Muzyczne IQ …nostalgicznie

Muzyczne IQ

Czy gra domino w pojedynkę może być atrakcyjna? Sprawdziłem to 11 marca o godz.18.10 na antenie Radia Wnet. Zapraszam do odsłuchu. Radek Ruciński.

Muzyczne IQ
rys.zdj: ©radekrucinski

Polska staje się moim drugim domem. Lubię tutaj być, koncertować, nagrywać, pisać piosenki i spotykać ludzi

Od pierwszego kontaktu uważam Polskę za bardzo otwartą na muzykę. Kiedy dajesz z siebie moc energii, czujesz się dobrze i duchowo scalisz z salą, to w Polsce dostajesz zwrot tej energii z naddatkiem.

Tomasz Wybranowski, Jack Moore

Jack Moore – brytyjski muzyk, gitarzysta i kompozytor. Jest synem nieżyjącego już genialnego gitarzysty i wokalisty Gary’ego Moore’a, autora m.in takich hitów jak Still Got The Blues, Empty Rooms czy Over the Hills and Far Away. Jack przez wiele lat występował wraz z ojcem na światowych scenach. Grał też m.in w Royal Albert Hall, uświetniając koncert Joe’go Bonamassy i Deep Purple. Do wspólnych koncertów zaprosił go również Thin Lizzy. Występował na festiwalach w całej Europie (w tym wielokrotnie w Polsce). Jack Moore grywa z zespołem Cassie Taylor, realizując równocześnie własne projekty muzyczne. Jest związany z projektem Gary Moore Tribute Band, z którym koncertuje w Polsce i Europie.

Wiesz, że Radio WNET planuje już specjalne programy i koncerty w 2022 roku, związane z Twoim ojcem. To moje wielkie marzenie. A Twoje?

Oczywiście. Mam nadzieję, że uda nam się właściwie i w sposób pełny uczcić 70. rocznicę urodzin taty. To będzie bardzo specjalne wydarzenie. Jak wiesz, z powodu pandemii w tym roku trudno było świętować trzydziestolecie premiery płyty Still Got The Blues. Bardzo chcieliśmy uczcić tę datę i dać ludziom na całym świecie okazję do muzycznego świętowania, ale nie udało się. Ale jak wszystko wróci na właściwe tory – a wierzę, że stanie się to szybko – odbędą się specjalne wspominkowe koncerty. (…)

A jak znalazłeś Alicję Sękowską? Czy to może Alicja znalazła Ciebie?

Zgrywasz się. Doskonale znasz tę historię. Spotkaliśmy się na jakiejś wystawie albo koncercie ponad rok temu. Właściwie to robiła ze mną wywiad, a ja nie byłem świadomy tego, że Alicja cokolwiek robi muzycznie. Potem zaczęliśmy od czasu do czasu wymieniać informacje i posty na Instagramie. I w końcu okazało się, że śpiewa!

Jak powstała piosenka Inni? To znakomity singiel i zapada w pamięć.

Przez kilka tygodni muzykowaliśmy, próbując znaleźć wspólny muzyczny mianownik, który odpowiadałby nam obojgu. Alicja wpadła na świetny pomysł muzyczny i zaczęła pisać piosenkę. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Weszliśmy do studia i był to bardzo szybki i naturalny proces. Innych nagraliśmy w jakieś dwa tygodnie. To było może pięć sesji w studiu. Oboje byliśmy bardzo podekscytowani i zadowoleni z ostatecznego efektu. Mieliśmy wspólną wizję artystyczną, więc singiel Inni brzmi dokładnie tak, jak chcieliśmy. Szybko powstało wideo, które możecie oglądać. I wiem, że regularnie pojawia się w Twoim radiu.

To znakomita piosenka rockowa, z bluesowym sznytem, choć czuć trochę brzmienia à la americana. Ale zdarzyła się rzecz niezwykła. Umieściłeś klip Innych na swoich kontach społecznościowych i…?

Byłem bardzo zaskoczony pozytywną reakcją, i to nie tylko z powodu muzyki. Zaskoczenie i zdumienie wzbudził we mnie fakt, że ludzie na świecie w zasadzie nie rozumieją języka polskiego, a jednak, patrząc na komentarze, przekonałem się, iż muzyka jest najważniejsza sama w sobie. W większości nie rozumieją, o czym Alicja Sękowska śpiewa, ale kochają tę piosenkę. Wiem, że ten utwór ma potencjał. Jeśli będzie częściej grywana w stacjach radiowych, to pokocha ją większe audytorium. (…)

Powiedz mi coś więcej o swoim odczuwaniu Polski.

To bardzo interesujący kraj. Od pierwszego kontaktu uważam Polskę za bardzo otwartą na muzykę. Myślę, że Polska i Polacy nie zawsze dostają muzykę, na którą zasługują. Polacy są bardzo wdzięczni. Kiedy przychodzi grać mi tutaj koncerty, to widzę publiczność, która ma w sobie pasję muzyki i czuje ją. Poziom energii jest bardzo wysoki, ludzie dobrze się bawią. I szczerze mówiąc, myślę, że w Polsce mamy największą koncertową publiczność – a trochę grywałem po całym świecie. Tutaj zdarzają się nadzwyczajne koncerty. Kiedy dajesz z siebie moc energii, czujesz się dobrze i duchowo scalisz się z salą, to w Polsce dostajesz zwrot tej energii z naddatkiem. Powtórzę: Polska to jedno z najlepszych miejsc do koncertowania. Oswajam się i wrastam w to miejsce całym sobą. Poznałem kilka polskich miast, szczególnie Warszawę. I powtórzę się: czuję się teraz w niej jak w prawdziwym domu. Mam tutaj także dobrych i sprawdzonych przyjaciół. (…)

Nawiązując do twórczości Gary’ego Moore’a, Twojego ojca, i nazwy jego albumu Still Got the Blues: rock i blues wciąż będą trwać?

Myślę, że zdecydowanie tak. Blues jest na swój sposób historią muzyki, bo sięga do jej samych korzeni, ponieważ… on jest tym korzeniem. Nawet kiedy spojrzysz na lata osiemdziesiąte w muzyce, blues był po prostu jej fundamentem. I zasadniczo to blues jest początkiem wielu różnych stylów: rocka, hard rocka czy heavy metalu. Tak wiele z bluesa wynika, że tkwi on głęboko w muzycznej tożsamości. I zawsze będzie blisko. Blues tkwi w duszach biednych ludzi, doświadczonych życiowo. Bogaci z wielkich metropolii nie zrozumieją go. Myślę, że blues wciąż jest ważny i czytelny dla osób, które borykają się z licznymi problemami. A dziś też ich nie brakuje. Blues to muzyka, która powstała w zetknięciu z cierpieniem i rozpaczą. Wciąż tam tkwi.

Ponieważ rok 2022 związany będzie z wyjątkową rocznicą 70. urodzin Twojego ojca, to już teraz zapraszam Cię na specjalne obchody i nie tylko na nie.

Bardzo się cieszę z tego powodu. Możecie na mnie liczyć.

Cały wywiad Tomasza Wybranowskiego z Jackiem Moore’em, pt. „Polska to jedno z najlepszych miejsc do koncertowania”, znajduje się na s. 19 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Tomasza Wybranowskiego z Jackiem Moore’em, pt. „Polska to jedno z najlepszych miejsc do koncertowania”, na s. 19 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przeczytasz i musisz posłuchać! Recenzja Tomasza Wybranowskiego najlepszych polskich albumów muzycznych roku 2020

W noworocznym bloku 1 stycznia 2021 roku, od godziny 9:00 na antenie Radia WNET (Kraków 95,2 FM, Warszawa 87,8 FM i Wrocław 96,8 FM) zaprezentuję nagrania z najlepszych 50 polskich płyt roku 2020.

Tomasz Wybranowski

Kolejny rok za nami. W muzyce nie był to rok tak dobry, jak poprzedni. Pandemia odcisnęła swoje piętno i na rodzimych twórcach.

W naszym subiektywnym zestawieniu – trzydziestka płyt bez podziału na style i gatunki. Dodam, że piosenki z każdej płyty gościły na antenie Radia WNET. Bo Radio WNET to „muzyka warta słuchania”.

1 stycznia 2021 roku w specjalnym bloku świątecznym, od godziny 9:00 będę opowiadał o tych albumach wspólnie z szefem Listy Polskich Przebojów WNET Poliszczart Sławomirem Orwatem i redaktorem Adrianem Kowarzykiem. (…)

4. Mgły Samotna podróż do Arkadii – dream pop/space rock/Wytwórnia Mgły

Już obwoluta albumu grupy Mgły programuje nasze zmysły. Zmusza do żegnania się z latem, oczekując pierwszych chłodów, cienistości i mgieł.

Spodziewałem się całości zakomponowanej (jak mi się jawiło) w letniej dream popowej polewie porywów serc i lipcowo-sierpniowych zdarzeń, odrealnionych wobec szarości zwykłych dni. Okazało się inaczej, z czego bardziej niż się cieszę. O czym za chwilę…

24 kwietnia 2020 r. przyniósł premierę Samotnej podróży do Arkadii. Od pierwszego taktu, od pierwszej rozśpiewanej wyliczanki miesięcy w Tess (trochę jak u mistrza Śliwonika, tylko zestaw miesięcy inny) porzuciłem letnie pejzaże na rzecz dystyngowanych dam: jesieni i nostalgii. Melancholii w 13 nagraniach na płycie jest więcej niż moc. Muzycznie też dzieje się wiele. Ale owo dzianie się w strukturze jest nieśpieszne, bez fajerwerków na siłę i schematów. Analogowe klawisze wtapiają się w wiolonczelę i wianki wysmakowanych orkiestracji (trąbka i flugelhorn), jak w cudownym nagraniu Smutna piosenka. Dopełnieniem jest głos Ewy Wyszyńskiej, który przykuwa uwagę słuchacza i zatapia go w półśnie.

Oniryczność dream popu z domieszką space rocka i triphopowego nastroju łowi słuchacza na błogą smycz. Baśniowa i poetycka to płyta. Urzeka i daje wytchnienie od wielości znaków zapytania, co też przyniosą nam kolejne fale czasu. Finalny utwór Inaczej z transową perkusją, analogowo-moogową wycieczką (do innej muzycznej Arkadii) zachęca, by czekać na drugi album grupy Mgły.

3. Half Light (Nie)pokój wolności – electro-rock/Audio Anatomy

Toruńska electro-rockowa grupa Half Light to równolatek Radia WNET. Wspólnie antenowo rok temu obchodziliśmy dziesięciolecie istnienia. To ważny zespół na muzycznej mapie Polski. Powstał z konfiguracji energetycznej dwóch muzycznych kręgów, wokalisty i autora tekstów Krzysztofa Janiszewskiego i klawiszowca Piotra Skrzypczyka. Muzyczny gwiazdozbiór dopełnł gitarzysta Krzysztof Marciniak.

3 lutego br. i ukazał się kolejny album (Nie)pokój wolności – 11 kompozycji electro-prog-rockowych, które tworzą idealny i przystający do „świata w czasach zarazy” koncept albumu. Płyta w warstwie lirycznej opiera się na wszechstronnej i wyczerpującej interpretacji prozy George’a Orwella, choć ja odnajduję i echa powieści Roberta Musila Człowiek bez właściwości.

Ale aktualna aura polityczna, społeczna i mentalna w kraju i na świecie była koronnym motywem do nagrania tego albumu, dodam – pełnego cierpienia szarego człowieka, który musi zmagać się z narzucanymi regułami, inwigilacją, wreszcie brakiem intymności oraz koniecznością wyboru: „z nami lub przeciw wam”.

Bez końca szukamy w sercu i społecznych relacjach owego „pokoju wolności”, w którym chcemy być wreszcie sobą i kultywować własne wartości. Niestety takich niemal utopijnych miejsc na ziemi jest coraz mniej.

Muzykę skomponował cały zespół. Niezwykłe metafory napisał Krzysztof Janiszewski, także głos Half Light. Krzysztof wyrasta na sukcesora poetycko-muzycznych wizji innego mieszkańca Torunia – Grzegorza Ciechowskiego. Znakomicie czuje sprawy społeczne i ostateczne (2+2 zaśpiewane z nerwowym rytmem, oddającym niepokój dzisiejszego świata), ale i pięknie pisze o uczuciach, z delikatnym erotyzmem w tle (cudowne Istnieję, czy psalmowe Kochajmy się).

