Twój debiutancki utwór „Popiół i kurz” powstał przy współpracy z Patrykiem Kumórem i Dominickiem Buczkowskim-Wojtaszkiem – producentami Universal Music, nominowanych w roku 2019 i 2020 do Fryderyków, autorów znanych hitów (m.in.„Superheroes”, „Anyone I wanna be”, „Ramię w ramię”). Z jednej strony to dla ciebie ogromna nobilitacja, z drugiej… nie obawiasz się, że twoje brzmienie może być kalką topowych wokalistów komercyjnych sięgających po muzykę mniej ambitną?

Współpraca z dobrymi producentami to dla mnie nobilitacja, bo to rozwija, zmusza do stawania się lepszym. Choć produkcje są dobre, bez dobrego marketingu nie jestem w stanie sam trafić do większej, ponadlokalnej publiczności. Kojarzenie mnie z muzyką komercyjną nie musi być mniej ambitne, weźmy właśnie pod uwagę Podsiadło, czy Queen. Choć ich muzyka jest komercyjna, nie jest nieambitna. Ja jako artysta chciałbym być różnorodny i robić projekty w różnych estetykach, o ile się to uda. Myślę, że muzyka jest jedna, tylko są różne formy jej wyrażania, które dzielą ją na gatunki.

Jak oceniasz promocję twojego pierwszego singla przez wytwórnię, która go wydała?

„Popiół i kurz” wydała wytwórnia MyMusic.  Póki co nie włożyli w moim mniemaniu nic w promocję. Sam musiałem się nią zająć. „Popiół i kurz” z mojej inicjatywy trafił do puli piosenek walczących o Fryderyki w 4 kategoriach, był też 3 razy na szczycie listy Polskich Przebojów.Potencjał piosenki nie został zrealizowany, bo od wielu ludzi, którzy słuchali utworu słyszałem, że jest to lepszy utwór niż te w radiu typu RMF. Mimo wszystko, żaden radiowiec nie chciał go puścić. Znowu musiałem walczyć z wiatrakami, dlatego postanowiłem dalej spróbować ze „Zmrokiem” i sam podjąłem się promocji. Póki co, efekty promocji „Zmroku” przynoszą efekty – utwór zaczął się pojawiać w regionalnych radiach, na listach przebojów, czy też piszą o nim strony muzyczne, choć na pewno nie jest to szczyt moich marzeń (jeszcze).

Twój wokal znają topowe osobowości polskiego show biznesu. Czego się od nich nauczyłeś?

Margaret, Musiał, czy Prokop oceniali mnie podczas konkursu talentów we Wrocławiu, gdzie znalazłem się w finale. Ela Zapendowska uczyła mnie śpiewu. Chylińska powiedziała, że mam świetny popowy wokal podczas mojego występu w Mam talent. Patryk Kumór robił ze mną „Popiół i kurz”. Bartosz Dziedzic zaprosił mnie na spotkanie po tym, jak wysłałem mu „Popiół i kurz”. Powiedział, że bardzo podoba mu się mój wokal i wskazał, jak mogę lepiej komponować. Robert Janowski słuchał paru moich utworów, jak śpiewałem je podczas udziału w Jaka to melodia. Od każdej z tych osób staram się uczyć. Ela Zapendowska sugerowała, jak mogę pracować nad wokalem. Patryk Kumór, jak pisać lepsze teksty. Bartosz Dziedzic, na czym polega muzyka. Niestety nasze relacje nie były na tyle bliskie, ani moje osiągnięcia na tyle duże, żebym mógł pracować z nimi cały czas.

Tematem twojej najnowszej piosenki jest toksyczna relacja dwojga młodych ludzi i jej zbliżający się koniec. Bohater tkwi w rozterce, czy zakończyć ten związek, czy też nie. Tkwi w izolacji, jest wypalony, traci kontrolę nad swoim życiem, nad którym zapadł tytułowy „Zmrok”. Czy nie uważasz, że modzi ludzie obecnie zbyt wcześnie angażują się uczuciowo i próbują tworzyć bardzo dojrzałe relacje nie będąc jeszcze osobami w pełni dojrzałymi – czytaj nieświadomymi następstw decyzji podejmowanych bez posiadanych kwalifikacji wiekowych, czyli bez minimalnego doświadczenia niezbędnego do pełnego zrozumienia podziału ról, wzajemnej tolerancji i dzielenia się wspólną czasoprzestrzenią?

Na twoje pytanie idealnie odpowiada tekst „Zmroku”. Zagubienie to trochę stan, z którym boryka się wielu ludzi, przede wszystkim młodych. Sam też często się z takimi emocjami mierzę. Myślę, że czasy, w których żyjemy wymagają szybkiej nauki, asymilacji z ogromną ilością informacji. Z jednej strony nadmiar możliwości jest też przekleństwem, szczególnie dla ludzi o wielu talentach, czy o nie do końca zdefiniowanej tożsamości. Pracoholizm, jak inne uzależnienia szczególnie głośno uderzają dziś. Problemy emocjonalne to nieodłączny element rzeczywistości wpisany w relacje, pogoń za karierą, szczęściem… Młodzi ludzie przyzwyczajeni do życia szybko, podobnie traktują relacje. Nie chcę mówić tu za wszystkich, ale mocno interesuję się psychologią, jak i psychoterapią.Sam jestem w trakcie terapii i polecam ją każdemu, kto chce poznać siebie, jak i wydorośleć. Od paru miesięcy kształcę się w Instytucie Gestalt, by nabyć wiedzę terapeutyczną. To, co na pewno odróżnia moje pokolenia od moich rodziców, to to, że jest ono nastawione na hedonizm, możliwości i na większe podejmowanie ryzyka. Z kolei młodsi ludzie ode mnie stają się bardziej aspołeczni i cyfrowi, przez co bardziej lękowi. To też przenosi się na relacje, ich szybki przebieg i często rozstania. Sam widzę po sobie, że należy najpierw poznać lepiej siebie, by wybrać sobie odpowiedniego życiowego partnera.

Nie sądzisz, że głównym powodem rozstań jest dziś najczęściej nieustanne kreowanie partnera, zamiast przyjęcia go takim, jakim jest? Moim zdaniem to wszechobecna dziś roszczeniowość, albo inaczej to nazywając – egocentryzm, niczym nowotwór wyniszcza szczęście i wpędza współczesnego człowieka w samotność. Świat jest dziś pełen chwilowych związków trwających do momentu wyczerpania się limitu straconych złudzeń. Podzielasz moje spostrzeżenia, czy jest to problem bardziej złożony?

Nie mówię, że się z tym nie zgadzam. Jestem zdania, że szybkie wchodzenie w związki ma też swoje dobre strony – można szybko poznać partnera, jak i swoje oczekiwania i odpowiednio tym związkiem kierować w przypadku różnic, albo się rozstać, albo starać się akceptować i walczyć o to. Ekspertem od związków nie jestem, ale patrząc na to wszystko z pozycji artysty obserwatora myślę, że egocentryzm dziś to kolejny znak czasów. Kultura zachodnia, która jest dla tej polskiej stawiana za wzór, jest nastawiona na narcystyczne potrzeby. W Indiach np. o wiele ważniejsza jest wspólnota, społeczeństwo, wartości kolektywistyczne. Szybkie rozpady związków, szybkie podejmowanie decyzji są tylko odzwierciedleniem takich rzeczywistości. I masz wiele racji – powodem rozstań są zbyt duże oczekiwania i złudzenia, jak i brak kompromisów. Ale chyba przede wszystkim brak wiedzy na temat samego siebie- z kim chce, z kim powinienem być i czy w ogóle z kimkolwiek?A jeśli już jestem, to do jakiego stopnia mogę dać się zmienić.

Napisałeś, że stylistyka piosenki „Zmrok” mocno czerpie z lat 80. Próbowałem sobie układać w myślach jakieś nawiązania do „Fame”, „Footloose” czy innych filmów zbliżonych do fabuły klipu, próbowałem też poskładać to muzycznie i w końcu dopasowałem do… wszechogarniającej nas współczesności. Jeśli już gdzieś we współczesnej popkulturze znajduję elementy szalonych lat 80 to jest to na przykład Francis Tuan lub formacja Rycerzyki, ale nie „Zmrok”. Co o tym sądzisz?

Hmm, wszystkie dekady mają swoje różne odcienie, a każdy takie wyobrażenie, do którego mu najbliżej. Jednak myślę, że najlepiej na zjawiska społeczne i kulturalne patrzeć szerzej jako na ekosystem. Dekady lat to trochę jak młode generacje czasów, w których się żyje. Ponieważ to pokolenia 20-30 latków najlepiej definiują dekadę, w której się żyje. 20, 30-latkowie mają siłę i odwagę, by prezentować swoje poglądy i estetykę. Dla mnie lata 80. to czasy pulsujących rytmów, muzyki do tańca, jak i walki o wolność. Zależy też, kto patrzy na daną muzykę. W czasach lat 80 tryumfy odnosili tacy artyści jak Papa Dance, Michael Jackson, Madonna, Depeche Mode, Alyson Moyet, ale też musicale jak Fame, Footloose. Zmrok tyczy się przede wszystkim artystów, których wymieniłem. Elektro, new romantic to też szyld lat 80., do których ewidentnie, też zdaniem wielu słuchaczy nawiązuje Zmrok. Dziś robi to też Dua Lipa, czy the Weeknd.

Utwór jest paradoksalnie skrojony we współczesne, syntezatorowe brzemienia. Tak jakby depresja tańczyła z walką o lepsze jutro.” – piszesz dalej. Jest to chwyt ciekawy i wielokrotnie już w polskiej kulturze muzycznej stosowany. Chociażby „Ballada o czarnym wtorku” Marka Andrzejewskiego, czy „Najpiękniejszy Koniec Świata” artysty ukrywającego się pod pseudonimem szymonmówi to przykłady roztańczonych piosenek ze śmiercią i armagedonem w rolach głównych. Czy ta wypowiedź jest dla  ciebie czymś  w rodzaju alibi usprawiedliwiającego twoje niekoniecznie pochwalane przeze mnie mocne wejście do tego współczesnego brzmienia muzyki popularnej? Piszesz bowiem również i takie zdanie: „Obecnie pracuję nad debiutanckimi utworami. Chcę w nich opowiadać o emocjach, trudach życia codziennego i poszukiwaniach swojego miejsca w świecie w różnych około-popowych dźwiękach.” Dlaczego nie w innych?

Muzyka popularna już wielokrotnie sięgała po motyw śpiewania na wesoło o smutnych kwestiach. Motyw danse macabre istnieje od średniowiecza. Cała twórczość Anny Jantar wygląda podobnie- wesołe melodie, często smutne teksty. Nie jest to coś, co okryłem. W muzyce wszystko już było, są tylko nowe formy jej wyrażania. Ja przez tą piosenkę chciałem opowiedzieć trochę pewną historię na mój własny sposób, jakąś część mnie wyrazić. Jest to taka forma autoterapii. Mój projekt solowy to różna muzyka, ale około-popowe dźwięki, czyli chwytliwe melodie i przede wszystkim teksty z nutą psychologicznych obserwacji. Około-popowy nie znaczy, że nie może to być rock! Odwołam się do zespołu Queen – choć ich styl to rock, to na pewno była to muzyka popularna, czyli popowa. Sam Quebonafide rapuje, że „jest już pop”- tworzy hip-hop, ale jego twórczość stała się bardzo popularna.

„Muzyka – jak każda inna forma sztuki – to przede wszystkim emocje. Jeśli twórczość na pewnym etapie wiąże się z szeroko pojmowanym „sukcesem”, to powinien to być niezamierzony efekt uboczny (oczywiście bardzo miły), ale nigdy cel sam w sobie. Tworzenie z nastawieniem, że odniesie się „efekt komercyjny”, popularność, sławę itd jest co do zasady z góry skazane na porażkę.” To cytat z mojego niedawnego wywiadu z Bartoszem Szczęsnym – wokalistą, który powrócił do śpiewania po wielu latach przerwy już jako dyrektor korporacji oraz człowiek świadomy swoich błędów młodości w pojmowaniu tak zwanej kariery i związanej z nią popularności. Zgodzisz się z jego przemyśleniami stojąc dziś sam na progu do (być może) wielkiej kariery, czy też masz na ten temat inne zdanie?

