W Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, 1 października zbierze się komisja kardynałów i biskupów, która przedstawi papieżowi do podpisu dekret o cudzie dokonanym za wstawiennictwem kard. Wyszyńskiego.
Komisja kardynałów i biskupów jest ostatnią prostą do uroczystości beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego. Dopiero wtedy, gdy papież Franciszek podpiszę dekret, data beatyfikacji zostanie oficjalnie potwierdzona. Czerwiec 2020 rok to prośba kard. Kazimierza Nycza, metropolity warszawskiego.
Kardynał Stefan Wyszyński zwany jest Prymasem Tysiąclecia i Czcigodnym Sługą Bożym. Jest to określenie stosowanie w Kościele katolickim, oznaczające osobę, wobec której promulgowano dekret o heroiczności cnót. Przez dziesięciolecia swojej posługi prymas Wyszyński zdołał przeprowadzić polski Kościół przez niezwykle trudne dla jego funkcjonowania lata komunizmu. Najlepszym świadectwem szacunku, na jaki zasługuje ta niezwykła postać jest hołd, jaki oddał jej Jan Paweł II podczas inauguracji swojego pontyfikatu, 22 października 1978 r.: Nie byłoby na stolicy tego Papieża – Polaka (…) gdyby nie było Twojej wiary nie cofającej się przed więzieniem i cierpieniem, Twojej heroicznej nadziei, Twojego zawierzenia bez reszty Matce Kościoła, gdyby nie było Jasnej Góry i tego całego okresu dziejów Kościoła w Ojczyźnie naszej, który jest związany z Twoim biskupim i prymasowskim posługiwaniem.
Ewa Czaczkowska była gościem „Popołudnia WNET”, gdzie skomentowała decyzję o beatyfikacji kard. Stefana Wyszyńskiego.
1 października odbędzie się posiedzenie i to wtedy zapadnie decyzja kongregacji. Póki nie nastąpi potwierdzenie przez papieża nie możemy mówić o dacie beatyfikacji. W wywiadzie Kardynał Nycz powiedział, że byłby szczęśliwy, gdyby uroczystość odbyła się w czerwcu. „Jednak gdy nie ma decyzji, nie możemy mówić o procesie beatyfikacji” – podkreśla Czaczkowska.
Trudno jest mówić o prymasie w kontekście beatyfikacji, a często jest to kontekst polityczny, gdyż określano go jako lidera Kościoła. Nie jest beatyfikowanym za przywódzctwo polityczne, ale za heroiczność jego cnót podczas tak trudnego czasu dla Polski. Musiał być on rozważny i kierować się miłosierdziem podczas podejmowania swoich decyzji – komentuje gość „Popołudnia WNET”.
Jak dodaje Ewa Czaczkowska: Po uznaniu heroiczności cnót, toczył się również proces uznania cudu za wstawiennictwem kard. Wyszyńskiego. Cud uznany był juz kilka lat temu na poziomie diecezjalnym, ówcześnie kilkunastoletniej zakonnicy, która miała nowotwór. Wtedy zaczęły się modlić za przewodnictwem Wyszyńskiego siostry ze zgromadzenia, a nastoletnia duchowna wyzdrowiała.
-Pierwsza grupa archeologów […] odnalazła pod posadzką obecnej Bazyliki Świętego Piotra to, czego się niektórzy nie spodziewali, mianowicie wielką nekropolię pogańską — powiedział Lisicki.
Paweł Lisicki opowiadał o swojej najnowszej książce pt. Grób Rybaka, będącej wielowarstwowym opisem grobu i relikwii Świętego Piotra:
Dzisiaj mamy 27 czerwca a decyzja o tym, żeby zacząć poszukiwać i przeprowadzić badania, dotyczące dokładnego położenia grobu i szczątek zapadła 28 czerwca 1939 roku. Mamy więc prawie okrągłą rocznicę decyzji podjętej przez Piusa XII.
Gość „Poranka WNET” streszczając swoją książkę, opowiada o ciekawych decyzjach, poszukiwaniach archeologicznych oraz o wątpliwościach, które pojawiły się w trakcie samych poszukiwań:
Coraz częściej zaczęły się pojawiać głosy wątpliwości, głównie związane z tym, że w Nowym Testamencie nie nie jest nigdzie opisana i śmierć Świętego Piotra ani miejsce jego przebywania czy pochówku.
Dopiero w 1968 roku ogłoszono odnalezienie kości Świętego Piotra, później z kolei Watykan zaczął się wypierać z
Okładka książki „Grób Rybaka”.
tego znaleziska, a sama informacja zniknęła z oficjalnych przewodników. Do sprawy powrócił dopiero Benedykt XVI, który w 2013 roku na nowo pokazał światu relikwiarz z kośćmi.
Sama historia opisana w książce brzmi niejako jak scenariusz filmu sensacyjnego, gdyż pierwsza grupa archeologów podczas prac poszukiwawczych, pod posadzką obecnej Bazyliki Świętego Piotra odkryła wielką nekropolię pogańską:
„Główne prace wykopaliskowe miały miejsce w roku 1941, to wtedy najwięcej odnaleziono. Ta pierwsza grupa archeologów, ku wielkiemu zdziwieniu i początkowo takiemu zaskoczeniu, odnalazła pod posadzką obecnej Bazyliki Świętego Piotra to, czego się niektórzy nie spodziewali, mianowicie wielką nekropolię pogańską”.