Muzycznie też niekonwencjonalnie: motywy electro i nowej fali, rock progresywny i sythpop, wreszcie ambient łagodzący industrialne źródła. To także płyta gitarzysty Krzysztofa Marciniaka, który – jak mawiam – wreszcie w pełni pokazał swój talent.

Cały album znakomity, równy i ani na jotę nienudzący. Teraz w głowie mam Departament Zbędnych Słów, motoryczne à la Republika 3 minuty nienawiści i emocjonujący Pokój wolności. Ten krążek trzeba koniecznie poznać. Przetrwa dziesięciolecia!

2. Julia Marcell Skull Echo – pop/Mystic Production

Tegoroczny album Julii Marcell jest dla mnie i objawieniem, i muzycznym ukontentowaniem.

To lek na tęsknoty i kolejna znakomita płyta artystki, która ma coś ważnego do zakomunikowania światu, który w pędzie i ekstazie wielkiego hedonistycznego dobrostanu totalnie nie zastanawia się, gdzie zmierza.

Echo czaszki/Skull Echo wybija z tego marazmu i bezwolności myśli i uczuć. To najdojrzalsza płyta Julii Marcell, a teksty celnie i boleśnie dają świadectwo stanu cywilizacji oraz coraz bardziej samotnych ludzi. Bo prawda często boli i nie znosi czegoś w pół taktu, w zawieszeniu. Bo półprawd po prostu nie ma!

Skull Echo to 11 obrazów współczesności, która zarozumiale niczego się nie lęka, ale wciska w ramy samotności, tęsknoty i nie-Miłości. Tekstowo to najdojrzalsza płyta Julii Marcell. Wszystkie liryki są dojrzałe i niezwykłe. A kluczem i kamieniem węgielnym zrozumienia całego zbioru jest nagranie Domy ze szkła – ABSOLUTNIE doskonałe! To dzieło sztuki! (…)

1. Świetliki Wake Me Up Before You F..k Me – muzyka alternatywna/Karrot Kommando

To się nazywa z wielkim rozmachem i artystyczną gracją uczcić ćwierćwiecze muzycznego debiutu. 25 lat po wydaniu albumu „Ogród koncentracyjny” Marcin Świetlicki, Grzegorz Dyduch, Tomasz Radziszewski, Marek Piotrowicz (od roku 1992 w zespole) oraz Michał Wandzilak i jedyny kobiecy rodzynek w zespole – znakomita wiolonczelistka Zuzanna Iwańska – wydali na świat album doskonały!

Wake Me Up Before You F..k Me to zestaw muzycznych poezji, który opowiada o świecie i ludziach z perspektywy narracyjnego offu. Oto świat, który zdaje się nie mieć końca, zasklepiony w niedokończonym i coraz bardziej przypadkowym ruchu, wciąż trwa. A my, ludzie, jesteśmy w stanie zniewolenia, chocholej nieważkości i nie chcemy otwierać bliźniemu swoich drzwi. Nieważne, czy do domu, czy do serca.

Katastrofista, znakomity poeta Marcin Świetlicki wreszcie doczekał się wigilii końca świata, który znaliśmy przed zarazą. A wieścił to od dawna, od początku… Stało się bowiem to, co przewidział w Wierszu bez światła: „A więc światło umarło, Wiele martwych świateł leży przede mną, w tym bezkształtnym mroku”. Co ciekawe, album został nagrany przed czasem pandemii. Ot, wielkość prawdziwego poety rodem z podlubelskiego miasteczka Piaski, z adresem w Krakowie! (…)

Wszystkie nagrania są genialne. Czy to otwierający Jimi Czeczen, czy z metaforami Gałczyńskiego Ulica Szarlatanów albo szczery do bólu, a traktujący o sprzedajności i braku moralnej bazy O wojnie, oraz mój hymn (od kwietnia tego roku) Sierpień w mieście – wszystko niezwykłe, choć proste jest. I zachwyca ten zbiór. Marcinie Świetlicki, dzięki tej płycie miasto – Kraków – jest już Twoje!

W świątecznym noworocznym bloku, 1 stycznia 2021 roku, od godziny 9:00 na antenie Radia WNET (Kraków 95,2 FM, Warszawa 87,8 FM i Wrocław 96,8 FM) zaprezentuję nagrania z najlepszych 50 polskich płyt roku 2020. Zapraszam.

Cały artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Najlepsze 30 polskich albumów 2020 roku. Subiektywny wybór Radia Wnet” znajduje się na s. 18 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Tomasza Wybranowskiego pt. „Najlepsze 30 polskich albumów 2020 roku. Subiektywny wybór Radia Wnet” na s. 18 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Improwizacja jest sposobem na uwolnienie się od przewidzianych sytuacji.” z Tomaszem Żyrmontem rozmawia Sławek Orwat

Granie w zespole pozawala uwolnić się od wszelkiej życiowej rutyny, a nieprzewidziane dialogi pomiędzy instrumentami mogą tworzyć sensowną lub też totalnie abstrakcyjną konwersację.

W wywiadzie, jaki udzieliłeś mi w lipcu 2013 roku dla warszawskiego JazzPressu powiedziałeś, że muzyka jest dla Ciebie sposobem wyrażania siebie i swoich emocji, a także formą kontaktu z ludźmi. Jednocześnie przyznałeś się również wtedy, że gdzieś w Tobie ciągle tkwi potrzeba odkrywania nowych przestrzeni. Czy pod szyldem fusion można jeszcze dziś odnaleźć nowe zakamarki muzycznej wyobraźni, czy też, aby ten efekt uzyskać, należy powoli sięgać do innych gatunków?

 

Od naszego wywiadu minęło faktycznie już 7 lat, a ta potrzeba, o której rozmawialiśmy oraz przestrzeń, jak to już na nią przystało, są chyba nieskończone. Podobnie jest z muzyką, którą można będzie zapewne eksplorować bardzo długo, a może nawet bez końca. W zakresie: harmonii, rytmu, nowych brzmień, ekspresji jest nadal mnóstwo możliwości. Improwizacja natomiast sprawia, że wszystko to jest tym bardziej niepowtarzalne. Fuzja stylów, bez wątpienia, pozwala na wyszukiwanie ciekawych wariantów, zakamarków i na jeszcze większą ekspansję wyobraźni.

 

W 2016 roku podczas rozmowy z Wojciechem Waglewskim stwierdziłem, że odkąd w muzyce progresywnej fusion zostało zastąpione art rockiem, to duch Mahavishnu Orchestra jakby opadł, na co Wojciech Waglewski odparł: „No tak, tylko że fusion wypuściło z siebie też bardzo dużo złych rzeczy i czas to potem zweryfikował. Mahavishnu była rewelacją, pierwsze płyty Milesa były świetne, ale potem już nie wszystko było tak udane. We fusion jest coś takiego, co zawsze mi przeszkadzało i do tej pory mi przeszkadza. Jest to muzyka, która z jednej strony zabija spontan i nieprzewidywalność muzyki rockowej, a z drugiej zabija finezję jazzu i dlatego nie zawsze mi się to połączenie podobało i dlatego wolę raczej muzykę mocno transową.” Jak skomentujesz tę opinię?

W każdym poszukiwaniu, rozwijaniu stylu gry, znajdzie się coś twórczego, pięknego, a czasem nieudanego lub przesadzonego. Przywołałeś tutaj wyjątkowe nazwiska i gwiazdy, więc ciężko tę opinię podważać, choć nie do końca się z nią zgadzam. Lepiej więc pozostawić ostateczną opinię krytykom muzycznym. Uważam, że wszystko w dobrym wydaniu nie umniejsza niczego pierwowzorom, lecz jest nową interpretacją, świeżym spojrzeniem na muzykę. Przykładem tego jest naprawdę wiele wyjątkowych i niezwykle finezyjnych fusionowych projektów. Z drugiej jednak strony niemożliwością chyba jest stworzenie czegoś bardziej lotnego, charakterystycznego od takich gwiazd, czy wręcz prekursorów pewnych gatunków.

Komponowanie – jak sam twierdzisz – pozwala utrwalić Ci jakąś myśl, wewnętrzny stan, etap w życiu, stworzyć inny kształt. Czy ostatnie lata to u Ciebie bardziej ilość czy jakość kompozycji, a może jedno i drugie? Czy po tylu latach komponowania można popaść w pułapkę przewidywalności i rutyny, czy przeciwnie – doświadczenie w tej dziedzinie pomaga w samodoskonaleniu?

Nigdy nie zadawałem sobie takiego pytania, gdyż aż tak bardzo wnikliwie nie analizuję swojej twórczości. Moje kompozycje powstają zazwyczaj bardzo spontanicznie. Często wracam do pomysłu, fragmentu utworu, który rozpocząłem jakiś czas temu. Rzadko to jednak planuję. Najczęściej inspirujący moment lub kontakt z instrumentem wyzwala kompletnie nowe pomysły. Kompozycja odzwierciedla wewnętrzny stan, wywołany zewnętrznymi impulsami i wrażeniami. Można też na nią spojrzeć jak na kształt wypełniający formę lub zbiór muzycznej wiedzy i umiejętności.

Czy improwizacja, która leży przecież u podstaw jazzu, jest najlepszym antidotum na rutynę? Czy spontaniczne popisy solowe oraz nieprzewidziane dialogi pomiędzy instrumentalistami najpełniej pozwalają artyście wyrazić siebie i swoją wrażliwość, czy też istnieją jeszcze inne sposoby na uwolnienie się od utartych schematów?

Tak, improwizacja jest sposobem na uwolnienie się od przewidzianych sytuacji na scenie lub w studio. Podążając za przygotowaną aranżacją utworu, również pozostawia się dużo miejsca na spontaniczność, co również można uznać za antidotum na rutynę. W moim zespole każdy muzyk grając współtworzy całość i ma dużo wolności. Ale jest to przecież również improwizacja. Granie w zespole na pewno pozawala uwolnić się od wszelkiej życiowej rutyny. Faktycznie nieprzewidziane dialogi pomiędzy instrumentami mogą tworzyć sensowną lub też totalnie abstrakcyjną konwersację.

Londyn okazał się dla ciebie miastem bardzo otwartym, ale także i wymagającym. Po zakończeniu studiów muzycznych, podjąłeś decyzję, że przez jakiś czas tam zostaniesz i spróbujesz znaleźć swoje miejsce.  Jak po latach oceniasz swoją decyzję?

Wyjazd do Londynu był świetną decyzją. Jestem tutaj spełniony na płaszczyźnie muzycznej, jak również prywatnej. Jest to oczywiście wielka metropolia, która żyje swoim szybki tempem. Bywa bardzo wymagająca, mecząca, ale wypady poza miasto, czy podróże pozwalają odetchnąć. Realizowanie swoich innych hobby i wolny czas dla siebie pozwalają to wszystko dobrze zbalansować. Na dłuższych urlopach, szybko jednak tęsknię za adrenaliną życia tutaj oraz czekającymi możliwościami. Jest to miejsce, gdzie mogą połączyć się wszystkie drogi lub rozpocząć start w dowolnym kierunku.

Guildhall School of Music and Drama mieszcząca się w londyńskim Barbican Art Centre – jak sam kiedyś przyznałeś – pomogła Ci w dużym stopniu rozwinąć warsztat, a międzynarodowy klimat tej instytucji pomógł ci się otworzyć na nowe drogi artystyczne i wymienić doświadczeniami ze studentami z wielu krajów.  W jakim stopniu te doświadczenia pomogły Ci podczas powoływania do życia międzynarodowej formacji Groove Razors?

 

Niezły skok do przeszłości, gdyż było to już dwanaście lat temu. Studia w Guildhall School Of Music and Drama były uzupełnieniem mojego licencjatu z fortepianu jazzowego, który zrobiłem w Polsce na Akademii Muzycznej w Katowicach. Był to czas pracy nad umiejętnościami, nowym ciekawym repertuarem, a także czas integracji z fantastycznymi i bardzo zdolnymi artystami z całego świata. Jeden z utworów, który musiałem przygotować na zajęcia idealnie wkomponował się w materiał powstającego właśnie w tamtym czasie Groove Razors. Jak pamiętam za band wziąłem się mocno dopiero po zakończeniu programu studiów w Guildhall i ciężko mi uwierzyć, że minęła już ponad dekada od tamtej pory.