Nie chce wróżyć, jaka to będzie kariera. Mam za duże oczekiwania, ale z doświadczenia wiem, że szczególnie w sztuce nie można być niczego pewnym. Można po latach doświadczeń wiedzieć, co można robić, żeby ten sukces móc bardziej osiągnąć, ale nawet najlepsze kompozycje, czy promocja nie gwarantują sukcesu w muzyce. Muzyka to przede wszystkim emocje. Muzyka to przede wszystkim sztuka. I żeby tworzyć sztukę, trzeba być artystą. Sukces bywa efektem ubocznym, ale może też dla niektórych być częścią podążania i aspiracji. Pytanie, jak definiujemy sukces, jak definiujemy sztukę. Możemy tworzyć muzykę do szuflady, a więc nie będzie ona trafiać do nikogo i tak będziemy artystami, może nawet całkiem dobrymi, niemniej wtedy zaciera się funkcja muzyki jak i sztuki, która ma przekazywać emocje komuś. Pisanie dla siebie – może to być wyrażenie emocji twórcy, ale będę się upierał, że muzyka jest tworzona po to, by była też dla kogoś. By był nadawca i odbiorca. Ja kocham muzykę i nie mogę bez niej żyć. Jestem człowiekiem ambitnym i inaczej patrzę na sukces dla siebie lub jako sukces w muzyce. Dążę do tego, by robić muzykę i chcę, by trafiała do ludzi. Chcę móc z tego żyć na dobrym poziomie. To będzie jakiś „sukces” dla niektórych i dążę do tego. Ale moja poprzeczka sukcesu jest wyżej i uważam, że prawdziwym sukcesem jest np. to co robi Podsiadło lub Cleo. Ale do takiej formy sukcesu nie dążę jako cel sam w sobie.

Pomimo kilku różnic w naszych poglądach na temat twojej debiutanckiej twórczości, bardzo ciepło przyjąłem twoją koncepcję rozpoczęcia i zakończenia teledysku. „Ale kiedy rzeczywistość była beznadziejna, fantazja stawała się niemal niezbędna” – otwierający cytat z książki „Gone zniknęli – Faza trzecia: Kłamstwa” Michaela Granta oraz „- Przypominasz mi coś, kiedy patrzę na ciebie, […] Coś, o czym nie chcę pamiętać. – Co? – Życie” z dzieła Marka Hłaski „Następny do raju” zamykający klip. Czy mógłbyś skomentować ten zabieg i dlaczego akurat te słowa?

Teledysk dla wielu moich znajomych był nieczytelny, więc postanowiłem dodać cytaty, które będą mówić, o czym on traktuje, jak i o czym jest piosenka. Tak, by widzowi było łatwiej zrozumieć historię w teledysku. Codziennie w życiu posługuję się cytatami, są esencją życia, np. mam tatuaże, a pod nimi cytaty. Cytat z książki Granta mówi o tym, o czym jest teledysk – ludzie na zajęciach fitness ćwiczą i zaczynają uciekać w fantazje dotyczące ludzi, którzy ich spotykają. Wyobrażenia te pozwalają im znieść ich problemy codzienne, konflikty wewnętrzne i zewnętrzne, są niejako ucieczką. Cytat Hłaski dotyczy ostatniej sceny i sceny blond dziewczyny z teledysku – Moniki i jej relacji z ojcem, którego przypomina bohater grany przeze mnie.

„Chciałbym, aby moja muzyka towarzyszyła ludziom w różnych sytuacjach i emocjach, by żyło im się łatwiej, nieco znośniej w turbulencjach życia – taka jest moja prywatna artystyczna misja” – to twoje słowa o tym, co chcesz zrobić dla swoich sympatyków. Co chciałbyś zrobić dla samego siebie, by w pełni poczuć satysfakcję jako artysta i stać się powszechnie rozpoznawalny, czego z serca ci życzę?

Jako artysta chciałbym móc dużo koncertować i tworzyć muzykę, która powoduje coś dobrego. Kocham kontakt z ludźmi, uwielbiam śpiewać, dzielić się tymi emocjami. Moja znajoma mówiła, że moje piosenki umilały jej czas, gdy walczyła z nowotworem w szpitalu. I chciałbym, aby tak właśnie moja muzyka działała na ludzi. Aby byli w stanie przyjść na koncert i by dawało im to przyjemność. Chciałbym oczywiście też słuchać moich piosenek np. w radiu, ale po to, by właśnie spełniała swoją nadrzędną funkcję – docierała do ludzi, których wesprze, pomoże i pozwali lepiej przeżywać emocje, życie.

„Siema, my nie udajemy!” Z Karolem Smykiem i Adamem Mańkowskim z raperskiego duetu P500 rozmawia Sławek Orwat

Obaj mamy muzykę na pierwszym miejscu, dlatego tak łatwo nam przychodzi zajmowanie się nią.

P500 to warszawski boysband rapowy potrafiący odnaleźć się w brzmieniach nowej jak i starej szkoły hip-hopu. Wyjaśnijcie na początek, czym te dwie szkoły różnią się od siebie i jakie elementy obu tych odmian rapu można odnaleźć w waszej muzyce?

 

Karol: Stara szkoła to mocny komentarz rzeczywistości, dużo rapowanego tekstu i rytmiczny bit, natomiast nowa szkoła to totalna wolność artystyczna. Możesz rapować, śpiewać, łączyć gatunki muzyczne i wszystko to co Ci przyjdzie do głowy. Musi po prostu dobrze brzmieć.

 

Z muzyką związany jesteś od najmłodszych lat. Czy był to efekt rodzinnych tradycji, czy wyszło to z ciebie samo?

 

Karol: Niestety nie rodzinnych tradycji, a czystej zajawki. Taka miłość od pierwszego usłyszenia.

 

O czym traktowały twoje pierwsze teksty pisane podczas lekcji w szkole podstawowej i skąd brała się potrzeba zapisywania myśli w tak młodym wieku?

 

Karol: Pierwszy tekst napisany z ziomalem ze szkolnej ławy Japkiem zaczynał się słowami “Siema, Siema, my nie udajemy Lema, my piszemy rymy bez cytryny” i o co nam wtedy chodziło to kompletnie nie pamiętam (śmiech). Pamiętam natomiast widok z okna, pogodę i to że była to potrzeba w nas stworzenia czegoś swojego bo bardzo nam się podobało cudze. Nie mieliśmy specjalnie nic do powiedzenia wtedy.

 

Pod koniec roku 2006 połączyłeś siły z przyjacielem z osiedla, co zaowocowało projektem Wd-oS z czasem przemianowanym na bloków blues. Dlaczego właśnie rap i czym wasza ówczesna muzyka wyróżniała się w powodzi innych przedstawicieli tego gatunku?

 

Karol: Wtedy rap był dosyć prosty. Niewielu było zawodników, którzy by bardziej kombinowali np. z układaniem rymów w inny sposób niż klasyczne AA BB, czy stosowaniem wielokrotnych rymów, kombinowaniem nad stylem rapowania, przełamywania tempa nawijki itd. Oczywiście mam na myśli polską scenę. My to zaczęliśmy robić.

 

Ile pod tamtym szyldem nagraliście płyt i na jakich składankach można odnaleźć waszą muzykę?

 

Karol: Jeżeli by policzyć wszystkie płyty z tymi których nawet my sami już nie mamy to będzie ich sześć. Składanek nie jestem w stanie policzyć, a jedyna która teraz mi przychodzi do głowy bo w sumie była najważniejsza, ale tylko dlatego, że pierwsza to Rap-In underground. Nagrywaliśmy wtedy w rap-in studio i właściciel tego studia zaproponował nam, że weźmie jeden kawałek z naszej płyty na składankę, którą wydaję i którą będzie można kupić w sklepach muzycznych. Dla nas to było coś wtedy. Miałem 14 lat i pierwszą w życiu umowę fonograficzną w ręku.

 

Jak wyglądało życie koncertowe formacji bloków blues i z jakimi znanymi raperami udało wam się spotkać na jednej scenie?

 

Karol: Jako Bloków Blues to chyba za bardzo nic nie zagraliśmy. Graliśmy dużo jako Wd-oS. Od undergroundowych imprez przez różne przeglądy, aż po supporty między innymi przed O.S.T.R.em w Gdańsku czy Molestą w Piszu. Trochę wtedy miast zwiedziliśmy z muzyką.

 

Jakimi ludźmi prywatnie są O.S.T.R i Molesta?

 

Karol: Przy koncertach nie bardzo jest okazja się bliżej poznać. Artysta przed koncertem jest skupiony na swoim show, poza tym jeżdżąc w trasy koncertowe poznaje wielu nowych ludzi i nie zawsze ma czas i ochotę pogadać z kolejnymi nowo poznanymi osobami. Chłopaki z Molesty zaraz po koncercie zniknęli, zdążyliśmy tylko zbić piątki. Ostry poświęcił nam chwilę po koncercie, ale nasze drogi przecięły się jeszcze później w zupełnie innych okolicznościach. Okazał się świetnym facetem, który bardzo chętnie pomaga dzieląc się swoim doświadczeniem.

 

Przygodę z muzyką zacząłeś od gry na basie w wieku 17 lat. Dlaczego właśnie ten instrument i co to była za muzyka?

 

Adam: Wybór został mi trochę narzucony. Kiedy byłem w liceum zacząłem na poważnie interesować się muzyką przez moich przyjaciół. No i jako że Wiktor (przyjaciel z liceum) grał już dobrze na gitarze, to został bas i perkusja. Ale mieszkałem w bloku także ćwiczenie na perkusji nie wchodziło w grę. No i drogą eliminacji doszedłem bo basu. Jeżeli chodzi o muzykę to na początku był klasyczny rock. Pierwszą piosenką jaką nauczyłem się grać było Paranoid Black Sabbath potem Lenny Kravitz, The Police i tak dalej i tak dalej.

 

A potem pojawiła się gitara, następnie szkoła muzyczna, a wraz z nią pianino i perkusja. Czy można powiedzieć, że jesteś multiinstrumentalistą?

 

Adam: Chyba tak, chociaż nie czuje się zbyt dobrym instrumentalistą. Chyba najbliżej mi do pozycji producenta. Dzięki znajomości różnych instrumentów łatwiej mi się odnaleźć i dopasować instrumenty do siebie.

 

Masz udział w kilku formacjach muzycznych począwszy od popowego Mint poprzez kilka projektów rockowych, skończywszy na soulowym Marukyan. Jak silną osobowością jest Real Kid, skoro postanowiłeś wejść w obcą dotychczas ci muzykę i w ciągu jednego roku osiągnąć tak szybki progres? Z tego co wiem, znacie się jeszcze z czasów gimnazjalnych i współpracowaliście przez lata przy przeróżnych projektach.

 

Adam: Zawsze lubiłem wspólnie z nim działać nad produkcjami. Był dla mnie dobrym duchem który pchał mnie do przodu i od którego dużo się uczyłem. Wcześniej odczuwałem że chyba nie jestem wystarczająco dobry żeby razem z nim na poważnie pracować. Ale w momencie kiedy spotkaliśmy się ponownie przy okazji miksowania EP-ki Marukyan tak dobrze bawiłem się wspólnie pracując, że brnąłem do tego, aby razem coś rozkręcić. Real Kid też w tamtym okresie miał potrzebę tworzenia czegoś nowego i nasze wspólne ambicje się zgrały. A jeśli chodzi o szybkość rozwoju to udało nam się to osiągnąć dzięki wzajemnemu wspieraniu się. Nie ma u nas jasnej pozycji lidera w zespole tylko obojgu z nas zależy tak samo bardzo i jak jeden czuje się słabiej w danym okresie to drugi ciągnie go za uszy do góry i to jest najlepsze w naszej relacji.

 

Czy czujesz się już pełnoprawnym raperem i czy hip-hop będzie już z tobą zawsze, czy też od czasu do czasu budzi się w tobie tęsknota za innym graniem? Nie ukrywasz wszak swojej fascynacji twórczością Creatora i Mac Millera oraz całą gamą dźwięków począwszy od Debussy’ego, a skończywszy na Pink Floyd.

 

Adam: Raczej nie czuje się raperem, bardziej po prostu muzykiem. Tworzenie hip-hopu od strony produkcji pozwala na mieszanie wszelkich stylów. Moją ambicją jest po prostu tworzenie muzyki nie patrząc na style.

 

Jakiś czas temu zająłeś się niełatwą i wymagającą dużej precyzji i wrażliwości muzycznej dziedziną produkcji dźwięku. Z czego odczuwasz większą satysfakcję – z wykonywania poszczególnych utworów, czy z samej ich obróbki i całej tej zabawy programami i suwakami?

 

Adam: Wydaje mi się że największą satysfakcję daje mi tworzenie muzyki. Podczas tworzenia raczej nie mam stworzonego całego konceptu na utwór w głowie. Bardziej jest to coś w stylu zabawy i łączenia różnych elementów no i największą satysfakcje daje mi moment, w którym to wszystko zaczyna się łączyć w spójną całość.

 

W P500 odpowiadasz za oprawę muzyczną, tekstową, oraz wokalno-rapową, natomiast Real Kid poza warstwą tekstowo-rapową czuwa nad techniczną stroną produkcji. Czy możecie to przełożyć na język bardziej zrozumiały dla hip-hopowych laików?