Paweł Lisicki na koniec dodał, że ze względu na 20 wieków, które minęły od śmierci Św. Piotra, nie ma 100% pewności co do tego, że odnalezione kości należą właśnie do niego, jednak przemawiają za tym wszystkie zebrane dowody. Więcej dowiecie się Państwo z lektury książki.
Wojciech Cejrowski zadaje pytanie: „czy dekomunizacja nie została przeprowadzona ze względu na niejasną przeszłość TW „Bolka” oraz innych osób bojących się ujawnienia zawartości teczek?”.
W poniedziałkowej audycji „Studio Dziki Zachód” Wojciech Cejrowski komentuje planowaną wizytę Andrzeja Dudy w Stanach Zjednoczonych i wspomina pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski i wybory 4 czerwca 1989 r.
Chcę żeby wyjazdy były sensowne, a nie turystyczne, a niestety mamy historię wyjazdów turystycznych.
Cejrowski wyraża wątpliwości co do tego na ile wizyta polskiego prezydenta będzie koncentrować na sprawach politycznych i praktycznych, a na ile stanowić będzie dla polskiego prezydenta wyjazd turystyczny. Zwraca uwagę, że wizyty premiera Izraela w USA trwają czasem ledwie kilka godzin, a Donald Trump odwiedza w czasie swych podróży kilka krajów pod rząd. Kontrastuje to z kilkudniowymi wizytami polskich przywódców. Cejrowski przypomina w tym kontekście wizytę Donalda Tuska w Peru, jako przykład wyjazdu de facto turystycznego.
Przyjechałem wcześnie rano i zacząłem leźć w kierunku tego wielkiego krzyża i dolazłem do sektora VIP . (…) Stałem bardzo blisko ołtarza. Jak papież zaczął komunii udzielać, to chciałem nawet przejść przez barierkę i iść do komunii. To się nie powiodło, gdyż skończył za wcześnie.
Nastoletni Wojciech Cejrowski był wtedy, jak sam mówi, najbliżej Papieża-Polaka w swym życiu o był to jedyny raz, kiedy widział go z bliska. Mówi, że św. Jan Paweł II jest patronem jego kalendarza, gdyż papież był nieziemsko dobrze zorganizowany.
Kleiłem plakaty i byłem bardzo skuteczny, jak mnie sekretarze partii wywalali, potrafiłem ich postraszyć, że zaraz Solidarność ich powiesi na latarniach.
W tym czasie należało odsunąć komunistów od pełnienia urzędów i zakazać im sprawowania funkcji publicznych w przyszłości. Nie uczyniono jednak tego, jak sądzi Cejrowski, dlatego, że „Bolek” i inni obawiali się ujawnienia swych teczek. Cejrowski wspomina również swój udział w w pierwszych częściowo wolnych wyborach w powojennej Polsce, kiedy pomagał w kampanii Andrzeja Celińskiego. Przeżył jednak rozczarowanie, kiedy Celiński zagłosował za Wojciechem Jaruzelskim w wyborach Prezydenta RP przez Zgromadzenie Narodowe.
W wigilię Zesłania Ducha Świętego papież zawołał właśnie Jego, by odnowił oblicze tej ziemi. Nie pozostało to bez wysłuchania, choć na odnowienie, o które Papież wołał, ciągle jeszcze czekamy.
Piotr Sutowicz
Klucze do Polski
40 rocznica pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Ojczyzny
Kiedy w latach osiemdziesiątych i jeszcze dziewięćdziesiątych pisano o kolejnych rocznicach pierwszej papieskiej podróży do ojczyzny, często umieszczano gdzieś tam wyrażenie: „wszyscy pamiętamy”, by podkreślić, że pisze się, ot, tak, tylko dla przypomnienia, może ponownego uporządkowania pewnych, mimo wszystko oczywistych rzeczy.
Jak to jednak bywa z czasem, upływa on bardziej lub mniej miarowo i dziś już można powiedzieć, że nie wszyscy pamiętają o tym wydarzeniu. Tak się składa, że najmłodsi z tych, którzy mogą sięgnąć własną pamięcią do wydarzeń z czerwca 1979 roku, mają około pięćdziesięciu lat. Sama pielgrzymka zaś obrosła pewną historyczną patyną, która każe patrzeć ze stosownym dla tego typu faktów dystansem oraz czcią. Z drugiej jednak strony,
młodsze pokolenie chyba tylko z podręczników szkolnych dowiaduje się, że było to wydarzenie w naszych dziejach ważne, by w ramach procesu edukacji szybko o tym zapomnieć.
Pozostaje ono być może w jakichś zakamarkach pamięci pośród szeregu innych ważnych i mniej ważnych epizodów historycznych, nie wpływając ani na obraz przeszłości, ani nie wywierając znaczniejszego wpływu na tożsamość narodową młodzieży.