Groove Razors zaistniał w roku 2009 z inicjatywy twojej i Laurie Lowe’a.  Kim jest ten gentleman i jakie okoliczności skłoniły Was do takiego czynu?

Laurie jest świetnym i rozchwytywanym w Londynie perkusistą, a także bardzo ciekawym, zabawnym i opanowanym gościem. Jest zawsze mocno skoncentrowany na tym, co robi. Widzimy się często, nie tylko przy instrumentach na scenie. To chyba lekkość współpracy i fascynacja jazzem zmotywowały nas do założenia bandu. Gdy przedstawiłem Lauriemu moje kompozycje od razu z dużym wyczuciem wiedział, co grać.

W składzie Groove Razors w roku 2013 – kiedy rozmawialiśmy po raz pierwszy – grali: Alan Short – saksofon, Luca Boscagin – gitara, Lorenzo Bassignani – bass, Laurie Lowe – perkusja i Tomasz Żyrmont – klawisze. Często też zapraszaliście gości do współpracy na scenie i w studio. Byli to m.in.: Alex Hutchings, Francesco Mendolia, Adam Bałdych, Rick James, Dean Mongerio, Andrea Marongiu i Jono McNeil. Jak skład Twojej formacji prezentuje się dziś?

W ubiegłym roku świętowaliśmy dziesiątą rocznicę założenia zespołu. Z tej okazji przygotowaliśmy plakat i zapisaliśmy wszystkich, którzy z nami współpracowali. Lista muzyków okazała się zaskakująco długa. Wszyscy z nich należą do grupy rozpoznawalnych instrumentalistów na londyńskiej scenie muzycznej i musicalowej. Niektórzy z nich koncertują z gwiazdami nie tylko w UK, a inni odnoszą duże sukcesy solowe lub grając w różnorakich projektach. Od samego początku w składzie gra perkusista Laurie Lowe, saksofonista Alan Short, od kilku lat regularnie w składzie jest też gitarzysta Nik Svarc, który dojeżdża do nas z Leeds. Zmiennie na basie grają Kevin Glasgow i Chris Webb. W ubiegłym roku nawiązaliśmy również współpracę z perkusjonistą Matt Hodge. Natomiast skład, o którym wspomniałeś w pytaniu, to line up z czasów nagrania pierwszej naszej płyty.

Wasza muzyka porównywana jest w Polsce do brzmienia popularnego nad Wisłą zespołu String Connection. Zgodzisz się z tym stwierdzeniem? Jacy Polscy muzycy wpłynęli mocno na Twoją twórczość? A może były to jedynie gwiazdy sceny amerykańskiej? 

 

Miło jest słyszeć, gdy jest się porównywanym do takich zespołów z naprawdę wyborowym składem. Dalsze szczegóły już lepiej pozostawić krytykom muzycznym. Polscy jazzmani niewątpliwie należą do czołówki na świecie. Na mnie wpłynęli mocno pianiści Wojciech Niedziela, Leszek Możdżer, Zbigniew Jakubek. Zespół Groove Razors i nasza muzyka bez wątpienia nawiązują do twórczości wybitnych muzyków z USA, takich jak Herbie Hancock, czy zespoł Yellowjackets. Każdy członek zespołu ma też swoich własnych muzycznych guru i inspiracje, co też oczywiście momentami może być słyszalne. Wśród gigantów fusion, którzy inspirują muzyków Groove Razors na pewno zaliczyć można też: Scotta Hendersona, Denisa Chambersa lub Michaela Breckera. Oczywiście sztuka nie polega na ich kopiowaniu. Każdy z członków mojego zespołu wnosi swoje emocje, finezję, więc każde najmniejsze porównanie do jakichkolwiek wybitnych muzyków z Polski lub amerykańskich legend jazzu zawsze uznajemy za komplement.

Wasz niedawno wydany album Spacetime  to zarazem druga płyta w waszym dorobku po debiutanckim krążku z roku 2010. Czym różnią się te dwa wydawnictwa i czy – idąc tym tokiem myślenia – następnego wydawnictwa można spodziewać się dopiero w 2030?

 

Pomimo szybko pędzącego czasu nadal czuję się młodym muzykiem i życzyłbym sobie, aby do 2030 powstało co najmniej kilka dobrych moich albumów, nie tylko Groove Razors, ale także różnych innych projektów. Skomponowałem już kilka kolejnych utworów, więc mam nadzieję, że wkrótce je zarejestruję. Jestem autorem wszystkich kompozycji na obu płytach Groove Razors. Oczywiście albumy różnią się koncepcją, brzmieniami, instrumentarium, czy też udziałem innych muzyków. Na pewno po wielu latach działalności, koncertowania, muzycznego doświadczenia gramy wszyscy dojrzalej, więc cały band też brzmi inaczej. Płyta Spacetime tworzy pewną historię, przekaz, mówi wiele o tym, co nas przenika. Space – jako harmonia, kompozycja, Time – jako rytm, ekspresja. To taki nasz uporządkowany chaos, pełen improwizacji, emocji i groovu

Podczas naszego spotkania w roku 2013 wyrażaliśmy ogromne nadzieje, że zbliżający się wówczas wasz pierwszy udział w London Jazz Festival może być da was „przepustką” do innych renomowanych imprez…

Tak, usłyszało o nas wówczas szersze grono odbiorców i promotorów muzycznych. Od tamtego wydarzenia wzięliśmy udział w wielu ciekawych imprezach w UK. Do najważniejszych zaliczam koncerty promowane przez firmę Yamaha.

 

Twoje życie sceniczne to nie tylko Groove Razors. To także znakomite Trio w składzie Tomasz Żyrmont – piano, Flavio Li Vigni – perkusja i Kuba Cywiński – kontrabas.  Byliście jedną z największych atrakcji, które miałem okazję podziwiać w roku 2014 podczas uroczystości 50-lecia londyńskiego POSK, a brawurowe wykony tematów: „Polskie drogi” Andrzeja Kurylewicza oraz „Sleep Safe and Warm” Krzysztofa Komedy z kultowego obrazu Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary” oczarowały widzów. Jak często występujecie w tym składzie?

Faktycznie była to pamiętna impreza. Trio jest moim drugim projektem autorskim. W poprzednich latach koncertowaliśmy znacznie częściej. Ten piękny repertuar, który przywołałeś, miał związek z okolicznościami koncertów, takimi właśnie jak wydarzenie w POSKu, koncert w Ambasadzie Polskiej, a także udział w międzynarodowym festiwalu w 2018 roku, gdy jako gość specjalny reprezentowaliśmy Polskę w ramach edycji Meets Poland na South Social Film Festival. Stąd wówczas polska tematyka. W repertuarze trio znajdują się także moje autorskie kompozycje jak również standardy jazzowe.

W naszym pierwszym wywiadzie sprzed 7 lat powiedziałeś następujące słowa: „Chciałbym kiedyś napisać muzykę do filmu lub spektaklu teatralnego, a także zagrać moją muzykę w różnych odległych częściach świata. Staram się otwierać na nowe muzyczne i życiowe wyzwania. Bardzo ważny jest balans i właściwy kierunek. Najważniejsze, aby realizując swoje muzyczne marzenia mieć nadal szerokie spojrzenie na życie”. Które z powyższych marzeń już zrealizowałaś? 

Pogląd na muzykę i marzenia nie zmieniły się i są nadal aktualne. Jeśli chodzi o muzykę filmową, to napisałem kilka kompozycji w takim kinematograficznym założeniu. Ktoś kiedyś powiedział mi, że jeden utwór super wpasowałby się w jakiś trzymający w napięciu amerykański kryminał. Niestety nie udało mi się trafić dotychczas to żadnej produkcji filmowej. Póki co spróbowałem raz swoich sił w muzyce do reklamy. Spełniłem już marzenia występu w USA, ale nadal marzy mi się bardzo koncert w Azji. Ostatnio odnotowaliśmy sporo nowych słuchaczy z Tajlandii, Chin i Japonii. Działa tam magia Londynu, wiec istnieje szansa na to, że spełnię to marzenie.

Jakie inne sukcesy odnotowałeś w ciągu ostatnich lat w Londynie?

Wielkim osiągnięciem dla mnie był mój występ przed światowej sławy pianistką Hiromi, koncert solowy Yamaha Silent Series, występ w Parlamencie Brytyjskim, wydanie płyty oraz koncert Groove Razors w Polsce w ubiegłym roku. Czuję się zawsze bardzo wyróżniony, gdy promuje mnie lub mój zespół Polski Instytut Kultury w Londynie. Duże zaangażowanie jako edukator jazz piano i rozwój swojej działalności Zyrmont Music, także sprawiają, że jestem tutaj spełniony.

Jak prezentuje się obecnie polskie środowisko jazzowe w Londynie? Czy od czasu mojego opuszczenia Wysp Brytyjskich dużo się zmieniło, czy też nadal można tam spotkać takie nazwiska jak Krzysztof Urbański, Monika Lidke, Dominika Zachman, Maciek Pysz, Leszek Kulaszewicz, Tomasz Bura, Agata Kubiak, Alice Zawadzki, Sabio Janiak czy Kuba Cywiński?

Londyn jest miastem pełnym zdolnej Polonii w tym naprawdę wielu artystów. Niektórzy z nich przeprowadzili się do innych krajów, a w międzyczasie pojawili się też nowi muzycy. Bardzo dobrze wspominam występ z saksofonistą Krzysztofem Urbańskim w znanym londyńskim Piano Bar na Soho. Było to naprawdę super granie w duecie. Z wieloma muzykami zdarza nam się spotkać na różnych koncertach lub w ramach jakiś imprez jak zaduszki, koncert kolęd, itp. Zawsze jest bardzo miło słyszeć o sukcesach, udanych koncertach i nowych płytach wszystkich Polaków mieszkających na Wyspie. Zdarzyło mi się też zapraszać muzyków na koncert w Londynie, którzy dotarli na giga bezpośrednio z Polski. Czasami też muzycy, kontaktują się ze mną pytając o możliwości, muzyczną scenę lub gdy potrzebują pianisty do akompaniowania.

 

Jesteś zdeklarowanym fanem klubów jazzowych. Gdzie najbardziej lubisz występować, a gdzie chciałbyś pokazać się po raz pierwszy? Jazz Club “Pod Filarami” w Gorzowie Wielkopolskim to twoja wczesna młodość i miejsce, w którym muzycznie wzrastałeś. Czy to także w jego murach poznałeś swoją towarzyszkę życia? 

 

Najprzyjemniej jest grać w miejscach, gdzie publiczność jest mocno osłuchana, z którą można nawiązać bliski kontakt. Samo miejsce, liczba słuchaczy nie jest tak istotna jak właśnie ich reakcje, interakcje i zbudowana wspólnie atmosfera. Oczywiście bardzo ważna jest akustyka klubu, dobry fortepian na miejscu oraz gościnność. Tak, jako Gorzowianin miałem ten przywilej, aby dorastać w środowisku wielu fantastycznych lokalnych muzyków, jak również gwiazd światowego formatu, które koncertowały w jazz klubie Pod Filarami. Fenomenem jest też Mała Akademi Jazzu, którą niejednemu młodemu człowiekowi otworzyła oczy na jazz. Szef klubu Bogusław Dziekański przywitał Groove Razors w ubiegłym roku naprawdę mistrzowsko. Moja partnerka Jagoda miała okazję właśnie wtedy usłyszeć mnie z zespołem po raz pierwszy.

 

Jak radzisz sobie jako artysta w czasie pandemii?

 

Noszę maseczkę kiedy trzeba, a słuchawki noszę ze sobą cały czas. A tak na poważnie, to w całym tym bałaganie postanowiłem znaleźć plusy i zachować dystans nie tylko socjalny, ale także do tego, na co nie mam wpływu, pamiętając że z chaosu często powstają fascynujące rzeczy. Na szczęście kryzys nie dotknął w Londynie edukacji muzycznej. Od wielu lat udzielam się także jako nauczyciel jazz piano. Na pewnym etapie wszystkie zajęcia z fortepianu prowadziłem po prostu online.

 

Jak często koncertujesz w Polsce i w jakim składzie?