 

Karol: Warstwa tekstowa to po prostu pisanie tekstu. Każdy sobie. Warstwa rapowa to rapowanie, a wokalna to śpiewanie. Warstwa muzyczna to produkcja muzyki do której piszemy i nagrywamy. Czuwanie nad techniczną stroną produkcji w naszym przypadku to zwykła realizacja dźwięku, odpowiednie wysterowanie poziomów, przygotowanie projektów do późniejszych prac i inne dziwne słowa, którymi nie warto zapychać głowy przeciętnemu słuchaczowi (śmiech)

 

Adam: Zazwyczaj ja robię bity, potem jak już coś “siądzie” to spotykamy się i wspólnie piszemy teksty. Jak mamy teksty to razem tworzymy aranż i nagrywamy.

 

Jaki jest przekaz waszego pierwszego singla zatytułowanego “Nowe Terapie” jak i kolejnego, którego premiera przewidziana jest na dniach?

 

Karol: W przypadku takich utworów ciężko mówić o przekazie. Dla mnie osobiście są to opowieści o swoich wewnętrznych przeżyciach, które trwają w momencie pisania i ciężko w trakcie ich trwania wysnuć jakąś puentę czy przekaz. To nie oznacza, że nie mamy kawałków z przekazem (śmiech)

 

Adam: Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Pierwsze nasze produkcje są bardzo wewnętrzne dla mnie.  Mówię tam o moich rozterkach życiowych, myślach, o tym że często czuję się nieadekwatny i  przytłoczony rzeczywistością dookoła mnie. Mam wrażenie, że wiele osób odczuwa podobne emocje, ale wstydzą się o tym mówić, bo to by pokazywało, że są “słabi”. Chciałbym, żeby wiedzieli, że nie tylko oni to czują i nie tylko oni to przeżywają.

 

Wielkimi krokami zbliża się także wasza pierwsza EP, a na dysku w studio są już zarejestrowane utwory na kolejne wydawnictwa. Skąd bierze się u was ta łatwość tworzenia i skąd czerpiecie inspiracje do waszych opowieści?

 

Karol: Wydaję mi się, że w naszym przypadku to regularność spotkań i konsekwencja pracy, a przede wszystkim wspieranie się. Inspiracją dla mnie często są moje przeżycia, ale też przemyślenia. Lubię ten moment kiedy zaczynam pisać i czuję, że to co od jakiegoś czasu we mnie siedziało, zaczyna rozlewać się po kartce. Magiczna i mocno uzależniająca chwila.

 

Adam: Inspiracje głównie czerpie z mojego życia i otaczającej mnie rzeczywistości. To co widzę to co mnie porusza, to co mnie irytuje. Nie powiedziałbym, że mamy jakąś szczególną łatwość tworzenia. Wynika to raczej z konsekwencji i wspomnianego wcześniej “ciągnięcia się nawzajem za uszy”

 

Muszę przyznać, że nie przesadzacie z wulgaryzmami w waszych tekstach, ale do niektórych utworów trzeba jednak będzie przygotować wersje censored. Są dwie szkoły powstawania takich wersji, Jedna to równoległe nagrywanie innych (zastępczych) słów na etapie realizacji, a druga polega na tzw. wypikaniu gotowego produktu. Którą z nich wy preferujecie?

 

Karol: Szczerze Ci powiem, że nie zastanawiałem się nad tym. Chyba nie spodziewałem się, że tak szybko będzie okazja zaprezentować naszą twórczość w środkach masowego przekazu gdzie czystość słowa ma takie znaczenie, ale wolałbym bym wypikać bo jeżeli użyłem jakiegoś mocniejszego słowa to dlatego, że chciałem i chcę żeby słuchacz o tym wiedział.

 

Adam: Chyba wole “wypikiwanie” albo np. puszczanie niecenzuralnych słów na reversie

 

Lada dzień ukaże się także wasz pierwszy teledysk. Do jakiego utworu i jak go oceniacie?

 

Adam: Praca nad teledyskiem była dobrą zabawą. Wyszło zdecydowanie lepiej, niż się spodziewałem. Teledysk jest do utworu “Zatrzymać się”. Chyba najdłużej zajęło nam tworzenie konceptu, bo długo myśleliśmy, co by z jednej strony łączyło się z tekstem, a z drugiej wyglądało fajnie, ale wszystkie pomysły były zbyt “patetyczne”. Największy przełom nastąpił, kiedy postanowiliśmy zrobić coś bardziej szalonego i wymyśliliśmy koncept “globalnego berka” Po tym już poszło jak z płatka.

 

Karolu, na początku pisałeś teksty i zajmowałeś się produkcją muzyki. Z czasem twoje zainteresowania skierowały się także w stronę realizacji dźwięku i postprodukcji. Obecnie zajmujesz się już na dobre produkcją radiową, prowadzeniem studia nagraniowego oraz robieniem muzyki w zespołach bloków blues i P500. Adam natomiast to oprócz produkcji muzycznej, konsekwentna praca nad wokalem, gra na basie, gitarze i pianinie oraz rap. Jak znajdujecie czas na wszystkie te dziedziny życia i w czym czujecie się najbardziej sobą?

 

Karol: Najbardziej czuję się sobą kiedy czuję wolność, a niestety często stawiam sobie bariery w głowie, które mi to poczucie zabierają. Zabiera mi też to poczucie codzienność, dlatego praca nad sobą w moim przypadku jest bardzo istotnym elementem, który nie pozwala mi nie znaleźć czasu na czucie się wolnym. Może to lekko skomplikowane, ale tak to czuję. Robię co muszę, żeby robić to, co chcę. Może kiedyś uda się wyeliminować robię co muszę, a zostanie tylko robię co chcę. Z taką świadomością i poczuciem znajdziesz czas na wszystko.

 

Adam: W komponowaniu czuje się najbardziej sobą. A czas jest zawsze, wystarczy odłożyć telefon, nie oglądać telewizji, znaleźć trochę czasu na nudę. Mam przekonanie, że każdy ma czas, jednak często wykorzystujemy do robienia rzeczy z których nie jesteśmy zadowoleni. Jest coraz więcej sposobów na marnowanie czasu i jest to coraz wygodniejsze. No i oczywiście jest też kwestia priorytetów. Obaj mamy muzykę na pierwszym miejscu, dlatego tak łatwo nam przychodzi zajmowanie się nią.

 

Pasja, chęć działania, doświadczenie i miłość do muzyki. Który z tych 4 filarów twórcy każdej z dziedzin sztuki jest waszą mocną, a który słabszą stroną?

 

Karol: Chęć działania i miłość do muzyki postawiłbym na równi jako najmocniejsze, ale żadnej z wymienionych nie wymieniłbym jako słabej.

 

Adam: Mocną chyba chęć działania a słabą ciężko mi wybrać.

 

Wasze największe marzenie jako P500?

 

Karol: Żeby zamiast do pracy rano, jechać do studia robić muzykę i z tego żyć.

 

Adam: Koncert na 100 tysięcy osób.

„Być może najlepsza płyta Kultu jest jeszcze przed nami.” Z Piotrem Wieteską rozmawia Sławek Orwat

Po latach zacząłem tęsknić do grania. Dlatego powstał Buldog, w którym z pomocą kolegów mogłem się ponownie zrealizować artystycznie.

Czy Novelty Poland był na początku waszej wspólnej drogi artystycznym punktem wyjścia, czy też przeciwnie – powołując do życia Kult, postanowiliście wraz z Kazikiem Staszewskim pójść w zupełnie innym kierunku?

Novelty Poland był reaktywowany po rozpadzie Polandu. Ja w Novelty Poland nie grałem (o ile dobrze pamiętam to chyba Jeżyk tam grał).

 

Co spowodowało twoje odejście z Kultu w roku 1986?

Wspólnie z ówczesnym klawiszowcem Kultu (Jackiem Szymoniakiem) zdecydowaliśmy się zostać Świadkami Jehowy, a ponieważ byliśmy wówczas kawalerami nie obciążonymi obowiązkami rodzinnymi, to czas jakim dysponowaliśmy, postanowiliśmy przeznaczać na głoszenie o Królestwie Bożym, a nie na muzykowanie.

 

Połączenie instrumentów klawiszowych i dętych plus zaangażowane społecznie teksty, czy zupełnie inny powód? Na czym twoim zdaniem polega fenomen od lat niesłabnącej popularności zespołu Kult?

Bardzo dobre teksty – przede wszystkim te z pierwszej połowy istnienia Kultu, charakterystyczny styl Kultu (niespotykany również w muzyce światowej), charyzma Kazika, charakter pozamuzyczny kapeli, stabilny skład i różne afery, które co jakiś czas się pojawiały (śmiech)

 

Jako basista spędziłeś w Kulcie 4 lata. W tym roku mija 25 lat kierowania zespołem. Jak oceniasz oba te okresy i jak wytrzymałeś 9 lat bez Kultu?

Te 4 lata grania w Kulcie wspominam miło. Granie w kapeli było spełnieniem moich marzeń, w dodatku ten okres był czymś więcej niż tylko granie kapeli – był w tym również parowątkowy przekaz (m in. światopoglądowy, nasz stosunek do polityki, mody młodzieżowej lub tzw. szołbiznesu). Po latach zacząłem tęsknić do grania. Dlatego powstał Buldog, w którym z pomocą kolegów mogłem się ponownie zrealizować artystycznie. Kiedy w 1995 roku rozpocząłem pracę managera Kultu, był to już inny zespół – bardziej urockowiony, gitarowy. Jednak od tego czasu moja rola w Kulcie nie polega już na tworzeniu lub nagrywaniu muzyki.

 

Kazik Staszewski, Jacek Szymański, Wojciech Jabłoński, Adam Swędera, Janusz Zdunek, Tomasz Glazik. Wszyscy wyżej wymienieni w jakimś stopniu byli wcześniej związani z Kultem. Czy Buldog miał być Twoją odpowiedzią na przerwanie działalności KNŻ?

Nieee, Buldog nie miał nic wspólnego z działalnością KNŻ (lub jej brakiem). Skąd przyszło ci to do głowy ? (śmiech) Buldog był po prostu zaspokojeniem potrzeb wyrazu artystycznego. Ten zespół nie powstał dlatego, bo KNŻ się rozpadł. Zresztą Kazik doszedł dopiero po 2 latach naszego muzykowania.

 

Po odejściu Kazika z Buldoga jego teksty zastąpiliście wierszami Tuwima. Czy można zaryzykować stwierdzenie, że obaj podobnie postrzegają rzeczywistość i że w kwestiach społecznych nic nie zmieniło się u nas od czasów przedwojennych?

Tak, zgadzam się z tym.

 

 Pomimo plejady znakomitych autorów, jacy przewinęli się przez polską scenę rockową w ciągu ostatnich 30 lat,  chyba tylko Grzegorzowi Ciechowskiemu, Kasi Nosowskiej, Grabażowi i właśnie Kazikowi udało się przełożyć ambitny autorski repertuar na sukces medialny. W czym twoim zdaniem należy upatrywać przyczyn tego zjawiska?

W dobrych tekstach, dobrych kompozycjach oraz aktywnej działalności koncertowej.

 

W 2009 roku około 200 osobowa grupa mieszkańców Kłodzka zrywając plakaty, domagała się odwołania koncertu zespołu Kult podając kuriozalny powód, iż zespół gra muzykę alternatywną i psychodeliczną oraz że teksty utworów „Religia Wielkiego Babilonu” i „Post” obrażają ich uczucia religijne. Czy wspominasz więcej takich momentów, czy był to jednorazowy przypadek?

Nie pamiętam więcej takich przypadków, no może poza pozwaniem Kazika przez posła Szafrańca (chyba z ZChN)

 

Czy Kult jest w stanie stworzyć jeszcze album, który dorówna popularnością takim krążkom jak Spokojnie, Mój Wydafca, czy Tata Kazika?

Absolutnie tak! Być może najlepsza płyta Kultu jest jeszcze przed nami. Po dojściu Wojtka Jabłońskiego i Jarka Ważnego ten zespół zdecydowanie odżył i uważam, że jest to bardzo kreatywny skład.

 

 Jesteś współautorem „Krwi Boga”. Czy uważasz tę kompozycję za swój największy przebój, jaki stworzyłeś czy masz sentyment do zupełnie innego kawałka?

“Krew Boga” muzycznie nie odzwierciedla dokładnie mojej osobowości. Zdecydowanie bardziej utożsamiam się z “Do generałów”, “Chrystusem Miasta”, “Piosenką Młodych Wioślarzy”, „Udana Transakcja” (Kult), „Wódka” (Kult), „Ostatnia Wojna” (Kult), „Elita” (Buldog) i „V Rozbiór Polski” (Buldog) lub “Konsumentem” – te utwory wyrażają mój świat muzyczny. A “Krew Boga” to taki wczesny The Cure (śmiech).

 

 W ostatnim 20-leciu o wiele częściej uczestniczyłem w koncertach Kultu w Londynie niż w Polsce. Czy w ojczyźnie na waszych koncertach jest podobna atmosfera, czy jest coś, co wyróżnia londyńską publiczność?