Tak można pisać oczywiście o wielu rzeczach istotnych z punktu widzenia teraźniejszości. Nad rozlanym mlekiem jednak nie należy płakać, a historię trzeba przypominać i walczyć o pamięć w każdym kolejnym pokoleniu.
Polska tamtego czasu
Mówiąc skrótowo, od roku 1945 państwowa propaganda głosiła, że jesteśmy na drodze do ustroju komunistycznego. W latach siedemdziesiątych mieliśmy już jednak za sobą czasy siermiężnego stalinizmu. Władzę polityczną w kraju sprawowała partia mieniąca się zjednoczoną, robotniczą i do tego polską. Stojący na jej czele kolejny sekretarz, Edward Gierek, rządził z moskiewskiego nadania, a przynajmniej przyzwolenia, niemniej z pewnością nie był pozbawiony pewnych cech mogących czynić z niego rewizjonistę. Część swego życia spędził na Zachodzie. Był pierwszym tej rangi urzędnikiem niewywodzącym się z KPP, chociaż jego komunistyczne dziedzictwo nie budziło większych zastrzeżeń. To, że Gierek Zachód znał, a Rosję, w tym także sowiecką – niekoniecznie, powodowało, że jego perspektywa była nieco oryginalna. Kiedy w dramatycznych okolicznościach wydarzeń grudniowych roku 1970 na Wybrzeżu przejął ster realnych rządów po poprzedniku, zdawał się być dla Kościoła partnerem ciekawym.
Był człowiekiem układnym i kulturalnym, co na tym urzędzie nie było normą, a poza tym prymasowi Wyszyńskiemu i episkopatowi wydawało się chyba, że Pierwszy Sekretarz nie stawia na pierwszym planie walki ideologicznej. Codzienność dostarczała niestety dowodów na to, że rzeczywistość nie pokrywała się z oczekiwaniami, jednak Kościół na drodze rozmów mógł coś dla siebie „uszczknąć” w ramach negocjacji z władzami, którym zależało, by na arenie międzynarodowej uchodzić za liberalne. To miało ułatwić im pozyskiwanie kredytów i technologii. Wszystko więc w zasadzie rozgrywało się w sferze czystej polityki, ale zawsze warto było z tego korzystać.
Władza tak naprawdę ani na jotę nie zmieniła swego podejścia do chrześcijaństwa, uważając, że kiedyś do generalnej rozprawy i tak dojść musi.
Dlatego ani na chwilę nie ustała inwigilacja duchownych i świeckich działaczy katolickich. W tej robocie nie oszczędzano ani prymasa, ani kardynała z Krakowa, przyszłego papieża. Cenzura nadal nie pozwalała o sobie zapomnieć. Wreszcie szkoła i wszystkie instytucje państwowe nastawione były na ateizację i sowietyzację społeczeństwa. To w końcu w epoce gierkowskiej, w lutym 1976 roku, wpisano do PRL-owskiej konstytucji obok przewodniej roli PZPR, również obowiązkową „przyjaźń” z ZSRR oraz „budowę socjalizmu”, choć w tym ostatnim wypadku aż dziw, że nie uwzględniono tego w polskiej ustawie zasadniczej już wcześniej.
W tymże samym 1976 roku wielkie plany gospodarcze Gierka, oparte na niewydolnej doktrynie socjalistycznej i biurokratycznych zasobach partii, zaczęły się załamywać. W czerwcu doszło do protestów robotniczych, którym symbolem stał się Radom. Ewidentnie kierownictwo PZPR nie miało pomysłu na to, co dalej czynić. Z tego, że kraj znalazł się na równi pochyłej, zdawali sobie sprawę co światlejsi przedstawiciele elity władzy. Prymas Tysiąclecia odnotował w swych dziennikach coraz częstsze wizyty notabli państwowych, którzy zdawali się z nim dzielić swymi negatywnymi przemyśleniami, szukając ratunku w Kościele jako jedynej instytucji zdolnej zatrzymać nadchodzący upadek, a przy okazji rewolucję społeczną, której skutki w istniejącej wówczas sytuacji geopolitycznej mogłyby być nieobliczalne.
Prymas nie chciał ani sowietyzacji, ani rewolucji – jemu też sytuacja zdawała się trudna, lecz na pewno nie miał zamiaru ratować systemu, w szczerość którego wierzyć nie miał najmniejszego powodu.
Tak czy siak, czerwiec 1976 roku w Polsce to okres poprzedzający coś, o czym można było powiedzieć, że będzie inne. Gospodarka po zimie stulecia i nadchodzącym totalnym załamaniu nie dawała szans na poprawę bytu materialnego Polaków. Działacze partyjni, wsparci aparatem represji, chcieli jedynie nadal trzymać naród pod korcem, choćby kosztem cofnięcia poziomu materialnego do czasów przedgierkowskich. Samo społeczeństwo zaś zaczynało powoli wrzeć. Kierunek zmian był trudny do wychwycenia, ale kraj łatwo przechodził do roli przedmiotu rozgrywek różnych sił.