W ubiegłym roku zagrałem solowy recital na fortepianie w gorzowskim teatrze, a rok wcześniej mieliśmy naprawdę udany wypad i koncert Groove Razors w Jazz Clubie Pod Filarami, o którym już wcześniej wspominałem. Liczę na to, że uda mi się w przyszłym roku pojawić ponownie  w Polsce z zespołem promując płytę Spacetime.

 

Jakie są Twoje plany na najbliższe miesiące? Czy wchodzi w grę powrót do Gorzowa, czy też tak bardzo już się zakorzeniłeś w Londynie, ze będzie ci trudno zostawić dorobek kilkunastu lat życia?

 

Londyn i Gorzów, poza Szczecinem, w którym mieszkałem 5 lat to miasta mojego życia. Brytyjska stolica zapewne przez jeszcze długi czas będzie moją bazą. Czuję się tutaj dobrze.  Nie planuję więc większych zmian, ale także niczego nie wykluczam. W pewnym sensie Londyn jest oknem na świat. Najważniejsze jest jednak, aby zawsze widok inspirował i cieszył, i żeby do wnętrza wpadało dużo światła. Wtedy wszystko będzie jasne.

Nigdy nie pozostaję obojętny na prawdę”. Z Michałem „Lonstarem” Łuszczyńskim rozmawia Sławek Orwat

Zostałem zauważony, doceniony, zdobyłem szacunek środowiska nashvillskich artystów i fanów. Do dziś w Nashville wystąpiłem 32 razy, w tym w kilku legendarnych miejscach i w prestiżowych wydarzeniach

 

 

Gdzie należy doszukiwać się początków muzyki country i jaki wpływ na jej pojawienie się miał folk irlandzki? Czy ten gatunek rzeczywiście narodził się w Stanach, czy też został  tam przywieziony?

Każda forma sztuki ma swe źródła w formach wcześniejszych. Na przykład Renesans – w sztuce starożytnego Rzymu, Rzym – w Grecji i dalej w głąb historii. Większość muzyki amerykańskiej (country, jazz, rock, blues) ma wielu „rodziców” w Europie, a także w Afryce, ale te gatunki NIE ISTNIAŁY ani w Europie, ani w Afryce. Narodziły się dopiero na gruncie amerykańskim, gdzie multi-etniczna i multi-kulturowa struktura społeczeństwa stwarzała warunki do powstawania nowych form. Czyli… „przywiezione” na grunt Ameryki były tylko ingredienty muzyczne, ale country, tak jak rock czy jazz, jest „dzieckiem” Ameryki.

 

 

 

Dlaczego piosenki z kultowego westernu Rio Bravo w wykonaniu Deana Martina, Ricky Nelsona i Waltera Brennana – „My Rifle, My Pony and Me” czy „Get along home Cindy” (Dean Martin, Walter Brennan) nie wywołały boomu na country w Polsce? Z tego, co mi wiadomo, do kin waliły tłumy.

 

Western „Rio Bravo” rzeczywiście odniósł w Polsce wielki sukces. Wręcz w plebiscycie ówczesnego tygodnika „Film” zdobył nagrodę „Złotej Kaczki”, jako najlepszy film roku 1962 (bo wtedy wszedł na nasze ekrany). Ale wymienione przez ciebie dwie urocze piosenki śpiewane tam przez Deana Martina i Ricky’ego Nelsona nie były traktowane jako country, bo… nikt nie znał słowa „country”, jako gatunku muzycznego. Przecież kilka lat wcześniej inny genialny western – „W samo południe” – też wylansował piękny utwór „Do Not Forsake Me” („Oscar” dla Najlepszej Piosenki filmowej 1952), śpiewany tam przez tytana country, Texa Rittera, a jego polsko-języczną wersję śpiewał niejaki Jerzy Michotek i co? I nic. To była po prostu kolejna piosenka, bez countrowej IDENTYFIKACJI, bo nikt z naszych medialnych prezenterów tego nie mówił, albo wręcz nic nie wiedział.

 

Jesteś obok Marka Grechuty chyba najbardziej znanym śpiewającym architektem. Jak to się stało, że muzyka zwyciężyła w twoim życiu z tak intratną i powszechnie szanowaną profesją?

 

To nie muzyka zwyciężyła, tylko architektura przegrała. Country pokochałem, jako siedmiolatek, a na ”powszechnie szanowaną” architekturę poszedłem dopiero jako osiemnastolatek za perswazją mojej nieco snobistycznej ciotki. Zrobiłem dyplom i nawet przez kilka lat pracowałem jako architekt, ale nie czułem powołania. Do tego raził mnie snobizm środowiska. Toteż przez całe studia i pracę projektową równolegle grałem. Aż pewnego dnia zdecydowałem powrócić do mojego naturalnego wcielenia.- do country.

 

 

Kiedy tak naprawdę po raz pierwszy w polskiej kulturze muzycznej pojawił się wykonawca, którego można by zakwalifikować do szufladki „country”. Czy bardzo się mylę obstawiając zespół Homo Homini Aleksandra Nowackiego? Nie można też zapomnieć o „Balladzie wagonowej” z repertuaru Maryli Rodowicz.

 

Wymienieni Artyści (tu dodałbym jeszcze zespół No To Co) spożytkowywali pewne brzmienia country, ale – podobnie jak w przypadku „Rio Bravo” – nikt tych piosenek nie nazywał „country”. I słusznie, bo to nie było country.

 

Muzyka country w Polsce to od lat nisza. Świadomie poszedłeś tą drogą, czy był to  przypadek? W piosence „Co to jest to country” trochę próbujesz nam ten wybór wyjaśnić. Mógłbyś dziś te myśli nieco rozwinąć?

 

„Nisza”, to ładne określenie. Pasuje na przykład do poezji śpiewanej, czy piosenki aktorskiej. Tymczasem country w Polsce, to – NIESTETY – nie nisza, tylko ubogi krewny i nieproszony gość. Od wczesnych lat sześćdziesiątych country było tępione przez socjalistyczną cenzurę, jako muzyka „imperialistyczna” ,„rasistowska”, „wsiowa” i „”przestarzała”, której trzeba się wstydzić. A potem… Cóż… ci sami ludzie, którzy byli wyznaczeni do celowej de-promocji i obrzydzania country, nadal żyją, podobnie jak nadal pokutują wymienione przeze mnie epitety. Istnieje jakaś dziwna ALERGIA mediów i promotorów kulturalnych na samo hasło „country”. A jak było ze mną?… Hmm… To muzyka country wybrała mnie. Miałem 7 lat, kiedy usłyszałem ją po raz pierwszy przez „Voice of America” (no bo przecież nie przez Polskie radio ha ha!) i zakochałem się. Od początku zdawałem sobie sprawę, że będzie ciężko, ale mój przypadek, to „miłość póki śmierć nas nie rozłączy”, więc idę tą drogą na dobre i złe. Ostatnio częściej NA DOBRE!

 

 

Kiedy i dlaczego Michał Łuszczyński postanowił stać się Samotną Gwiazdą?

 

Samotnym wykonawcą country byłem od końca szkoły podstawowej. Obowiązywała wtedy inna muzyka, a ja za moją miłość do country dostawałem baty, łącznie z „pałą” z… muzyki!!! A moja muzyczna tożsamość – LONSTAR – to połączenie przypadku i świadomej decyzji. To było tak: mój ojciec, który spędził dużo czasu w Stanach jako stypendysta, przywiózł mi cowboyski kapelusz, pasek z klamrą z napisem TEXAS i T-shirt, na którym była mapa Texasu, a wokół mapy napis „LONE STAR STATE” (Stan Samotnej Gwiazdy). Miałem wtedy 14 lat. Grałem raz z rówieśnikami w pewnym domu kultury, a pasek od gitary zasłaniał literę „E” w słowie „LONE”. Jakiś fan, chcąc mi coś powiedzieć, a nie znając mojego imienia, przeczytał niekompletny napis na T-shircie i zawołał: „Hej LON-STAR”! I tak już zostało. Zaaprobowałem „Lonstara”, bo to to słowo kojarzyło się z Texasem, źródłem moich najważniejszych inspiracji.

 

 

 

Pamiętasz jeszcze The Western Stars i Jaguary? Ile wtedy miałeś lat?

 

Piętnaście, szesnaście, siedemnaście. Lata licealne. Oczywiście, że pamiętam! Ach, te pierwsze, dalekie do doskonałości polskie gitary określane pogardliwie, jako „harcerskie” i NASZE pierwsze gitary wystrugane ze sztachet wyrwanych z parkanu albo z… półki wyjętej z kuchennego kredensu ha ha! Jeden z nas znał się trochę na elektronice i robił nam przetworniki elektromagnetyczne, lutował obwody i potencjometry… Brzmienie było… hmm… zabójcze, zwłaszcza dla domowników i sąsiadów. Ale ich wygląd! Ten DESIGN! W naszym pojęciu to były Fendery zespołu Shadowsów i Rickenbackery Beatlesów! I już wtedy przemycałem country do naszego rock’n’rollowego repertuaru.

 

 

Jako muzyczny samouk, w roku 1978 założyłeś pierwszy polski zespół country, który nazwałeś The Country Family. Koncertowaliście po Demoludach i zagraliście na festiwalu opolskim w roku 1983, na którym pojawiły się takie hity jak „Mr Lennon” grupy Universe, „Chcemy być sobą” Perfectu, „Abym mógł przed siebie iść” Ryśka Riedla, „Szklana pogoda” Lombardu, „Nie ma wody na pustyni” Bajmu, „Mniej niż zero” Lady Pank, „Nowe sytuacje” Republiki czy „Dentysta sadysta” Maryli Rodowicz. Jak zostaliście przyjęci w szczytowym okresie popularności rocka i czym wówczas to było dla ciebie?

 

Rok 1983, to była epoka „powojenna” (mam na myśli Stan Wojenny). Na muzycznym rynku ówczesny polski buntowniczy rock walczył o pierwszeństwo z komercyjnym popem. Oba gatunki odnosiły sukcesy, ale na country nadal patrzono niechętnie. Festiwal opolski, na którym w różnych formułach wystąpiłem łącznie trzy razy, za każdym razem odchorowywałem psychicznie – traktowany jak cała muzyka country, czyli jak ubogi krewny i nieproszony gość. Ale nie żałuję tamtych doświadczeń, bo to były cenne lekcje życia.

 

Uznany najlepszym wykonawcą country w Polsce, reprezentowałeś nas na festiwalu Euro-Country Music Masters w Belgii oraz na wielu innych festiwalach tego gatunku w Europie i Kanadzie. Czy poczułeś się wówczas muzykiem spełnionym?

 

Każda akceptacja jest spełnieniem. Bardziej na Zachodzie, gdzie country jest muzyką szanowaną i bardzo popularną. Ciekawostką, a dla mnie osobiście wielką satysfakcją była ocena mojego występu przez jury na „Euro Country Music Masters”. Ten festiwal miał profil bardzo komercyjny i tradycyjny. Wszyscy wykonawcy grali amerykańskie hity, nutka-w-nutkę skopiowane z oryginałów. Tylko ja z moim bandem zagrałem PO MOJEMU i… podzieliłem jurorów na dwie frakcje. Od jednych dostałem najniższe noty, od drugich – najwyższe. Potem dowiedziałem się od angielskiego dziennikarza (członka jury), że WSZYSTKIM się spodobaliśmy, ale… nagrodą za zwycięstwo był kontrakt płytowy, a wydawca – konserwatywny tradycjonalista – nie życzył sobie zbytniej oryginalności, więc wypadało im nagrodzić jakąś Angielkę. Ów dziennikarz (członek jury) po koncercie powiedział mi: „Wyprzedziłeś ich epokę”. Jego słowa potwierdziły słuszność wybranej przeze mnie drogi. Ale ta droga miała i nadal ma wiele rozstajów i odnóg. Pisałem angielskie i włoskie teksty dla operowych tenorów Jose’ Cury i Jose’ Carrerasa, a na Festiwalu Muzyki Filmowej w roku 2002 (?) przez 9 dni byłem tłumaczem i asystentem Ennia Morricone. Było to ogromne przeżycie! Te wszystkie etapy mojej artystycznej drogi były i są serią SPEŁNIEŃ.

