Monika Wierzbicka od jakiegoś czasu zafascynowana kulturą dawnych Mazurów co raz zaskakuje słuchaczy nowymi singlami śpiewanymi w gwarze mazurskiej. Album „Dusa” z 2023 roku to pierwsza na świecie płyta z autorskimi pieśniami po mazursku. Niedawno artystka wypuściła na rynek pieśń pt. „Choćby”, która jest parafrazą pewnego ważnego listu w połączeniu z wielką sympatią do mazurskiej mowy. Jest drugą po Bliźnij się z cyklu „Wierzby pieśni po duszy”. W audycji Radio Aktywni przybliżyła nam kulisy powstawania tych nagrań i wspólnie razem pouczyliśmy się języka dawnych Mazurów. Piękne spotkanie, pełne humoru i dobrej energii. Zapraszamy do wysłuchania. Radio Aktywni.
I choćby szwat me kosiáł A já niłoszci nie dała Biłabim ciéngiém małá Ziecnie niedoskónała
Rozmowa z „Gregorem” Jezierskim i Michałem Sadowskim z warszawskiej grupy ROS. Ich debiutancki album „SALVATOR” to majestatyczne połączenie ambientu i śpiewu operowego z przestrzennymi klawiszami oraz ciężkimi brzmieniami gitar i perkusji. Już od pierwszych dźwięków kusi energią metalu i delikatnością wokalu. To podróż do głębi ludzkiej duszy i obfite muzyczne doświadczenie. Zapraszam do odsłuchu. Radek Ruciński.
Rozmowa z Józefem Skrzekiem w programie Muzyczne IQ. „Non Omnis Moriar” czyli pierwszy z trzech premierowych albumów Józefa Skrzeka zaplanowanych na 2025 rok to poruszające dzieło o życiu i śmierci. Kameralne formy na organy piszczałkowe, fortepian i syntezator Mooga obok monumentalnych partii chóralnych. Dźwiękowe studium smutku i radości. Doświadczenie Józefa Skrzeka w opowiadaniu historii muzyką jest wielkie – już na „Pamiętniku Karoliny”, solowym debiucie z 1978 roku, starał się dźwiękami naszkicować przeróżne aspekty życia dwuletniej dziewczynki. Bohaterem „Non Omnis Moriar” jest Max – młody człowiek, którego choroba przedwcześnie zabrała z tego świata. Dzięki inicjatywie jego ojca i twórczej kreatywności Józefa Skrzeka mógł powstać dla Maxa pomnik z jednego z najtrwalszych budulców tego świata: Muzyki.
Polish Priest to kolektyw muzyczny stworzony z pasji i miłości do heavy metalu, w hołdzie dla jednej z największych legend w historii rocka – Judas Priest. Nie jesteśmy tribute bandem w klasycznym rozumieniu – jesteśmy zespołem ludzi, których łączy wspólny muzyczny etos, sceniczne doświadczenie, pasja i potrzeba dzielenia się energią, jaką niesie klasyczny metal. To, co wyróżnia Polish Priest, to otwarta formuła – nie jesteśmy zamkniętym, hermetycznym składem. Nasz kolektyw jest przestrzenią dla artystów, których łączy ten sam duch i miłość do dziedzictwa Judas Priest. Dzięki temu koncerty Polish Priest są nie tylko muzycznym wydarzeniem – są żywym
doświadczeniem, które budujemy wspólnie. W naszym składzie spotykają się muzycy z różnych dekad i różnych etapów kariery – najmłodszy z nas ma 23 lata, najstarszy 70. To aż 47 lat różnicy, ale na scenie nie istnieje coś takiego jak metryka. Tu liczy się energia, pasja i wspólny cel. I właśnie to czyni Polish Priest wyjątkowym łącznikiem międzypokoleniowym, dowodem na to, że muzyka nie zna granic wieku. Łączymy młodzieńczą świeżość z doświadczeniem legend sceny – gramy głośno, autentycznie i z pełnym zaangażowaniem, bez kompromisów.
