Niemcy z właściwą sobie gracją słonia w składzie porcelany próbują zachować przyjaźń z Władimirem, którą dopieszczali przez całe dekady, i nie poróżnić się zbyt mocno ze światem cywilizowanym.
Adam Gniewecki
Cofnijmy się do początków nierównych zmagań Ukrainy z Rosją 9 marca ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski rozmawiał telefonicznie z kanclerzem Niemiec, o czym poinformował ambasador Ukrainy w Berlinie, który dodał, że „było to jak rozmowa ze ścianą”, a niemiecki kanclerz wykluczył wprowadzenie embarga na rosyjską ropę i gaz, co ambasador określił jako „nóż wbity w plecy Ukrainy”. 29 marca ukraiński portal Europejska Prawda podał, że po ataku Rosji na Ukrainę niemiecki minister finansów powiedział ambasadorowi Ukrainy w Berlinie, że „Ukraina ma tylko kilka godzin”, więc sprzeciwił się dostawom broni do tego kraju i odłączeniu Rosji od SWIFT.
Według ambasadora, który określił tę rozmowę jako „najgorszą w swoim życiu”, niemiecki minister nie chciał z nim rozmawiać, ale pertraktować już z marionetkowym rządem posłusznym Rosji.
Ten ambasador to Andrij Melnyk, obecny wiceminister spraw zagranicznych w Kijowie, który na krótko przed odwołaniem z Berlina, w wywiadzie dla kanału You Tube gloryfikował Stepana Banderę oraz oznajmił, iż właśnie „pierwszy raz usłyszał” o masakrach Polaków i Żydów oraz 100 tysiącach polskich cywilów zamordowanych na Wołyniu. Ale to inna sprawa… Mądrzy mówią, że nic nie jest zupełnie białe ani doskonale czarne. Ale tych słów panu Melnikowi nie zapominajmy.
W związku z groźbą rosyjskiej inwazji na Ukrainie Kijów prosił Berlin o dostawy broni i sprzętu. „Deutsche Welle” poinformowało, powołując się na informacje z niemieckiego resortu obrony, iż 19 stycznia Ukraina wystosowała oficjalne pismo z prośbą o pomoc w tym zakresie i w odpowiedzi otrzymała od Berlina obietnicę dostarczenia 5 tys. hełmów, które zostały wysłane 25 lutego. Powodem opóźnienia miał być fakt, że niemieckie ministerstwo obrony nie posiadało adresu na Ukrainie, pod który mogło przesłać sprzęt. Jeżeli miał to być żart, to gruby i niesmaczny. W niemieckim stylu. I tak to wygląda od początku rosyjskiego najazdu na Ukrainę do dzisiaj.
Konsekwentny opór Berlina nie ustaje. Zmieniają się tylko preteksty odmów czy opóźnień i metody.
Najwyraźniej Niemcy chcą być spektakularnie zmuszani przez NATO, USA i Wielką Brytanię do udzielania pomocy ofierze swojego odwiecznego sojusznika-partnera w lukratywnych interesach i dalekosiężnych planach wspólnego panowania nad podzieloną między siebie Europą. Wliczając „przywłaszczenie” przez Rosję Ukrainy i IV rozbiór Polski. (…)
Niemcy konsekwentnie i nienawracalnie głupio brną w bagno współpracy i związku z Rosją. Wierzyli Putinowi, że „to” potrwa najwyżej 3 tygodnie. Mimo ostrzeżeń z lewa i z prawa oraz ze wszystkich stron świata, wierzyli Rosjaninowi – pułkownikowi KGB. Ufali w jego siłę i spryt. A tu bęc! Niespodzianka. Ukraina broni się już prawie rok i wbrew wcześniejszej pewności, nic nie zapowiada zwycięstwa Rosji. (…)
My ponad siły i możliwości pomagamy Ukrainie, a w nagrodę jesteśmy prześladowani. Kto nam pomaga i kto nam pomoże? Może los, bo, paradoksalnie, wojna na Ukrainie pod tym względem działa na naszą korzyść. Osłabia i kompromituje Niemcy, które pieniędzmi za surowce energetyczne umożliwiły Rosji zbudowanie tej pożal się Boże, ale jednak armii, uzależniły siebie i kawał Europy od rosyjskiego gazu i ropy, a teraz starają się nie przeszkadzać wspólnikom od „mokrej roboty”. (…)
19 stycznia dowiedzieliśmy się z sondażu przeprowadzonego na zlecenie agencji dpa przez instytut badania opinii publicznej YouGov, że ewentualna dostawa na Ukrainę czołgów Leopard wciąż jest sceptycznie postrzegana przez większość niemieckiego społeczeństwa. 43% ankietowanych było przeciw, a 39% za dostawą.
Niemcy z właściwą sobie gracją i delikatnością słonia w składzie porcelany próbują zachować przyjaźń z Władimirem, którą dopieszczali przez całe dekady, i nie poróżnić się zbyt mocno ze światem cywilizowanym, choć w sprawie dostawy czołgów Leopard na Ukrainę Amerykanom już puszczają nerwy. Szef Pentagonu starł się w Ramstein, już mało dyplomatycznie, ale jeszcze tylko słownie, z doradcą niemieckiego kanclerza. W dalszych spotkaniach stawiam na Amerykanina. I mu kibicuję. Odpowiednia waga, postura, zaplecze i długi wojskowy trening. Panie Olafie! Nie da się. Tę hipokryzję, naiwne kunktatorstwo i prymitywną grę świat zbyt wyraźnie widzi i czuje. A nie wygląda i nie pachnie to ładnie.
Jeśli ktokolwiek miał dotychczas wątpliwości, czy rzeczywiście Niemcy i Rosja pedałują w tandemie, ten teraz nie może nie przejrzeć na oczy.
Cały artykuł Adama Gnieweckiego pt. „Żeby było tak, jak było”, znajduje się na s. 13 lutowego „Kuriera WNET” nr 104/2023.
Lutowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Te trzy miesiące mogą zdecydować o tym, czy wojna będzie dla Ukrainy wygrana, czy też Rosjan nie będzie można już stamtąd wyrzucić za pomocą czołgów czy jakiejkolwiek innej konwencjonalnej broni.
Mają Państwo w ręku „Kurier WNET” w nowym formacie – strony o połowę mniejsze, ale za to jest ich nie dwadzieścia, a czterdzieści. Treści pozostanie tyle samo, ale w większym stopniu w jej tworzenie włączą się dziennikarze Radia Wnet.
Od tego numeru „Kuriera” będą Państwo czytać więcej wywiadów i rozmów, które przeprowadziliśmy w radiu, a także rozmaite artykuły napisane przez naszych dziennikarzy radiowych.
Taka ma być przyszłość „Kuriera WNET”. Niewątpliwie wpłynie na nią pierwsza strona, czyli okładka. Przejdzie ona w całości we władanie Wojciecha Sobolewskiego, naszego artysty grafika, który będzie mógł teraz pełniej prezentować na niej swój talent.
W tym numerze oczywiście najważniejsze tematy dotyczą wojny na Ukrainie. Paweł Bobołowicz i Dmytro Antoniuk byli w Bachmucie i z bliska obserwowali pierwszą linię frontu. Widzieli wysiłek ukraińskich żołnierzy, zniszczone miasto, a bomby rosyjskie padały niedaleko od nich. Na szczęście wrócili do Kijowa, gdzie tymczasem wybuchły afery korupcyjne. Te afery mnie przynajmniej zdziwiły.
Nie spodziewałem się takiej skali korupcji wśród urzędników ukraińskich. Jedna z łapówek to 400 000 dolarów za generatory. Te same generatory, na które wspólnie z Państwem zbieramy pieniądze, wozimy, tak jak Paweł Bobołowicz z narażeniem zdrowia zawiózł generator na wschód Ukrainy.
To wstydliwy problem, ale dobrze, że Ukraina nawet w czasie wojny jest w stanie oczyszczać swoje szeregi. O ile w tle nie ma czegoś innego. Bo przyzwyczajeni jesteśmy do zdarzeń, które medialnie wyglądają na afery, a potem, im więcej człowiek czyta i im więcej otrzymuje wiadomości, tym bardziej się dziwi. I czasami okazuje się, że aferzystą jest nie ten, którego oskarżano, ale ten, który oskarżał. Mam nadzieję, w tym przypadku tak nie będzie. Mam też nadzieję, że w tym dwunastym miesiącu wojny Bachmut ocaleje, że wojska rosyjskie nie będą wędrowały dalej, bo to już zagroziłoby po prostu bytowi Ukrainy.
Muszę przyznać, że kiedy piszę te słowa, jestem nastawiony dość pesymistycznie, bo zdaję sobie sprawę z przewagi wojsk rosyjskich. Po pierwsze w Rosji trwa mobilizacja, czyli jest zastępowalność żołnierzy na linii frontu, a po drugie przemysł rosyjski pracuje pełną parą. Tę przewagę dają też Rosji zapasy rakiet i współpraca z Chinami, z Indiami, z innymi państwami. Z tego wszyscy zdawali sobie sprawę na samym początku wojny. I są ogromne ofiary wśród żołnierzy ukraińskich, a liczba Ukraińców nie jest nieskończona. I nie jest tak, że Ukraińcy mają wystarczającą ilość broni. Ich apele o to, żeby powiększyć ich arsenał, oczywiście spotykają się z „tak” ze strony Warszawy, Waszyngtonu, Estonii, Litwy, Łotwy, a ostatnio też ze strony Niemiec.
Tylko że ta pomoc, mam wrażenie, płynie powoli. Kiedy dotarła informacja o tym, że w końcu kanclerz Niemiec zgodził się na to, żeby czołgi niemieckie ruszyły na pomoc armii ukraińskiej, to już następne zdanie zawierało informację, że one dotrą, ale za trzy miesiące.
Wiemy, że te trzy miesiące mogą zdecydować o tym, czy wojna będzie dla Ukrainy wygrana, czy też Rosjanie osiągną taką pozycję, z której, krótko mówiąc, nie będzie można ich już wyrzucić za pomocą czołgów czy jakiejkolwiek konwencjonalnej broni.
Na szczęście premier Mateusz Morawiecki, a przede wszystkim prezydent Andrzej Duda, który pierwszy zadeklarował czołgowe wsparcie dla Ukrainy, zdają sobie sprawę i wszyscy musimy sobie zdawać sprawę z tego, że klęska Ukrainy uczyni Polskę krajem bezpośrednio zagrożonym. Nie trzeba może tego w kółko powtarzać, ale nie można o tym zapominać.
A wracając do „Kuriera WNET”, mam nadzieję, że jego nowy format nie tylko się Państwu spodoba, ale też, że dzięki niemu zaczną Państwo namawiać innych do tego, żeby stali się wiernymi czytelnikami naszej gazety. Wprawdzie już nie możemy o niej powiedzieć, że jest największa na rynku, ale jest nadal nietypowa i nadal niecodzienna. I będziemy się starać, żeby była najlepsza.
Artykuł wstępny Krzysztofa Skowrońskiego, Redaktora Naczelnego „Kuriera WNET”, znajduje się na s. 2 lutowego „Kuriera WNET” nr 104/2023.
Lutowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Sondaże potwierdzają postawy dominujące w wielu dziedzinach, może nawet bardziej w sferze światopoglądowej i bytowej aniżeli politycznej, bo tą większość ludzi mało się interesuje.
Zygmunt Zieliński
Alternatywa dla Polski
Kiedy dorastałem, chodziło się na głosowanie. Wyborów nie było, choć na plakatach rządowych można było przeczytać słowo: Wybory. Ale jaki był wybór? Żaden, bo lista kandydatów PZPR była z góry ustalona, zatem żadna konkurencja nie wchodziła w rachubę. (…)
W Polsce po 1989 roku są wybory jak się patrzy, temu nie można zaprzeczyć. A więc suwerenność narodu – w czasach komunistycznych nominalna – przybrała postać realną. Temu też trudno zaprzeczyć.
Inna rzecz, że kierownictwo UE, coraz bardziej skłaniające się do scentralizowanego autokratyzmu, wyraźnie sięga po wzorce wypracowane w ZSRS i demoludach. Właściwie, mówiąc prawdę, skąd miałoby je czerpać? Wzorce afrykańskie, azjatyckie są zbyt odległe i nie pozwalają na woalowanie intencji pozorami jakiegoś dobra publicznego, czy nawet potrzebami demokracji. Najbliższe wzorce to bardzo siermiężny komunizm sowiecki czy faszyzm, może nie tyle włoski, co niemiecki. Nie powinno dziwić, że środowiska „europejskie” nazywają wszystko, co trąci patriotyzmem, suwerennością i tożsamością kulturową, narodową – faszyzmem. Wiadomo: łapać złodzieja!, krzyczy złodziej. A głupcy, którzy to powtarzają, często nawet nie wiedzą, czym był faszyzm. (…)
Podczas jednego ze spotkań na Mazowszu Jarosław Kaczyński powiedział: „Oni po prostu nie są w stanie znieść tego, że to nie oni rządzą”. Jest to prawda, ale niecała. „Oni” muszą za wszelką cenę chcieć rządzić, bo taki jest wymóg tej Unii, o jakiej wyżej napisano.