 

Koncertowałeś także w klubach Wschodniego Wybrzeża USA, w Waszyngtonie i Chicago. Brałeś udział w tak prestiżowych eventach jak festiwale Summer Lights i Fan Fair w Nashville oraz jako wokalista i mistrz ceremonii w koncercie New Music Seminar w Nowym Jorku. Wystąpiłeś też w amerykańskim programie TV Nashville Now i dwukrotnie w Grand Ole Opry. Przyznaj sam, że można by to trochę porównać do zdobycia przez Europejczyka mistrzostwa świata w sumo na terenie Japonii? Łatwo zdobywa się Polakowi kolebkę muzyki country?

 

Pozwolę sobie poprawić cię: w Grand Ole Opry wystąpiłem do dziś TRZYKROTNIE. Ta legendarna sala koncertowa nazywana jest „Świątynią Matką Muzyki Country”. Wystąpić tam, to wielki zaszczyt. Oprócz mnie jedynym Polakiem, który tego zaszczytu dostąpił, jest mój muzyk i serdeczny przyjaciel, wirtuoz gitary pedal steel – Leszek Laskowski. Ale… chyba przeceniasz moje dokonania! Ja w Stanach nie zdobyłem żadnego „mistrzowskiego tytułu”. Po prostu po latach starań, determinacji i walki o zaistnienie w końcu tam ZAISTNIALEM. Zostałem zauważony, doceniony, zdobyłem szacunek środowiska nashvillskich artystów i fanów. Do dziś w Nashville wystąpiłem 32 razy, w tym w kilku legendarnych miejscach i w prestiżowych wydarzeniach koncertowo-medialnych. Brałem udział w telewizyjnych talk-showach, udzielałem wywiady w trzech kultowych rozgłośniach radiowych, SIEDMIOKROTNIE zapraszano mnie do tak-zwanych „rund songwriterskich”, gdzie występowałem w gronie najlepszych, traktowany na równi z nimi. Nagrałem mój autorski album w dwóch najlepszych studiach, pod wodzą dwóch producentów, laureatów Grammy Award. Ale „nie rzuciłem Ameryki na kolana” ha ha! A teraz już bez „ha ha!”: Polak w Ameryce, a zwłaszcza na tak specyficznym gruncie, jak country, nie ma większych szans. W ogóle Polak w Ameryce jest traktowany tak, jak muzyka country w Polsce, czyli… jak ubogi krewny. Dlatego tym bardziej to, co udało mi się dokonać w Ameryce, jest dla mnie powodem nie do przechwałek, tylko do DUMY.

 

„Legenda europejskiego Kowboja” – jak po latach wspominasz ten film oraz emocje z nim związane?

 

To jedno z najlepszych wspomnień tamtych czasów. Sama propozycja zrobienia filmu O MNIE, na MÓJ temat, była zaskoczeniem do granic szoku. Zaś sama realizacja – imponująca. Jechałem na koniu, prowadziłem białego Cadillaca po ulicach Warszawy, było dużo mojej muzyki, dużo ciepłych słów na mój temat, no i sam FAKT, że ten Samotny Cowboy i Outsider został zauważony i doceniony… A po latach, z inicjatywy niezwykłego poznańskiego promotora kultury, Pana Pawła Rosta, powstał kolejny film o mnie: „MIĘDZY CZERNIĄ I BIELĄ”. Paweł Rost wyprodukował go z okazji 30-lecia wydania mojej płyty „Różne Kolory”, która w swoim czasie też była „countro-wersyjna”, bo swój wkład wnieśli w jej powstanie artyści z kręgów country, bluegrassu, rocka, jazzu, popu i musicalu.

 

Muzyczne Ojczyzny Lonstara” to krótka radiowa przygoda z twoim udziałem. Gdzie leży problem, aby ten program reaktywował się?

 

Dobre pytanie, ale nie do mnie. Kilkanaście razy składałem oferty różnym radiofoniom, ale jak dotąd spotykały się z odmową, albo z… milczeniem. Chciałbym tę ideę kontynuować. Tylko czy ktoś się zainteresuje inteligentnym, refleksyjnym, KULTURALNYM cyklem w dobie komercyjnej ogłupiającej papki?

 

Nie myślałeś też o wskrzeszeniu telewizyjnego programu „Konwój”?

 

Nie. Po pierwsze, nie ja ten program wymyśliłem. Po drugie, nie miałem z tym dobrych doświadczeń. Wprawdzie sama koncepcja była fajna, ale w realizacji nic nie było takie, jak w koncepcji. A żeby zrobić taki „Konwój” według MOJEJ koncepcji, potrzebny były duży fundusz, zdecydowanie nierealny na obecne czasy i na obecne TRENDY w kulturze.

 

Jesteś autorem polskich, angielskich i włoskich tekstów dla De Mono, Edyty Geppert, Lombardu, Perfectu, Krzysztofa Krawczyka, Stanisława Sojki, Urszuli i wielu innych, a także autorem musicalu dla dzieci Przybycie dobrych wróżek. Jesteś też filmoznawcą, tłumaczem symultanicznym (min. tłumaczysz na żywo ceremonie z przyznania Oscarów), producentem muzycznym, projektantem okładek płyt i plakatów, grafikiem, akwarelistą i publicystą. Jak godzisz te zajęcia z karierą muzyczną i jak wiele zdolności jeszcze skrywasz w zanadrzu?

 

Mieć kilka różnych talentów nie znaczy wykorzystywać je wszystkie przez cały czas. Poświęcam się głównie muzyce: piszę, komponuję, gram… Muzyka, to mój styl życia, sposób na życie i miłość życia. Drugim zawodem, który mi daje satysfakcję i zarazem utrzymanie, są tłumaczenia i… nauka. Tak! Bo od trzech lat jestem „panem profesorem” na Społecznej Akademii Nauk, gdzie wykładam „Język Angielski w Sztuce Filmowej”. Akwarele i grafiki maluję częściej dla przyjemności, niż dla zysku. Natomiast stałym, długotrwałym zajęciem była moja 17-letnia współpraca z Panią Grażyną Torbicką przy realizacji programu TVP 2 pod tytułem „Kocham Kino”. Jeszcze inną wieloletnią stałą pracą (i PASJĄ) jest Międzynarodowy Festiwal Autorów Zdjęć Filmowych „Camerimage”, z którym jestem związany od początku jego istnienia (1993) i na którym jestem Mistrzem Ceremonii, prezenterem, tłumaczem i jedną z „twarzy” tego niezwykłego wydarzenia kulturalnego. Czy coś jeszcze skrywam? Jeśli tak, to nieświadomie, bo tego dotąd jeszcze nie znalazłem, ha ha!

 

„Radio”, „Długi kurs”, „Cały świat ona i ja”, „Jadę na południe”, „Tym, co nie zasnęli”, „Dwa tysiące koni”. Jaki jest największy twoim zdaniem przebój Lonstara?

 

To ten, który jeszcze nie powstał. A tak serio, kryteria przebojowości są trudne do ustalenia. Zdaniem fanów moimi największymi przebojami są (w kolejności): „Radio”, „Cały Świat, Ona i Ja” i „Co To Jest To Country”. Ja wszystkie moje piosenki traktuję, jak własne dzieci i staram się je kochać jednakowo. Ale niektóre z tych dzieci odwzajemniają moją miłość nieco bardziej, niż inne. Są to: „Cały Świat, Ona i Ja”, „Cowboy”s Gone” (anglojęzyczna piosenka dedykowana przyjacielowi zmarłemu na raka), „Długi Kurs”, a od kilkunastu tygodni – noworodek „Chase Our Dreams”. Również mój zespól zgodnie twierdzi, że „Chase…” to moja najlepsza piosenka. Jak dotąd!

 

Muzyka country od lat ma swoje własne „Opole”. Czym dla ciebie jest Piknik Country w Mrągowie i dlaczego pomimo tak ogromnej jego popularności, country wciąż z takim trudem przebija się do świadomości społecznej lub – co obserwuję z największym smutkiem – przegrywa z disco polo w kategorii „muzyka weselno-imprezowa”?

 

Jestem jednym z Ojców Założycieli mrągowskiego Pikniku, ale już w jego pierwszej edycji (1983) nie zostałem uwzględniony. Ostatecznie wystąpiłem dopiero po interwencji reżysera z TVP 2, a zaproszenie dostałem zaledwie na 4 dni przed rozpoczęciem. Mrągowski Piknik pomimo słowa „Country” w tytule, preferował polskich artystów pop (ze stratą dla country) i w efekcie utrwalił u masowego widza wizerunek country, jako ubogiego krewnego muzyki pop. Dla ścisłości – na Pikniku pojawiały się wielkie gwiazdy country z USA, dzięki współpracy z festiwalem „Country Rendez Vous Craponne” (Francja) i z jego nieocenionym promotorem Georges’em Carrier. Dzięki temu pojawili się w Mrągowie m.in. Steve Wariner, Kathy Mattea, Carlene Carter i szczególnie nam bliski Billy Joe Shaver, ale nasze media ich nie reklamowały, bo całą uwagę skupiały na naszych pop-celebrytach. To się zmieniło dopiero, kiedy rolę producenta objął Pan Krzysztof Majkowski, niegdyś muzyk grający country w moim pierwszym zespole. Teraz pojawia się coraz więcej dobrych wykonawców z Zachodu, jak Albert Lee, czy – sprowadzony staraniom mojej żony Magdaleny – super gwiazdor Darryl Worley.

 

W roku 1992 sprowadziłeś do Polski w ramach festiwalu sopockiego Emmylou Harris. Pięć lat wcześniej do Sopotu przyleciał Johnny Cash wraz z rodziną. Nie sądzisz, że gdyby tego formatu gwiazdy częściej odwiedzały Polskę, muzyka country byłaby dziś zdecydowanie wyżej w rankingu popularności?

 

Jedynym artystą, którego w tamtych czasach sprowadziłem, był mój największy inspirator i songwriterski mentor, Kris Kristofferson. Dzieliłem z nim scenę na festiwalu „Country Top”, zrobiłem z nim godzinny wywiad dla WOT i długo z nim rozmawiałem. To było wielkie wydarzenie, ale – jak wszystkie poprzednie – zignorowane przez media. Johnny Cash i Emmylou Harris, to zasługa innych agencji. Ale dostąpiłem zaszczytu zagrania suportu przed Emmylou, którą cenię najwyżej pośród kobiet country! To oczywiste, że gdyby do Polski REGULARNIE OD CZTERDZIESTU LAT przyjeżdżały AMERYKAŃSKIE gwiazdy country, to popularność i szacunek do country byłby większy. Tak niestety nie jest i nie będzie, bo zapotrzebowanie rynku jest na muzykę biesiadno-haniebną, a to z kolei jest pokłosiem trwającej cztery stulecia rusyfikacji narodu i metodycznego mordowania inteligencji i kultury przez ustrój socjalistyczny. Ale… Od 11 lat robimy coś, co już uznano za przełom, a w każdym razie za wyłom. Jest to międzynarodowy festiwal „CZYSTE COUNTRY” („PURE COUNTRY”), który na trwałe zaistniał w kalendarzu liczących się wydarzeń kulturalnych kraju. Robimy go we Wolsztynie, (Wielkopolska), w pierwszej dekadzie sierpnia. Wykorzystujemy nasze cenne przyjacielskie kontakty z amerykańskimi środowiskami muzycznymi i co roku dajemy fanom dawkę country z górnej półki, oczywiście uzupełnioną dobrymi artystami polskimi i europejskimi. Sam tytuł – „CZYSTE COUNTRY” – zrazu wzbudzał kontrowersje, bo poniektórzy uważali, że kryje się w nim insynuacja, jakoby byli „brudni” i „wykluczeni”. To była oczywista bzdura, bo „Czyste Country” nie wyklucza. Przeciwnie! Daje SZANSĘ zaistnienia tym, których wyklucza komercjalny show business. Tak, czy inaczej, „Czyste Country” dzięki takim gwiazdom, jak Billy Yates, Ray Scott, Buddy Jewell, Michael Peterson, Mark Powell czy George Hamilton wniosło na polską scenę muzyczną POWIEW COUNTRY.

 

Dokąd zmierza współczesna muzyka country i jak bardzo ewoluowała od momentu swych narodzin?