Wszędzie raczej jest podobnie, no może w skali 1-5 o ten 1 punkt w Londynie jest bardziej żywiołowo (śmiech) . Szczególnie przy “Polsce” granej i śpiewanej w Londynie mam ciarki.

„Każdy z nas śpiewając podczas koncertu swoją piosenkę, jest frontmanem.” Z Piotrem Selimem rozmawia Sławek Orwat

Na początku tej mojej ścieżki rozgraniczałem muzykę klasyczną od estradowej, a teraz i klasyka i ta moja piosenkowa twórczość w pewnym momencie zeszły się w jedno.

Sławek Orwat: Często w wywiadach wraz z Janem Kondrakiem i Markiem Andrzejewskim podkreślacie, że Lubelska Federacja Bardów nie ma lidera, a wszystkie decyzje zapadają demokratycznie. Kto w takim razie posiada głos decyzyjny o finalnym kształcie aranżacji poszczególnych piosenek wnoszonych do wspólnego repertuaru przez trzy uznane artystyczne osobowości.

Piotr Selim: Ten zespół faktycznie jest szczególny i wyjątkowy. Każdy z nas jest tu indywidualnością, przynosi swoje własne utwory do opracowania i ma jakiś pomysł na każdy z nich, jak ma on brzmieć i w jakiej formie, jak te chórki powymyślać. Pracujemy na zasadzie partnerstwa i działamy tak już prawie od dwudziestu lat. Lidera w sumie nie ma. Każdy z nas śpiewając podczas koncertu swoją piosenkę, jest frontmanem. Jeśli na przykład ja śpiewam swoją piosenkę solową, to wtedy ja jestem solistą, a koledzy śpiewają chórek. Jeśli śpiewa Janek jako solista, wtedy my zamieniamy się w chórek, natomiast bazą dla każdego wykonawcy zawsze jest instrumentarium i czuć tę potęgę, jeśli ma się te pięć czy sześć głosów koło siebie.

 

Sławek Orwat: Jakie kryteria decydują o tym, że utwór któregoś z was zaczyna być federacyjny?

Piotr Selim: Na koncertach federacyjnych tych piosenek każdy z nas śpiewa kilka. W przypadku naszej czwórki mamy więc koncert składający się z kilkunastu piosenek, które rozkładają się na przykład tak: pięć – pięć – pięć – trzy czy dwie, czyli utworów w naszym indywidualnym wykonaniu nie jest tak dużo. To jest tak, że tych piosenek mamy stworzonych dużo więcej, ale w federacyjnym repertuarze dajemy tylko jakieś wybrane utwory i staramy się, aby zawsze były to utwory najlepsze, czyli takie, żeby był to bardzo dobry tekst, żeby była bardzo dobra muzyka, żeby nie zrobić sobie krzywdy i nie zrobić krzywdy kolegom, tylko po prostu nieść zespół do góry. Natomiast w indywidualnych projektach możemy ryzykować.

 

Sławek Orwat: Piosenki o miłości to spore wyzwanie. Jest to temat oklepany i wyeksploatowany niemal do znudzenia. Twoje nie tylko, nie nudzą, ale portrafią nawet uzależnić. Gdzie leży tajemnica?

Piotr Selim: O teksty trzeba by zapytać autorki Hani Lewandowskiej, z którą już od ponad dwudziestu pięciu lat współpracuję i większość tekstów to są jej piosenki. A są to teksty, które nie przemijają i jestem wręcz przekonany, że jak już nawet nas kiedyś nie będzie, to te piosenki będą zawsze aktualne. To jest – wydaje mi się – wielka siła tekstów, które pisze Hania, bo one dotykają każdego z nas. Każdy z nas, każdy ze słuchaczy coś nowego odkrywa w tych tekstach.

 

Sławek Orwat: „Specjalista od wzruszeń” to arcydzieło nie tylko dla mnie.

Piotr Selim: Takie piosenki, jak „Specjalista od wzruszeń” są w obiegu od wielu i to jest niesamowite, że co jakiś czas dostajemy głosy od naszych znajomych i przyjaciół, którzy po kolejnym wysłuchaniu tego samego utworu odkrywają w nim coś nowego i często mówią: miałem taką, a taką sytuację i teraz zupełnie inaczej już na nią patrzę i na przykład w „Specjaliście od wzruszeń” dziś coś innego mnie dotyka i to jest takie, takie… wielkie!

 

Sławek Orwat: Jak narodziła się wasza współpraca?

Piotr Selim: To jest historia dosyć ciekawa, bo myśmy się poznali i w pewnym momencie Hania podeszła do mnie i powiedziała, że teraz będzie ze mną pisała piosenki, a ja odpowiedziałam, że przecież ja tego nie umiem. No to się nauczysz – odparła. Przyniosła mi tekst. Muzykę napisałem w ciągu dwóch dni, ale w szufladzie trzymałem ją przez dwa miesiące i nikomu nie pokazywałem tej piosenki. Dopiero po dwóch miesiącach ją ujawniłem i tak to się zaczęło.

 

Sławek Orwat: Jako wykształcony muzyk klasyczny, aż tak bardzo rozdzielasz tożsamościowo oba nurty swojej działalności, że postanowiłeś przyjąć pseudonim artystyczny?

Piotr Selim: To nie jest tak, bo widzisz… był taki czas, kiedy dużo jeździliśmy po konkursach i festiwalach i… Andrzejewski ma dobre nazwisko, bo łatwe do przeczytania i do tego na A.

 

Sławek Orwat: Ale za to jako jeden z pierwszych był w szkole wołany do tablicy (śmiech).

Piotr Selim: U mnie za to często była taka sytuacja, że wychodzisz i ktoś cię zapowiada: teraz wystąpi przed państwem Piotr Chhhh…oniuk! I już wszyscy się cieszą. I to był jakby pierwszy powód, żeby coś z tym zrobić, a drugi był taki, że jako muzyk klasyczny na Akademii Muzycznej trochę jednak chciałem rozgraniczyć to wszystko.

 

Sławek Orwat: Czyli to Hania popchnęła cie w stronę estrady?

Piotr Selim: Tak.

 

Sławek Orwat: Bez Hani zostałbyś tylko w muzyce klasycznej?

Piotr Selim: Bez Hani na pewno.

 

Sławek Orwat: Ale i tak od tego nie uciekasz. Płyta W rytmie bolera jest przecież pełna odniesień do muzyki klasycznej. 

Piotr Selim: Na tym albumie znajdziesz piosenki, które inspirowane są muzyką Fryderyka Chopina, jest tam Nokturn, jest jedna piosenka inspirowana Etiudą Rewolucyjną i to jest we mnie. Gram i ćwiczę klasykę od ponad trzydziestu lat. Ja od tego nie chcę uciekać, tylko ja z tego po prostu czerpię i wykorzystuję to w kompozycjach i w graniu na fortepianie. To jest też dla mnie fajna sytuacja, że na początku tej mojej ścieżki rozgraniczałem muzykę klasyczną od estradowej, a teraz i klasyka i ta moja piosenkowa twórczość w pewnym momencie zeszły się w jedno i obecnie kiedy mam koncerty z orkiestrą symfoniczną i z chórami, to w jednej części np. gram repertuar klasyczny, a za chwilę śpiewam swoje piosenki. Nie znam takiego drugiego wykonawcy.

 

Sławek Orwat: Gdybyś miał wymienić swoje najpiękniejsze momenty z życia artystycznego, to co by to było?

Piotr Selim: Najpiękniejszy moment to przede wszystkim poznanie Hani Lewandowskiej i to, ze dała mi pierwszy tekst, że pokazała mi ile radości i szczęścia może przynieść tworzenie, komponowanie, śpiewanie i że nadal cały czas piszemy i mam nadzieję pisać dalej będziemy. Pamiętam jak w roku 2012 odbyła się premiera kantaty „Z ziemi wiernej”. To był nasz pierwszy koncert w pełni symfoniczny. Siedziałem przy fortepianie i w pewnym momencie przestałem grać, tylko zacząłem słuchać orkiestry, chórów. I przyszła taka niespodziewana myśl! Przecież to NASZE!!! Ale to już nie było tylko nasze, tylko tych wszystkich, którzy to wykonywali i tych wszystkich, którzy słuchali tego, co… zaczęło żyć własnym życiem i poszło do innych ludzi. I to jest piękne i dzieje się tak coraz częściej.

 

Rolą barda jest komentować rzeczywistość. Z Markiem Andrzejewskim rozmawia Sławek Orwat

LFB jest to rodzaj piwnicy artystycznej opartej na składce repertuarowej. Składamy się bowiem swoim repertuarem na program.

Zaczynałeś w roku 1988 od orkiestry św. Mikołaja.

– Ja ten okres wspominam jako okres pasjonacki. Myśmy wtedy dużo chodzili po górach i ja Bogdana [Brachę – przyp.red] po raz pierwszy spotkałem w jakiejś stodole, gdzie nocowaliśmy i gdzie on także jako wędrowiec akurat dotarł, chociaż wcale nie był na nocleg zapowiedziany ani zabukowany (śmiech). Trafił po prostu swój na swego i wtedy też po raz pierwszy usłyszałem jak on fantastycznie śpiewa i gra na gitarze. Dużo też rozmawialiśmy, bo byłem wówczas początkującym muzykiem, bardzo zafascynowanym piosenką ludową. Zgadaliśmy się więc dość szybko, po czym pojechałem na pierwszą próbę zespołu, który wtedy jeszcze nawet nie miał swojej nazwy. Grałem tam na bałałajce, na basach podhalańskich i na gitarze, a Bogdan miał pomysł, żeby śpiewać piosenki łemkowskie.

 

 Miałeś także swój udział w kultowym Teatrze Gardzienice Włodzimierza Staniewskiego oraz w Teatrze Grupa Chwilowa śp. Krzysztofa Borowca.

 

Kiedy już trochę popracowaliśmy w Orkiestrze, kilkoro z nas dostało propozycję, żeby wziąć udział w warsztatach Teatru Gardzienice. Teatr ten organizował warsztaty teatralno-muzyczne od wielu, wielu lat i nadal to robi. Pojechaliśmy więc i już tam zostaliśmy. Wsiąknęliśmy na dobre, ja na chwilę, Marcin Mrowca na stałe.

 

Czym różnił się Teatr Gardzienice od Teatru Grupa Chwilowa?

 

To są dwa zupełnie różne światy. Teatr Gardzienice to teatr, który wywodzi się z pieśni. Dla nas, dla których pieśń i muzyka stanowiły pasję życia, wszystko to było bardzo po drodze. W tym Teatrze zresztą cały ruch sceniczny wywodzi się z pieśni. To jest trochę tak, jak opowiadanie tańcem o architekturze, bo tak naprawdę trzeba ten teatr zobaczyć, żeby wiedzieć, o co w nim chodzi. Jest to teatr niezwykły, który wywarł na mnie olbrzymie wrażenie, teatr niezwykle profesjonalny, w którym spotkałem się z bardzo wysoce postawioną poprzeczką artystyczną. Był to też teatr reżyserski i autorski Włodzimierza Staniewskiego. On miał w ogóle taki pomysł, że przeniósł go na grunt – jakbyś ty to powiedział – czysty, bo przeniósł go na grunt pod-lubelskiej wsi do Gardzienic, a jest to miejsce, gdzie – uwierz mi – diabeł mówi dobranoc.

 

 A Teatr Grupa Chwilowa?

 

– Porównując Teatr Gardzienice do Teatru Grupa Chwilowa, to w tym drugim przypadku teatru było znacznie mniej. Robiliśmy tam coś, co właściwie należałoby nazwać śpiewogrą. Otóż Krzysztof Borowiec nosił przez wiele lat w swojej torbie „Album Rodzinny”. Jest to poemat, który napisał Michał Bronisław Jagiełło, a napisał go na podstawie zdjęć z własnego albumu rodzinnego. Są to zdjęcia, które przedstawiają jego rodzinę w momentach bardzo przełomowych dla całej naszej polskiej tradycji, czyli tuż przed II Wojną Światową, podczas II Wojny Światowej i zaraz po II Wojnie Światowej, kiedy – jak to pokazane jest właśnie w tym albumie – jego rodzina przejeżdżała pociągiem z Polski do Polski przez granicę, a miejscem akcji była Wileńszczyzna, czyli Wilno i okolice Wilna, a bohaterami były postacie, które występują na tych zdjęciach i które opisane są za pomocą prostych, ale jednocześnie niezwykle pięknych i wzruszających wierszyków. To, że mogłem brać udział w tworzeniu „Albumu Rodzinnego”, było dla mnie niezwykle ważnym doświadczeniem. Wszystkie te wiersze składające się na całość tego poematu opatrzyliśmy muzyką i wykonywaliśmy jako pieśni siedząc przy stolikach między publicznością, a Krzysztof Borowiec jako reżyser był… kelnerem, spektakl był osadzony w przestrzeni kawiarnianej. Krzysztof miał też taką bardzo brzęczącą tacę, którą w momentach najbardziej wzruszających niespodziewanie upuszczał. Piosenki z „Albumu Rodzinnego” są bardzo kameralne, spokojne i wydaje mi się, że piękne… Ten moment, kiedy następowało upuszczenie tacy przez Krzysztofa Borowca, był czymś, jakby nagle spadała bomba i było w tym coś tak potwornego, coś tak nieludzkiego, jak ta wojna.