Ta opozycja ma faktycznie spełnić rolę, jaką kiedyś spełniła targowica. Ma do tego stopnia zdestabilizować kraj, a przy tym zamulić umysły Polaków, by sami zakończyli burzliwą, choć chwalebną historię Rzeczypospolitej i oddali ją na pastwę eurokratów. Warunkiem jest wypranie serc i mózgów z patriotyzmu, wyśmianie całej historii i tradycji narodu, sponiewieranie religii i oplucie Kościoła. Wiele sił na to pracuje, media w obcych rękach na pierwszym miejscu, ale także sprzedajni politycy, łatwy do kupienia odłam inteligencji, zwłaszcza uniwersyteckiej, degradacja, a możliwie także dezintegracja moralna szkolnictwa.
Wszystko to zostało przećwiczone od zaborów poprzez okupację, PRL, kiedy to wszyscy nasi wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni tępili prawdziwe elity, a na ich miejsce tworzyli tzw. pseudoelity lub też, posługując się terminologią Anny Pawełczyńskiej, lumpenelitę. Nie da się wytłumaczyć inaczej postępowania opozycji totalnej, która brutalnie walczy o władzę, ani się troszcząc o to, że nie czyni tego w oparciu o żaden program konstruktywny, alternatywny do rządowego. Ona programu mieć nie musi, gdyż jedynym jej celem jest podanie Polski na pożarcie eurokratom. W dodatku może swoją opozycyjność argumentować sposobem nadąsanego, niesfornego bachora: „nie, bo nie”. Do tego trzeba jednak głupiego społeczeństwa. (…)
Sondaże poparcia dla partii politycznych pojawiają się nader często, może za często, ale są one przeważnie produktem autopromocji, bo nie inaczej jest, jeśli sondaż pognębia przeciwnika.
Jeśli dokonuje go instytucja starającą się o bezstronność, wtedy w przybliżeniu obrazuje on sympatie i antypatie polityczne może nie całego społeczeństwa, ale tej jego części, która w jakiś sposób jest aktywna politycznie. Jakkolwiek by było, sondaże potwierdzają postawy dominujące w wielu dziedzinach, może nawet bardziej w sferze światopoglądowej i bytowej aniżeli politycznej, bo tą większość ludzi mało się interesuje, i to z powodu banalnego. Po prostu panuje w tym względzie karygodna ignorancja i beztroska. (…)
Koalicja Obywatelska: Platforma Obywatelska, Nowoczesna, Inicjatywa Polska, Zieloni – ugrupowanie lewicowe, niezależnie od tego, z czym się obecnie kojarzy lewica, niekoniecznie z partą mającą to słowo w nazwie. Na to ugrupowanie rzeczonym sondażu głosowałoby 28% wyborców.
Już sama ta liczba ma swoją wymowę, bo blisko 1/3 Polaków oddaje głos na ugrupowania polityczne i ideologiczne rzekomo bardzo zróżnicowane światopoglądowo, o bardziej niż mglistym programie mającym służyć rozwojowi Polski lub całkowicie go pozbawione.
Wyborcy KO muszą zdawać sobie sprawę tego, że są zwolennikami aborcji, a tym samym są wyłączeni z Kościoła katolickiego ipso facto (ekskomunika latae sententiae). To, że Kościół takiej ekskomuniki nie ogłasza, nie ma znaczenia. Ona istnieje dla każdego, kto kieruje się sumieniem.
Drugi segment totalnej – Polska 2050. Dziwny twór. Właściwie nie wiadomo co. Lider, w polityce deus ex machina.
Trzeba mieć kolosalną wyobraźnię, by widzieć go jako prezydenta, premiera, ba!, nawet jakiegoś pośledniego ministra. Może ma i wiele zalet, ale w polityce trzeba czegoś więcej niż tylko samej mimiki i grzmiącego głosu. Kiedy śledzę jego „dwór”, widać tam osoby, zdawałoby się, kiedyś sensowne. Jedno, co może osiągnąć to ugrupowanie – to pomóc Tuskowi wepchnąć Polaków w obrożę niemiecką.
Inne partie startujące do sejmu się nie liczą, choć dziś Tusk wziąłby każdego koalicjanta, nie każdy jednak chciałby jego.
PSL ma jeszcze odruchy przyzwoitości, choć swymi wystąpieniami chciałoby je schować, nie narażając się możnym. Szkoda, że to ugrupowanie nie podniosło się po nokaucie w PRL. Kiedyś „Żywią i bronią” nie było pustym frazesem. Czy kumanie się z cwaniakiem, który na plecach PSL chce wjechać do polityki, ma jakiś sens? Podobnie ruch narodowy, zawłaszczony przez Konfederację.
W Polsce jak gdyby wróciła epoka saska – jedni do Lasa, drudzy do Sasa, a dziś należałoby mówić: jedni do Prusa, inni do Rusa, byle nie do siebie i u siebie.
Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Alternatywa dla Polski”, znajduje się na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.
Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Żeby nie być ofiarami cudzych dążeń i planów, trzeba mieć przede wszystkim własną wolę polityczną, wykształcone elity i zdyscyplinowany naród. Inaczej jest się skazanym na działanie sił zewnętrznych.
Piotr Sutowicz
Mija 160 lat od wybuchu powstania styczniowego – zrywu narodowego, który był i jest oceniany z wielu perspektyw. Z jednej strony uważane jest ono za ostatni akord narodu szlacheckiego, po którym rzeczywistość znacznie przyśpieszyła. Z drugiej strony dla wielu środowisk aktywnych nawet kilkadziesiąt lat później było ono mitem założycielskim, w jego kulcie wzrastały całe pokolenia polskich działaczy niepodległościowych i nawet świadome odrzucenie jego sensowności przez polityków w rodzaju Romana Dmowskiego i obozu politycznego, który wychował, nie było zaprzeczeniem dziedzictwa tego fragmentu dziejów. Dla pana Romana powstanie było swoistym katalizatorem zmian kluczowych dla modernizacji narodu, o którym myślał.
Powstanie, które wybuchło w nocy z 22 na 23 stycznia 1863 roku, było wynikiem wielu splotów okoliczności oraz niewątpliwych prowokacji. Inna sprawa, czy prowokatorzy spodziewali się tego, co wówczas nastąpiło. Margrabia Wielopolski, który chciał wyeliminować swoimi, a więc mimo wszystko polskimi rękami patriotyczną młodzież i wcielić ją siłą do zaborczego wojska, nie może się rysować jako postać pozytywna. Branka, która zarządził, w znacznym stopniu przekreśliła jego działalność w Królestwie, także, a właściwie przede wszystkim tę, która doprowadziła do pewnego ożywienia gospodarczego oraz niewątpliwej, choć niewielkiej autonomii dla kultury polskiej, na jaką car wyraził zgodę. Było to jednak możliwe w dużym stopniu nie dzięki życzliwości systemu i osoby sprawującej władzę, a znacznemu osłabieniu Rosji na skutek wojny krymskiej, która dekadę wcześniej odegrała kolosalną rolę w osłabieniu systemu samodzierżawia i właściwie na chwilę zakołysała państwem.
Można postawić pytanie, dlaczego powstanie na ziemiach polskich, niekoniecznie styczniowe, nie wybuchło w trakcie albo tuż po wojnie Rosji z państwami zachodnimi, kiedy miałoby jakieś szanse powodzenia.
Pewne próby w tym kierunku były podejmowane, polscy emisariusze tudzież ich mocodawcy bywali aktywni na wielu polach, szczególnie w Turcji, a Adam Mickiewicz w związku z działaniami, jakie prowadził, oddał życie. Poszukiwacze tajemnic wszelkiej maści do dziś zadają sobie pytanie, czy zmarł na skutek takiej czy innej, ale mającej naturalne źródło choroby, czy też został otruty przez kogoś, kto jego działań się obawiał. Rzecz ta prawdopodobnie pozostanie w sferze spekulacji. (…)
Kto odniósł korzyści z wybuchu powstania? Oczywiście tradycyjnie należy wskazać Turcję jako najżyczliwszy względem powstania podmiot międzynarodowy, który otwarcie zgodził się na tworzenie formacji powstańczych na swoim terytorium. Turcy mieli ku temu niezależne od wszystkich powody, aczkolwiek, jak zaznaczyłem powyżej, nie byli czynnikiem liczącym się w grze mocarstw.
Warto jako ciekawostkę nadmienić, że stworzony przez Zygmunta Miłkowskiego oddział zasłynął zwycięską, romantyczną epopeją na terenie Rumunii, skąd próbował przedrzeć się na tereny polskie, a sam Miłkowski za pomocą swoistej dezinformacji doprowadził Rosjan do przekonania, że polski korpus ekspedycyjny zamierza dokonać desantu na… Krym, gdzie przygotowali się oni ponoć do odparcia ataku.
Wybuch powstania życzliwie przyjął również dwór austriacki, który widział w nim możliwości dalszego komplikowania sytuacji rosyjskiej i jej polityki względem Turcji. Oczywiście owa życzliwość pewnie skończyłaby się w wypadku zwycięskiego zakończenia powstania, ale politycy i wojskowi co do tego złudzeń raczej nie mieli i szans na zwycięstwo Polakom nie dawali, dlatego też Austria mogła spokojnie dość życzliwym okiem patrzeć na powstańcze działania i momentami udawać, że nie widzi wsparcia płynącego z jej terytorium, tudzież dawała powstańcom ograniczoną i cichą, ale jednak możliwość funkcjonowania na swoim obszarze. Założenie tu było proste: im dłużej Rosja będzie zajęta kwestią polską, tym lepiej.
Zupełnie inaczej wyglądała ta sama kwestia z pozycji dworu w Berlinie. Prusy, dążące do roli jednoczyciela, a właściwie dominatora całych Niemiec, miały w tym dążeniu wielu wrogów: Austrię – Franciszek Józef był cesarzem niemieckim, a nie austriackim, jak utarło się w naszych czasach uważać; Francję – której władca, Napoleon III, po pierwsze miał swoje aspiracje odnośnie do różnych części Europy, po drugie nie chciał, by na kontynencie narodziła się nowa potęga; jego punkt widzenia, wydaje się, był podzielany przez imperium brytyjskie oraz Rosję, która mimo wojny z lat pięćdziesiątych utrzymywała przyjazne relacje z Francją właśnie.
Elementami ówczesnej europejskiej układanki geopolitycznej były też jednoczące się Włochy, popierane przez Napoleona i wrogie Austrii, która z kolei stanowiła dla Rosji przeszkodę w ekspansji na Bałkany, tudzież panowała nad ludami słowiańskimi i wyznawcami prawosławia, a ideologia rosyjska przywłaszczała sobie prawo bycia protektorem prawosławia itd. Układanka ta zresztą jakoś powtórzyła się kilkadziesiąt lat później, w czasie poprzedzającym I wojnę światową, którą Polacy wykorzystali skutecznie dla odzyskania niepodległości.
Otto von Bismarck na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XIX stulecia był pruskim ambasadorem najpierw w Petersburgu, gdzie nawiązał sporo relacji z elitami rosyjskiej polityki, potem zaś w Paryżu, gdzie przestudiował politykę Napoleona III i wiedział, gdzie leżą jej słabe punkty, natomiast tuż przed wybuchem powstania powołany został na premiera Prus, gdzie mógł w pełni wykazać się swoimi umiejętnościami oraz sprawdzić się jako moderator nowego dla Niemiec układu sił.
Wybuch powstania był dla tej tego nowego układu zbawienny na tyle, że każe to stawiać tezę o możliwości prusko-niemieckiej inspiracji tego wydarzenia, która mogła być przez Bismarcka sterowana zarówno z Petersburga, jak i Paryża.
Poza tym rzecz rozgrywała się na wielu polach, w każdym razie od pierwszych dni po wybuchu powstania Niemcy dawali sygnały pełnego poparcia dla działań rosyjskich, łącznie z koncentracją wojsk nad wschodnią granicą Prus i wyrażeniem gotowości udzielenia Rosji militarnej pomocy, gdyby taka była potrzebna. Deklaracje pruskie poza tym wpływały na umiędzynarodowienie kwestii polskiej i zmuszały rządy do opowiedzenie się po którejś ze stron. Polityka francuska, która nie znalazła sposobu na bycie propolską i prorosyjską jednocześnie, znalazła się w matni, z której nie wyszła przez dłuższy czas, co pozwoliło Bismarckowi na dekadę swobodnych działań i generalne zmiany polityczne w środkowej Europie.