 

Ha! To temat-rzeka, dłuższy niż Mississippi. (Przy okazji zwracam uwagę na poprawną ortografię nazwy „Mississippi”, czyli podwóje „SS”, potem znowu podwójne „SS” i podwójne „PP”. Nie wiem, kto i dlaczego zarządził, że po polsku pisze się Missisipi, ale to jakiś kretyński błąd). A teraz do rzeczy. Każdy gatunek muzyki ewoluuje. Od oficjalnego początku, za jaki uważa się lata 1920-1925, muzyka country przeszła drogę od appalachiańskiej „muzyki gór” i od ballad cowboyskich poprzez bluegrass do Głównego Nurtu w Nashville. W miarę rozwoju pojawiło się kilkanaście sub-stylów: western swing, Tex-Mex, cajun, West Coast, Bakersfield Sound, swamp rock, country rock, country folk, a ostatnio – wskutek łączenia i mieszania brzmień – modny się stał termin „Americana”. Zresztą podobne zjawisko ma miejsce w innych dziedzinach. Dawny rock’n’roll lat ’50 stał się rockiem, a potem nastąpiła eksplozja: hard rock, art rock, punk rock, heavy matal (a w jego łonie thrash metal, black metal, speed metal, Gothic metal itp.). A z nowoorleańskiego jazzu tradycyjnego wywiodły się: bebop, loft jazz, modern jazz, jazz rock itd. Dziś amerykańska muzyka country przeżywa pewien rozłam. Wielkie korporacje muzyczne lansują komercyjny, płytki ale atrakcyjnie podany pop country obliczony na tak zwanego masowego odbiorcę , a z drugiej strony istnieje coraz silniejszy „nurt oddolny”, zrzeszający ambitnych, wartościowych artystów niezależnych, ignorowanych przez duże media, ale mających silną bazę wiernych fanów. Ten dualizm jest w gruncie rzeczy kolejnym fenomenem Ameryki. Świadczy o bogactwie amerykańskiej kultury muzycznej i powoduje twórczy ferment, z którego stale wynika coś ciekawego. A ja również i tu mam ogromną satysfakcję, bo wpisałem się w ten amerykański „oddolny” niezależny nurt, a nurt mnie docenił i przyjął jak swego.

 

Twoje marzenia i plany muzyczne w czasach zarazy?

 

Dwa lata temu rozpocząłem cykl koncertów pod wspólnym tytułem „40 LAT MARZEŃ I COUNTROWERSJI”. I od dwóch lat ten cykl kontynuuję. Z roku na rok zmienia się tylko liczebnik w tytule, ale idea jest ta sama: prezentacja moich autorskich utworów, które mówią o mnie, o nas wszystkich, o naszej rzeczywistości, a ta nie zawsze bywa w hollywoodzkim Technicolorze. Legendarny songwriter Harlan Howard powiedział: „Country, to trzy akordy i prawda”. W mojej muzyce akordów może być więcej, niż tylko trzy, ale NIGDY nie pozostaję obojętny na prawdę. A prawda czasem w oczy kole. Stąd nie wszyscy i nie zawsze mnie akceptują. I stąd ta gra słów w tytule: „COUNTROWERSJA”. A moim marzeniem na dziś jest żeby Pani Demia przestala nas więzić w domach i maskach, żebym mógł kontynuować moje koncerty „42 LATA MARZEŃ I COUNTROWERSJI” na żywo przed publicznością, a nie online i żebym mógł nadal odwiedzać moją muzyczną ojczyznę: Texas i Nashville. Nota bene, z powodu pandemii straciłem dwa występy na festiwalu songwriterów w Pensacola Beach (Florida) i udział w meetingu songwriterów w Las Vegas (Nevada). Te zaproszenia były dla mnie kolejnymi etapami nobilitacji, jako liczącego się artysty country. Niestety oba wydarzenia odwołano, ale jest nadzieja, że wszystko powróci do normalności, a wtedy i te marzenia się spełnią!

 

 

Muzyczne IQ plusk!

Muzyczne IQ

Muzyczne IQ zaprasza w zaskakującą i egzotyczną podróż na wyspy Vanuatu, odwiedzimy też Amerykę Południową i nie obędzie się bez wizyty na kontynencie europejskim.

Muzyczne IQ
rys:radekrucinski

Dzięki śpiewaniu mogę umiejscowić swoje emocje i przeżycia. Z Kasią „Kate” Dąbrowską rozmawia Sławek Orwat

Chciałabym, aby moja muzyka i klipy wniosły dużo dobrego dla odbiorców. Ważna jest w tym dla mnie autentyczność i naturalność i przekazanie siły płynącej z moich doświadczeń.

„Muzyka jest moją największą pasją. Od dziecka była dla mnie źródłem pozytywnej energii oraz inspiracją do działania” – powiedziałaś w jednym z wywiadów. Od kiedy śpiewasz i kto pomógł ci odkryć talent wokalny? Podobno już jako mała dziewczynka godzinami śpiewałaś piosenki, które puszczałaś sobie w pokoju.

Zgadza się. Będąc jeszcze dzieckiem, poświęcałam wiele czasu na muzykę. Od dawna wypływa mi ona z serca bardzo spontanicznie. Dzięki śpiewaniu mogę umiejscowić swoje emocje i przeżycia, przełożyć je na interpretację. Kiedy wyjechałam z miasta rodzinnego do Warszawy, rozpoczęłam lekcje śpiewu u Eli Zapendowskiej i Moniki Urlik. Uczestniczyłam również w warsztatach wokalnych z Kayah. Dodało mi to odwagi i umiejętności do występów na scenie. Zaczęłam wówczas koncertować z coverami. Tak rozpoczęła się moja przygoda z muzyką.

Dotychczas występowałaś z zespołem jazzowo – bluesowym w warszawskim Teatrze Komedia, a także z orkiestrą i big bandem orkiestrowym. Co skłoniło cię do robienia kariery solowej?

Największą mobilizacją dla mnie przy tworzeniu tekstów i nowych utworów jest chęć dodania skrzydeł ludziom i dzielenia się siłą życiową. Myślę, że bez względu na to jaką mamy pasję i czym się zajmujemy, ważne jest, żebyśmy nie byli w tym egoistami. Swoją energię uwielbiam przekazywać odbiorcom przez występy i autorskie utwory. Inspirację do tworzenia dają mi głownie moje doświadczenia życiowe, przeciwności, z którymi muszę się mierzyć oraz bliscy, którzy mnie wspierają i nigdy nie pozwalają mi się poddać w moich często niełatwych wyzwaniach

Co wniosły w twoje życie wspomniane warsztaty wokalne oraz lekcje śpiewu u takich znakomitości?

Lekcje u pani Eli Zapendowskiej były dla mnie bardzo cennym doświadczeniem. Jest to wymagający nauczyciel z ogromnym poczuciem humoru? Moje początki były niełatwe, ale na końcu odetchnęłam z ulgą jak usłyszałam od pani Eli wiele ciepłych miłych słów na temat mojego śpiewu. W szkole pani Eli prowadzone są lekcje z emisji głosu, śpiewu, interpretacji, warsztatu aktorskiego i ruchu scenicznego. Lekcje odbywają się często, więc można się wiele nauczyć. Natomiast Monika Urlik jest zarówno wspaniałą wokalistą jak i świetnym nauczycielem. Potrafiła nie tylko zmobilizować mnie do pracy nad techniką śpiewu poprzez ćwiczenia emisji, ale przede wszystkim przez pozytywną mobilizację, dodawała mi wiarę w moje możliwości. Cenię ją bardzo jako nauczyciela.

Dlaczego KATE a nie Kasia Dąbrowska? Domniemywam, że nie chciałaś być mylona z Anią Dąbrowską, aczkolwiek – jeśli wolno mi coś zasugerować – ne podążaj drogą pewnej Małgorzaty, która na scenie też woli wersję anglojęzyczną swego imienia (śmiech). Preferuję zdecydowanie bardziej twoje oblicze muzyki pop…

Zdarzają się sytuacje, ze ludzie mylą mnie z Kasią Dąbrowską, aktorką? Długo myślałam jaki pseudonim pasował by do mnie i moja koleżanka zasugerowała mi, ze Kate najbardziej pasuje do mojej osobowości? Wiele osób pyta czy łączy mnie coś z Anią, ale z tego co wiem, nie mamy wspólnych korzeni. Choć może warto się wgłębić w drzewo genealogiczne?

Jako KATE zadebiutowałaś w ubiegłym roku singlem „Dalej, dalej”, którego producentem muzycznym był Jarosław „Jasiek” Kidawa – gitarzysta, kompozytor, współpracujący z wieloma Artystami polskiej sceny m. in. Kasią Kowalską, zespołami Feel, Makowiecki Band czy Małgorzatą Ostrowską. Jak ci się udało przekonać go do swojej osoby? 

Przede wszystkim muszę powiedzieć, ze znalezienie odpowiedniego kompozytora i producenta do współpracy przy tworzeniu jest ogromną sztuką i wielkim szczęściem. Bardzo podobały mi się piosenki Jarka, dlatego zaproponowałam mu współpracę. Po spotkaniu z nim bardzo się ucieszyłam, to człowiek nie tylko ze świetnym doświadczeniem i dokonaniami muzycznymi, ale niesamowitą energią. Jest niezwykle ważne by kompozytor i producent poczuł, co gra w duszy wokalisty i umiał stworzyć takie dzieło, żeby wyeksponować jego atuty. Taką osobą był właśnie Jarek, z którym stworzyłam singiel „Dalej, dalej”.

Do twojej debiutanckiej piosenki powstał również teledysk, w którym wystąpił popularny tancerz Tomek Barański. Jak wspominasz współpracę na planie?

Tomek to kolejny dowód na to, ze mam niesamowite szczęście do ludzi. Współpraca na planie teledysku była świetna, a Tomek podejściem i sposobem bycia, sprawił, że trema która na początku mi towarzyszyła, całkowicie zniknęła. To nie tylko profesjonalny tancerz, ale energetyczny człowiek z wielką siłą życiową, którą emanuje na ludzi wokół.

Piosenka ”Teraz siebie znam” powstała we współpracy z producentem muzycznym Łukaszem Lazerem – gitarzystą i menedżerem zespołu Red Lips, znanym z kolaboracji z wieloma artystami ze sceny polskiej i europejskiej. Da się wyczuć, że po pierwsze mierzysz wysoko, po drugie posiadasz bardzo sprecyzowany plan na swoją drogę muzyczną i po trzecie – jesteś artystką świadomą tego, co chcesz osiągnąć. Zgodzisz się?

Uważam, że nie ma gotowego przepisu na realizację drogi muzycznej. Natomiast mam to szczęście, że współpracuję z ludźmi, który wiele wnoszą do mojego rozwoju muzycznego i takimi staram się otaczać. Owszem, mam plan na swoją drogę, ale wiele działań przychodzi mi spontanicznie na bieżąco. Ze względu na to, ze jestem bardzo otwartą osobą, wiele dobrego spotyka mnie nieprzewidywalnie i nie zamykam się na to. Warto mieć otwarte oczy i być gotowym wykorzystywać każdą możliwą sytuację do rozwoju i kolejnych działań.

Tym razem w klipie wystąpił z tobą znany aktor Tomasz Ciachorowski. Masz już upatrzonego kandydata na trzeci teledysk?

Pozostawię to jako niespodziankę dla moich Słuchaczy,

 

„Szczególną inspirację odczuwam, gdy muszę walczyć o bycie sobą. Łatwiej jest mi pisać teksty, gdy mierzę się z przeciwnościami. ”- mówisz sama o sobie. Czy mam ci życzyć wielu przeciwności losu?

Wiele doświadczeń życiowych mnie buduje. Zarówno te pozytywne jak i negatywne. Natomiast uważam, ze dzięki trudnym sytuacjom życiowym możemy stwierdzić, kim naprawdę jesteśmy, czy decydujemy zgodnie z naszymi priorytetami. To one nas kształtują, uczą i dają siłę do zmierzenia się z kolejnymi wyzwaniami.

 

„Dawniej nie miałam odwagi na bycie sobą. Nie wierzyłam w siebie. Nie wierzyłam, że moje marzenia mogą się spełnić. Krytyka innych ludzi była dla mnie wielką blokadą. Dziś moje wybory są odbiciem moich nadziei, a nie lęków. O tym właśnie jest mój singiel”. Jak zbudowałaś system obronny, który chroni Cię przed lękami?