Kościół
Pontyfikat Pawła VI to czas wielu nowych zjawisk – epoka reform soborowych, które w różnych Kościołach partykularnych różnie przeprowadzano i z różnym powodzeniem. To także okres, kiedy Stolica Apostolska próbowała normalizować swoje stosunki z krajami tzw. bloku wschodniego. Polski episkopat nie patrzył na ten nowy trend w Watykanie z życzliwością. Nowe otwarcie w stosunkach z krajami socjalistycznymi miało w teorii poprawić byt katolików pozostających pod władzą reżimów komunistycznych. W gruncie rzeczy jednak, to te reżimy przejęły inicjatywę w tym względzie, doprowadzając do sytuacji, w której nie tylko nie poczyniły żadnych ideologicznych ustępstw, ale dodatkowo uzyskały znaczący wpływ na obsadę stanowisk kościelnych w krajach bloku i doprowadzały do eliminacji ludzi stojących niezłomnie na stanowisku wartości chrześcijańskich.
W Polsce dzięki stanowczości Prymasa sprawy nie potoczyły się za daleko, mimo woli komunistów oraz watykańskiej dyplomacji, dążących do ustanowienia stałych relacji międzypaństwowych. Skutki „sukcesu” dyplomatycznego Stolicy Apostolskiej budziły u Prymasa obawy i niechęć do podążania tą drogą. Kardynał Wyszyński, dysponujący niezwykle szerokimi uprawnieniami, nadanymi mu przez Piusa XII i potwierdzonymi przez jego następców, które czyniły go de facto kimś w rodzaju nuncjusza oraz dawały mu pełnomocnictwa w kwestiach wykraczających terytorialnie poza obszar PRL, chciał ten stan konserwować i miał w tym, zdaje się, całkowite poparcie episkopatu, w tym metropolity krakowskiego. Karol Wojtyła również rozumiał niebezpieczeństwo mogące wynikać dla Kościoła z dyplomatycznych ustępstw arcybiskupa Casarolego czy planowanego na przedstawiciela Watykanu w Polsce arcybiskupa Luigiego Poggiego, który odpowiadał także za kontakty Stolicy Apostolskiej z krajami naszej części Europy.
Spór pomiędzy tym ostatnim a prymasem Wyszyńskim narastał. Naciski na to, by ustanowić trwałe przedstawicielstwo Watykanu w Warszawie, wzrosły do tego stopnia, iż z perspektywy końca roku 1977 zdawały się one nie do powstrzymania. Oczywiście prymas Wyszyński, wykorzystując swoje relacje z Pawłem VI, kwestię tę nieco powściągał, lecz rzecz zdawała się przesądzona, a jej realizacja pozostawała tylko kwestią czasu.
Polscy biskupi zdawali sobie sprawę z tego, jak wyglądają Kościoły w krajach socjalistycznych i jak mało przydatna jest dyplomacja watykańska w obronie religii.
W związku z tym ich stanowisko w tej sprawie było dość spójne, chciałoby się rzec – czysto duszpasterskie.
Rok 1978 przyniósł wiele nieoczekiwanych zmian w Kościele Powszechnym. Oto 6 sierpnia 1976 roku umiera papież Paweł VI i następuje konklawe, na którym kardynałowie wybierają na papieża Albina Lucianiego, dotychczasowego patriarchę Wenecji, który przybiera imię Jana Pawła I. Wybór ów pokazał, że kardynałowie przestają ufać Kurii Rzymskiej i z jednej strony postanowili, iż kolejnym biskupem Rzymu nadal pozostanie Włoch, z drugiej zaś, że będzie to jednak człowiek nowy.
Z perspektywy polskiej ważny był udział obu naszych elektorów, czyli zarówno prymasa, jak i kardynała Wojtyły, którzy, zdaje się, dali się poznać z dobrej strony, a głos Stefana Wyszyńskiego o sytuacji Kościoła w krajach komunistycznych, skierowany do kardynałów, spotkał się z ich akceptacją, w odróżnieniu od odebranej jako proreżimowa wypowiedzi prymasa Węgier, Laszló Lekaia. Pewnie wtedy zadzierzgnięte zostały pewne kontakty i relacje, które bardzo szybko okazały się przydatne.
Nieoczekiwane przyśpieszenie historii
Pontyfikat Jana Pawła I, wbrew jakimkolwiek przewidywaniom, okazał się niezmiernie krótki – trwał bowiem jedynie 33 dni. Do dziś nie ustają spekulacje na temat nagłej śmierci głowy Kościoła i chyba kwestia ta nigdy nie zostanie wyjaśniona jednoznacznie, co powoduje, że wszyscy zainteresowani podzielili się na dwa obozy: jeden stoi na stanowisku morderstwa, drugi śmierci osoby w gruncie rzeczy ciężko chorej. Bez względu na rzeczywistą przyczynę, dla Kościoła wydarzenie to było wielkim wstrząsem. Z powodów obiektywnych 28 września stało się jasne, że kardynałów czeka drugie konklawe.