Symbolem tej polityki stał się zupełnie niepozorny dokument, podpisany 8 lutego 1863 roku w Petersburgu przez generała i adiutanta Króla Prus, Gustava von Anvenslebena, od którego nazwiska wziął on swoją używaną w historiografii nazwę. „Konwencja Alvenslebena”, bo o niej mowa, precyzowała formy współpracy obu stron przy tłumieniu powstania oraz pozwalała wojskom rosyjskim na przekraczanie granicy z Prusami dla celów operacyjnych.
Znaczenie dokumentu było znacznie większe niż wynikało z samych zapisów. Mocarstwa europejskie szybko zdały sobie z tego sprawę, domagając się pokojowej regulacji sprawy polskiej. Ich propozycje, w sytuacji pruskiego poparcia dla opcji brutalnej, zostały przez Rosję odrzucone.
Stłumienie powstania, oprócz tragicznych dla samych Polaków faktów, zmieniło układ sił w Europie. Na wschodzie zniknął czynnik, który mógł zablokować pruską drogę do dominacji w Niemczech, Prusy natomiast mogły rozpocząć swój marsz do tego celu, a trzeba przyznać, że dokonały tego wyjątkowo szybko.
Od konwencji do proklamacji 18 stycznia 1871 roku przez Bismarcka w zdobytym przez Prusaków Wersalu Cesarstwa Niemieckiego upłynęło równo 8 lat – tylko tyle. Ofiarami tej polityki padli przede wszystkim Polacy, ale w szerszej perspektywie cała Europa, bowiem owe Niemco-Prusy szybko przerodziły się w mocarstwo o aspiracjach globalnych, których nie dało się pogrzebać w I wojnie światowej. Świat czekała jeszcze druga a potem to co przyniosła.
***
Odchodząc od samego powstania styczniowego, tego, co w nim było wielkie, ale i rzeczy małych: jest ono kolejnym przykładem na to, że to, co widzimy, może być tylko widocznym narzędziem czyjegoś działania politycznego. Tak jest z wojnami, układami międzynarodowymi, traktatami i wszelkimi formami gry politycznej, w tym międzynarodowej, a także globalnej. Żeby nie być ofiarami cudzych dążeń i planów, trzeba mieć przede wszystkim własną wolę polityczną, wykształcone elity i zdyscyplinowany naród. Inaczej jest się skazanym na działanie sił zewnętrznych realizujących swój interes.
Po powstaniu styczniowym, być może jako jeden z jego skutków, narodziła się w Polsce refleksja, że kwestia polska nie może być sprowadzona do przedmiotu rozgrywki polityki niemieckiej, że to tu jest główny wróg niepodległości i jego trzeba od Polski odsunąć. Być może tę zasadniczą tezę Dmowskiego i dziś trzeba by poważnie brać pod uwagę, w realiach całkowicie nowych, z których różne rzeczy mogą się wyłonić.
Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Powstanie styczniowe. Notatki na marginesie historii”, znajduje się na s. 13 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.
Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Zniszczenia wojenne w Mariupolu | Fot. MSW Ukrainy. CC A-S 4.0, Wikimedia.com
Pewnego dnia napisałam SMS-a, w którym pożegnałam się z mężem. Na końcu umieściłam emoji rodziny, ale nie napisałam wprost. Chociaż mąż powiedział mi później, że domyślił się, że byłam w ciąży.
Mariana Mamonowa, Daria Gorgijko
Proszę opowiedzieć swoją historię od początku wojny. Jak to się stało, że będąc w ciąży, trafiła Pani do Mariupola?
Pracowałam w bojowym batalionie Korpusu Piechoty Morskiej. Był to 501 batalion. Na początku grudnia batalion wkroczył do strefy Operacji Sił Połączonych. Była to wieś Szyrokine w obwodzie donieckim. Trzeba powiedzieć, że wojna w strefie OSP rozpoczęła się znacznie wcześniej niż 24 lutego. Od 18 lutego nastąpiło już zdecydowane zaostrzenie sytuacji. Wydano rozkaz odwrotu i batalion wycofał się do Mariupola, ale nie do Azowstalu, lecz do fabryki Iljicza i do 3 marca byliśmy w tym zakładzie.
Pani nie wiedziała w tamtym momencie o swojej ciąży. Jak się Pani dowiedziała?
O ciąży dowiedziałam się, kiedy byłam już w bunkrze. To była już połowa marca.
Nie miałam żadnych wyraźnych oznak ciąży, ponieważ byliśmy ciągle pod wpływem stresu, braku snu, niedożywienia. Ciało kobiety na swój sposób reaguje na stres. Nie zwracałam na to uwagi, aż pewnego dnia zaczęło mnie bardzo mdlić. Został mi jeden test ciążowy i ten test pokazał mi dwa takie wyraźne, czerwone paski i powiedział: Cześć, mamo!
Powiem szczerze, to był szok. Zaczęłam płakać, bo nie wiedziałam, co mam robić. Mariupol w tym czasie pozostawał już w okrążeniu, nie było wyjścia, zielone korytarze były ostrzeliwane. Nawet gdybym wyszła, to podczas filtracji na jakimś punkcie kontrolnym, tak czy inaczej, zostałabym aresztowana, ponieważ jestem wojskowym. Podjęłam decyzję, że zostanę z moimi chłopakami do końca i będę wykonywała swoją pracę.
Czy w tym momencie komuś Pani powiedziała o swoim stanie?
Nie. Nikomu o tym nie powiedziałam. Ale jeden z kierowców, a jest to mężczyzna z doświadczeniem życiowym, ma dwie córki i już troje lub czworo wnucząt, powiedział: „Mariano Wołodymiriwno, myśli Pani, że nie poznam kobiety w ciąży? Jest pani bielsza od ściany. Wiem, że jest pani w ciąży”.
Nie zawiadomiła Pani męża i rodziny – dlaczego?
Nikomu o tym nie powiedziałam, bo nie byłam pewna, czy wyjdę. Wyobraziłam sobie siebie na miejscu mojego męża. Jedno, kiedy dowiadujesz się, że twoja żona zginęła, a zupełnie co innego, gdy otrzymujesz wieść, że twoja żona została zabita, będąc przy nadziei. Wiedziałam, że będzie to dla niego ogromny cios. Pewnego dnia napisałam SMS-a, w którym pożegnałam się z mężem. Na końcu umieściłam emoji rodziny, ale nie napisałam wprost. Chociaż powiedział mi później, że domyślił się, że byłam w ciąży.
Co Pani robiła w Mariupolu, w zakładzie w bunkrze?
Nieśliśmy tam pomoc medyczną. Odbieraliśmy chłopaków z pierwszej linii kontaktu i w bunkrze opatrywaliśmy rany, codziennie zmienialiśmy opatrunki. Warunki oczywiście były niehigieniczne, ponieważ jest to bunkier, w którym nie ma przepływu świeżego powietrza. Mieliśmy wielu rannych. W tym czasie w batalionie całkowita liczba tylko lekko rannych wynosiła 130 osób. Proszę sobie wyobrazić, codziennie trafiało do mnie 50–60 ludzi, więc od rana do wieczora musiałam zmieniać opatrunki. (…)
Proszę opowiedzieć o przesłuchaniach. Jak one wyglądały? O co Panią oskarżano?
Oskarżano mnie o zabójstwo dzieci Mariupola.
To jakiś standardowy zarzut?
Każdy został o coś oskarżony. Zabierano mnie do Doniecka, do Komitetu Śledczego, gdzie również byłam przesłuchiwana. Mówię: „Spójrzcie na mnie, jestem medykiem, nikogo nie zabiłam”. „Miałaś broń?”. „Tak, miałam broń” – „Więc zabiłaś”.
Zarzut brzmiał tak ogólnikowo: „zabójstwo dzieci Mariupola”? Czy też przytaczali jakieś fakty, że np. gdzieś jest martwe dziecko i jesteś oskarżona konkretnie o śmierć tego dziecka??
Ogólnikowo. W tym czasie w Mariupolu było wiele zamordowanych kobiet i małych dzieci. Winili za to Siły Zbrojne Ukrainy i Azow.
Czy grożono Pani podczas przesłuchań?
Grożono mi, że odbiorą mi dziecko, a mnie wyślą do kolonii karnej. Moje dziecko trafi do jednego z rosyjskich sierocińców i będzie co jakiś czas przenoszone, tak żebym nie mogła go znaleźć. Nawet jak trafię na wymianę jeńców, to wyjadę sama. Nigdzie nie zostało odnotowane, że byłam w ciąży, ponieważ na Ukrainie nigdzie nie byłam zarejestrowana. Jednocześnie, biorąc pod uwagę, że służyłam w wojsku, mam zakaz wjazdu na terytorium Federacji Rosyjskiej i nigdy nie znajdę mojego dziecka.
Jak dała Pani radę tego wysłuchiwać?
Wszystko we mnie przewracało się do góry nogami. Chciałam przeskoczyć przez stół i wyrwać oczy tej osobie, wyrwać język. Były takie myśli. Ale rozumiałam, że tylko jeden zbędny ruch i zostanę na tym krześle na zawsze. Więc siedziałam i zachowywałam spokój.
Czy wtedy wierzyła Pani, że wyjdzie Pani na wolność, wróci na Ukrainę?
Zawsze wierzyłam, że wrócę na Ukrainę, że to była kwestia czasu. Najbardziej przerażający był dla mnie dziewiąty miesiąc ciąży.
Zdałam sobie sprawę, że nie dochodzi do wymiany jeńców, że mogę urodzić w niewoli. Jeśli tak się stanie, co będzie z moim dzieckiem? Wszystkie te myśli po prostu wirowały w mojej głowie, ponieważ nie wiedziałam, co będzie dalej. Ale gdzieś w środku wciąż tliła się mała iskierka nadziei: „Ty pojedziesz do domu – my pojedziemy do domu”.
Mówiłam nawet do mojego dziecka: „Musisz się urodzić jak można najpóźniej, dopiero jak wrócimy do domu! Teraz nie możesz się urodzić. Mama już się uspokoiła, mama nie płacze, mama nie będzie płakać”.
Cały wywiad Darii Gorgijko z Mariną Mamonową pt. „Musisz się urodzić, jak wrócimy do domu!” znajduje się na s. 1 i 6 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.
Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był 17 na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.
Jan Martini
Wspomnienia z okazji 13 grudnia
Do ścisłych władz Solidarności województwa koszalińskiego dostałem się niezbyt demokratycznie i naprawdę przez przypadek. W Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, gdzie praktycznie cała załoga zapisała się do związku, postanowiliśmy, że reprezentować nas powinien aktor. Pracowałem w teatrze jako kierownik muzyczny, ale wybrany przez nas aktor, który musiał akurat w dniu wyborów wyjechać z przyczyn rodzinnych, poprosił mnie o nagłe zastępstwo.
Tak więc z nieswoim mandatem udałem się na wybory szczebla branżowego (filharmonia, muzeum, szkoły artystyczne), a tam, już legalnie, wybrano mnie, abym reprezentował środowisko na I Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ Solidarność Regionu Pobrzeże, podczas którego odbyły się wybory do władz zarządu regionu. Tu dość niespodziewanie moją kandydaturę do władz zgłosiła koleżanka ze szkoły muzycznej.
Nastąpiła najbardziej monotonna część zebrania, czyli wielogodzinne przedstawianie się kandydatów. Bodaj po 2 godzinach delegaci byli wyraźnie znużeni dość podobnymi życiorysami (ktoś pracował w kruszywach mineralnych, później przeszedł do melioracji, inny pracował w skupie mleka itp.).
Gdy nadeszła moja kolej, po zapowiedzi prowadzącego o „delegacie z teatru” spostrzegłem błysk zainteresowania na widowni. Przedstawiłem się w paru słowach i na koniec opowiedziałem dykteryjkę. Nastąpiły pytania z sali, które pamiętam do dziś. Ktoś zapytał, czy długo będę mieszkał w tym mieście, bo ludzie teatru wędrują z miasta do miasta. Odpowiedziałem, że w Koszalinie zbudowałem dom, a wyrzucić z niego mogą mnie tylko Niemcy. Wywołało to wybuch śmiechu.
Następne pytanie było o alkoholowe orgie, które rzekomo odbywają się po premierach w teatrze. Odparłem, że nic mi o tym nie wiadomo, bo na bankietach, na których ja bywałem, były tylko słone paluszki i woda mineralna. Nastąpił kolejny wybuch śmiechu i w ten sposób ja – zawodowy pianista, demokratycznie, ale niemerytorycznie mogłem zostać przewodniczącym dużego, liczącego 120 000 członków związku, bo w takich wyborach najważniejszą rzeczą jest zostać zauważonym. Oczywiście nie podjąłem się bycia przywódcą związkowym, zdając sobie sprawę ze swojego braku kompetencji.