Mam silną osobność i wspierające mnie bliskie osoby. Tak jak wspomniałam w kwestii muzyki i pracy na planie również mam szczęście do ludzi. To jest bardzo ważne otaczać się osobami które w nas uwierzą i dodają nam skrzydeł.

Jesteś zarówno autorką tekstu twojej najnowszej piosenki, jak i scenariusza powstałego do niej teledysku. Zawsze już będziesz taką „Zosią Samosią” (śmiech)?

Chciałabym, aby moja muzyka i klipy wniosły dużo dobrego dla odbiorców. Ważna jest w tym dla mnie autentyczność i naturalność i przekazanie siły płynącej z moich doświadczeń. Już na etapie pisania teksu, mam wyobrażenia jak będzie wyglądał klip.

Teksty piszesz opierając się o własne doświadczenia. Singiel „Teraz siebie znam” opowiada o przełamywaniu strachu, o tym że radość zależy od nas samych i możemy ją mieć pomimo różnych doświadczeń, a także że warto żyć zgodnie ze swoimi priorytetami, a bycie sobą daje nam ogromne szczęście. Jak długo walczyłaś o ten rodzaj szczęścia i czy wymaga czegoś w rodzaju samodyscypliny?

Uczę się tego codziennie. Nie ma siłacza na tym świecie, który nigdy się nie myli. Trzeba sobie pozwolić na błędy, a nawet jeśli je popełnimy, ponieść się i iść dalej z nadzieją. Natomiast siłę, którą mam przekazuję przez muzykę. Moja twórczość to taka droga przekazu do innych ludzi.

„Jeśli mamy kryzysowe sytuacje i podejmujemy odważne decyzje, to właśnie to nas hartuje. W momencie, gdy uwolniłam się od relacji, która negatywnie na mnie wpływała, to był to dla mnie przełom, który dał mi siłę.” – powiadasz w jednym z wywiadów i dodajesz: „Jeśli mamy różne doświadczenia życiowe i nie zawsze są one pozytywne, powinny prowadzić do tego, żeby mobilizować innych i pozytywnie nastrajać przez nasze pasje.” Często jesteś kimś w rodzaju „pogotowia ratunkowego” dla dotkniętych dolinami przyjaciół?

Wzajemne wsparcie jest dla nie ważne . Staram się je dawać swoim bliskim i przyjaciołom. Bez niego nie mamy sił do realizacji własnych celów i nie poddawania się w kryzysowych momentach.

Obydwa twoje utwory (a zwłaszcza pierwszy) umieściłbym w szufladce z napisem pop-rock. Czy już na zawsze zamierzasz pozostać wierna tej stylistyce, czy jest to jedynie pomysł na start? Wszak twoje początki kształtowały się bardziej w jazzie i bluesie.

Zgadza się, na początku śpiewając jeszcze covery występowałam z koncertami jazzowo- bluesowymi, natomiast pop- rock zawsze grał mi w duszy. Innym gatunkom nie mówię nie, natomiast ten rodzaj muzyki będzie przeważał w mojej twórczości, ponieważ wypływa mi z serca.

„Tekst piosenki „Teraz siebie znam” jest dla mnie bardzo osobisty. Chciałabym przekazać, że nie warto zaspokajać się marnościami, a od życia trzeba nauczyć się brać pełnymi garściami.  Czasem z pewnych relacji czy aktywności warto zrezygnować, aby móc być w pełni wolną osobą zgodną ze sobą. Świat i inni ludzie będą nam narzucać swój pomysł na nas, ale niezwykle ważna jest asertywność, odwaga na bycie sobą i wiara w spełnianie wytyczonych celów.”

Jak długo uczyłaś się takiej asertywności i czy nie uważasz, że podstawową przyczyną tego, że nie potrafimy kochać innych wynika z tego, że nie potrafimy kochać samych siebie. 

Zdrowa miłość do siebie jest podstawą do kochania innych. Oprócz tego, że mam silną osobowość i doświadczenia życiowe, które uczą mnie asertywności. Uczymy się tego codziennie, bo tak jak mówiłam, nie ma osoby, która nigdy się nie myli i jest ideałem. Ale „moc w słabości się doskonali” i tym mądrym hasłem kieruję się, kiedy brakuje mi sił.

Rynek muzyczny pełen jest debiutujących artystów, którzy próbują zdobyć swoje pięć minut i oczarować słuchaczy własną twórczością. Co doradziłabyś swoim młodszym stażem kolegom i koleżankom – udział w TV talent show, czy też kompletnie coś innego, a jeśli tak  to co?

Tak jak wspomniałam, według mnie nie ma gotowego przepisu na karierę muzyczną. Różne odmienne od siebie drogi osób, które osiągnęły sukcesy na tym polu są tego dowodem. Warto też otaczać się ludźmi, którzy będą nas wpierać w tej drodze muzycznej. Zarówno muzykami, z którymi moglibyśmy podjąć współpracę jak i ludźmi z doświadczeniem w promocji. Można podjąć współpracę z wytwórnią jak i działać bez niej. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Świat i inni ludzie będą nam narzucać swój pomysł na nas, ale niezwykle ważna jest asertywność, odwaga na bycie sobą i wiara w spełnianie wytyczonych celów. Sama musiałam się z tym zmierzyć w wielu sytuacjach, dlatego przez swoją muzykę chciałabym dawać innym siłę do bycia zgodnym ze swoimi priorytetami.

 

Jak radzisz sobie z pandemią i jakie w związku z tym masz priorytety na najbliższą przyszłość?

 

Pandemia uniemożliwiła mi już plany na etapie nagrań klipu do singla „Teraz siebie znam” natomiast nie poddałam się i nagrałam go później. Już od dawna jestem niezależną kobieta zaangażowaną w pracę w biznesie. Myślę, że stąd moja determinacja do działań muzycznych oraz chęć mobilizowania innych do realizacji celów przez moje piosenki bez względu na okoliczności. Jestem na etapie premier singla „Teraz siebie nam”. Poza premierami w stacjach radiowych, odbyło się już kilka koncertów promujących piosenkę. O moich kolejnych niespodziankach muzycznych można dowiedzieć się na moich portalach społecznościowych:

Instagramie: https://www.instagram.com/kate.dabrowska.singer/?hl=pl

Fanpage https://www.facebook.com/Kate-30864033667241

Każdy chciał dodać do naszej muzyki coś, co kocha najbardziej. Z Filipem „FiFo” Tarnowskim rozmawia Sławek Orwat

Jako reprezentant sceny sound systemowej w Polsce mogę powiedzieć, że jesteśmy silni. Mamy kilka znanych na całą Europę sound systemów.

 

Mówicie o sobie, że jesteście wokalno-instrumentalnym projektem z pogranicza reggae, ska i rocksteady, którego szeroka różnorodność stylistyczna sięga do jazzu, bluesa a nawet rocka. Dla mnie natomiast jesteście nadzieją, że polskie reggae nareszcie wychodzi ze spowodowanego medialnym sukcesem Kamila Bednarka 10-letniego komercyjnego marazmu, a ty masz niepowtarzalną szansę szturmem wejść do ścisłej czołówki nadwiślańskich piewców Rasta. 

Stereotyp z jakim aktualnie boryka się branża muzyki reggae w Polsce sprawia, że ludzie zaczęli podchodzić ze sceptycyzmem do wszystkiego, co ma słowo 'reggae’ w nazwie. Na samym początku zespół bardzo się zmieniał i ewoluował, powstawały nowe pomysły, myśleliśmy również nad zmianą nazwy. Mimo wielu propozycji, nasi dotychczasowi fani, znajomi i rodziny namawiali by pozostawić tę, pod której szyldem gramy do dziś – Positive REGGAE Rockers. Nie baliśmy się tego – stwierdziliśmy, że to nie nazwa świadczy o zespole, lecz jego muzyka, dlatego skupiliśmy się na jej tworzeniu, a nie nad ewentualną zmianą „barw”. Po kilku latach dostrzegliśmy dzięki temu nową możliwość – grając różnorodną muzykę mającą w podstawach reggae, możemy postarać się obalić ten stereotyp.

Czy wymyślając nazwę inspirowaliście się zasłużonym dla polskiego reggae bandem Darka Malejonka, czy to zupełny przypadek?

Nasz zespół istnieje od 6 lat, jednak ja, jak i większość aktualnych jego muzyków piszemy jego historię od około 3 lat. Nie wiem jak było z założycielami zespołu 6 lat temu, ja prędzej szedłbym w stronę East West Rockers niż Maleo Reggae Rockers (śmiech).  Zresztą Cheeba Fly z wymienionego zespołu jest moim dobrym znajomym, z którym często współdzieliliśmy mikrofon na imprezach Warsaw Jungle Massive. Przez ostatnie lata bardzo dużo się działo, zespół ewaluował i dojrzewał. To takie nasze dziecko, o które codziennie dbamy, gdzie codziennie uczymy się czegoś nowego z jednej strony muzycznego a z drugiej zdobywamy wiedzę o sobie samych, sztuce chodzenia na kompromisy i współpracy w dużej bo 11 osobowej grupie.

No właśnie, dziewięcioro muzyków plus realizator dźwięku i urocza pani manager to – przyznacie sami – niezła wycieczka (śmiech). Jak rozwiązujecie logistykę koncertową i czy tworząc jedną wielką rodzinę, macie przypisane jakieś role, czy też panuje jeden wielki chaos (czytaj demokracja) haha?

O logistykę dba nasza – jak to powiedziałeś – urocza pani manager, która nie ma z nami lekko (śmiech). Jak już wcześniej wspomniałem, w zespole każdy ma swoją rolę, każdy zajmuje się inną częścią pracy, a kiedy trzeba, wszyscy się jednoczymy i działamy wspólnie. Zorganizowanie transportu, noclegu czy ogólnie szeroko rozumianej logistyki koncertowej dla tak dużej grupy ludzi nie jest proste, jednak tworzymy pewnego rodzaju społeczność, która w decydujących momentach zawsze się wspiera.

Dzięki tej ilości muzyków posiadacie bardzo bogate instrumentarium. Sekcja gitarowa, perkusja, perkusjonalia, elektronika, bas, a przede wszystkim mająca niebagatelny wpływ na wizerunek i brzmienie zespołu solidna sekcja dęta. To wszystko niewątpliwie posiada ogromne plusy, ale to bogactwo sprzętowo-ludzkie może też niekiedy utrudniać organizatorom koncertów zapewnienie scenicznej przestrzeni lub choćby wypłacalność. Jak sobie radzicie z tym nadmiarem szczęścia (śmiech).

Gdybyśmy mieli polegać jedynie na organizatorach w sprawach sprzętowych czy logistycznych, to myślę że 90% naszych koncertów brzmiałaby co najmniej dużo gorzej, lub mogłaby się po prostu nie odbyć. Na szczęście nasz zespół to nie tylko muzycy, ale także i nasz akustyk, który zawsze dba o sprzęt, i późniejsze brzmienie na scenie – jest zawodowcem i profesjonalistą. Oprócz niego jest również nasza niezawodna Kasia – menedżerka, dzięki której nie musimy myśleć o papierach, dokumentach, logistyce a możemy skupić się na graniu. Każdy ma swoja rolę w zespole, każdy zajmuje się inną częścią pracy, a wszyscy razem idealnie się uzupełniamy i tworzymy funkcjonującą całość. Staramy się współpracować z organizatorami i jeśli trzeba iść na kompromisy albo ich wspierać, wszystkim zależy na jak najlepszym efekcie koncertu czy danego eventu. Chyba nie jest z nami jeszcze tak źle (śmiech), jeśli udało nam się (mam tutaj na myśli współpracę organizatora, naszej managerski, akustyka oraz wszystkich muzyków) wspólnie zorganizować wyjazd do Amsterdamu i dwa koncerty w Holandii na początku tego roku. Zdecydowanie było to jedno z najwiekszych przedsięwzięć wymagających współpracy wszystkich członków zespołu.

Jesteś już od około 5 lat rozpoznawalnym w stolicy beatboxerem, DJ-em i obdarzonym znakomitym głosem wokalistą. Przypominasz mi brzmieniem i sposobom modulacji głosu takie osobowości gatunku jak Dawid Portasz czy Junior Stress. Dlaczego mając do wyboru ogrom muzyki, uwiodły cię akurat brzmienia karaibskie? 