Zarówno dla prymasa Wyszyńskiego, jak i kardynała Wojtyły wrzesień 1978 roku był miesiącem ważnym, a z perspektywy tego, co się wydarzyło wkrótce – być może nawet kluczowym. Otóż w dniach 20–25 tego miesiąca wraz z towarzyszącymi sobie biskupami obaj dostojnicy odbyli wizytę w Republice Federalnej Niemiec. Była ona przygotowywana od dawna, w jakiś sposób wynikała z Orędzia biskupów polskich do niemieckich braci w Chrystusowym urzędzie pasterskim z roku 1965. Okoliczności do niej, zdaje się, dojrzewały powoli. Mówiąc oględnie, zachodnioniemiecki episkopat nie zareagował na przywołany dokument entuzjastycznie. Kiedy 7 grudnia 1970 roku, kilka lat po jego wystosowaniu, Willy Brandt i Józef Cyrankiewicz podpisywali porozumienie uznające polską granicę na Odrze i Nysie, środowiska katolickie RFN przyjęły ten fakt z niechęcią, a niektóre kręgi polityczne związane z CDU/CSU próbowały zablokować jego ratyfikację.
Faktem jest jednak, że papież Paweł VI, wykorzystując uznanie granic, 28 czerwca 1972 roku wydał bullę Episcoporum Poloniae Coetus, w której ustalał nowy, dostosowany do realnych granic ład w organizacji Kościoła w Polsce. Warto dodać, że skutkiem ubocznym tego faktu było uznanie rządu PRL przez Watykan i cofnięcie akredytacji dla ambasadora rządu londyńskiego, Kazimierza Papée.
Wspomniana wrześniowa wizyta wpisywała się więc w klimat pewnego pojednania, które dojrzewało powoli, ale jednak konsekwentnie, będąc wyrazem linii politycznej episkopatu. Należy podkreślić, iż udział w niej kardynała Wojtyły okazał się kluczem do tego, co miało się wydarzyć 16 października 1978 roku.
Po pierwsze, z punktu widzenia duszpasterskiego, polscy biskupi i niemieccy gospodarze, przełamując bariery nieufności, osiągnęli olbrzymi sukces. Z pewnością pokłady dobrej woli po obu stronach okazały się bardzo duże. O randze, jaką wizycie nadawał prymas, świadczy fakt, że oprócz wyjazdów do Rzymu nie odbywał on żadnych podróży zagranicznych – ta była pierwszą. Po drugie, na arenie międzynarodowej pojawił się argument o wzajemnej otwartości polskich i niemieckich hierarchów, dla których nie istniały bariery światopoglądowe dzielące ich kraje. Prymas podkreślał przy okazji, że liczy na pomoc ze strony Kościoła niemieckiego w walce z naporem ateizacji płynącej ze Wschodu. Rzecz oczywiście prowadzona była dyskretnie, ale ci, którzy mieli wiedzieć, o co chodzi, wiedzieli. Wreszcie po trzecie, kardynał Wojtyła, który znany był w Niemczech wcześniej, w trakcie tej wizyty dał się poznać od jak najlepszej strony, pozyskując, zdaje się, dla siebie episkopat niemiecki, w tym kardynała Josepha Hoffnera. Nie można oczywiście przeceniać tego typu faktów jednostkowych. Niemniej chyba jednak ten epizod w jakiś sposób zmienił pozycję obu polskich kardynałów na nadchodzącym konklawe.
Wielu historyków, w tym Peter Raina, uważa, że to prymas Wyszyński odegrał kluczową rolę w wyborze Karola Wojtyły na papieża na październikowym zebraniu kardynałów.
Gdyby tak rzeczywiście było, to można powiedzieć, że w ten sposób stał się on twórcą planu, który przyniósł Kościołowi, światu i Polsce zmiany liczone co najmniej na dziesiątki lat. Oczywiście, wydarzenia te owiane są w sporej części tajemnicą i tak ma pozostać do końca świata. Niemniej wiemy o rozmowach, jakie prymas prowadził w rzeczonej kwestii z kardynałami Królem z Filadelfii oraz Bengshem z Berlina i ogólnie Niemcami, a także w pewnym mniej lub bardziej sprecyzowanym układzie z kardynałem Giuseppem Sirim, jednym z poważnych kandydatów na papieża.
W dniu uroczystości św. Jadwigi w 1978 r., z powodów ogólnie znanych, historia przyśpieszyła gwałtownie, wiele rzeczy przybrało inny kształt, a nadzieja na to, że do Polski przyjedzie głowa Kościoła, zaczynała przybierać realną postać.
Święty Stanisław – klucz cywilizacyjny
Rok 1979 miał być i był w Polsce obchodzony pod znakiem 900 rocznicy śmierci biskupa krakowskiego, świętego Stanisława, którego kult jest jednym z ważniejszych w naszym Kościele i społeczeństwie. Okoliczności śmierci hierarchy same w sobie są jasne: ludzie księcia Bolesława Śmiałego na rozkaz władcy targnęli się na życie biskupa. Pamięć o tym wydarzeniu towarzyszyła Polakom przez owe 900 lat. Postać świętego mogła być kłopotliwa dla każdej władzy, która uzurpuje sobie szerokie uprawnienia. Czynniki polityczne często podnosiły argument, iż ingerencje biskupa w sprawy władzy królewskiej były nieuprawnione, podczas kiedy Kościół podkreślał fakt, że głos świętego męczennika był ożywieniem czynnika moralnego w życiu społecznym.