Można mówić sporo o wadach demokracji, jej niesprawności, nierychliwości i nieodporności na wpływy zewnętrzne, jednak w końcu wynik tych wyborów był optymalny – przewodniczącym został aktywny społecznie inżynier z dużej fabryki. SB uwijała się jak w ukropie, by wprowadzić swoich współpracowników do władz regionu. Jednak działania te przyniosły ograniczone rezultaty – po latach okazało się, że SB udało się osadzić swoich ludzi jako przewodniczących tylko w 2 regionach – w Pile i Słupsku.
Gdy po wyborach przewodniczący zwrócił się do mnie z propozycją podjęcia etatowej pracy w Solidarności, gdzie chciał mi powierzyć „odcinek” kultury i informacji, miałem wielki dylemat. Praca w teatrze jest przyjemna i niepodobna do żadnej innej – tu nikt nie czeka z utęsknieniem do fajrantu, nikt nie żąda zapłaty za nadgodziny, jeśli próba się przedłuża, a często po zajęciach ludzie zostają w klubie teatralnym towarzysko, np. grając w brydża. W żadnym wypadku nie chciałem rzucać pracy w teatrze, która była dla mnie najciekawszą pracą w mieście.
Niejednokrotnie uczestniczyłem w spektaklach jako pianista – kierownik zespołu muzycznego. Graliśmy chyba ze sto razy przy kompletach widowni spektakl złożony ze skeczów i piosenek kabaretu Jana Pietrzaka, gdzie zawsze przy pieśni finałowej Żeby Polska była Polską ludzie wstawali i słuchali na stojąco jak hymnu, a my, wykonawcy, mieliśmy ogromną satysfakcję.
Z drugiej strony propozycja przewodniczącego była kusząca, bo nie uważałem Solidarności za zwykły związek zawodowy od załatwiania wczasów i kartofli na zimę. Był to imponujący swoim dynamizmem ruch społeczny, niosący nadzieję zmian w naszej pozornie zabetonowanej na wieki rzeczywistości demokracji socjalistycznej. Może będzie okazja popchać koło historii bardziej efektywnie, niż grając na fortepianie?
Dlatego przyjąłem propozycję, ale tylko na pół etatu i podjąłem pracę jako przewodniczący Komisji Informacji Oświaty i Kultury. W rezultacie robiłem wszystko to, co robiłbym, będąc na pełnym etacie, ale wynagrodzenia miałem o połowę mniejsze. Mój dzień pracy był bardzo napięty: w poniedziałek byłem cały dzień w biurze związku (teatr ma wolne). Od wtorku zaczynałem pracę w związku o 8:00 i pracowałem niemal do 10:00, kiedy wylatywałem z biura i w pięć minut jechałem do teatru (nie było wówczas korków i kłopotów z parkowaniem). W teatrze próba od 10:00 do 14:00 i jazda z powrotem do biura, gdzie pracowaliśmy do 16:00. Później przerwa na krótki pobyt w domu i powrót do teatru na próbę od 18:00 do 22:00. Wówczas nie było wolnych sobót – pracowaliśmy w te dni normalnie, a w niedzielę miałem odpoczynek, bo tylko przedstawienie w teatrze. Udało mi się w ten sposób przetrwać trzy miesiące, a później gen. Jaruzelski uratował mnie od niechybnej śmierci z przepracowania, wprowadzając stan wojenny.
W Zarządzie Regionu
Świeżo ukonstytuowany zarząd zabrał się do pracy i równocześnie SB zaczęła nas intensywnie rozpracowywać. W ich dokumentach istnieje zapis: „Ochrona operacyjna związku pozwoliła na rozpoznanie składu personalnego poszczególnych ogniw, sporządzenie dokładnych charakterystyk członków aktywu kierowniczego oraz poznanie programu działań Zarządu”.
Widziałem prywatne notatki jakiegoś funkcjonariusza ze wstępną charakterystyką członków zarządu. Na jednego z nas były „kompromaty dość liczące się”, innego uznano za „tchórza i trzęsidupę”, a przy moim nazwisku była chyba najkrótsza charakterystyka – „uczciwa kanalia”. Ten pozorny oksymoron z punktu widzenia SB miał sens – dla nich najcenniejsi są ludzie mający w życiorysie jakąś rysę, wykroczenie, dług czy inne kłopoty. Wtedy istnieje możliwość, że SB takiej osobie „poda pomocną dłoń” i umożliwi karierę. Może dzięki tej charakterystyce mojej osoby nigdy nie miałem ze strony służb żadnej niestosownej propozycji? (…)
Spotykałem często gniewnych robotników („co wy tam k…wa robicie w tym zarządzie, pierdzicie w stołki”), a my padaliśmy ze zmęczenia. Dlatego rzadko jestem skłonny zarzucać komukolwiek brak działania, formułując oskarżenia typu „rząd nie robi nic”.
W mojej gestii było też zorganizowanie sztandaru regionu, z czego ciągle nie miałem czasu się wywiązać i byłem notorycznie rozliczany na każdym zebraniu zarządu, bo w sąsiednim regionie słupskim mieli już poświęcony sztandar, na który przysięgę złożył przewodniczący – zresztą tajny współpracownik SB.
Pamiętam nasze wojny plakatowe z konkurencyjnymi związkami zawodowymi, które również nazwały się „niezależne, samorządne”, ale były propaństwowe, „konstruktywne” i uznawały zwierzchnictwo PZPR. Dziś nazywałyby się „demokratyczne” czy „europejskie”. Wszystkie te materiały – zarówno nasze solidarnościowe, jak i konkurencyjne – drukowane były w tej samej drukarni związków zawodowych.
Miałem okazję „zwinąć” jedną ulotkę konkurencji. Był na niej napis „Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”, a rysunek przedstawiał Adama Michnika klęczącego na stopniach ołtarza. Z nogawki wystawał mu koniec ogona, a z głowy wyrastały różki. Musiało minąć 30 lat, abym przyznał, że ówczesna nasza konkurencja odnośnie do Michnika miała rację… (…)
Stan wojenny
Byłem przekonany, że komuniści zamierzają już kończyć karnawał Solidarności i powiedziałem to wyraźnie na ostatnim posiedzeniu Zarządu Regionu. Sądziłem, że stan wyjątkowy („stan wojenny” był nieprzewidziany w konstytucji) będzie wprowadzony jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, a wskazywało na to przedłużenie służby wojskowej. Zazwyczaj żołnierze, którym kończyła się zasadnicza służba wojskowa, szli do cywila na jesieni. Tym razem przedłużono im służbę, bo władze uznały, że ci żołnierze są pewniejsi niż nowy rocznik, skażony już ideami Solidarności. Ponadto służba bezpieczeństwa zaczęła nam intensywnie zakłócać łączność z gdańską centralą – teleksy wychodzące z Komisji Krajowej miały tak wiele literówek, że bywały nieczytelne.
Wprowadziliśmy wtedy nocne dyżury w naszym biurze. Niewiele to dało. Przekonaliśmy się o tym, gdy naszego związkowego kolegę wybuch stanu wojennego zastał podczas nocnego dyżuru w biurze Zarządu Regionu.
Naprzód usłyszał tupot ciężkich butów, potem, wyłamując drzwi, wpadła do biura gromada zomowców i zaczęła przesypywać do worków zawartość szaf i szuflad. Mój kolega w szoku zażądał pokwitowania przejętego mienia i takie pokwitowanie otrzymał. Nazajutrz kartka z pokwitowaniem rozsypała się na biały proszek…
„Siły porządkowe” działały w ogromnym pośpiechu i dość niechlujnie – koledzy, którzy z ciekawości przyszli następnego dnia do biura, zobaczyli, że „obejścia” nikt nie pilnuje i na naszych piętrach wszystkie pokoje są pootwierane. Wynieśli wtedy maszyny do pisania, ryzy papieru i kasetkę z pokaźną sumą, pozwalającą na wstępny rozruch podziemnej działalności. Z dzisiejszej perspektywy zaczynam mieć wątpliwości, czy było to przeoczenie SB, czy działanie celowe, bowiem znamy już wypowiedź gen. SB Krzysztoporskiego, który mówił, że opozycji nie należy niszczyć, tylko kontrolując operacyjnie, wspierać, a nawet… finansować.
Wyłamywanie drzwi, często z futryną, podczas zatrzymywania internowanych wynikało chyba nie tylko z wrodzonego komunistom bestialstwa i chęci zastraszenia, co z działania pod presją czasu – musieli w mieście w krótkim czasie internować wiele osób z list proskrypcyjnych, których układanie rozpoczęto natychmiast po porozumieniach sierpniowych 1980 roku. (…)
Kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego przeżyłem w nerwowej atmosferze, udając się na noc do mieszkającego opodal kolegi – kompozytora i dyrygenta Kazimierza Rozbickiego. Kazika znałem jeszcze ze studiów w Warszawie, gdzie studiował 3 lata wyżej ode mnie, ale był około 10 lat starszy. W latach pięćdziesiątych, jako młody chłopak współpracujący z antykomunistycznym podziemiem, spędził jakiś czas w stalinowskim więzieniu, gdzie nabawił się gruźlicy. Dlatego rozpoczął edukację znacznie później. W jego parterowym domku przechowywałem też moje solidarnościowe archiwum.
Kazik „skitrał” moje papiery tak dokładnie, że nie było potem możliwości dostać się do nich. Już w wolnej Polsce chciałem odzyskać moje archiwum, ale powiedział mi, że jest wciśnięte gdzieś głęboko, pod jakimiś materiałami budowlanymi, a będzie można do niego dotrzeć dopiero przy okazji remontu.
Niestety nasze relacje uległy rozluźnieniu, gdyż kolega – jako entuzjasta postępu i europejskości – nie zdołał się wyzwolić z Michnikowego „matriksu”. Niedawno będąc w Koszalinie i odwiedzając nasze osiedle, zauważyłem ekipy remontowe przy jego domku. Ze smutkiem dowiedziałem się, że właściciel już 2 lata nie żyje, a domek został sprzedany razem z ekstra bonusem – moim archiwum.
17 grudnia do miejsca mojego ukrywania się przyszła roztrzęsiona żona. „Byli! Pytali o męża, powiedziałam, że męża nie ma, a oni, że przyjdą jeszcze raz i żeby mąż raczej był, żebyśmy nie musieli się szukać”. Wtedy miałem naprawdę duży dylemat, ale już wiedzieliśmy, że nasi internowani koledzy nie zostali rozstrzelani, żyją i nie pojechali „na wschód”. W końcu postanowiłem wrócić do domu, wychodząc z założenia, że nie robiłem nic nielegalnego.
Gdy przyszli, dostałem od nich radę, by się ciepło ubrać i zabrać papierosy, jeśli palę.
Byłem w Koszalinie postacią znaną i cenioną – wojewodowie, sekretarze i prezydenci kłaniali mi się w pas, bo udatnie „zabezpieczałem im odcinek kultury”. Może dlatego dwaj funkcjonariusze byli skłonni zdjąć obuwie, by nie zadeptać parkietów, ale dowódca powiedział, że nie może zdjąć, bo ma nieświeże skarpetki – od trzech dni nie zdejmował butów. Pomyślałem, że reżim, którego siepacze są tak subtelni, musi upaść…
Na trwożliwe pytanie żony, „na jak długo”, padła odpowiedź „to będzie zależało poniekąd od męża”. Zostałem przewieziony do Komendy Wojewódzkiej MO. Oczywiście nic nie zależało od męża – była to rutynowa tzw. rozmowa profilaktyczno-ostrzegawcza, jakich w naszym regionie przeprowadzono 41 (wg sprawozdania SB). W budzącym grozę gmachu Komendy Wojewódzkiej MO zostałem przyjęty przez uprzejmego funkcjonariusza („Panie Janku, może herbatki, może koniaczku?”) i ten wersal wprawiał mnie w zakłopotanie. Oczywiście odmówiłem poczęstunku. Czyżbym miał czuć się zobowiązany i jakoś się zrewanżować?
Funkcjonariusz okazał się człowiekiem o wrażliwej duszy i mówił, że jest miłośnikiem kultury, co chyba wynikało z zakresu jego obowiązków, bowiem odpowiadał za „ochronę obiektów kultury” w Koszalinie.
W tym czasie codziennie dochodziło do wyłączeń prądu i właśnie podczas naszej pogawędki zgasło światło. Esbek zapewnił, że zaraz włączy się agregat, ale się nie włączył (ukradli paliwo?). Na tę sytuację też był przygotowany – wyjął świeczkę z kasy pancernej i resztę rozmowy toczyliśmy w romantycznej atmosferze przy blasku świecy.