 

 Jako solista zacząłeś występować w 1993 roku. Wystarczył ci zaledwie rok, żeby zostać laureatem I nagrody Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie oraz nagrody im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów. Przyznasz sam, że w zadziwiającym tempie stałeś się artystą znanym?

 

Wiesz co? Wtedy wcale mi się nie wydawało, że dzieje się to tak szybko. Jak się ma… ile to ja miałem wtedy lat? No… ileś tam. Byłem sobie małą dziewczynką (śmiech) i wtedy rok to jest naprawdę dramatyczny i wielki okres czasu. To dopiero teraz ten czas się dla nas zmienił i dopiero teraz nam te lata biegną o wiele szybciej, niż wtedy. W roku 1993 to ja byłem zupełnie inną dziewczynką niż w roku 1994, kiedy zostałem laureatem i był to długi i owocujący w wiele wydarzeń rok i wtedy wcale mi się nie wydawało, że wszystko jest za szybko i nagle, natomiast na pewno spowodowało to wtedy u mnie jedną ważną rzecz. Kiedy na Studenckim Festiwalu Piosenki dostałem nagrodę im. Wojtka Bellona dla śpiewających autorów, bardzo mnie to zmobilizowało do dalszej pracy.

 

Skąd wzięła się Grupa Niesfornych?

 

Zespół powstał dlatego, że chciałem swoje piosenki pokazać w trochę innym świetle. Chciałem trochę odejść od poezji śpiewanej.

 

 I dlatego na moment związałeś się z jazzem?

 

Powiedziałbym, że chciałem te moje piosenki ubogacić, dodając im troszeczkę koloru do formuły poetyckiej. Nie zamierzam tu oceniać, że muzyka poetycka jest niekolorowa, bo ona już wtedy miała wielu świetnych aranżerów i dużo fajnych, kolorowych pomysłów, jak na przykład Wolna Grupa Bukowina i przede wszystkim te ich świetne aranże wokalne. Ja w tym wszystkim próbowałem znaleźć swoją własną drogę, żeby pokazać swoją piosenkę w mniej oczywistym świetle, chciałem też, żeby była ona rozpoznawalna i żeby była inna. W związku z tym pojawili się muzycy z Akademii Jazzowej w Katowicach, czyli pojawił się saksofon, trąbka, gitara basowa, bębny i granie bardziej funkujące, albo tak, jak mówisz jazzujące. I tak powstała Grupa Niesfornych i tak nagraliśmy płytę Trolejbusowy batyskaf.

 

 Wielokrotnie występowałeś na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu.

 

Tak, a pierwszy raz miałem wystąpić w Opolu jako ten, który przeszedł kwalifikacje Debiutów. Tylko że w międzyczasie – i to znów jest ten słynny długi rok pomiędzy 1993 a 1994 – dostałem te nagrody na Festiwalu Studenckim w Krakowie, a jednym z jurorów opolskich Debiutów i Festiwalu w Krakowie był ten sam człowiek – Jan Poprawa, który stwierdził, że festiwal krakowski ma dłuższą tradycję, czyli jest festiwalem, który jest starszy. I on nie bardzo by chciał, żeby laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie był weryfikowany jeszcze przez inny festiwal. W związku z tym zaśpiewałem w Opolu już jako laureat Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie, a w Debiutach już nie brałem udziału. I bardzo dobrze, bo wtedy Debiuty wygrała Justyna Steczkowska (śmiech).

 

 

Niewątpliwie twoim najważniejszym „dzieckiem” jest Lubelska Federacja Bardów. Z formacją tą wiąże się o tyle ciekawa historia, że oprócz tego, że jesteście zespołem stricte muzycznym, jesteście też dla Lublina czymś podobnym, jak Piwnica Pod Baranami dla Krakowa.

 

Bardzo ładnie to wychwyciłeś. Tak, jest to rodzaj piwnicy artystycznej opartej na składce repertuarowej. Składamy się bowiem swoim repertuarem na program, bo jest wśród nas wielu piszących, wielu komponujących, wielu wokalistów.  Taka zresztą była nasza idea od początku, kiedy to w Lubelskiej Federacji Bardów było trochę więcej wokalistów i trochę więcej piszących bardów niż obecnie i z różnych powodów się to potem zmieniało. Odszedł z naszego świata Marcin Różycki, wyemigrował w dalekie strony Igor Jaszczuk i tak to wszystko się jakoś potoczyło, że w tej chwili zamiast wielu autorów, jest ich paru, za to skład zespołu jest bardziej zelektryfikowany. W tej chwili ze składu założycielskiego zostało tylko nas czworo: Jan Kondrak, Piotr Selim, Jola Sip i ja.

 

 Jola Sip jest postacią arcyciekawą w nurcie piosenki poetyckiej, ponieważ jak powszechnie wiadomo wykonuje dwie – wydawałoby się – skrajnie różne czynności: z jednej strony jej życie to Kraina Łagodności, z drugiej natomiast jest…

 

…brązową medalistką Mistrzostw Polski Tae-Kwon-Do (smiech).

 

 Niewątpliwie sztandarowym utworem LFB jest wykonywany przez Jana Kondraka „Ataman”. 

 

– To jest piosenka ludowa, która z pochodzenia tak naprawdę jest piosenką rosyjską i rzeczywiście jest to utwór niezwykły, bo w tej chwili na Ukrainie, tam gdzie jest wojna, śpiewa się tę piosenkę po jednej i po drugiej stronie. Jan często o tym mówi i ja też podobnie czuję, że tak naprawdę jest to piosenka o żołnierzu pozostawionym na śmierć przez swojego dowódcę. W niechlubnej historii świata zdarza się to nieustannie: dowódcy, wodzowie, politycy, wysyłają na śmierć w swoim imieniu ludzi młodych, zaślepionych jakimiś bałamutnymi hasłami, czy jakąś dziwną ideologią.

 

„Wstań przyjaciółko moja” z wyraźnymi odniesieniami do „Pieśni nad pieśniami” ze Starego Testamentu to drugi po „Atamanie” klasyk Jana Kondraka.

 

Tak, zdecydowanie Jan napisał „Wstań przyjaciółko moja” i jeszcze parę innych utworów na podstawie „Pieśni nad pieśniami”. Są tam nawet pewne zwroty użyte dosłownie z tłumaczenia Czesława Miłosza, a część jest parafrazowana i dlatego to tak pięknie i nieoczekiwanie brzmi. Mało tego, trzeba też pamiętać, że do tego wzniosłego stylu pisania odwoływał się swego czasu także Edward Stachura, który jest mistrzem Jana Kondraka. Stachura jest także – co tu ukrywać – naszym mistrzem i jest to jeden z najwybitniejszych nie tylko poetów, ale pisarzy polskich.

 

Zgodzisz się, że muzykę Lubelskiej Federacji Bardów można nazwać muzyką oczyszczającą?

 

Nie wiem, czy jest ona oczyszczająca, ale na pewno w jakiś sposób jest czysta. My najczęściej używamy instrumentów akustycznych, przez co jesteśmy ekologiczni. Ekologiczni w myśleniu oraz  ekologiczni w sposobie pisania piosenek i ich wykonywania. Jest w tym coś czystego przynajmniej w zamyśle i nie chcemy, aby nasza muzyka była zafarbowana, zamotana fotoshopem, wyretuszowana.

 

Czystość waszej muzyki opiera się też na szczerości przekazu.

 

No tak! To jest w ogóle podstawowa sprawa, że trzeba pokazać coś prawdziwego. Najczęściej są to właśnie emocje, osobiste przemyślenia czy jakaś własna obserwacja świata. Taka jest też rola barda, żeby komentować rzeczywistość, a nie tylko śpiewać proste piosenki o miłości.

 

 Co powiesz na temat swojego ostatniego albumu solowego?

 

Hasztagi to – jak na razie – płyta życia. Jest zwieńczeniem mojej wieloletniej pracy i zdobytego doświadczenia. W roku jej wydania obchodziłem ćwierćwiecze pisania i śpiewania piosenek. Postanowiłem więc nagrać album zawierający wszystkie elementy, które sprawdziły się w tej mojej dwudziestoparoletniej drodze artystycznej. Otóż sprawdziła się współpraca z Grupą Niesfornych, czyli z sekcją jazzowo-funkującą, na którą składają się: trąbka, saksofon, puzon, mocne bębny, bas i gitara elektryczna. Sprawdził się też pomysł na absolutnie „koszerny” skład z Katarzyną Wasilewską i Jakubem Niedoborkiem pod nazwą „Akustycznie”. Sprawdziła się współpraca z Jagodą Nają. Wszyscy ci wspaniali muzycy spotkali się na płycie Hasztagi. Tak jak na nagrywanej 23 lata temu płycie Trolejbusowy batyskaf wymieszały się żywioły, znów kipiało, wrzało od dzikich pomysłów i znów wzajemnie się inspirowaliśmy.  Efektem nie jest zatem prosty wynik dodawania talentów dwunastu muzyków lecz raczej uzyskaliśmy efekt mnożenia! Wrócił młodzieńczy zapał, udało nam się odrestaurować nasze współbrzmienie. W ten cały jazz wspaniale wpasował się mój syn Michał – bardzo zdolny, młody pianista. Zagrał wszystkie partie instrumentów klawiszowych na płycie. I to jak zagrał! Starałem się zrobić ten album najlepiej jak tylko się da. Piosenki zaaranżowaliśmy bardzo precyzyjnie, z dużym namysłem i dokładnym przygotowaniem. Prawie wszystkie utwory były grane rok wcześniej na koncertach. Mieliśmy je „ostrzelane w boju”. Nawet części improwizowane dokładnie zaplanowaliśmy: kto w danym miejscu i z jaką energią. Zaśpiewaliśmy i nagraliśmy żywe instrumenty w doskonałych warunkach studia Laboratorium Dźwięku CSK w Lublinie. Całość brawurowo zmiksował we Wrocławiu Robert Szydło. Wszystko wyszło moim zdanie wspaniale!

 

„Piosenki nasze są albowiem różne”. Z Janem Kondrakiem z Lubelskiej Federacji Bardów rozmawia Sławek Orwat   

Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała.

Sławek Orwat: Poezja… 

Jan Kondrak: …to słowo za często dziś używane. Poezja jest wtedy, kiedy najpierw to napisał poeta, a potem zostało to wydane w książce i ocenione przez polonistów, czyli przeze mnie jako rzecz wartościowa literacko, czyli oryginalna i dopiero potem zaśpiewana przez Grechutę, Niemena, Demarczyk czy kogoś innego. To jest poezja śpiewana. Na ogół nazywacie poezją śpiewaną piosenkę o nieco większych ambicjach literackich, ale to jest piosenka literacka. To nie jest poezja.

Sławek Orwat: Był taki czas, kiedy twój image był lustrzanym odbiciem Freddiego Mercury.

Jan Kondrak: Ja lata młodzieńcze spędziłem z gitarą i spędziłem je w takich mediach jak Wolna Europa. Tam zaczynałem publikować swoje utwory. W związku z tym nie miałem wejścia na oficjalną polską estradę. Musiałem krążyć gdzieś tam po obrzeżach i w drugim obiegu, w szarej strefie funkcjonować i kiedy wyszedłem z niej w latach dziewięćdziesiątych, kiedy Polska odzyskała suwerenność, postanowiłem założyć Zakon Muzyczno Literacki. Chciałem prowadzić artystyczny model życia, który niejako nastąpił, ale trochę później. Chciałem móc się zamykać na całe miesiące i pracować studyjnie i bardzo rzetelnie. Szukałem ludzi do współpracy i nie znalazłem ich. Na moment, na parę lat udało mi się współpracować z Piotrem „Miki” Mikołajczakiem, który zamieszkał po prostu u mnie w domu i to był taki zakon. Dwóch zakonników, którzy zajmowali się głównie piciem koniaku.

Sławek Orwat: W regułę takiego zakonu to i ja bym się mógł śmiało wpisać (śmiech).