Fusy, mimo młodego wieku, nie brzmią jak zespół „na dorobku”. Ich brzmienie to ukłon w stronę post-punka, cold wave’u i całej niezależnej tradycji.
Są takie zespoły, które nie powstają z kalkulacji, ale z potrzeby serca. Fusy narodziły się z takiej właśnie potrzeby, gdzieś między sierpniem a wrześniem 2022 roku w Poznaniu, w wyniku spotkania trzech facetów, którzy po prostu chcieli znów poczuć, że muzyka ma sens.
Paweł Martyniuk (bębny), Przemysław Przybylak (bas) i Michał Kramarczyk (gitara, wokale). To od nich wszystko się zaczęło.
Pod koniec tego upalnego lata… spotkali się i postanowili coś zrobić na bazie swojego doświadczenia muzycznego. Już zdecydowanie wiedzieli, co chcą robić – muzykę bez kompromisów! – jak wspomina w rozmowie wokalista Marcin Cłapa.
Tutaj do wysłuchania rozmowa z Marcinem Cłapą, dymnym muzykiem formacji Fusy:
A skoro o Marcinie Cłapie mowa, to jego głos okazał się brakującym ogniwem tej układanki. Znalazł ogłoszenie na Facebooku, odpisał, spotkali się… i zaiskrzyło. Marcin, wcześniej związany z krakowskim zespołem Blank, przyniósł ze sobą nie tylko charyzmatyczny wokal, ale też tę warstwę refleksji i emocji, której zespół szukał. Od tamtej pory Fusy to już kwartet. Spójny, ale różnorodny. Czterech muzyków, cztery osobowości, cztery muzyczne światy.
Brzmi to fantastycznie – tkliwie, onirycznie, ale z pazurem. Trochę tej mojej manchesterskiej sceny z przełomu lat 70. i 80., trochę gotycyzmu Michaela Giry, a do tego mrok, który pulsuje i przyciąga! – recenzowałem na antenie Radia Wnet, kiedy EP-ka „Anioły” przez dwa tygodnie królowała jako „EPka Tygodnia Wnet”.
Bo Fusy, mimo młodego wieku, nie brzmią jak zespół „na dorobku”. Ich brzmienie to ukłon w stronę post-punka, cold wave’u i tej całej niezależnej tradycji, która potrafi być jednocześnie surowa i liryczna. Gitara Michała potrafi snuć melodie i rwać pazurem. Bas Przemka to stabilność i niepokój w jednym. Bębny Pawła? Rytmiczny konkret z punkowym sznytem. A wokal Marcina… cóż, to głos, który potrafi zadrżeć, zawisnąć w powietrzu i potem nagle przywalić w duszę.
Na EP-ce „Anioły”, zarejestrowanej w poznańskim Perlazza Studio (serdeczne pozdrowienia dla Przemka Zejmana), to nie tylko świetna produkcja, ale przede wszystkim znakomita muzyka! Cztery utwory: dwa po angielsku, dwa po polsku. Dwa z głównym wokalem Marcina, dwa z Michałem na froncie. To też pokazuje, jak u nich działa demokracja i zaufanie. Jak mówi sam Marcin:
„Czasami idziemy na kompromisy… ale każdy z szacunkiem podchodzi do opinii reszty.”
Marcin Człapa – wokale, Michał Kramarczyk – gitary, wokale, Przemysław Przybylak – bas i Paweł Martyniuk – bębny. Skład, który sam się ukonstytuował gdzieś między peryferiami niezależnego, rockowego grania a punktem ciężkości metalizujących stylów. Formacja, która – cytując samego Marcina – “spotyka się co tydzień nie z obowiązku, ale z niekłamaną radością” – ma wielką szansę stać się jednym z czołowych polskich zespołów.
Bo Fusy nie są zespołem, który szuka aprobaty. To muzyka wymyślona i zrobiona bez kalkulacji. Czasem jest ona zgrzytliwa, innym razem tkliwa, ale zawsze szczera. Niby każdy z członków formacji przyszedł z innej bajki, innej półki sklepowej, z innego miasta duchowego, ale mimo wszystko coś tu się zgadza.