Postać świętego Stanisława, poprzez którego pokazywano wyższość społeczeństwa nad państwem oraz moralności nad prawem stanowionym, była dla władzy niepożądana.
W sytuacji animozji pomiędzy władzą a społeczeństwem kult tego biskupa stawał się w sposób oczywisty punktem zapalnym, a w każdym razie za taki mógł uchodzić. Stąd tak życzliwym okiem władze patrzyły na wszelkie publicystyczne i historyczne próby dekonstrukcji postaci, dowodzenia, że nie była ona tą, za jaką uważa ją Kościół. Pokazywanie Świętego w niekorzystnym świetle, oprócz normalnych przejawów antyklerykalizmu charakterystycznego dla oficjalnego światopoglądu ówczesnego państwa, miało właśnie przede wszystkim ten aspekt. Oczywiście kwestionowanie wprost kultu świętego, który ogarniał miliony ludzi, było trudne, ale władza robiła, co mogła.
Dla kardynała Wojtyły postać tego świętego, oprócz wymienionych oczywistych powodów, ważna była choćby dlatego, że był on jego dalekim poprzednikiem na urzędzie. Poza wszystkim darzył on biskupa Stanisława uczuciem osobistym, o czym najlepiej świadczy fakt, iż poświęcił mu ostatni utwór poetycki przed swoim wyborem na Stolicę Piotrową. Wraz z gaśnięciem nadziei komunistów na to, że krakowski hierarcha stanie się realnym oponentem prymasa, przekonali się oni, że jest to godny następca świętego, a jego myśl idzie w pełni po linii cywilizacyjnej wytyczonej owym paradygmatem dominacji społeczeństwa czy też w narodu w państwie. Doktryna ta była niebezpieczna, bo w palący sposób aktualizowała się w realiach PRL-u. Cały episkopat przykładał wielką wagę do przypomnienia myśli wynikających z męczeństwa świętego, a swoistym symbolem tej wagi stał się fakt, iż na ostatnim posiedzeniu Rady Stałej Episkopatu, przed wyjazdem obu polskich kardynałów na konklawe po śmierci Jana Pawła I, kardynał Wojtyła referował projekt uroczystości św. Stanisława na rok następny.
Wybór krakowskiego kardynała na papieża uroczystości owych nie tylko nie zepchnął na plan dalszy, ale wyglądało na to, że mają one szansę nabrać zupełnie nowego wymiaru, a ów klucz do Polski trafił w nowe ręce. Warto dodać, że świętemu poświęcił Jan Paweł II swój pierwszy list apostolski Rutilans Agmen (Jaśniejący orszak) datowany na 8 maja 1979 roku. Kolportaż tego dokumentu w Polsce próbowała zatrzymać komunistyczna cenzura, z czego władze PRL wycofały się pod naciskiem episkopatu, który użył całkowicie zresztą prawdopodobnego argumentu o skandalu międzynarodowym, jaki może w związku z tą kwestią wybuchnąć.
Polska jako część Kościoła
Komunizm znakomicie blokował relacje pomiędzy Kościołem Powszechnym a lokalnym. Co prawda lata siedemdziesiąte to nie czterdzieste czy pięćdziesiąte, kiedy to działania te miały skutkować stworzeniem własnego, „komunistycznego” kościoła narodowego, oderwanego od papiestwa, ale nadal robiono wiele, by wymiana pomiędzy strukturami watykańskimi a polskimi – czy to duszpasterska, czy teologiczna, czy ogólnie intelektualna – nie przebiegała zbyt gładko. Poza tym komuniści chcieli, by z Watykanu docierały informacje odpowiednio przefiltrowane.
Myśl teologiczna z Zachodu wchodziła do Polski wybiórczo, o co dbali odpowiedni agenci wpływu. Również w drugą stronę starano się informować Zachód o Kościele w Polsce poprzez własnych ludzi, tzn. agenturę w postaci dziennikarzy czy intelektualistów.
Niejednokrotnie doświadczył tego boleśnie sam prymas. Generalnie Kościół w PRL miał proboszczów, biskupów czy prymasa, ale z papiestwem był problem. Za przykład manipulacji może posłużyć tu choćby postać Jana XXIII, któremu czynniki oficjalne postawiły we Wrocławiu pomnik, za pomocą którego prowadzono walkę z Kościołem w kraju, do tego promując Następcę św. Piotra co najmniej jako zwolennika polityki PRL.
Oczywiście wizyta w Polsce głowy Kościoła byłaby elementem przełamywania takich zabiegów. Służyłaby wzmocnieniu eklezjalności w Kościele, a ogólnie – budowaniu poczucia polskich katolików, że są częścią większej wspólnoty. Tego władze nie chciały. Między innymi stąd wynikały działania, utrącające jakiekolwiek inicjatywy, które zmierzały do przyjazdu do Polski Ojca Świętego. Najbardziej znany jest fakt niedopuszczenia do przyjazdu Pawła VI w roku 1966 w ramach obchodów Milenium Chrześcijaństwa, mimo naprawdę gorących pragnień zainteresowanego i deklaracji, iż wizyta będzie mieć charakter wybitnie religijny.