Dostałem do podpisania druk z zobowiązaniem do zaprzestania łamania prawa – była to tzw. lojalka. Powiedziałem, że nie mogę tego podpisać, bo nigdy nie łamałem prawa.
Z uwagi, że już byłem molestowany przez SB, nie było mnie na tajnym zebraniu w wilii naszej koleżanki z zarządu – późniejszej parlamentarzystki Gabrieli Cwojdzińskiej, a ustalano wtedy konspiracyjne władze zarządu regionu. W dokumentach SB istnieje z tego zebrania bardzo dokładna relacja, łącznie z uwagą: „rola Cwojdzińskiego ograniczała się do parzenia i podawania herbaty”. Śp. Andrzej Cwojdziński był założycielem i długoletnim dyrektorem Filharmonii Koszalińskiej, nie działał bezpośrednio w związku, ale był jego sympatykiem.
Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że konfidenci są wśród nas, ale nie mieliśmy pojęcia o skali infiltracji. Dziś wiemy, że wśród delegatów na I Krajowy Zjazd Solidarności było 300 konfidentów, a gen. Kiszczak chwalił się, że wpompował w związek 3 dywizje swoich ludzi.
Wśród 16 najaktywniejszych działaczy Zarządu Regionu w Pile było 11 tajnych współpracowników – proporcje zbliżone do episkopatu Bułgarii, gdzie na 15 biskupów 13 było „trefnych”.
W tym czasie w prasie i telewizji pokazywano dzidy, maczugi, kastety rzekomo znalezione w biurach Solidarności, a literat Żukrowski mówił o „krwawej łaźni, jaką zamierzano nam urządzić!”.
Przestraszonym towarzyszom w partyjnych komitetach pokazano „listy osób do zamordowania przez Solidarność znalezione w biurze związku”, a jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był siedemnasty na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.
Cała opowieść Jana Martiniego pt. „Wspomnienia z okazji 13 grudnia”, znajduje się na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.
Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Rosja zawsze istniała jako imperium – rosyjskie przed 1918 r., sowieckie przed 1991 r. Więc niestety dla nas wszystkich, Rosjanie szczerze wierzą, że ich przeznaczeniem jest istnienie jako imperium.
Rosja nigdy się nie odbuduje po tej wojnie
Piotr Mateusz Bobołowicz rozmawia z Jurijem Felsztyńskim, rosyjskim historykiem mieszkającym w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Mówimy o Władimirze Putinie, osobie, która podniosła Rosję z kryzysu lat 90. XX wieku, z powodzeniem ustanowiła bardzo silny rząd i wzmocniła Rosję. Jak to możliwe, że teraz popełnia tyle błędów, takich jak atak na Ukrainę?
Przede wszystkim nie uważam Putina za dyktatora. Nie patrzę na niego, jakby był na przykład rosyjskim Łukaszenką. Łukaszenka jest typowym i klasycznym dyktatorem. Putin nie jest.
Putin doszedł do władzy w 2000 r. jako przedstawiciel FSB i przez te wszystkie lata rządził Rosją w imieniu FSB. I teraz nadal jest prezydentem Rosji w imieniu służby bezpieczeństwa państwa, FSB. Więc jeśli coś mu się stanie jutro, jeśli jutro umrze, jeśli jutro zostanie zabity, nie wierzę, że to na pewno przyniesie zmiany.
Poza tym myślimy, czy też chcemy myśleć, że jeśli pojawi się nowa osoba, to może być lepsza od Putina. W rzeczywistości może być od Putina gorsza. Do pewnego stopnia Putin miał po prostu szczęście. Miał szczęście, bo został wybrany na prezydenta. Było przynajmniej kilku innych kandydatów – nadal z FSB, ale byli inni kandydaci.
Z gospodarką sprawa jest bardzo prosta. Kiedy Jelcyn był u władzy, cena ropy wynosiła 8, 12 dolarów za baryłkę. Teraz cena ropy jest wielokrotnie wyższa. To jest odpowiedź na pytanie o sukces gospodarczy Federacji Rosyjskiej pod rządami Putina. Ale błędem, który oni popełniają jako instytucja, jest to, że szczerze wierzą w siłę. Tradycyjnie KGB od dnia, kiedy zostało utworzone, wybierało różnych specjalnych ludzi do pracy dla nich.
Oni nie są tacy jak ty i ja. To ludzie z zupełnie inną logiką. Wierzą we władzę, wierzą w siłę i wierzą w zabijanie. I zostali wyszkoleni, by zabijać i niszczyć. Nigdy nie byli szkoleni do budowania. A kiedy przejęli władzę w 2000 r., bardzo szybko przejęli kontrolę nad całym krajem i stworzyli sytuację, w której po raz pierwszy w historii – naprawdę po raz pierwszy w historii, nie znamy innych takich przypadków – KGB kontrolowało państwo; także armię. Dlatego mamy te wszystkie trudności: ponieważ po raz pierwszy w historii ludzkości służby specjalne rządzą krajem bez żadnej kontroli politycznej.
W Związku Sowieckim aż do 1991 r. była ta kontrola polityczna partii komunistycznej, która była straszna itp., itd. Niemniej jednak był to rodzaj kontroli politycznej. Teraz nie mają nad sobą tej kontroli politycznej. I znowu: są to ludzie, którzy nigdy nie zostali przeszkoleni do rządzenia.
Zostali wyszkoleni, by zniszczyć. Więc wierzą w siłę i wierzą w zmuszanie innych ludzi do kapitulacji, do poddania się. Mają trudności ze zrozumieniem, że świat jest inny i że nie odda wolności w zamian za, nie wiem, pokojowe życie pod kontrolą Federacji Rosyjskiej.
A poza tym, i to jest kolejny problem, Rosja zawsze istniała jako imperium. To było Imperium Rosyjskie przed 1918 r., było to imperium sowieckie przed 1991 r. Więc niestety dla nas wszystkich, Rosjanie szczerze wierzą, że ich przeznaczeniem jest istnienie jako imperium, a nie jako normalne, zwyczajne, typowe państwo europejskie. I dlatego Putinowi bardzo łatwo było sprzedać Rosjanom tę ideę, że jakiekolwiek mają problemy, wynikają one z faktu, że świat nie chce uznać prawa Rosji do istnienia jako imperium i do kontroli nad innymi narodami, bez których Rosja tak naprawdę nie ma powodu, by istnieć.
Brzmi trochę szalenie i nieracjonalnie i takie jest. Ale dokładnie to sprzedają rosyjskiej opinii publicznej: że Rosja nie ma powodu, by istnieć, jeśli nie wolno jej istnieć jako imperium. I właśnie z tym mamy do czynienia.
Powiedział Pan, że nawet w przypadku śmierci Putina zastąpi go ktoś inny z FSB. Więc naturalne pytanie brzmi: kto?
Nie sądzę, żeby to było naprawdę ważne. Wiele osób twierdzi, że oczywistym kandydatem jest Patruszew, były dyrektor FSB, jak kiedyś Putin, a teraz jest odpowiedzialny za Radę Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, która jest strukturą, która, szczerze mówiąc, nie ma żadnej władzy. Chyba że Patruszew wolałby pozostać numerem dwa w Rosji, ponieważ pod wieloma względami bezpieczniej jest być numerem dwa niż numerem jeden. Numer jeden może stracić głowę, jeśli coś pójdzie nie tak.
Gdyby to była tylko kwestia obalenia Putina… Moglibyśmy po prostu wyeliminować Putina albo poczekać, aż umrze, a wtedy wszystko zostałoby jakoś naprawione. Myślę, że problem jest głębszy. Rzeczywistość jest taka, że w jakiś sposób musimy uwolnić Rosję spod kontroli FSB.
A jest to bardzo poważna struktura. Powstała w grudniu 1917 r.; liczy sobie ponad 100 lat. To jedyna struktura, jedyna instytucja, która przetrwała upadek Związku Radzieckiego. Jest ogromna. Nawet teraz tak naprawdę nie wiemy, ile osób dla niej pracuje. Ma różne poziomy. Ma poziom publiczny, który widzimy, ma instytut oficerów aktywnej rezerwy; tak to nazywają. Mają też sieć tajnych agentów. To ogromna struktura, która przeniknęła całe społeczeństwo Federacji Rosyjskiej. Naprawdę bardzo trudno ją zniszczyć czy odebrać jej władzę.
I znowu, jeśli Rosja nie zostanie pokonana, a porażka, przynajmniej psychologicznie, nie będzie klęską tej skali, jak pokonanie Niemiec w 1945 r., nadal będziemy mieli trudności z Rosją. I jeszcze raz: nie mówimy nawet o możliwości przekształcenia się tej wojny w starcie nuklearne. To będzie inny świat i nawet moja fantazja nie pozwala mi spekulować na ten temat.
Czy uważa Pan, że możliwy jest upadek Rosji i jej rozpad, jak Związku Sowieckiego, na niepodległe państwa?
Myślę, że niektóre terytoria odłączą się od Federacji Rosyjskiej: Republika Czeczeńska, Dagestan, Inguszetia. Niektórzy wierzą, że Rosja się rozpadnie i nastąpi podział na kilka państw. Ja w to nie wierzę. Nie widzę żadnych przykładów w historii świata, kiedy państwo narodowe zostałoby w jakiś sposób podzielone na kilka państw. Oczywiście mamy przypadek Korei Północnej i Południowej oraz Niemiec Zachodnich i Wschodnich. Ale to nastąpiło w wyniku zagranicznej interwencji i ze względów ideologicznych. Więc nie spodziewam się wojny domowej w Rosji.
Ale wierzę, że jeśli ta wojna będzie trwała bardzo długo, a zwłaszcza, jeśli będzie użyta broń nuklearna, wtedy Rosja w końcu zostanie pokonana, upadnie, zostanie ukarana. Rosjanie prawdopodobnie znienawidziliby Putina i wszystko, co się z nimi stało, tak, jak Niemcy nienawidzą Hitlera i wszystkiego, co zdarzyło się Niemcom. Ale jaką zapłacimy za to cenę? A ta cena może być wysoka, jeśli nie znajdziemy sposobu na szybkie zakończenie tej wojny.
Moim zdaniem jedyny sposób, jedyna szansa, jaką mamy, żeby szybko wygrać tę wojnę i nie pozwolić Putinowi przekształcić jej w konfrontację nuklearną, jest pomoc Ukraińcom z bronią ofensywną i pomoc im w zwycięstwie. Bo w rzeczywistości po dziewięciu miesiącach wojny, biorąc pod uwagę, że Ukraina jest zniszczona z powietrza,
Ukraińcy mają teraz najsilniejszą armię w Europie. I tak naprawdę nie potrzebują żołnierzy NATO na ziemi. To nie jest konieczne. Potrzebują broni i potrzebują innego podejścia do wojny. Muszą prowadzić wojnę ofensywną. W przeciwnym razie ryzykujemy, że damy Putinowi wystarczająco dużo czasu, aby dojść do pomysłu użycia broni jądrowej.
Powiedział Pan, że nie wierzy w wojnę domową w Rosji. Osobą, która w nią wierzy, jest Ilia Ponomariow. Niedawno zorganizował w Polsce spotkanie rosyjskich deputowanych ludowych, którzy mają stworzyć alternatywną strukturę umocowaną prawnie, która przejmie władzę od reżimu Putina po jego upadku. Co sądzi Pan o Ilii Ponomariowie i jego pomysłach?
Znam Ilię Ponomariowa, on zna mnie. Mamy dobre stosunki. Byłbym szczęśliwy, gdyby miał rację. Ale po prostu nie wierzę w te siły. Naprawdę nie wierzę w zdolność Rosji do radzenia sobie z tym problemem wewnętrznie. Związek Radziecki istniał w formacie zamkniętych granic i bez gospodarki rynkowej. I to stworzyło sytuację, gdy w sierpniu 1991 r. nastąpiła swego rodzaju eksplozja woli demokracji w Rosji. Wielu ludzi zbierało się na ulicach Moskwy, aby żądać upadku Związku Radzieckiego i przejęcia władzy od partii komunistycznej itd.
Federacja Rosyjska funkcjonuje w modelu otwartych granic i gospodarki rynkowej. I to oczywiście pozwala wszystkim ludziom, którzy są niezadowoleni z reżimu – z powodów osobistych, ekonomicznych, politycznych, narodowościowych – pozwala im na opuszczenie kraju. I wiemy, że przez lata, właściwie od 1991, ale także od 2000 r., również od 24 lutego, a nawet od 21 września, kiedy Putin ogłosił mobilizację, setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi opuściły Federację Rosyjską.