W wywiadzie z Marcinem Cłapą powiedziałem, że słyszę w ich nagraniach manchesterską scenie przełomu lat 70. i 80. XX wieku, Joy Division, Echo & the Bunnymen, gotycyzm Michaela Giry z grupy Swans. Ale to nie jest tribute band ani retro ukłon. To subtelne echo, coś, co przenika przez brzmienie, ale nie narzuca się z butami kalek epigonów.
A ta EP-ka, którą roboczo tytułuję „Anioły” to gitarowy manifest w czterech aktach. Utwory po polsku i po angielsku, różne głosy, różne narracje, ale wspólna tonacja emocjonalna. „Anioły” i „Nie nazwę” z Michałem na wokalu, to przejście przez bramę melancholii, ale nie czułostkowej. Ta melancholia jest chłodną, powściągliwą i obserwowaną przez szybę wspomnień.
Natomiast „Dust” i „Many Way”, z Marcinem przy mikrofonie – bardziej organiczne, pulsujące, może nawet surowe. Zaskakuje ta wewnętrzna logika EP-ki, jakby była zbudowana z czterech różnych stron tego samego lustra.
Zespół Fusy nie zwalnia. Mają 16 autorskich numerów w zanadrzu, dwa covery, a planowana pełna płyta i jej wydanie zdaje się tylko być kwestią czasu.
9 maja w klubie Dragon w Poznaniu warto pojawić się na ich koncercie, który może być kolejnym małym trzęsieniem ziemi. Jeśli ktoś szuka świeżego powiewu w dymie post-punku, z oddechem nowej fali i mrokiem, który bardziej otula niż przytłacza – niech będzie tam obowiązkowo!
Bo Fusy to nie tylko cztery postacie z różnych rewirów muzycznych. To cztery siły, które się ścierają, czasem iskrzą, ale przede wszystkim nadają wspólny, intensywny impuls muzycznym mirażom słuchaczy. Tak jest ze mną! Może to i „EPka tygodnia”, jak padło na antenie Radia Wnet, ale jeśli dobrze obserwować radar. Te Fusy wkrótce wykipią komuś na scenie ogólnopolskiej. I dobrze.
Gdańska grupa Golden Life po 35 latach działalności wydaje 8 studyjną płytę. „Postanowiliśmy nagrać płytę, która pokaże nasze dzisiejsze oblicze i to jak postrzegamy naszą muzykę, wykorzystując cały swój dotychczasowy dorobek artystyczny…”. Zespół na płytę wybrał 11 kompozycji, wśród których znalazł się promujący płytę singiel: „Dzieciak”
Wszystkie utwory utrzymane są w rockowym brzmieniu z istotną dla zespołu warstwą tekstową. Przy dużym nakładzie pracy, czasu i zaangażowanych wielu osób udało się stworzyć ciekawy projekt muzyczny. Jak mówi zespół: „Nie musimy się z nikim ścigać i nic udowadniać. Nagraliśmy płytę, która nam się podoba. Jesteśmy GOLDEN LIFE –świadomy zespół rockowy.”
„Baltic Sound” to najnowszy projekt muzyczny producenta Macieja Łyszkiewicza. Płyta inspirowana klasyczną piosenką lat 70, będąca subtelnym połączeniem popu, soulu i wpływów muzyki latynoskiej, jest hołdem dla jego rodzinnego Trójmiasta i fascynacji Bałtykiem. Kompozytor zaprosił do współpracy młodych wokalistów, takich jak Magda Żmuda, Julita Zielińska, Łukasz Fudala czy Maks Pabjańczyk, a także uznanych artystów, m.in. Izę Kowalewską, Anię Męczyńską i Borysa Hanczewskiego. Na płycie można usłyszeć teksty autorstwa Andrzeja Ballo i Małgorzaty Wardy, a wśród instrumentalistów znaleźli się m.in. gitarzysta Paweł Błędowski, kontrabasista Max Kowalski, perkusjonista Sławek Dumański i portugalski perkusjonista Oli Savill, znany ze współpracy z Basement Jaxx czy Jamiroquai.