Beatboxerem jestem tak naprawdę od 15 lat, i wtedy też mniej więcej zaczynałem pierwsze przygody z wokalem, próbując swoich sił w rapie. Śpiewam od około 12 lat, na scenie za to – jako że pod skrzydła wziął mnie Rastamaniek, znany wtedy z takich projektów jak zespół Raggamoova, Jasna Liryka czy Sounds of Freedom – i od tamtego czasu czasem zdarza mi się usłyszeć „O, tu brzmisz jak Maniek!”. Z Juniorem Stressem natomiast łączy mnie m.in. wspomnienie jednego konkursu nawijaczy Reggae, gdzie jednym byłem ja – 'dziecko Rastamańka’, Olaf Bressa 'dziecko KaCeZeta’ oraz jeszcze jeden wokalista którego mentorem muzycznym był Ras Luta. Uwielbiam być porównywany do Juniora Stressa, bo oznacza to, że moja nawijka na danej imprezie była solidna, mocna i zrobiła „robotę” (śmiech).
Czemu muzyka karaibska? Myślę że obok wszechobecnego bassu jaki uwielbiam w muzyce a muzyka jamajska ma go najwięcej, główną iskierką w głowie był mój ojciec, który od zawsze powtarzał, że uwielbia Boba Marleya i nieraz razem go słuchaliśmy, czy to w podróży na wakacje czy na zwykłej działce siedząc na słońcu.

Reprezentujecie różne, często wręcz skrajne gatunki muzyczne. Wszyscy od początku wiedzieliście, że chcecie grać reggae?

Kiedy dołączałem, to dołączałem do zespołu reggae szukającego wokalisty. Dopiero później, gdy dotarło kilka nowych osób, każda z zupełnie innym pojęciem o muzyce, zaczęliśmy robić burzę mózgów na próbach – każdy chciał dodać do naszej muzyki coś, co kocha najbardziej, a finalnie zaowocowało to tym, co już sami możecie usłyszeć na antenie radia czy w internecie.

Co jest waszą inspiracją muzyczną?

Naszą inspiracją muzyczną… nazwałbym całą muzykę. Każdy rodzaj muzyki ma w sobie coś niepowtarzalnego, co my staramy się ściągnąć do siebie. Wynika to z tego, że każdy członek zespołu wywodzi się z innego nurtu muzycznego, każdego interesuję inny rodzaj muzyki, a razem staramy się to łączyć. Nie chcemy być nudni – chcemy by każdy audiofil mógł znaleźć w naszej muzyce coś dla siebie. Ba, ostatnio nawet tworząc coś nowego idealnie wkomponował się nawet jeden motyw przewodni z bardzo znanego utworu z kierunku techno (śmiech)

Przedstaw pokrótce siebie i swoich kolegów z zespołu.

Filip „FiFo” Tarnowski – wokal prowadzący, beatbox od 15 lat i wokalista od 12 lat oraz od stosunkowo niedawna selektor/DJ. Pochodzę z Pruszkowa, jestem nigdy nie pobierającym lekcji ani z wokalu, ani z beatboxu, ani z pisania tekstów, ani z zachowania na scenie samoukiem. Współtworzyłem z Rastamańkiem, DJ Cienkim Cinem, Du3 normalem (HU), Sir Tapem, a także z takimi kolektywami jak Jah Love Soundsystem, Warsaw Jungle Massive, Subroot czy WbijTube. Jestem zwycięzcą pierwszego w Polsce konkursu na nawijaczy reggae – Sting Challenge (2015)

Marcin Mikołajczuk – gitara prowadząca. Jest muzykiem samoukiem, który od thrash metalu doszedł do Pop-Reggae. Ostatnio większość czasu z instrumentem przychodzi mu spędzać w kabinie swojego tira.

Szymon Sielski – gitara basowa, człowiek renesansu. Spełnia się jako kucharz / dźwiękowiec / pasjonat produkcji filmowej, ale przede wszystkim basista PRR, chociaż gitara basowa nie jest jedynym instrumentem z którego potrafi wydobyć soczyste dźwięki. Jest wulkanem energii nie tylko w życiu ale i na scenie. Ma na swoim koncie kilka zespołów rockowych/punkowych jak i reggae.

Emilia Pikora – saksofon altowy. Z PRR związana jest od czerwca 2019. Zagrała zastępstwo na koncercie podczas Święta Lnu w Żyrardowie i… została do dzisiaj. Jest absolwentką PSM I st. im. Ignacego Jana Paderewskiego w Żyrardowie.

Błażej Zawadzki – multiinstrumentalista. Brał udział w projektach orkiestrowych jak i w małych składach, w PRR gram na saksofonie tenorowym.

Marceli Kuran – instrumenty klawiszowe/aranżacje. Jest multiinstrumentalistą, absolwentem żyrardowskiej PSM I i II st. im Ignacego Jana Paderewskiego oraz twórcą audiowizualnym, rozdartym emocjonalnie pomiędzy wiecznie niezaspokojonym popędem muzycznym, a miłością do filmu.

Tymon Lange – perkusjonalia. Interesuje się przede wszystkim muzyką i literaturą. Od kilku lat występuje z grupa perkusyjną Comparsa.

Marcin Fifielski – trębacz, absolwent Akademii Muzycznych w Poznaniu i w Gdańsku. Pasję do muzyki łączy z pracą elektryka. Prywatnie jest miłośnikiem astronomii, szachistą i badaczem starożytnych wierzeń.

Jarosław Zajkowski – perkusista. Jego ulubione zajęcia to granie na bębnach, jazda na rowerze i uprawa roślin ozdobnych.

Robert Radkiewicz – realizator dźwięku. Już od 2 lat związany jest z zespołem Positive Reggae Rockers. Dba o stronę techniczną koncertów. Jako technik i realizator współpracował z największymi firmami oraz gwiazdami polskiej sceny muzycznej. Od kilku lat systematycznie pracuje przy obsłudze festiwali muzycznych.(PolandRock, Opener, Suwałki Blues festiwal)

W Waszym repertuarze koncertowym nie znajdziemy żadnych coverów. Wykonujecie tylko materiał autorski, co nie jest często spotykane wśród młodych kapel bez obfitego repertuaru. Ile utworów zawiera wasza lista koncertowa i ile z nich posiadacie w wersjach studyjnych?

Nasza lista koncertowa na razie obejmuje 9 utworów, a w wersjach studyjnych na ten moment jeszcze mamy 3, ale w chwili w której rozmawiamy część zespołu siedzi w studio i nagrywa dwa kolejne, po których nastąpią 2 kolejne i tak już do końca świata (śmiech). Wspólnie zdecydowaliśmy, że jako zespól będziemy grali jedynie materiał autorski, oczywiście na początku były pewne obawy i strach, bo w końcu nasza muzyka nie jest jeszcze szeroko rozpoznawalna. Jednak pojawia się pewien trend na koncertach, że ludzie rozpoznają utwory i śpiewają z nami. To jest niesamowite uczucie, kiedy cala publika śpiewa refren razem z tobą i myślę,że dla takich chwil warto tworzyć.

Jesteście finalistą Czwórka Reggae Contest podczas Ostróda Reggae Festiwal-u 2019. Wsparliście również finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy 2020 dając dwa koncerty w Holandii dla Sztabu Amsterdam oraz dla Sztabu Horst. Czujecie się „koncertowymi zwierzakami” (śmiech)?

Koncerty to zdecydowanie to co artyści kochają najbardziej! Kontakt z publicznością, emocja, adrenalina – to jest to,  co nas napędza i daje energię na pozostałe działania. Zdarzają się koncerty, które musimy zagrać „na spontanie” – dowiadujemy się tego samego dnia 2h przed wydarzeniem, że jest możliwy koncert do zagrania niedaleko, a my zdążymy się zebrać, zagrać i jeszcze się okaże, że to jeden z lepszych występów (śmiech). W dobie pandemii korona wirusa i całej sytuacji, w jakiej znalazła się aktualnie branża muzyczna, koncerty to zdecydowanie coś, czego brakuje nam najbardziej. Jednak nie marnujemy czasu i skoro nie możemy grać dla ludzi, to zamieniamy to na czas w studio, nagrywanie nowych kawałków czy pisanie nowych otworów.

Jaki wpływ na wasze działania ma pandemia? Czy odczuwacie dotkliwie brak koncertów i kontaktu z publicznością?

Aktualnie robimy to, co powinien robić każdy zespół – niezależnie od tego czy jest pandemia, wojna światów czy zwyczajny wtorek – TWORZYMY I ĆWICZYMY. I to też zalecam każdemu muzykowi w dzisiejszej sytuacji – poświęć ten czas na ćwiczenia, a wrócisz dużą mądrzejszy i bogatszy o doświadczenie i co znacznie wpłynie na twoją przyszłość (śmiech). Staramy się też dać naszym fanom jakieś nowości, np nagraliśmy w domowych warunkach korona-video do jednego z naszych utworów pt. “Pieniądze”. Piękny kawałek o pomaganiu idealnie wpasowujący się w obecną sytuację takie małe “dziękuję” dla wszystkich ludzi na pierwszej linii frontu.

Kiedy można spodziewać się nowych nagrań i czy będzie to zapis na setkę, cy mozolnie dopracowywany ze szczegółami?

Chwilowo nagrywamy szczegółowo, by każdy mógł usłyszeć potencjał każdego z instrumentalistów słysząc każdy z dźwięków perfekcyjnie i czysto. Planujemy jednak nagrywać na setkę jak tylko znajdziemy dobre studio które nas pomieści (śmiech).

Co jest waszym największym osiągnięciem?

Największym? Spotykanie się cyklicznie co tydzień w takim dużym składzie na próbach (śmiech). A tak na poważnie to myślę, że finał konkursu “Czwórka Reggae Contest” koncert na Red Stage Ostróda Reggae Festivalu i samo zakwalifikowanie się do ścisłej finałowej czwórki konkursu. Koncert podczas największego festiwalu muzyki reggae na głównej scenie to zdecydowanie coś, czego nie zapomnimy do końca życia.

Jakie są Wasze plany/marzenia?

Chcielibyśmy, żeby ta pandemia się już skończyła, by ludzie którzy teraz siedzą zamknięci mogli wyjść i na świeżym powietrzu – tfu, W PEŁNYCH KLUBACH I SALACH KONCERTOWYCH – posłuchać naszej muzyki i świetnie się do niej bawić. Mamy w planach również nagranie EP-ki, tak jak już wspominałem, aktualnie część muzyków znajduje się w studio nagraniowym i nagrywa swoje partie do nowych kawałków, których premiera już niedługo! A największym naszym marzeniem jest wydanie własnej płyty długogrającej i międzynarodowa trasa koncertowa.

Muzyka reggae w Polsce wraz z całą otoczką ideologiczną Rastafari pojawiła się na początku lat 80-tych dzięki nieodżałowanemu Sławkowi Gołaszewskiemu i początkowo istniała dzięki nowofalowcom z Brygady Kryzys, Tiltu, a potem już zdeklarowanym reggae’owo legendom jak Izrael, Bakszysz czy DAAB. Po latach ogromny wkład w rozwój tego gatunku mieli raperzy i DJ-e jak Junior Stress, Ras Luta czy Grubson. Jak obecnie ewoluuje ta muzyka i czy jest szansa na jej szczere odrodzenie i przywrócenie jej ideowej korzenności i tym samym zminimalizowaniu jej komercjalizacji, która w mojej opinii jest największym ciosem jaki Ludowi Jah zadał panoszący się niemal w każdej dziedzinie życia zmaterializowany i hedonistyczny Babilon?

Jako reprezentant sceny sound systemowej w Polsce mogę powiedzieć, że jesteśmy silni. Mamy kilka znanych na całą Europę sound systemów, czyli własnoręcznie zbudowanych ścian głośników, więc jeżeli miałbym komentować ten dział muzyki Reggae w Polsce, to jesteśmy na wysokim poziomie. Jeżeli chodzi o kulturę i ideologię Rasta to mam nadzieję, że tendencje spadkowe jakie zaobserwowałem chociażby na festiwalach muzyki Reggae to właśnie odejście od komercji – wierni fani zostają, ludzie tej kultury zostają, i wiem że zostaną do końca.