Więc tych wszystkich ludzi, którzy są naprawdę przeciwni reżimowi, tam nie ma. Nie ma ich tam. Wiodą normalne, czasami może trudne, ale normalne życie za granicą. Niektórzy są w więzieniach, tak jak Nawalny, jak Władimir Kara-Murza, których Pan zapewne dobrze zna. Są to silni ludzie, gotowi być w opozycji wobec reżimu. Ale nie ma ich zbyt wielu. Nie ma ich zbyt wielu… I nie widzimy żadnych tłumów na ulicach.
I znowu, różnica polega na tym, że jeśli w typowym kraju prezydent wygłosiłby przemówienie podobne do przemówienia Putina z 21 września, ludzie wybiegliby z domów pod główne budynki rządowe w mieście, aby obalić rząd. A w Rosji wybiegają z domów, by przekroczyć granicę. I to jest różnica, prawda? Tak więc w Rosji nikt tak naprawdę nie wierzy, że coś normalnego może się przydarzyć temu krajowi. Ludzie tam mieszkają, niektórzy odnoszą sukcesy, niektórzy zarabiają pieniądze i żyją szczęśliwie w sensie ekonomicznym, ale tak naprawdę nie ufają rządowi, nie ufają systemowi. Nie wierzą, że są w stanie zmienić system.
Partie polityczne w Rosji to partie, które nie walczą o władzę. To jedyny kraj, w którym partie polityczne nie walczą o władzę. Walczą o reprezentację w rosyjskim parlamencie, ponieważ przynosi to pieniądze, naprawdę dużo pieniędzy deputowanym rosyjskiego parlamentu. Więc to swego rodzaju konkurencja ekonomiczna, ale nie polityczna.
Armia nigdy nie odgrywała żadnej roli politycznej w Rosji, więc nie można liczyć na przykład na wojskowy zamach stanu. To nie Ameryka Łacińska.
Naprawdę nie widzę sił, które są w stanie walczyć o zmianę reżimu, ponieważ najsilniejszym elementem tego reżimu jest FSB, które stworzyło kilka dodatkowych narzędzi wojskowych do obrony siebie, takich jak na przykład Rosgwardia, gdzie rządzi były szef bezpieczeństwa Putina, takich jak pan Prigożyn, który zorganizował swego rodzaju… niekonwencjonalne siły, które mają pozwolenie, by zabijać każdego, kogo chcą zabić, czy rekrutować każdego, kogo chcą zwerbować.
Więc istnieje pewien element chaosu i niestabilności, powiedziałbym, bo kiedy widzimy ludzi takich jak Prigożyn, działających w sposób, w który działają, to faktycznie pokazuje nam, że reżim nie jest stabilny, że korzysta ze wszystkiego, co jest w stanie wykorzystać i co, wydaje mu się, pomoże mu przetrwać. Więc myślę, że upadek jest możliwy, że pozycja Putina jest dziś znacznie słabsza niż dziewięć miesięcy temu. Ale jednocześnie nie oznacza to, że to rosyjskie społeczeństwo obali ten reżim. Powiedziałbym, że reżim ten upadnie w wyniku wojny z Ukrainą. Ponownie pytanie brzmi: kiedy?
I pytanie brzmi, co po tym reżimie? Czy widzi Pan w Rosji siłę polityczną, osobę, która mogłaby go zastąpić? I co stanie się z Putinem? Jakaś nowa Norymberga?
Oczywiście coś takiego chcielibyśmy zobaczyć. Naprawdę nie wiem, czy Putin przeżyje wojnę. Prawdopodobnie nie. I nie wiem, czy pozwoliłby na wysłanie siebie przed trybunał w Hadze. Myślę, że nie.
Jedynym niebezpieczeństwem w Rosji, zarówno dla samej Rosji, jak i dla świata, jest FSB. Jeśli ta organizacja jakoś zostanie rozwiązana, myślę, że możemy porozmawiać o normalnej Rosji i normalności w Rosji. Możliwe jest również, że to sama FSB przyniesie nam kilka głów, które chcielibyśmy mieć, jak Putin, Szojgu, Prigożyn, etc. i spróbują udawać, że są gotowi do reform. Myślę, że pierwszego dnia bylibyśmy szczęśliwi, ale drugiego dnia zrozumielibyśmy, że FSB nie oferuje nam nic innego.
Wiemy, czego potrzebujemy. Potrzebujemy ludzi w Rosji, rządzących Rosją, którzy powstrzymaliby wojnę, wycofaliby wojska rosyjskie z Ukrainy, uznaliby granice z 2013 r., zgodziliby się zasadniczo zapłacić odszkodowanie za wyrządzone szkody. I znowu: zasadniczo, ponieważ nie jestem ekonomistą. Nie mam pojęcia, jak obliczyć poziom szkód, które zostały wyrządzone. Zapewne są tak wielkie, że możemy napotkać trudności, żeby zmusić Rosję do zapłacenia za nie. No i oczywiście, którzy wysłaliby kilka osób przed trybunał. To jest pięć prostych punktów.
Mogą być jeszcze inne, jak wycofanie się rosyjskich wojsk z Naddniestrza, uznanie granic z 2007 r. w stosunku do Gruzji. Oczywiście wycofanie wojsk rosyjskich z Białorusi i pozwolenie, by Białoruś stała się normalnym demokratycznym krajem europejskim. Łukaszenka oczywiście upadnie bardzo szybko. To nie będzie żadnym problemem, ponieważ jest on na swoim stanowisku tylko dlatego, że Putin mu pomaga. To samo odnosi się do Kadyrowa. Tak więc Republika Czeczeńska stanie się niezależna w chwili, gdy zniknie Kadyrow.
Więc będą tam pewne zmiany, powinniśmy się ich spodziewać. Powtórzę: nie wiemy, jak długo to potrwa i ile zapłacimy w tym procesie. Ale z punktu widzenia Federacji Rosyjskiej – i jest ważne, żeby to zrozumieć – Putin zniszczył Rosję.
Ten zbiorowy Putin, który najechał Ukrainę pierwszy raz w 2014 r., ale potem, oczywiście, 24 lutego. Putin zniszczył Rosję. Zniszczył na pokolenia, może nawet na wiek lub dwa. Skutki tej wojny dla Rosjan, co nie jest oczywiście rozumiane w Rosji, będą dramatyczne, przyniosą dramatyczne rezultaty i zmiany w Rosji po zakończeniu wojny.
A dla porównania, Ukraina zostanie odbudowana szybko. Będzie to bardzo bolesny proces. Dowiemy się prawdopodobnie, że wiele osób zostało zabitych lub zaginęło. Więcej, niż teraz sobie wyobrażamy, bo Ukraińcy zabijają rosyjskich wojskowych, a Rosjanie w rzeczywistości zabijają cywilów. Trudno to teraz policzyć, uzyskać wiedzę, ile osób zginęło, ile opuściło Ukrainę i prawdopodobnie nigdy nie wróci z takiego czy innego powodu. Ale Ukraina odbuduje się bardzo szybko i odniesie duży sukces jako państwo, ponieważ jest to, ekonomicznie rzecz biorąc, państwo bardzo bogate i stanie się członkiem Unii Europejskiej, stanie się członkiem NATO.
To wszystko się wydarzy, a Rosja nigdy, nigdy się nie odbuduje po tej wojnie. To swego rodzaju zagadnienie filozoficzne, ale dokładnie tak będzie.
Cały wywiad Piotra Mateusza Bobołowicza z Jurijem Felsztyńskim, pt. „Rosja nigdy nie odbuduje się po tej wojnie”, znajduje się na s. 1, 5 i 6 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.
Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Wywiad Piotra Mateusza Bobołowicza z Jurijem Felsztyńskim, pt. „Rosja nigdy nie odbuduje się po tej wojnie” na s. 5 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023
Pielgrzymka na Świętą Górę Jawor |Fot. s. Katarzyna Purska USJK
W drugiej połowie XIX wieku sąsiedzi – Bojkowie nazwali ich Łemkami. „Łemka” to jest przezwisko, które wzięło się stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem” – „lecz, jeno, tylko”.
Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK
Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor
Był rok 1925. Dzień, w którym katolicy obchodzą święto Narodzenia Maryi Panny. Cztery młode Łemkinie wybrały się do rzymskokatolickiego sanktuarium maryjnego w Gaboltovie – wsi położonej u stóp góry Busov. Obecnie wieś Geboltova znajduje się już poza polską granicą, po stronie słowackiej. Kobiety przekroczyły granicę nielegalnie, więc wracały do domu nocą, aby uniknąć spotkania ze strażą graniczną. Zdarzyło się jednak, że po przejściu na polską stronę nagle ujrzały światłość. Przekonane, że jest to straż graniczna, w popłochu wróciły do Wysowej. Wkrótce – jak głosi miejscowa tradycja – kobiety ponownie ujrzały jasność w tym samym miejscu, a według relacji jednej z nich, Klafirii Demiańczyk, ukazała się jej Matka Boża. Wieść o tym wydarzeniu wywołała ogromne poruszenie wśród mieszkańców Wysowej i okolicznych wiosek.
Opisane tu wydarzenia dokonały się na terytorium zamieszkałym przez Łemków, czyli na Łemkowszczyźnie, jak nazywają tę ziemię Polacy, rdzenni mieszkańcy zaś nazywają ją Łemkowyną. Obszar Łemkowyny obejmuje północą i południową stronę Karpat. Aktualnie rozciąga się ona na terenie Polski i Słowacji.
W czasach, kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, odrodzona po zaborach Polska graniczyła z Czechosłowacją. Po rozpadzie cesarstwa austro-węgierskiego granice międzypaństwowe stały się sztywne i były pilnie strzeżone, a więc rozdzieliły społeczność Łemków. Mimo to ludzie z okolic Wysowej coraz tłumniej przybywali na miejsce, gdzie według relacji kobiet ukazała się Matka Boża.(…)
Pielgrzymki Łemków na „Świętą Górę Jawor” zostały wznowione w 2015 r. i po dziś dzień gromadzą Łemków spośród mieszkańców Polski i Słowacji. Co roku przewodnik tych pielgrzymek, o. Grzegorz – młody duchowny greckokatolicki, zmienia trasę pielgrzymki. Jednego roku Łemkowie pielgrzymują wraz z nim do sanktuarium od strony polskiej, a w następnym – od strony słowackiej.
W lipcu tego roku również ja wzięłam w niej udział. (…) Podczas wędrowania po górach Beskidu Niskiego zawsze na czele kroczył mężczyzna dźwigający wielki, drewniany, trójramienny krzyż. Tuż za nim lub obok niego szły dwie osoby niosące święte ikony kapłanów – błogosławionych męczenników komunizmu. Jedna ikona przedstawiała biskupa preszowskiego, bł. Pawła Gojdicia OSBM. Duchowny ten zmarł w szpitalu więziennym w roku 1960. Na drugiej został uwidoczniony bł. Wasyl Hopko – biskup pomocniczy unickiej diecezji w Proszowie. Zostali aresztowani w roku 1950, w czasie, gdy władze komunistyczne w ramach tzw. akcji P przystąpiły do likwidacji Kościoła greckokatolickiego w Czechosłowacji .
Obaj biskupi mogli odzyskać wolność, ale jedynie za cenę przejścia na prawosławie, i obaj okazali się niezłomni. W 1951 r., po trwającym wiele miesięcy śledztwie, bp Wasyl Hopko otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a bp Paweł Gojdić został skazany na dożywocie. Biskup Hopko przebywał w więzieniu do 1968 r. Żył na wolności jedynie 10 lat. Kiedy zmarł w roku 1976, lekarze podczas sekcji zwłok stwierdzili w jego kościach dużą ilość arszeniku. Widocznie musiał być przez dłuższy czas nim podtruwany, najprawdopodobniej podczas uwięzienia.
Historia obu męczenników pokazuje ich wiarę i po trosze wyjaśnia też kwestię wyznawanej przez Łemków religii. Należą oni do kręgu chrześcijaństwa wschodniego, choć reprezentują dwa różne wyznania.
W zdecydowanej większości Łemkowie przynależą do Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. Mniejsza ich część pozostała wierna Kościołowi Katolickiemu Obrządku Bizantyńsko-Ukraińskiego. Wyznanie greckokatolickie (unickie) na terenie Rzeczpospolitej bierze swój początek w 1596 r. od unii brzeskiej, na mocy której ludność prawosławna, która uznała zwierzchnią władzę papieża, zachowała jednocześnie obrządek bizantyjski. Po południowej stronie Karpat dokonało się podobnie, z tą różnicą, że unia została zawarta dopiero w roku 1692, w miejscowości Munkacz.