Maciej Łyszkiewicz – Bio
Artysta trójmiejskiej sceny muzycznej, urodzony 14 marca 1970 roku w Gdyni, jeden
z najbardziej wszechstronnych polskich twórców, pianista, kompozytor, autor tekstów, producent i lider zespołów, którego działalność od ponad trzech dekad wyznacza nowe kierunki w polskim popie i muzyce rozrywkowej.
Początki artystycznej drogi
Pierwsze kroki muzyczne Łyszkiewicz stawiał w Państwowej Szkole Muzycznej I stopnia
w Gdyni, gdzie rozpoczął naukę gry na fortepianie w trybie eksperymentalnym, od razu od drugiej klasy. Już w latach szkolnych jego talent był zauważany, a on sam aktywnie uczestniczył w życiu kulturalnym. Występował na deskach Teatru Dramatycznego w Gdyni
w spektaklach takich jak „Historyja o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim” w reżyserii Zbigniewa Bogdańskiego oraz „Dwa teatry” Jerzego Szaniawskiego. W tamtym czasie dzielił scenę z przyszłymi gwiazdami, takimi jak Kacper Kuszewski czy Artur Jurek, z którym stworzył duet nagradzany na konkursach pianistycznych.
No Limits – przełom na trójmiejskiej scenie
Przełomowym momentem w karierze Łyszkiewicza było założenie zespołu No Limits w latach 80., podczas nauki w Średniej Szkole Muzycznej w Gdańsku-Wrzeszczu, gdzie kształcił się w klasie fortepianu Krystyny Wawryków. Zespół, który współtworzyli m.in. Robert Dobrucki,
Tomasz Dunajski i Marcin Iszora, szybko stał się jednym z czołowych przedstawicieli polskiej sceny pop-soulowej.
Bartosz Szymoniak to artysta, który nie boi się podążać własną drogą, łącząc w swojej twórczości alternatywę z komercją i sztuką.
Jego twórczość nie tylko pełna jest emocji, ale również pokazuje, jak muzyka i słowa mogą łączyć ludzi w autentycznym, osobistym doświadczeniu.
Bartas Szymoniak zyskał popularność dzięki swojej charyzmie oraz szczególnemu podejściu do tworzenia. Obecnie, z pięcioma albumami na koncie, w tym z tym nadzwyczajnym „Wojownik z miłości”, nadal dąży do wyrażania siebie, nieustannie kształtując swoją karierę i muzyczną misję na własnych zasadach.
Tutaj do wysłuchania rozmowa z Bartasem Szymoniakiem:
Kariera muzyczna Bartosza Szymoniaka
Bartosz Szymoniak zdobył szerokie uznanie nie tylko jako wokalista, ale również autor tekstów. Jego muzyczna kariera rozpoczęła się ponad 21 lat temu, kiedy dołączył do zespołu Sztywny Pal Azji. Po kilku latach działalności w zespole, postanowił rozwijać swoją solową karierę. Jego trzeci album, „Wojownik z miłości”, zdobył tytuł jednego z „Najważniejszych Krążków 2022 roku”, a jego muzyka szybko zdobyła szerokie grono słuchaczy.
Bartas Szymoniak nie boi się poruszać trudnych tematów i w swojej twórczości często łączy poezję z dynamicznymi rytmami.
Płyta „Wojownik z miłości” była krokiem – jak mawia – w stronę absolutnej autentyczności – Szymoniak stworzył album, który mówi o miłości, bólu i życiowych wyborach w sposób bardzo osobisty. Z kolei najnowszy projekt, album „Znaki szczególne„, którego premiera najprawdopodobniej jesienią, jest wyrazem jego przemyśleń na temat przeznaczenia i znaków, które prowadzą nas przez życie.
Zmiana ta nie jest przypadkowa, a Bartas Szymoniak, wierząc w przeznaczenie, sam stara się na swojej drodze dostrzegać te subtelne wskazówki.
Współprace i inspiracje
W wirze kariery Bartasa Szymoniaka pojawiła się Dorota Gardias. Wspólny singiel „Wszystko i nic„ stał się prawdziwym hitem. Jak zwykle Bartas potrafił mistrzowsko połączyć swoje doświadczenia muzyczne, liryzm z emocjami Doroty, tworząc utwór pełen ciepła i refleksji.