Jan Kondrak: Naprawdę tak było. Cohen też zamykał się w klasztorze i na koniec przyznał, że głównie nauczył się tam pić koniak. O sobie też mogę to powiedzieć, tylko, że myśmy mistrza nie mieli, tylko ścigaliśmy się w mistrzostwie, kto więcej wypije. Ja na przykład zakąszałem, a Mikołajczak nie. W związku z tym była to tak silna różnica, że musieliśmy się rozstać. On został w rezultacie filmowcem, a ja zostałem w tym, co robię do dziś. To był Zakon Muzyczno Literacki, który przez wiele lat zrealizował wiele projektów, a że ja byłem wówczas absolutnie zafascynowany Freddie Mercurym, starałem się osiągnąć coś w wokalistyce idąc jego tropem, czyli pokazywać bardzo dużo skomplikowanych technik wokalnych, mniej koncentrując się na pracy kompozytora, czyli w ogóle się nie koncentrując i trochę koncentrując się na pracy autora tekstów, ale nieco innych, niż wcześniej. Pisząc dla siebie jako wokalisty zacząłem bowiem pisać z rozrzedzonym sensem i bardziej dźwięcznie. Czyniłem tak po to, żeby można było moje walory wokalu uzewnętrznić, bo kiedy pisze się gęsto, bezkompromisowo, to polszczyzna zaczyna szeleścić, zgrzytać i zaczyna przeszkadzać w śpiewaniu i wtedy wokaliści polscy przechodzą szybko na angielski i z punktu widzenia Warszawy i Pałacu Kultury stają się w rezultacie nie wiadomo kim, ale mimo wszystko osiągają pewne efekty. Ja nie chciałem rezygnować z polszczyzny, ale zmieniłem się jako pisarz i zacząłem pisać teksty krótkie, bardziej okrągłe, bardziej otwarte na „o” i „e”, bo te dźwięki mi wychodziły lepiej i dlatego zrobiliśmy wtedy naprawdę sporo śnie, cmateriału, głównie telewizyjnego. Wyszła jedna płyta, która płytą się nawet nie okazała, bo w międzyczasie wydawnictwo wydało kasetę i zbankrutowało. Zbankrutowało głównie przez nas. Nazywało się Pol Mar i dziesięć tysięcy tej kasety poszło w świat. Był to ważny epizod w moim życiu. Pomyślałam wtedy, że się już nic więcej w moim życiu nie stanie, więc napisałem „Piosenkę w samą porę” i chciałem popełnić samobójstwo (śmiech), ale że nie umiałem tego zrobić, to zaangażowałem się w Lubelską Federację Bardów.

Sławek Orwat: Właśnie, co takiego wydarzyło się w roku 1999, że w pełni ukształtowani, niezależni i świadomi swej wartości artyści postanowili połączyć siły pod szyldem Lubelska Federacja Bardów?

Jan Kondrak: Przez cały rok 1998 już się spotykaliśmy i graliśmy co miesiąc wspólne programy. Nazwa LFB jeszcze wówczas nie funkcjonowała, ale myśmy już jako środowisko istnieli. Pomysł był mój. Po prostu zaprosiłem wszystkich, których lubiłem, i których… (uwaga, to jest bardzo ważne) przynależność do ekipy była na podstawie „paszportu”. Tym paszportem było zwycięstwo w jakimś ogólnopolskim festiwalu piosenki artystycznej, literackiej, kabaretowej. Tędy nabór szedł. Jeśli ktoś wygrywał przegląd, był przeze mnie zapraszany do współpracy w ramach tak zwanej kotłowni biesiadnej i to trwało równiutko rok.

 

Sławek Orwat: Czy LFB posiada lidera, czy też panuje u was całkowita demokracja?

Jan Kondrak: Tak, demokracja u nas panuje, bo istnieje między nami demokratyczny układ federacyjny. Relacje tego typu są także wtedy, kiedy idzie o sprawy organizacyjne. Jeśli ktoś ma pomysł, gdzie mamy zagrać i na jakich warunkach, to po prostu od początku do końca ten koncert robi, pilotuje go i potem się z niego rozlicza. Często jest tak, że ktoś jeden ma pomysł na koncerty, a potem ktoś kolejny daje mu zmianę i organizuje w innym miejscu Polski szereg kolejnych koncertów i znowu reszta mu się nie wtrąca do spraw organizacyjnych, bo lepiej jest, jeśli są one w jednym ręku.

 

Sławek Orwat: Piosenki Lubelskiej Federacji Bardów z jednej strony pełne są zadumy, głębokich metafor i skłaniają do refleksji. Od czasu do czasu można jednak znaleźć w waszym repertuarze utwory zabawne, ironiczne, a czasami nawet taneczne…

Jan Kondrak: Piosenki nasze są albowiem różne na przestrzeni dziejów. Na przykład „Specjalista od wzruszeń” Piotra to tekst piosenkowy. Tam nie ma żadnej poezji śpiewanej. To jest bardzo rzetelna robota tekściarska, a Hania Lewandowska prezentuje w tych tekstach klasę Agnieszki Osieckiej. Natomiast w „Kobietach mojego życia” Ta sama autorka stara się przekroczyć barierę piosenkowości i wchodzi w sferę poezji. Próbuje tam sposobu budowania metafor na bardzo odległych skojarzeniach co przynależy raczej do poezji i tu jeszcze trzeba powiedzieć jakiej – surrealistycznej. Podobnie jak jest w okresie surrealistycznym u Boba Dylana.Na przykład „Mr Tambourine Man” to jest utwór, kiedy Dylan jest surrealistyczny, kiedy odlatuje i kiedy wszystko mu się ze wszystkim kojarzy. W tym czasie na przykład piszą również inni poeci amerykańscy i wcale nie stosują metafor. Allen Ginsberg jest w stanie na przykład napisać poemat prozą, czyli selekcjonuje rzeczywistość tak, jakby szedł po ulicy i rejestrował fragmenty rzeczywistości. To jest tak stylizowane. I nie znajdziesz tam metafor, tylko będziesz śledził losy bohatera jego oczyma. Powiedzmy: Idę ulicą. Zarzygana. Tu leżą pety, a tam dociska pedała do muru jakiś gruby koleś… i tak to się toczy u Allena Ginsberga. I co? To jest całkowicie inna technologia wytworzenia tekstu stylizowana na obserwację bezpośrednią. W przypadku Dylana i „Mr Tambourine Man” on nagle ma wizję! On ma wizję kolesia, który zaprosi go na swój statek, gdy on sam idzie przez nocne miasto. I to, co on pisze należy do nurtu poezji surrealistycznej (sennej, onirycznej), gdzie we śnie narkotycznym wszystko z wszystkim możesz połączyć. Hanka pisząc tekst „Kobiety mojego życia” przekracza normalne ramy piosenkowości, wchodzi w sferę poezji i wtedy można się zastanawiać, czy jest to poezja śpiewana czy piosenka. Posłużyłem się przykładami. To dotyczy wszystkich autorów federacyjnych. Ta różnorodność technik pisarskich.

Sławek Orwat: Czy można was porównać do Piwnicy Pod Baranami?

Jan Kondrak: Oczywiście, że można.

 

Sławek Orwat: Tylko kto w takim razie pełni u was rolę Piotra Skrzyneckiego? 

Jan Kondrak: Dosłownie nikt dlatego, że Piotr Skrzynecki był na etacie w mieście, a my wszystko robimy na zasadzie pospolitego ruszenia. Kto chce, ten robi i bardzo często jest tak, że ktoś prowadzi koncert. Na początku wymyślaliśmy sobie konferansjerów, potem ja przejąłem rolę takiego powiedzmy, Skrzyneckiego, bo wprowadziłem do naszych występów narrację. Teraz już nam się to znudziło i w związku z tym koledzy i koleżanki tez się odzywają i zaczyna być współprowadzenie. Są tez i takie koncerty, kiedy w ogóle nie ma żadnego „Skrzyneckiego” i rządzi tylko muzyka. Różnie to bywa. My mamy tak obszerny dorobek, że nie da się o nas powiedzieć, że stosujemy jakiś jeden szablon na wszystkie nasze zachowania sceniczne, ponieważ są to różne materiały muzyczne. Kiedy np. śpiewamy Stachurę i kiedy język Stachury jest tak odrębny od języka codzienności, bo są to poematy, a nie piosenki, to tam nie da się słowa powiedzieć, żeby nie bolało. Zwykłe konferansjerskie słowo w zderzeniu ze Stachurą boli, więc tam nic się nie mówi, tylko się gra. I dlatego Lubelską Federację Bardów trudno określić jednym zdaniem, a skoro nas trudno jest określić jednym zdaniem, to znaczy, że my nie jesteśmy towarem. My jesteśmy niehandlowi. Nas właściwie nie sposób sprzedać, ponieważ nie wiadomo do końca, kim my jesteśmy. Bardzo trudno jest nas obanderolować i wystawić na sprzedaż, bo dla nas to, co robimy, jest życiodajne. I teraz wracam do pytania, dlaczego to może tak trwać. Dlatego, że każdy się tutaj realizuje, każdy ciągnie w swoją stronę ile wlezie, ile uciągnie i za każdym razem dostanie pomoc od koleżeństwa. Psychologicznie rzecz ujmując, to my przejęliśmy model funkcjonowania Budki Suflera, która zaprosiła sobie na zakończenie kariery z obcych zespołów nie będących rodziną tylko nas dlatego, że my przejęliśmy ich model nie bycia kumplami na siłę. Co to znaczy w praktyce? To, że nie obchodzimy razem Świąt, nawet Wielkanocnych, które są fantastyczne, bo żałobne i nadawałyby się medialnie. Dużo się w nich dzieje. Ktoś kogoś zabija, ktoś kogoś pożera i z tego się robi nadzieję. Chrzciny z rzadka, bo tylko Piotrek jest ojcem chrzestnym jednego z dzieci Marka, ale to są rzeczy przygodne, które nas prywatnie łączą i nie ma w tym żadnego planu, tak jak często jest  w młodych zespołach rockowych, że oni wszystko robią razem. Jedzą razem, śpią z tymi samymi dziewczynami itd. itd. Tutaj nigdy czegoś takiego nie było i nie ma. Po prostu spotykamy się w pracy i jesteśmy na tyle kolegami, na ile jest to możliwe. Jak trzeba się pokłócić, to robimy to, ale zawsze znajdujemy drogę do siebie. Więc tych kłótni jest naprawdę stosunkowo niewiele, można nawet powiedzieć, że ich nie ma i że bezkolizyjnie to wszystko przebiega. Trzeba mieć wspólne zainteresowania, żeby się pokłócić, a my ich nie mamy (śmiech).

 

Sławek Orwat: Jak LFB radzi sobie z promocją i ze „sprzedażą” swojej twórczości w komercyjnym świecie współczesnego show-biznesu?

Jan Kondrak: My nie jesteśmy w stanie udźwignąć wszystkiego zwłaszcza, że nam dosłownie nikt w niczym nie pomaga i ani media się specjalnie za nami nie uganiają, ani urzędy. Musimy o wszystko walczyć i generalnie musimy odwoływać się do publiczności. Przecież co najmniej połowa z naszych piosenek ma cechy przeboju i to nie dlatego, że ścigamy się z Zenonem Martyniukiem, tylko dlatego, że musimy tak robić. U nas też można spotkać absolutnie tandetne zwroty melodyczne i tandetne pochody harmoniczne po to, żeby za bardzo nie odbiegać od powszechnego gustu, gdyż my będąc trubadurami czy truwerami i uprawiając dworną muzykę moglibyśmy nagle znaleźć się w muzeum i grać koncerty dwa razy w roku. Dzięki temu, że jakiś czas temu zaczęliśmy adresować naszą muzykę do szerszego kręgu widzów, to mamy tę widownię nieco szerszą i możemy (ja i Marek) utrzymywać się z biletów. Reszta koleżeństwa nie ufa temu i poszła na etaty. Tak się sprawy mają. To tyle a propos tradycji. Myśmy opuścili tradycję dworu rycerskiego, dworu pańskiego i tradycję rycerską i pomieszaliśmy ją z tradycję dziadów wędrownych, lirników, którzy dla ludu prostego wymyślali coś, co potem stało się muzyką ludową. My bardzo mocno czerpiemy z nurtu ludowego i ludycznego. Zobacz, nasze piosenki są bardzo ludyczne. „Raz na walcu” jest przecież piosenką ludyczną, „Misie” są piosenka ludyczną, ku zabawie i my musimy to stosować. Dlaczego? Dlatego, że jednak nie jesteśmy Piwnicą pod Baranami i u nas nikt nie jest na etacie. Skrzynecki był na etacie, był hodowany przez Kraków, a my musimy się po prostu utrzymać z rynku, czyli jak dziad wędrowny, który przyszedł do karczmy i śpiewał. I jak śpiewał odpowiednio, to mu dali jeść, a jak nieodpowiednio, to mu nie dali i zdychał pod płotem. My jesteśmy w tej samej sytuacji. Jesteśmy małą, wędrowną orkiestrą, która musi utrzymać się z rynku, z biletów i o tym też trzeba pamiętać, kiedy słucha się tych piosenek.