Tak jak w czasach św. Stanisława, w Polsce słowo „religijny” czy też „katolicki” równa się „cywilizacyjny” i „narodowy”. Komuniści zdawali sobie z tego sprawę i na pewno za wszelką cenę nie chcieli do tego dopuścić. Oczywiście bardzo istotny był tu czynnik sowiecki, któremu coś takiego wydawałoby się równe antysocjalistycznej rewolucji. W zasadzie temu rozumowaniu również nie należy odmawiać słuszności. Co prawda, czas robił swoje i polityka wschodnia Watykanu, pomimo swego negatywnego, ukazanego powyżej nacechowania w tym względzie, otwierała pole do rozmów.
Być może w tym kontekście należy patrzeć na propozycję przyjazdu do Polski „może w przyszłym roku”, jaką prymas Wyszyński skierował do Jana Pawła I na prywatnej audiencji w dniu 30 VIII 1978 roku. Oczywiście mogła to być zwykła kurtuazja, ale gdyby ten pontyfikat trwał, byłoby do czego wrócić. Prymas, rozmawiając z Albinem Lucianim o pielgrzymce papieża do Polski, oprócz rocznicy św. Stanisława, która była ważna i czytelna dla kościoła partykularnego w Polsce, miał na myśli jeszcze jedną ważną, choć o 300 lat „młodszą” jubilatkę, która łączyła znakomicie Kościół w Polsce z katolicyzmem powszechnym.
Ikona Jasnogórska
Częstochowski obraz Matki Boskiej wraz z klasztorem paulinów jest symbolem narodowym Polski, tak jak spopielona niedawno katedra Notre Dame dla Francji. I tak jak ona, kultem Maryjnym wiąże Polaków z całym katolicyzmem. Swoją drogą, kaplica z obrazem jasnogórskiej Czarnej Madonny w rzeczonej paryskiej katedrze wyszła z kataklizmu nienaruszona.
To na Jasną Górę miał przybyć Paweł VI w dniu 3 maja 1966 roku i to tu ewentualnie gotów był stawić się Jan Paweł I, gdyby – co ponoć podkreślił w rozmowie z prymasem Wyszyńskim – pożył jeszcze dwa lata i „w ogóle zdrowie by mu pozwoliło”.
Wiadomo, że zarówno Jan XXIII, jak i Paweł VI byli głęboko maryjni i Częstochowa miała swoje miejsce w ich głowach i sercach. W polskiej religijności nie ma drugiego takiego miejsca. To tu broniono się przed Szwedami (protestantami) i nie dopuszczono ich w te święte progi, przed oblicze Czarnej Madonny. Mit narodowy chce, by obrona Jasnej Góry, kierowana przez Augustyna Kordeckiego, była punktem przełomowym całego potopu szwedzkiego. Tutaj modlili się królowie, prezydenci, prawie wszyscy ważni Polacy, niejako od przybycia do Maryi zależała ich legitymacja do reprezentowania narodu. Siłą rzeczy, nie dotyczyło to partyjnych kacyków, którzy w związku z tym takowego autorytetu nie mieli. Nawet ich urzędowe wizyty w jasnogórskim klasztorze raczej były utożsamiane z obecnością w tym miejscu Generalnego Gubernatora Hansa Franka niż Jana Sobieskiego. To miejsce to było „coś”. Polakom brakowało tylko wizyty tutaj papieża właśnie. Takie wydarzenie znakomicie wiązałoby naród z Kościołem jako wspólnotą uniwersalną. Papieska pielgrzymka, gdyby się udało do niej doprowadzić, uzupełniłaby Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego z 1956 roku, na których nie było, bo nie mogło być, jeszcze wówczas uwięzionego prymasa. Było za to około miliona wiernych. Tylko Jasna Góra przyciągała takie rzesze. Nawet dziś, kiedy do katolicyzmu ludowego, czy raczej narodowego tamtych czasów często podchodzi się z dystansem, bywa ich tu dużo, najwięcej jak się da. To katolicyzm narodu polskiego, nawet bez hierarchów, ratował Kościół. Tu tworzyła się owa więź, tak ważna dla historii tej ziemi i tych ludzi.
Był to kolejny klucz do Polski. Rozumiał to i prymas, i nowy papież. W tej kwestii zgodni byli też funkcjonariusze państwowi, ale chyba nic nie mogli z tym zrobić – próbowali, jak Szwedzi w potopie, zabrać Polakom Matkę, nawet „aresztowali” Ją z powodów ideologicznych. Ale, tak jak najeźdźcy XVII-wieczni, odeszli z niczym.
Ów drugi klucz po 16 października 1978 roku znalazł się w tych samych rękach, co i poprzedni.