Z kolei współpraca z Michałem Parzymięsem, wspaniała dziesięcioletnia więź zawodowa, stanowiąca fundament jego twórczości, jest przykładem na to, jak ważne w muzyce jest zaufanie i wspólne dążenie do artystycznej perfekcji podlane przyjaźnią.
Bartosz Szymoniak to artysta, muzyczny poeta – jak mawiam i piszę, który dzięki swojej determinacji i wierności swoim wartościom, zyskał nie tylko rzesze wiernych fanów, ale także miano osoby, która na stałe wpisała się w polską muzykę alternatywną.
Bartas jest przykładem na to, jak autentyczność, poświęcenie i wytrwałość mogą prowadzić do sukcesu, który nie zależy od chwytów marketingowych, lecz od prawdziwej pasji do tworzenia muzyki. Obowiązkowo z poezją … – Tomasz Wybranowski
Igor Jaszczuk to człowiek instytucja i lubelska legenda, tak poetycka jak i muzyczna. W zaciszu sal i sceny Akademickiego Centrum Kultury w Lublinie zapalał młodych ku pasji tworzenia i miłości poezji.
Igor Jaszczuk — dla jednych bard, dla innych poeta wędrowny z gitarą na plecach i duszą pełną słów.
Wciąż obecny na falach, czy to za oceanem, w eterze irlandzkim, czy na antenie Radia Wnet. Człowiek-instytucja, jak mawiał inny lubelski poeta. W czasach, gdy Akademickie Centrum Kultury „Chatka Żaka” w Lublinie, tętniło pasją, to właśnie on — wraz z dyrektorem Romanem Kruczkowskim — rozniecał ogień twórczości i wiary w poezję. I teatr…
Z tamtych salek wyszły nie tylko dźwięki, ale i idee, które i po 30 latach kwitną dając piękne owoce.
Tutaj do wysłuchania rozmowa z Igorem Jaszczukiem, w dniu premiery singla „Baobab”:
Ale jak to w życiu artysty bywa — przyszła cisza. Cisza, która bolała. I która dojrzewała. Igor Jaszczuk zszedł ze sceny. Warszawa, potem Berlin. Pisał — ale dla innych. Tworzył — ale w cieniu. Śpiewać przestał. Przestał… ale nie zapomniał.
„Nie byłem gotowy. Potrzebowałem dystansu. I wtedy pojawili się ludzie — przyjaciele, życzliwi, którzy po prostu powiedzieli: wróć.”
Wrócił. Ale już inny. Nie przez innych. Przez siebie.
„Dzikie zwierzę”— pierwszy singiel, pierwszy manifest. To nie tylko utwór. To apel. Ojca do synów. Barda do pokolenia. Człowieka do ludzi.
„Nie należę do was. Będę sobą mimo wszystko. I tego wam życzę — bądźcie sobą.” — Igor Jaszczuk
Nie walczy o zasięgi. Nie goni trendów. Nie kalkuluje. Z nikim się nie ściga. Po prostu chce dzielić się swoimi piosenkami. I czeka cierpliwie, że oto może ktoś poczuje podobnie. I czuć, że to nie deklaracja! To Jego prawda.
„Blizny”, czyli płyta jak domowe ognisko
Nieprzypadkowo Jaszczuk mówi o rodzinie, o wspólnym stole, o rozmowie. Jego płyta „Blizny” ma być właśnie takim stołem — gdzie siądzie ojciec z synem, matka z córką, dziadek z wnuczką. I będą słuchać. I rozmawiać. I budować mosty, tam gdzie dziś zieją przepaście.
„To płyta, której dzieci powinny posłuchać z rodzicami. A potem porozmawiać.” — mówię po stokroć!
Nie moda, nie trend. Tylko dusza. Powiedział kiedyś:
„Straciłem sens pisania. Przestałem śpiewać. Ale może kiedyś wrócę.”