Kościół greckokatolicki przez kolejne wieki stał się Kościołem męczeńskim, z wrogością traktowany przez prawosławnych, przez Rosjan, a często nierozumiany i traktowany z wyższością przez rzymskich katolików. Dlatego też poprzez kolejne lata aż do dzisiaj nie wykształciła się jedna wspólnota religijna wśród Łemków, a nawet dochodziło na tym tle do wielu konfliktów. Tym bardziej, że okoliczności historyczne zmuszały ich do kolejnych wyborów religijnych. Niezależnie od tych podziałów, na płaszczyźnie religijnej łączy ich wiara w Jezusa Chrystusa, Cerkiew i to, co oni sami nazywają „swojskością religijną”. (…)
Sądzę, że przypadkowi przechodnie na ulicy, zapytani o Łemków, nie będą potrafili udzielić odpowiedzi na pytanie, kim oni są. Dla ogółu, podobnie jak przed laty dla władzy komunistycznej, Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Zresztą i sami Ukraińcy uważali ich zawsze za grupę regionalną, posługującą się gwarą. Czy nadal tak uważają?
Tymczasem Łemkowie są całkiem odrębną mniejszością etniczną, przynależną do kręgu tzw. Karpatorusinów, czyli Rusinów karpackich. Aż do XIX w. nazywali samych siebie Rusinami lub Rusnakami. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zostali nazwani Łemkami, a co zabawne – „Łemka” to jest przezwisko, które nadali im sąsiedzi – Bojkowie. Wzięło się ono stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem”, które oznacza „lecz, jeno, tylko”. Nazwa ta przyjęła się wśród galicyjskich Łemków dopiero w latach trzydziestych XX w., na terenie Słowacji zaś była używana jedynie sporadycznie.
Tak więc ze względu na nazwę można by rzec, że Łemkowie pojawili się na ziemiach polskich dopiero w XIX w. Wiemy jednak, że na terenie Karpat mieszkali już od XV w., przybyli zaś tam z terenu Bałkanów. Wśród pierwszej grupy osadników zwanych Wołochami byli Słowianie z południa, Arumuni i Albańczycy. Wiek później połączyli się z nimi Rusini. Zatem owi osiedleńcy w Karpatach stanowili konglomerat różnych ludów, które obcując ze sobą, wytworzyły wspólną kulturę pastersko-rolną.
Istnieje jeszcze inna teoria, która mówi, że Łemkowie wywodzą się od prowadzących nomadyczny styl życia trackich pasterzy albo że pierwotnie było to plemię tzw. Białorusinów. Ostatecznie więc nie wiemy z całą pewnością, skąd się wzięli ani co ich zmusiło do wędrówki grzbietami Karpat z południa na północ ku zachodowi oraz osiedlenia się na ziemiach polskich i na słowackim Spiszu.
Niezależnie od sporu o pochodzenie i nazwę, trzeba przyznać, że ów lud żyjący pomiędzy Odrą a Bugiem zachował oryginalną kulturę: język, obyczaje, sztukę i folklor. Co więcej, wytworzył własne piśmiennictwo, które pojawiło się już w XVI wieku. Na ziemiach polskich Łemkowie zamieszkiwali w zwartych skupiskach, a ich liczba przed II wojną światową wynosiła ponad 100 tysięcy. Obecnie, według spisu ludności z 2011 roku, przynależność do tej mniejszości etnicznej zadeklarowało jedynie 9641 obywateli polskich.
Kontakty Łemków z Polakami pierwotnie miały charakter administracyjno-gospodarczy i odbywały się w zasadzie bezkolizyjnie. Nie stały tu na przeszkodzie ani odrębność kultury materialnej, ani religia, ani też odrębne zwyczaje. Jednakże na Łemkowszczyźnie dużo ważniejsze okazały się różnice w poczuciu przynależności, jako że tam szczególnie ujawniły się wpływy Rosji, Polski i Austrii.
W konsekwencji ścierania się tych wpływów doszło do podziału wśród Łemków na trzy grupy i trzy orientacje: staroruską, ukraińską i rusofilską. Pierwsza z tych orientacji opowiadała się za lojalizmem wobec Austrii, druga – odwoływała się do tradycji kozackiej, trzecia zaś zorientowana była na związek z Rosją. Podział ten jest wciąż aktualny i odnoszę wrażenie, że najsilniej przejawia się on między orientacją rusińską a proukraińską.
Podziały między Łemkami są przyczyną niekiedy ogromnych wzajemnych napięć. Pytanie: dlaczego? Otóż w drugiej połowie XIX wieku doszło na terenie Galicji do nasilonej aktywności ukraińskiego ruchu narodowego, zwłaszcza wówczas, gdy 1 listopada 1918 r. została utworzona Zachodnioukraińska Republika Ludowa. Wydarzenie to zmusiło tę ludność do samookreślenia i wzbudziło w niej świadomość przynależności do wspólnoty narodowej.
Najpierw wyrazem tej samoświadomości było utworzenie ruchu o charakterze językowo-kulturowym, potem zaś narodził się ruch o charakterze politycznym, dążący do jedności państwowej ze wszystkimi wschodnimi Słowianami. Miał on być przeciwwagą dla polonizacji tych terenów i zdecydowanie przeciwstawiał się narodowemu nurtowi ukraińskiemu. W drugiej połowie XIX wieku ziemie rusińskie – Ruś Preszowska, Zakarpacka i Łemkowyna – jawiły się Ukraińcom jako ich terytoria etnicznie, które według ich mniemania powinny trafić pod skrzydła rodzącego się państwa ukraińskiego.
Niewątpliwie przekonanie to zaistniało pod wpływem polityki austriackiej, która w ten sposób rozgrywała swoje interesy mocarstwowe, że stwarzała sytuacje konfliktowe pomiędzy podległymi sobie narodowościami.
Nurt ukraiński nie znalazł szerokiego posłuchu wśród Łemków ani też żadne z działań Ukraińców na tych ziemiach nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wzbudziły natomiast wśród nich poważne dyskusje dotyczące przyszłości „ruskich ziem”. W ich rezultacie 5 grudnia 1918 r. we wsi Florynka doszło do powstania Łemkowskiej Ruskiej Republiki Ludowej, która głosiła odrębność i ścisłe związki początkowo z Rosją, a kiedy okazało się to niemożliwe, z Czechosłowacją. (…)
Zakończenie II wojny światowej nie oznaczało ustania walk partyzanckich, które przebiegały krwawo i były szczególnie zacięte na terenach południowo-wschodniej Polski. Toczyły się one pomiędzy Ukraińską Powstańczą Armią a Ludowym Wojskiem Polskim oraz podziemiem niepodległościowym. Celem UPA było stworzenie z tej części terenów Polski własnego państwa ukraińskiego. Nacjonaliści ukraińscy chcieli również w ten sposób zapobiec akcji tzw. repatriacji na tereny ZSRR. Palenie wsi i terroryzowanie Polaków stało się w tym czasie przerażającą codziennością
Skutki tej codzienności okazały się tragiczne dla społeczności Łemków. Spowodowały bowiem dwie zakrojone na szeroką skalę akcje przesiedleńcze. Pierwsza z tych akcji rozpoczęła się jeszcze podczas wojny. 9 września 1944 r. zostało zawarte porozumienie pomiędzy PKWN a rządem USRR o wzajemnej wymianie ludności.
Na mocy tego porozumienia, w latach 1944–46 zostało wywiezionych z Polski blisko 483 tys. „Ukraińców i Rusinów”, a wśród nich co najmniej 70 tys. Łemków. Pozostało ich w Polsce jeszcze ok. 25–40 tys., ale ci z kolei w roku 1947 r. zostali wysiedleni ze swoich rdzennych ziem podczas tzw. Akcji Wisła. (…)
Przez cały okres komunizmu Łemkowie byli poddawani represjom i prześladowaniom, z których najbardziej dla nich bolesne było to, że nie chciano uznać ich odrębności etnicznej. Winą za swoje krzywdy i cierpienia obarczają do dzisiaj nie tyle rząd komunistyczny i partię, co zwykłych Polaków. Odniosłam wrażenie, że współcześni Łemkowie polscy zasadniczo różnią się od niezwykle serdecznych, otwartych i gościnnych Łemków ze Słowacji. Ci drudzy znają relację o bezwzględnych Polakach, którzy zawłaszczyli im ziemie i zabrali ich gospodarstwa.
Jaka jest prawda? Próbowałam jej dociec, poszukując jej w dostępnych mi dokumentach i świadectwach. Z lekcji historii pamiętałam jedynie, że energicznie przeprowadzona przez władze komunistyczne akcja była wymierzona przede wszystkim w Ukraińców, którzy stanowili bazę dla formowania się band UPA i że Łemkowie podzielili los ludności ukraińskiej. Zostali wówczas przesiedleni z pasa południowo-wschodniego wraz z Ukraińcami. Z samego tylko terenu Bieszczad wysiedlono wówczas 140 tysięcy osób. Zetknęłam się z opinią polskich świadków, że przymusowe przesiedlenie na zachód było koniecznym środkiem, za pomocą którego zostało wiele istnień ludzkich zostało uratowanych od niechybnej śmierci. (…)
Jak już wspominałam, ludność łemkowska była podzielona. Część Łemków niewątpliwie popierała antypolskie ataki ze strony Ukraińców, a nawet brała w nich czynny udział. Dzięki Akcji Wisła zostały wprawdzie rozbite oddziały UPA, ale jednocześnie dokonała się wielka krzywda, która dotknęła ludzi często w żaden sposób niezwiązanych z działalnością ukraińskiej partyzantki.
Trzeba mieć na względzie również to, jak ogromne były jej koszty społeczne. Spowodowała wyludnienie części obszarów Roztocza, Pogórza Przemyskiego, Bieszczad i Beskidu Niskiego. Zostały spalone wioski, niektóre z nich całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi, a wraz z nimi zniszczono bezpowrotnie dziedzictwo kulturowe tych regionów.
Do pełnego obrazu brakuje jeszcze danych dotyczących identyfikacji etnicznej Łemków. W trakcie narodowego spisu powszechnego ludności i mieszkań z 2011 r. jedynie 283 osoby należące do mniejszości łemkowskiej zadeklarowały także przynależność do narodu ukraińskiego. Z kolei spośród mniejszości ukraińskiej deklarację przynależności do grupy etnicznej Łemków złożyło 801 osób.
A zatem zdecydowana większość Łemków deklaruje, że nie identyfikuje się z narodem ukraińskim. (…)
Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” znajduje się na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.
Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
ME Andriolli, Twardowski, z diabłem (fragm.), domena publiczna, Wikipedia
Czy mogliśmy przypuszczać, że Unia Europejska, nie przejmując się traktatami, będzie używać potęgi swych instytucji (i pieniędzy, którymi dysponuje) do bezczelnych prób zmiany władzy w naszym kraju?
Jan Martini
W długich dziejach Polski trudne czasy były właściwie zawsze, dlatego straszny rok 2022 (podobnie jak lata 2020 i 2021) nie stanowi wyraźnego odstępstwa od normy. Dla nas to wątpliwa pociecha, gdyż musimy żyć w sytuacji bardzo dalekiej od spokoju, ale nasi przodkowie w trudnych czasach jakoś sobie radzili, więc i my musimy poradzić sobie z przeciwnościami.
Klucz do zrozumienia naszej dzisiejszej sytuacji politycznej leży w wielkich przemianach przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. „Koniec komunizmu” to nie tylko rozpad ZSRR, zjednoczenie Niemiec, demokratyzacja „krajów demokracji ludowej”, powstanie nowych państw czy wyjście („exodus”) Żydów z rosyjskiego „domu niewoli”, lecz także masywne transfery kapitałów i zmiany własnościowe w skali globalnej. Na terenach byłych krajów demokracji ludowej pojawiła się nowa, nieznana do tej pory warstwa społeczna – właścicieli kapitału, a najwięksi z nich – ponieważ „większy może więcej” – stali się oligarchami, nie zawsze jednak w pełni dysponującymi kapitałem formalnie swoim.
Bez pewnego rozeznania mechanizmów naszej transformacji ustrojowej trudno jest dokonać właściwych wyborów politycznych. Tak więc wydarzenia sprzed 30 lat wciąż wpływają na nasze życie i dlatego trzeba starać się zrozumieć istotę procesów wówczas zachodzących. (…)
Czy równie ochoczo wstępowalibyśmy do UE (bez Wielkiej Brytanii!), wiedząc, że staniemy się jednym z krajów zarządzanych przez Niemcy i musimy zrezygnować z niepodległości?
Czy mogliśmy przypuszczać, że Unia Europejska, nie przejmując się traktatami, będzie używać potęgi swych instytucji (i pieniędzy, którymi dysponuje) do bezczelnych prób zmiany władzy w naszym kraju?