 

Sławek Orwat: Piosenka literacka potrafi być czasem zwyczajnie nudna zawierając przy tym ważne treści i głębokie metafory. Wasza muzyka jest nie tylko świetna treściowo. Wasza twórczość nie nudzi!

Jan Kondrak: Sławku, my jeszcze jedną rzecz robimy, o którą ja zadbałem w opisie na naszej stronie internetowej. My jesteśmy energetyczni. Co to znaczy? My śpiewamy z naddatkiem ekspresji, podczas gdy te teksty nie wymagają aż takiej ekspresji scenicznej. My je podajemy w taki sposób po to, żeby zainteresować nimi was siedzących na widowni. Zachowujemy się z pewną przesadą. Piwnice artystyczne tego nie robią. My jesteśmy gorętsi od Baranów. My śpiewamy bardziej gorąco, a czerpiemy tutaj z tego całego oszołomstwa rockowego.

 

Sławek Orwat: Lubelska Federacja Bardów to dość złożona instytucja artystyczna, przez co chyba nie jest łatwo ją lansować?

Jan Kondrak: O nas nie da się powiedzieć jednym zdaniem. Jest to zjawisko wielopłaszczyznowe, które z trudem poddaje się jakimkolwiek klasyfikacjom i którego nazwa jest za długa. Próbowaliśmy ją nawet zmieniać ale to się nie przyjęło choć na paru płytach widnieje nazwa Federacja.

W Polsce jest więcej ludzi, którzy słuchają tylko tego, co podają media. Z grupą Over The Under rozmawia Sławek Orwat

Odbudowywanie polskiej sceny okazało się trudniejszym wyzwaniem, bo praktycznie nie ma już czego odbudowywać.

– Zespół Over The Under powstał na przełomie 2012/2013 roku. Jak i dlaczego narodził się w waszych głowach pomysł, aby w Polsce grać southern metal, skoro pomimo ogromnej pracy takich ludzi jak Paweł Freebird Michaliszyn southernowe brzmienia wciąż nie zdobyły jeszcze u nas aż tylu wyznawców jak grunge, nu metal czy przeróżne odłamy rocka brytyjskiego?

Krystian Borowski: Bo lubimy wyzwania!

Karol Korniluk: Nie szufladkujemy naszej muzyki. To, że ma ona jakiś tam southernowy klimat jest wypadkową tego, czego słuchamy i czym się inspirujemy. Gramy to, co czujemy. Nie uprawiamy kalkulacji.

Krzysztof Wyszomirski: Nasz gust muzyczny jest bardzo szeroki. Nie zamykamy się na jeden określony gatunek. Jeżeli ludzie słyszą w naszej muzyce southern, to bardzo dobrze. Nowy materiał który powstawał na trasie jest na pewno bardziej eklektyczny, choć dalej jest to OTU.

– Muzyka jaką wykonujecie, najlepiej – jak sądzę – przyjmowana jest w środowiskach motocyklowych i z definicji przez wszystkich zakochanych w kulturze amerykańskiego południa. Jak liczną grupę fanów przyciągają wasze koncerty i stylistycznie pokrewnych wam kapel?

Karol: Zacznijmy od tego ze w dzisiejszych czasach ciężko o subkultury.

Krystian: Dziś człowiek z ramoneską lata na koncerty Zenka M, a punkowcy żyjący na squocie chodzą do pracy. Na trasie widzieliśmy to na własne oczy.

Krzysztof: Na pewno mamy dobre doświadczenia z klubami motocyklowymi, zawsze wszystko idzie sprawnie i jest dobra atmosfera. Jeśli chodzi o subkultury, to zgadzam się z chłopakami. W dzisiejszych czasach to wszystko stało się bardzo rozmyte.

– Bezkompromisowość w tekstach, riffy inspirowane brzmieniem klasyków z NOLA oraz szczerość przekazu, to składowe waszego debiutanckiego LP, którego premiera odbyła się z początkiem 2016 roku w Bydgoszczy. Jak porównujecie wasz debiutancki krążek z materiałem, który będzie zawierało kolejne wydawnictwo i o czym tak naprawdę traktują teksty waszych utworów? 

Krystian: Jak już mówiliśmy, muzyka będzie bardziej różnorodna. Większość tego materiału powstało na trasie. W takich warunkach jest inaczej niż w przypadku tworzenia w studiu czy na sali prób. Klimat miejsca, ludzie, samopoczucie… to wszystko na trasie jest zmienne i ma bardzo duży wpływ na tworzoną muzykę.

Karol: Teksty na nowym materiale są o wiele bardziej osobiste. Zwyczajnie nie było czasu. To wszystko było jak jeden wielki strumień świadomości. Można powiedzieć, że teksty pisały się same.

– Misja odbudowania polskiej sceny muzycznej spowodowała, że przed paroma laty postanowiliście ruszyć w trasę „100%tour” – czyli 100 koncertów w 100 dni. Domyślam się, że taka idea wymagała od was nie tylko solidnego przygotowania logistycznego, ale przede wszystkim finansowego. Były jakieś momenty kryzysowe?

Karol: Całe przygotowanie trasy zajęło nam 7 miesięcy. Booking, pieniądze, reklama, logistyka – to wszystko zrobiliśmy sami. Absolutne DIY

Krzysztof: Jeśli chodzi o sprawy finansowe, to na pewno nalezą się wielkie podziękowania dla sponsorów, którzy uwierzyli w ten projekt i bez których ciężko byłoby o jego realizację. Jest ich zbyt wielu, aby wymienić. Niektórzy z nich stali się nawet naszymi przyjaciółmi.

– Idea trasy „100% tour” – jak głosicie – to budowanie polskiej sceny muzycznej. Czy rzeczywiście bicie rekordów w koncertowaniu wyzwoli w innych kapelach podobne porywy serc? „Teraz, gdy wszyscy siedzą wpatrzeni w ekrany telefonów zamiast na podwórku i słuchają wystukanych przez komputer bitów, zanikają subkultury. Wszyscy są podobni, nudni, bezbarwni, bez pasji i pomysłu na siebie” – to wasze słowa. 

Krzysztof: To odbudowywanie polskiej sceny okazało się trudniejszym wyzwaniem, bo praktycznie nie ma już czego odbudowywać. Poznaliśmy kilka zespołów, których nasze działania zainspirowały do wzmożonej pracy, ale ze smutkiem należny stwierdzić, że było ich niewielu. Większość to zespoły hobbistyczne z podejściem typu: „jest tak chujowo, że nic z tym nie da się zrobić”. Wielu muzyków jest bardziej zainteresowanych kupnem nowego efektu do gitary niż rozwojem swojego zespołu. Przez takich „zapychaczy sceny” – jak zwykliśmy ich nazywać – jest jeszcze trudniej dotrzeć do ludzi. Trzeba przebijać się ze swoją muzyką przez gąszcz zespołów założonych, żeby mieć fajną „profilówkę” z gitarką na Facebooku.

– Jak reagowała na wasze granie publiczność, która w dużym stopniu widziała was przecież po raz pierwszy?

Karol: Jeśli chodzi o ludzi uczęszczających na nasze koncerty budujące jest to, że nie spotkaliśmy się z głosem niezadowolenia. To daje ogromnego kopa. Grasz 100 koncertów w różnych miejscach dla bardzo rożnych ludzi i wszyscy są jak to mawiamy “podpaleni” od młodego death metalowca aż po przysłowiowego „Janusza”.

– Coraz więcej młodych ludzi spędza czas na grach komputerowych, a jeśli już oglądają jakieś koncerty, to najczęściej te na… YouTube. Co musi waszym zdaniem nastąpić, aby ludzie choć na moment odłożyli swoje fantastyczne telefony i skupili uwagę na przeżywaniu muzyki w realnej rzeczywistości?

Karol: Musi nastąpić przesyt. Przesyt zachwytu nad substytutami rzeczywistości.

Krzysztof: Głęboko wierzymy, że już wkrótce cala ta cyfrowa papka i polerowanie rzeczywistości zwyczajnie ludziom się znudzi i nastąpi przełom podobny do tego z początku lat 90-tych. Historia kołem się toczy.

– Piszecie w swoim credo: „Koncertów jest coraz mniej, za to pojawia się coraz więcej dyskotek w stylu disco polo. Młodzież powoli zapomina jak brzmi żywy instrument. Jeśli ta tendencja się utrzyma, to nasza kultura muzyczna sięgnie dna”. Co waszym zdaniem można realnie zrobić, aby do minimum zniwelować rozprzestrzenianie się muzycznej tandety wśród młodych ludzi. Kiedyś disco polo to były wioski i małe miasteczka. Dziś z przerażeniem patrzę, jak ten niskich lotów nurt jest zapraszany na salony wielkich aglomeracji i do mediów publicznych. Jak z tym zjawiskiem walczyć i jak zmusić włodarzy wielkich mediów i miast do ratowania szczerej sztuki w powodzi wszechobecnego chłamu?

Krystian: Pamiętam, jak w czasach podstawówki słuchanie disco polo było po prostu wstydliwym tematem. Była to muzyka na wesela i potańcówki i tak powinno być dziś.

Krzysztof: Najbardziej zaraźliwa i niebezpieczna w Internecie i telewizji jest głupota. Zaczynamy wszystko z automatu wyśmiewać i trywializować. Ludzie zamiast szukać refleksji, buntu przeciw systemowi, zaczynają z wszystkiego robić komedie, zamydlając sobie w ten sposób obraz świata. Obecnie potrafimy robić memy i śmiać się z naprawdę okrutnych rzeczy. Z tą znieczulicą trzeba po prostu walczyć.

– Lansowane przez większość wiodących stacji radiowych w naszym kraju zespoły nie odnotowały żadnego spektakularnego sukcesu poza granicami Polski, natomiast jakże często grupy znane jedynie w bardzo wąskich kręgach odbiorców zostały zauważone w takich krajach jak Stany Zjednoczone czy Kanada. Przypomnijmy sobie chociażby przypadek warszawskiej grupy Pustki, która w roku 2011 zagrała kilka entuzjastycznie odebranych koncertów podczas festiwalu Canadian Music Fest w Toronto oraz South by Southwest w amerykańskim Austin. Poczytny dziennik The Austin Chronicle określił nawet ich piosenkę „Lugola” mianem arcydzieła, a Toronto Star wybierając jedynie kilka koncertów z całego festiwalowego dorobku, zaproponował swoim czytelnikom właśnie nasze Pustki.

Karol: Zauważ, że końcówka naszej trasy to właśnie granie poza granicami kraju. Zostaliśmy tam cudownie przyjęci i już 6 stycznia wracamy do Holandii na tydzień koncertowania.

Krzysztof: Zdecydowanie naszą przyszłość koncertową upatrujemy zagranicą. Końcówka trasy nam to udowodniła. Kto wie? Może za jakiś czas pościmy się na Stany.

Krystian: Za granicą ludzie są bardziej różnorodni. Istnieje tam także moda na tandetę, jednakże nadal jest tam sporo ludzi zainteresowanych szukaniem muzyki dla siebie. U nas w Polsce jest więcej ludzi, którzy słuchają tylko tego, co podają media, a media w większości zapodają totalny syf.

– Największe polskie media od dawna nie grają już tego, co w muzyce jest najbardziej wartościowe, a w zamian sprzedają cenny czas antenowy niczym bazarową „pietruszkę” lub inny nie mający nic wspólnego z kulturotwórczą misją mediów towar, przez co najlepsza polska muzyka trafia głównie do niezależnych programów internetowych i Radia WNET. Co należy zrobić, aby dużym nadawcom opłacało się grać rocka i metal podobnie, jak w latach 90-tych opłacało się to telewizji publicznej, a nawet takim gigantom jak MTV?

Krystian: Należy promować muzykę alternatywną wśród młodych ludzi, pokazać im, że to jest po prostu fajne. Spychając ją na peryferia mediów zwyczajnie dajemy sygnał młodym, że to nic nie jest warte.

Karol: Muzycy powinni ze sobą współpracować i przestać odwracać się od siebie nawzajem jak i od publiczności (zarówno niszowi jak i gwiazdeczki). Należy brać przykład ze sceny hip hopowej, gdzie jeden drugiego wspiera, a nie zwalcza i wszyscy na tym wychodzą na plus.

Krzysztof: Problemem są też te wszystkie darmowe koncerty, gdzie nawet zespoły wartościowe odwalają pańszczyznę, ucząc ludzi tego, że muzyka powinna być darmowa i w końcowym efekcie więcej na tym tracą niż zyskują.

– Zagraliście w UK, poznaliście Bad Solution. Co po tak krótkiej i szybkiej akcji możecie powiedzieć o polskim środowisku muzycznym na Wyspach, którego tak naprawdę poznaliście jedynie wierzchołek góry lodowej. Czy możemy spodziewać się częściej waszych występów na terenie Zjednoczonego Królestwa?