Minęły lata. Wrócił. Do siebie. Do muzyki. Do nas. Nie dlatego, że świat tego chciał. Ale dlatego, że miał coś do powiedzenia. I mówi z mądrością, bez patosu. Cicho, ale dobitnie. Tak, że Jego słowa trafiają w samo serce.
Mosty, nie mury
Igor Jaszczuk wrócił. Nie po aplauz. Nie po złote płyty. Wrócił po to, by jego piosenki — czułe, mocne, piękne — stały się mostami. Bo jak sam mówi:
„Muzyka powinna łączyć. Niech każdy śpiewa i słucha tego, co mu w duszy gra.”
Album „Blizny” sławiący „poezję codzienności” — to nie tylko płyta. To zaproszenie. Do rozmowy. Do refleksji. Do bycia razem. – jak mawiam.
IGOR JASZCZUK – powrót do źródeł, powrót do siebie
Po latach ciszy Igor Jaszczuk – artysta o wielu twarzach, którego twórczość od lat porusza czułe struny słuchaczy – wraca z solowym materiałem. Jego nowa płyta zatytułowana „Blizny” to osobista opowieść o pamięci, doświadczeniu, emocjach – tych trudnych, ale i tych, które zostają z nami na zawsze jak drogowskazy.
Czwartym singlem zapowiadającym ten projekt jest „BAOBAB” – utwór szczególny. Zarówno dla samego artysty, jak i dla tych, którzy pamiętają Lublin lat 90., z jego żywą sceną artystyczną i nieformalnym centrum spotkań młodych twórców – Placem Litewskim.
BAOBAB – miejsce, które żyło
BAOBAB to potoczna nazwa nieistniejącego już drzewa, pięknej topoli czarnej na Placu Litewskim w Lublinie, niegdyś tętniącego życiem punktu spotkań, rozmów, pierwszych muzycznych inspiracji.
„To na Placu Litewskim pod baobabem powstały pomysły na pierwsze piosenki… Inspirowaliśmy się nawzajem, wymienialiśmy płytami, książkami, wrażeniami… Było dużo radości, choć czasem polały się łzy, a czasem krew” – wspomina Igor Jaszczuk.
Drzewo, choć zniknęło z miejskiego krajobrazu, przetrwało w pamięci tych, którzy przeżywali tam młodość – intensywną, pełną poszukiwań, buntu i wzajemnych wpływów. W utworze „BAOBAB” ta przestrzeń wraca jako symbol – nie tylko wspomnień, ale też potrzeby autentyczności, bliskości i twórczego fermentu, który z biegiem lat coraz trudniej odnaleźć w świecie głośnych, lecz pustych komunikatów.
Igor Jaszczuk Fot. Wołodźko
Artysta z nadwrażliwego cienia
Igor Jaszczuk przez lata pozostawał w cieniu, choć jego wpływ na polską piosenkę autorską i artystyczną jest nie do przecenienia. W latach 90. był jedną z najważniejszych postaci alternatywnej sceny Lublina – założycielem zespołu BBK, aktorem i współtwórcą muzyki do spektaklu Album Rodzinny teatru Grupa Chwilowa, współzałożycielem Lubelskiej Federacji Bardów.
W 2000 roku artysta niespodziewanie zrezygnował z solowej aktywności, przeniósł się do Warszawy i zajął się muzyką „od zaplecza” – jako wydawca, producent, autor piosenek dla innych wykonawców. I to właśnie z pisania uczynił swój zawód. Jego utwory wykonywały tak różne gwiazdy jak Violetta Villas, Halina Frąckowiak, Justyna Steczkowska, Golec uOrkiestra, Mieczysław Szcześniak, Stachursky, Leszcze czy Michał Wiśniewski.
Z jego muzyką połączyli się także wybitni wykonawcy poezji Karola Wojtyły – m.in. Stanisław Soyka i Andrzej Piaseczny. Tworzył też piosenki o charakterze społecznym i symbolicznym: „Mała książka – wielki człowiek” dla Instytutu Książki, utwór wspierający akcję „Pomóż Dzieciom Przetrwać Zimę”, hymn „Serce Warszawy” z okazji 110-lecia Polonii Warszawa czy poruszającą pieśń „Dziewczyna Ukraina” dla Fundacji United24 Prezydenta Ukrainy.