Wstępując do UE, uzyskaliśmy bardzo wiele – choćby poczucie „bycia Europejczykami” i kilkanaście przyjemnych lat, przy czym ostatnie kilka lat przyniosło znaczący przyrost zamożności. Jednak obecnie znaleźliśmy się w sytuacji Pana Twardowskiego, gdy usłyszał: „Ta karczma Rzym się nazywa, kładę areszt na Waszeci!”.
Wielka Brytania jest na tyle potężnym krajem, że była w stanie podjąć decyzję o brexicie. My jednak jesteśmy tak ściśle powiązani gospodarczo z Niemcami, że takiej możliwości nie mamy. Zwłaszcza że nasi entuzjastycznie nastawieni do Unii obywatele nie zgodzą się na „polexit” połączony ze spadkiem poziomu życia.
Z pewnością większość elektoratu w Polsce woli spokojną pracę w montowniach i „ciepłą wodę w kranie” niż niepewne jutro „na swoim”.
Do unijnych dziwactw ideologicznych można się w końcu przyzwyczaić (choć twórcy obowiązujących unijnych ideologii z pewnością nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa!), a wszyscy mamy głębokie poczucie łączności kulturowej z innymi Europejczykami i po prostu chcemy być w Unii.
Na obecną ekipę rządzącą niczym na Hioba spadła seria bezprecedensowych nieszczęść, które rządzący pokonują w skrajnie trudnych warunkach politycznych z różnym skutkiem. Tylko na szantaż unijny nie ma żadnego antidotum, bo administracja unijna wyposażyła się w „narzędzia”, czyli kary orzekane jednoosobowo, „po uważaniu” (!), bez górnej granicy (!) i bez możliwości odwołania się (!).
Specyficzna brukselska troska o praworządność najpełniej objawiła się w ukaraniu austriackiego konserwatywnego rządu w roku 2000 z powodu nieodpowiedniego koalicjanta Joerga Haidera, który nie spełniał brukselskich standardów. Pojawił się wówczas pewien problem, bo w Unii nie było podstawy prawnej do wymierzania takich kar. Nadrobiono to ex post – w traktacie z Nicei i dzięki temu sankcje nakładane na Polskę już mają podstawę prawną, a ich zdumiewająca wysokość (dziesięciokrotnie wyższa niż zwyczajowe) widocznie wynika z przekonania unijnych urzędników o ogromie „łamania praworządności” w naszym kraju.
Jest tylko mała nadzieja, że następny skład europarlamentu nie będzie aż tak wrogi rządom konserwatywnym, bo ostatni trend (wyniki wyborów w Szwecji i Włoszech) wskazuje na pewien odwrót od marksistowskiej „postępowości”.
Ten trend jako zagrożenie odczytują unijni urzędnicy pochodzący z rządzących Unią od kilkudziesięciu lat środowisk lewicowo-liberalnych.
Z perspektywy unijnego establishmentu wygrana środowisk prawicowych w kraju europejskim to niedopuszczalne „zawracanie koła historii”. Stąd motywacja unijnych komisarzy w „walce o praworządność” w Polsce – tym najbardziej przywiązanym do tradycji chrześcijańskiej kraju Europy. Unijni funkcjonariusze już nie ukrywają wspierania lewicowej opozycji ani starań, by należne Polsce pieniądze z Unii nie stały się „funduszem wyborczym PiS”.
Tak więc polskie wybory 2023 roku będą grą o wysoką stawkę – to nie tylko sprawa naszej niepodległości, ale też perspektywa jakiegoś, choć niewielkiego, wpływu na Unię. Może uda się spowolnić szaleństwo lewicowości? A może z czasem nastąpi ewolucja unijnej wspólnoty w kierunku zdrowego rozsądku, poszanowania traktatów i powrotu do ideałów ojców założycieli UE?
Pozytywnym sygnałem jest wzrastająca świadomość, że „nasz wspólny europejski dom” jest meblowany przez rosyjskich lobbystów i agentów. Dlatego jest szansa, ze „przyjaciele Rosji” w Unii już nie będą mogli wykonywać swych „statutowych czynności” aż tak bezczelnie.
Nie mniej groźne od niebezpiecznych sąsiadów są zagrożenia wewnętrzne. Istnieje duża grupa sfrustrowanych obywateli czujących się niekomfortowo w „państwie PiS”, mimo że nikt ich nie prześladuje, nie odbiera – często nielegalnie zdobytych – majątków (co zdarzało się w państwach bałtyckich) i nie utrudnia uczestnictwa w życiu publicznym czy gospodarczym. Nie ma żadnego racjonalnego uzasadnienia, by ci ludzie przejawiali wobec rządzącej opcji politycznej aż taką wrogość. Ich niechęć nie powstała sama z siebie – jest ona organizowana przez „grupę trzymającą media” i wpływowe środowiska opiniotwórcze. Te działania są niewątpliwie wspomagane z zewnątrz przez nieprzyjaciół Polski, którzy oczekują wymarzonej destabilizacji, czy nawet wojny domowej w naszym kraju. (…)
O ile do prawicowo-konserwatywnej części naszego społeczeństwa dociera w pewnym stopniu przekaz „lewicowo-liberalny”, to ludzie o poglądach „progresywnych” są faktycznie pozbawieni pluralizmu informacyjnego. Ci ludzie nie oglądają TVP, bo to „propaganda”, i wiedzą, że niektórych tytułów prasowych, a nawet książek „się nie czyta”.
Wydaje się, że pewnym remedium na zaistniałą sytuację mogłyby być zmiany w prawie prasowym – np. wymóg, by w głównych tytułach opiniotwórczych zamieszczane były krótkie, wyraźnie oznaczone (w czerwonych ramkach?) felietony czy informacje autorów strony „przeciwnej”.
Szczegóły powinny być opracowane przez prawników i specjalistów od marketingu politycznego. Musieliby oni ustalić formę, objętość, kryterium ilości nakładu i inne szczegóły techniczne. Podobne zasady można by wprowadzić dla głównych telewizji informacyjnych o zasięgu ogólnopolskim – obowiązek emisji krótkiego materiału „konkurencyjnej” stacji w formie np. ogłoszenia społecznego.
Ceną za takie zmiany byłby oczywiście lament nad „zamachem na wolność prasy”, ale jakieś działania wydają się konieczne, bo postępująca polaryzacja społeczeństwa osiągnęła wymiary dramatyczne.
Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Refleksje na koniec roku” znajduje się na s. 6 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.
Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Mirosław Rowicki, Gala Nagrody Semper Fidelis, fot. Wojciech Jankowski
Mirosław Rowicki był Założycielem i redaktorem naczelnym „Kuriera Galicyjskiego”, członkiem SDP, odznaczonym zasługi Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Orderem „Za Rozbudowę Ukrainy”
5 grudnia w Warszawie odbyła się uroczysta gala wręczenia nagród Instytutu Pamięci Narodowej „Semper Fidelis”. Podczas uroczystości zostały ogłoszone nazwiska laureatów IV edycji Nagrody „Semper Fidelis”, przyznawanej za prowadzenie działalności na rzecz upamiętniania dziedzictwa Kresów Wschodnich.
Oprócz Mirosława Rowickiego Nagrodę otrzymali:
Alwida Bajor, polska dziennikarka, publicystka, tłumaczka i reżyserka radiowa działająca na Litwie.
Jarosław Góreckiz Hufca ZHP Zgierz im. Wojska Polskiego, wieloletni komendant letnich obozów harcerskich na Wołyniu.
Wiesław Kapel, wójt gminy Lubaczów.
Stowarzyszenie Rodzina Ponarska, którego celem jest upamiętnianie polskich obywateli zamordowanych przez niemieckich okupantów i ich litewskich kolaborantów w latach 1941-1944 w Ponarach pod Wilnem.
Mirosław Rowicki, Gala Nagrody Semper Fidelis, fot. Wojciech Jankowski
Wojciech Janowski rozmawia o wyjątkowości postaci Mirosława Rowickiego z Gościem audycji, Rafałem Dzięciołowskim, prezesem Fundacji Solidarności Międzynarodowej.
Rafał Dzięciołowski:
Mirek był tym człowiekiem, który potrafił zawsze walczyć o to, aby wychodzić z konsekwentnymi propozycjami, aby nie zaprzestać dialogu. Prowadzić działalność Gazety w taki sposób, który będzie gwarantował realizację interesu obu środowisk – polskiego, głównie nastawionego na historię i ukraińskiego2, które w Polsce upatruje w okna na świat Zachodu, dostępu do Unii Europejskiej, a w perspektywie wspólnoty transatlantyckiej. Jak bardzo była to słuszna i konsekwentna wizja? Pokazuje to na jakim etapie relacji polsko ukraińskich jesteśmy dzisiaj. Wszystko to o co zabiegał Mirek, w tych trudnych czasach dzisiaj stało się faktem.
Wojciech Jankowski jako wieloletni współpracownik, a prywatnie przyjaciel Mirosława Rowickiego nie mógł nie być na Gali, na której nagrał kilka wypowiedzi.
Marcin Rowicki, syn Mirosława Rowickiego:
Oczywiście jestem bardzo wdzięczny w imieniu swoim i ojca. Na pewno na to zasłużył. Ta nagroda należy się całej redakcji Kuriera Galicyjskiego, bo oczywiście ojciec był liderem, ale sam bez zespołu nie miałby takich dokonań. Ta statuetka należy się wszystkim osobom, które były zaangażowane w Kurier Galicyjski… Tata był mistrzem skromności. Nawet ja szczerze mówiąc, wiedziałem może 10% z jego działalności. Mimo że rozmawiałem z nim raz w tygodniu, nic o tym nie mówił. Na przykład, kiedyś dzwonię do niego, pogadaliśmy za godzinę, później ktoś mi wysyła zdjęcie, że flagę dostał od Prezydenta.
Mirosław Rowicki, Gala Nagrody Semper Fidelis, fot. Wojciech Jankowski
Więcej wypowiedzi o Mirosławie Rowickim, osobie, które zrewolucjonizowała przestrzeń polskojęzycznych mediów Ukrainy, w odsłuchu audycji.
Artur Żak 287 dniu pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę, zaprezentował najnowsze informacje, które przygotowała Daria Gordijko:
Rosja zaatakowała nocą dronami kamikaze obwody: dniepropietrowski, zaporoski i żytomierski. Wcześniej eksperci uważali, że przerwa w ich stosowaniu była spowodowana zimną pogodą i wyczerpaniem się ich rezerw. W sumie Siły Zbrojne Ukrainy zestrzeliły w 14 dronów Shahed-136, a także trzy drony innego typu. W wyniku ostrzału w obwodzie zaporoskim trzy osoby zostały ranne, w tym 15-letnia dziewczynka – poinformował Przewodniczący obwodowej administracji wojennej Ołeksandr Staruch.
Niemcy nie przekażą Ukrainie systemów obrony przeciwlotniczej Patriot. Trwają przygotowania do umieszczenia tych systemów na terenie Polski. Minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak powiedział, że jest rozczarowany tą decyzją:
„Po rozmowie z niemieckim MON, z rozczarowaniem przyjąłem decyzję o odrzuceniu wsparcia Ukrainy. Rozmieszczenie Patriotów na zachodniej Ukrainie zwiększyłoby bezpieczeństwo Polaków i Ukraińców. Przystępujemy więc do roboczych ustaleń ws. umieszczenia wyrzutni w Polsce i wpięcia ich w nasz system dowodzenia.”.
Ukraina i Rosja przeprowadziły kolejną wymianę jeńców wojennych w formacie 60 na 60. Wśród uwolnionych ukraińskich żołnierzy są obrońcy Mariupola, między innymi Ci co bronili „Azowstalu”. Są też tacy, których przetrzymywano w kolonii karnej w Ołeniwce.
Moskwa przygotowuje grunt pod dalszą mobilizację, sugeruje Instytut Studiów nad Wojną. Analitycy Instytutu zauważają, że w obwodach biełgorodzkim i kurskim, ogłoszono utworzenie jednostek obrony terytorialnej.
„New York Times” i „Washington Post”, powołując się na swoje źródła, poinformowały, że drony, które dzień wcześniej zaatakowały rosyjskie lotniska, zostały wystrzelone z terytorium Ukrainy.
Stany Zjednoczone nie dostarczyły Ukrainie broni do uderzenia poza jej suwerennym terytorium ani nie skłoniły Kijowa do ataku na cele na terytorium Rosji.
„Nie dostarczyliśmy Ukraińcom broni do użytku na terytorium Rosji. Stwierdzamy to bardzo wyraźnie, że nasz dostawy, są dostawami obronnymi” – takie oświadczenie złożył we wtorek podczas briefingu w Waszyngtonie rzecznik Departamentu Stanu USA Ned Price.