Karol: Zdecydowanie! Już planujemy inwazję koncertową na Londyn!

Krystian: Za mało czasu spędziliśmy z tymi zespołami, żeby coś więcej powiedzieć. Wszyscy byli bardzo sympatyczni i mieli coś fajnego do zaprezentowania. Przykro to stwierdzić, ale zdystansowanie do polskiej rzeczywistości muzycznej służy!(śmiech)

– Wasza wygrana na Liście Polisz Czart wydarzyła się 1 grudnia 2017, czyli dokładnie wtedy, kiedy graliście swój koncert w Londynie. Czyż nie mają racji ci, którzy twierdzą, że życie pisze najlepsze scenariusze? Pamiętam, że zadzwoniłem do was z tą wiadomością w godzinach przedpołudniowych, kiedy to byliście w drodze na koncert. Jak odebraliście tę wieść i ile ta wygrana znaczy dla was jako artystów?

Krystian: Bardzo nas to ucieszyło i podbudowało morale.

Karol: Wygrana dala nam to samo co pozytywne opinie ludzi po koncertach, przeświadczenie, żeby jeszcze mocniej z tym zapier… Jeżeli ludzie chcą naszej muzy, to warto.

– O czym traktuje nasz ówczesny nr 1 „If you pay”?

Karol: „Jak nie posmarujesz, to nie pojedziesz” (śmiech). Jest też o tym, że w życiu możesz wiele kupić i jednocześnie stracić. Konsumpcjonizm może zniszczyć człowieka, to jest jak hazard.

Muzyczne IQ i Pies Mazowiecki

Muzyczne IQ

14 sierpnia 2020 r. gościliśmy Psa Mazowieckiego w osobach Adama Wojdaka i Roberta Niedziółki. Rozmawialiśmy o ich debiutanckim albumie Młodość. Był też występ na żywo. Polecamy.

Muzyczne IQ

Od lewej: Radek (Muzyczne IQ), Adam Wojdak i Robert Niedziółka – Pies Mazowiecki, Szczepan (Muzyczne IQ)

Muzyka to przede wszystkim emocje. Z Bartoszem Szczęsnym rozmawia Sławek Orwat

Jeśli twórczość na pewnym etapie wiąże się z szeroko pojmowanym „sukcesem”, to powinien to być niezamierzony efekt uboczny (oczywiście bardzo miły), ale nigdy cel sam w sobie.

Od kiedy muzyka jest twoją pasją?

Pamiętam, że muzyka po raz pierwszy mnie „zelektryzowała”, kiedy mój starszy brat pożyczył od kogoś kasetę z nagranym utworem zespołu Europe „The final countdown” (śmiech). Miałem wówczas 7, może 8 lat. Pamiętam, że kawałek tyle razy odtworzyliśmy, że w pewnym momencie kaseta odmówiła posłuszeństwa.

Wtedy już wiedziałeś, że będziesz muzykiem?

Plany przez duże P pojawiły się dopiero kilka lat później – głównie w połowie lat 90-tych, kiedy zakładałem swoje pierwsze zespoły, początkowo grając jedynie na gitarze. Wówczas były też pierwsze koncerty, pierwsze nagrania tzw „demówek” w przyszkolnym studio nagrań i pierwsze marzenia, że muzyka może stać się moim pomysłem na życie. Tym bardziej, że był to okres, kiedy miałem możliwość chodzić na wiele koncertów światowych gwiazd (mieszkałem wówczas w Niemczech). Nigdy nie zapomnę koncertu Stinga – faceta w t-shircie, z gitarą basową, który zarządzał 30-stotysięcznym tłumem. Wówczas w głowie nastolatka zrodził się plan przez wielkie P, że też tak by chciał…

Samokrytycznie uważasz, że w swoich działaniach nie tam gdzie trzeba kładłeś wtedy nacisk, przez co muzyka w twoim młodzieńczym życiu nie obroniła się.

Muzyka – jak każda inna forma sztuki – to przede wszystkim emocje. Jeśli twórczość na pewnym etapie wiąże się z szeroko pojmowanym „sukcesem”, to powinien to być niezamierzony efekt uboczny (oczywiście bardzo miły), ale nigdy cel sam w sobie. Tworzenie z nastawieniem, że odniesie się „efekt komercyjny”, popularność, sławę itd jest co do zasady z góry skazane na porażkę. Patrząc na moje działania w moim młodzieńczym życiu, wiem, ze wówczas za bardzo chciałem stać na scenie, porywać publiczność, być znanym. To były te złe akcenty, na które kładłem nacisk, przez co sama twórczość często schodziła na plan dalszy. Pewnie brakowało mi wówczas dojrzałości, dystansu lub osoby, która mogłaby pokierować moim rozwojem muzycznym.

Czego nauczyłeś się na tych błędach?

Teraz moim celem jest tworzenie takiej muzyki, która przede wszystkim mi samemu daje radość, która jest w stanie dostarczyć mi emocjonalną dawkę energii, takiej muzyki, której się przed samym sobą nie muszę wstydzić. Jeśli przy okazji moje kawałki sprawią, że ktoś się uśmiechnie to super. Jeśli jakaś stacja radiowa zdecyduje się na emisję – będzie wspaniale, ale nie jest to już celem samym w sobie.

Twoja „proza życia”, która wygrała z niespełnionym snem to dobra praca, kochająca żona, wspaniałe dzieci, a jednak.. z tyłu głowy towarzyszyło ci wewnętrzne przekonanie, że czegoś nie dokończyłeś. Czyżby tak zwana stabilizacja będąca celem tak wielu ludzi nie była gwarantem szczęścia?

W moim przypadku „pełne życie” jest oparte na trzech filarach. Bez jednego z nich cała „konstrukcja” zaczyna być niestabilna. Moja wspaniała rodzina to absolutny i najważniejszy fundament, bez którego cała reszta nie miałaby sensu. Dobra praca powoduje, że z jednej strony nie jestem sfrustrowanym człowiekiem, nieszczęśliwym przez min 8 godzin dziennie w miejscu, w którym musi przebywać – z 2giej strony daje poczucie bezpieczeństwa mojej rodzinie oraz przestrzeń do realizowania marzeń. Trzeci filar, którym jest pasja do muzyki to takie wewnętrzne, emocjonalne ubogacenie. Gdyby któregoś z tych trzech filarów zabrakło – pewnie w niedługim czasie poczułbym pustkę…

Czy myśląc nieśmiało o możliwości reaktywacji swego muzycznego alter ego, miałeś w głowie jakiś wstępny zarys działania, kosztorys związanych z tym wydatków i całkowite przeorganizowanie wolnego czasu…

O tym, że coś mam jeszcze do zrobienia w obszarze muzyki wiedziałem od dawna. Cały czas miałem w głowie, że będę kiedyś chciał nagrać swoje piosenki w bardziej „profesjonalny sposób”, jednak całkowicie nie miałem pojęcia, jak się za to zabrać. Mój zespół przecież od dawna nie istniał – z częścią muzyków pourywały się kontakty. Przypadek sprawił, że pewnego dnia spotkałem na swojej drodze wspaniałych ludzi – Radka Kordowskiego oraz Piotra Laczka z Hear Studio w Warszawie. Kiedy im opowiedziałem o swoim niezrealizowanym marzeniu od razu odpowiedzieli: „Wpadaj do nas! My uwielbiamy spełniać marzenia!” – i tak to się zaczęło.

Jak znalazłeś instrumentalistów, którzy zdecydowali się towarzyszyć ci w sesji nagraniowej?

To dzięki Radkowi i Piotrowi poznałem wspaniałych, wrażliwych muzyków – Sławka Berny (perkusja), Wojtka Rucińskiego (bas) i Marcina Majerczyka (gitara) – profesjonalistów w każdym calu, a z drugiej strony ludzi, z którymi po prostu świetnie się dogadywałem muzycznie i tak czysto po ludzku. Oni sprawili, że zadziałała magia, za co będę im już zawsze wdzięczny!

Jak rodzina zareagowała na fakt, że spokojnie dotychczas żyjący sobie mąż i ojciec z dnia na dzień nagle stał się artystą (śmiech)?

Cóż… muszę się całkowicie przyznać, że na etapie nagrywania pierwszego kawałka „Nie pytaj” utrzymywałem cały ten projekt w tajemnicy – miałem obawy, jak to wszystko wyjdzie. Brałem pod uwagę taką opcję, że jak nie będę sam przekonany do efektu końcowego, to cały ten projekt skończy w szufladzie. Ale wydaje mi się też, że moja żona coś przeczuwała, gdyż zaczęła mnie podpytywać, czy bym przypadkiem nie chciał powrócić do muzyki. Taki chyba 6-ty zmysł (śmiech). Teraz rodzina towarzyszy mi w całym procesie powstawania piosenek i już podpytują o kolejne (śmiech).

Skąd wzięły się twoje obawy, że realizowanie swej muzycznej pasji może zostać źle odebrane w środowisku pracy? 

Świat korporacji i świat muzyki to zupełnie dwie różne bajki. Z jednej strony twardy biznes, gdzie czasem trzeba podejmować bardzo trudne decyzje – z drugiej zaś emocje. Stereotypowo te dwa światy się wykluczają, w moim jednak przypadku okazało się, że wcale tak być nie musi. Kawałek „Nie pytaj” był np. promowany przez moją firmę na jej profilu Fb (śmiech). Można zatem być menedżerem z prawdziwą pasją – być po prostu sobą.

Czy niełatwa droga bycia artystą przyniosła ci już wystarczającą ilość endorfin, czy też apetyt rośnie w miarę jedzenia?

Szczerze odpowiem – nie wiem! Staram się nie poświęcać zbyt dużo czasu na planowanie, aby nie popaść w pułapkę sprzed lat. Daję się ponieść chwili i co ma być, to będzie. Na początku planowałem nagrać tylko „Nie pytaj”. Z rozpędu wraz Piotrem Laczkiem (dzięki Piotrek za Twoją piękną gitarę!) nagraliśmy „Kołysankę”, obecnie produkujemy kolejny kawałek, a w głowie mam już następne pomysły. Kiedyś marzyłem, aby usłyszeć swoją piosenkę w radio – nie marzyłem natomiast, aby trafiły one na Listy Przebojów jak np Polisz Czart (śmiech), a jednak to się wydarzyło. Staram się być otwarty na to co życie przyniesie – ale bez zbędnej spiny.

Sam piszesz swoje piosenki. Skąd czerpiesz inspiracje kompozycyjne i tekstowe? 

Na to pytanie muszę odpowiedzieć w sposób banalny, lecz prawdziwy – z życia (śmiech). Zazwyczaj jest tak, ze piosenkę zaczynam tworzyć grając na gitarze – nagle powstaje jakiś motyw, z którego rozwija się (lub nie) większa całość. Często rodzi się w głowie jakaś myśl przewodnia – jakieś słowo lub hasło, które bierze się z emocji, która towarzyszy muzyce, a która później staje się myślą przewodnią tekstu.

Kiedy powstała znana z naszej Listy „Kołysanka”?

Kołysanka powstała kilka lat temu, kiedy sporo podróżowałem w celach służbowych. Przyznam się szczerze, że raczej nie lubię takich wyjazdów – zasypiania w hotelowych, bezdusznych pokojach. Nie lubię też rozłąki z osobami mi najbliższymi – i o tym właśnie jest ta piosenka – o tym, że nie lubię mówić „dobranoc i cześć” przez telefon, gdzieś z hotelowego pokoju. To, że Kołysanka się spodobała, że są osoby, które chcą na nią zagłosować – to dla mnie po prostu magia i niech tak zostanie (śmiech).

Dlaczego właśnie taka stylistyka twoich piosenek i czy będzie to na stałe twój znak rozpoznawczy, czy też zamyślasz nas zaskoczyć swoim eklektyzmem i powstanie coś kompletnie nowego kompozycyjnie bądź aranżacyjnie? 

Muzycznie wychowałem się w latach dziewięćdziesiątych i myślę, że to słychać w moich kawałkach. Wówczas zdarłem nie jedną kasetę takich kapel jak IRA, Perfect, Wilki czy Oddział Zamknięty. W MTV królowali Gunsi, Bon Jovi czy Aerosmith. Myślę zatem, że to zawsze będzie znajdowało odzwierciedlenie w moich produkcjach. Z drugiej zaś strony przez lata byłem zafascynowany (i ta fascynacja trwa do dziś) zespołem Queen, w którego twórczości nigdy nic nie było oczywiste. Grali od muzyki elektronicznej po bardzo ciężkie riffy, bez przejmowania się czy dany kawałek jest w stylistyce, która do nich pasuje. To oczywiście niedościgniony wzór, ale marzy mi się, aby móc zachować taką „otwartą głowę” i sam siebie nie ograniczać twórczo tylko do stylistyki, która do mnie „pasuje”, aczkolwiek wiem, ze to bardzo trudne.