Berlin. Przestrzeń do powrotu
„W 2000 r. przyszedł moment, w którym straciłem sens pisania i śpiewania piosenek. Po prostu zszedłem ze sceny” – mówi szczerze Jaszczuk.
Zmiana miasta, zmiana trybu życia, praca w branży muzycznej, lecz z drugiej strony – te wszystkie decyzje zbudowały drogę do ponownego odnalezienia siebie jako twórcy. Ostatecznie to Berlin, przyjaciele i czas, który przefiltrował wszystko, skłoniły go do powrotu. Bez kalkulacji. Bez ścigania się z algorytmami.
„Blizny” – intymna kronika duszy
Nowy album to zapis emocji – tych, które zostają z nami na zawsze. Tytułowe „blizny” są nie tylko pamiątką po przeszłości, ale też znakiem przetrwania i rozwoju. W „BAOBABIE” – jak i w pozostałych utworach – Jaszczuk nie ucieka od melancholii, ale też nie pogrąża się w niej bez końca. Opowiada, dzieli się, wspomina – i zaprasza słuchacza do świata, który jest może mniej głośny, ale głęboko prawdziwy.
Szaweł Płóciennik, rocznik ’87, to twórca, którego nie da się zamknąć w jednej definicji. Maluje, gra, pisze komiksy, występuje, kuratoruje.
Łączy sztuki wizualne, słowo i dźwięk z niespotykaną wrażliwością i poczuciem rytmu. Jest absolwentem Wydziału Malarstwa ASP w Warszawie, gdzie dyplom robił u prof. Jarosława Modzelewskiego.
I choć jego malarstwo prezentowane było m.in. we Florencji, Los Angeles czy Londynie, to Szaweł nigdy nie szedł w elitarność. Zawsze blisko mu raczej do ulicy, mitu, snu i osobistego przeżycia.
Tutaj do wysłuchania rozmowa z Szawłem Płóciennikiem:
Między dźwiękiem a obrazem
Obok sztuk wizualnych, równie silnie wyraża się w muzyce. Szaweł Płóciennik to wokalista i tekściarz zespołów Apacze z Wolnej Woli oraz Żelazna Brama, ale przede wszystkim lider i głos formacji MIOOD – projektu, w którym liryka spotyka alternatywne brzmienie i szczerość.Album „Let’s Bury Ourselves” był płytą miesiąca stycznia Radia Wnet i jest kandydatem (choć maj ledwie) do miana albumu roku 2025!
MIOOD to nie tylko zespół, to przestrzeń, w której artystyczna wrażliwość Płóciennika wybrzmiewa najpełniej. Jego teksty to poezja dnia codziennego, a głos – nie do pomylenia.
Tutaj do wysłuchania program z udziałem muzyków formacji MIOOD:
Album „Let’s Bury Ourselves” zespołu Miood to fascynująca mieszanka surowości lat 60. XX wieku, grunge’owej szorstkości oraz mrocznego, zimnofalowego klimatu.
Zespół, którego liderem jest malarz i wokalista Szaweł Płóciennik, potrafi zaintrygować słuchacza nie tylko mocnym brzmieniem, ale także głębią emocji. Na płycie nie zabrakło także gości – muzyków z 52um, smyczków pięknych pań z Kwartetu Arte i saksofonu, co dodaje jej bogatej, jędrnej, ale nieprzesadzonej warstwy instrumentalnej.
Genialny obibok z misją
Szaweł Płociennik to też twórca komiksów (Pinki, Papierowy rewolwer) i założyciel kolektywu Obiboki, grupy artystycznej łączącej różne dziedziny twórczości. W każdej z tych aktywności pozostaje sobą: autentyczny, bezkompromisowy, uważny. Tworzy sztukę, która nie jest dla wszystkich. ale trafia głęboko.
I może właśnie dlatego trudno dziś o drugiego takiego artystę na polskiej scenie. – Tomasz Wybranowski