Święty Wojciech
Wojciech Sławnikowic był Czechem, przynajmniej tak o nim dziś mówimy – tak jak matka naszego chrześcijaństwa, Dobrawa czy też Dąbrówka, żona księcia Mieszka. Znalazł się w Polsce na zaproszenie jej syna, późniejszego króla polskiego Bolesława, człowieka nieprzeciętnego, budowniczego dużego środkowoeuropejskiego państwa, mającego aspirację rządzić całą Słowiańszczyzną. Władcy, który klękał chyba tylko przed Panem Bogiem, bo na pewno nie przed cesarzem Henrykiem II, który chciał być postrzegany, i tak bywało, jako zwierzchnik wszystkich ludów chrześcijańskich. Oczywiście nie chodzi o to, by wchodzić w głębokie spory historyczne i gmatwaninę polityki średniowiecznej. W każdym razie Wojciech, którego w Czechach raczej nie chciano, przybył do Bolesława, by nawracać nie Polan, bo ci mieli być już chrześcijanami, lecz ludy sąsiednie. Zginął z rąk Prusów, stając się korzeniem, z którego wyrosła polska prowincja kościelna. Wydarzenia owe rozegrały się jeszcze wcześniej niż te związane ze świętym Stanisławem.
Niby zamierzchłe dzieje, ale znowu w Polsce Ludowej stawiały jakże aktualne pytania o naród i suwerenność państwa w rzeczywistości komunistycznej. Wszak Gniezno, kolebka państwa i Kościoła, pozostawało miejscem, gdzie rezyduje prymas, który w naszej tradycji jest interrexem. W czasach prymasa Wyszyńskiego i jeszcze chwilę po nim Gniezno i Warszawa połączone były unią personalną. Prymas Tysiąclecia rządził na dwóch stolicach. Był w tym głęboki symbol, oczywiście oprócz tego – pewnie i administracyjny kłopot, ale to akurat przedmiot rozważań na inną okoliczność.
Symbol Gniezna pozostawał jeszcze kilkadziesiąt lat temu dużo bardziej czytelny niż dziś. Wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że tutaj zaczynała się historia narodu ochrzczonego. Tu podejmowano cesarza, tu dokonał się akt, który pozwalał Bolesławowi Chrobremu przybrać sztywną postawę suwerena na najbliższe 25 lat. Co prawda komuniści lubili symbole piastowskie, wydawały się im bardziej strawne niż te związane z Jagiellonami i ekspansją Rzeczypospolitej na wschód. Nie mieli chyba nic przeciwko temu, by nawiązywać do symboliki pierwszych władców Polski, szczególnie jeśli dało się ją skierować na drogi retoryki antyniemieckiej. Natomiast nie bardzo podobało im się to, że ktoś im te elementy układanki zabiera i zestawia inaczej. Przyszła wizyta papieska wiązała się z takim zaborem i skierowaniem dyskusji o tej odległej historii na nowe tory. Z tym też jednak nie za wiele mogli zrobić.
Państwo
Już 17 października 1978 roku biskup Bronisław Dąbrowski w wydanym na okoliczność wyboru nowego papieża komunikacie wyraził nadzieję na przyjazd Jana Pawła II do ojczyzny. Wymienił wówczas dwie wspomniane wcześniej okoliczności: jubileusz sześćsetlecia obecności Obrazu Jasnogórskiego w Częstochowie i 900-lecia śmierci św. Stanisława.
Władze komunistyczne, i tak już głęboko zakłopotane wyborem, stanęły przed jeszcze trudniejszym problemem. Odmowa papieżowi przyjazdu do Polski byłaby skandalem międzynarodowym na niesłychaną skalę. Trzeba pamiętać, że był on obywatelem tego państwa, a jego status jako głowy Kościoła pozostawał dla komunistów dość trudny do określenia.
Pozwolenie na przyjazd wiązało się natomiast z negatywnymi reakcjami innych reżimów bloku wschodniego, a przede wszystkim Związku Radzieckiego. Rządy Edwarda Gierka, i tak już ledwo trzymające się, stanęły przed zakrętem, za którym nie było niczego pozytywnego. Oczywiście nikt wprost nie udzielił Stolicy Apostolskiej ani Prymasowi odpowiedzi odmownej. Jedyne, co przychodziło do głowy decydentom, to maksymalne opóźnianie terminu wizyty, piętrzenie problemów i minimalizowanie jej wydźwięku. Rozpoczął się czas trudnych rozmów pomiędzy kardynałem Wyszyńskim a ministrem, kierownikiem Urzędu do Spraw Wyznań, Kazimierzem Kąkolem, czy później – negocjacji, prowadzonych również na forum komisji mieszanej rządu i episkopatu. W styczniu już było wiadomo, że wizyta raczej jest przesądzona, kiedy do uszu Polaków dotarła informacja, iż Papież, żegnając się z grupą pielgrzymów krakowskich w dniu 11 stycznia powiedział do nich: „rozstajemy się, ale się przecież nie żegnamy”. Formuła taka oczywiście nie musiała znaczyć czegokolwiek, ale dobrze poinformowani swoje wiedzieli.
Oprócz prób opóźniania wizyty władze domagały się również tego, by zaplanować ją w taki sposób, aby jej data w żaden sposób nie była symboliczna. Sam fakt tego, iż papież miałby przyjechać na zaplanowane przecież jeszcze przez siebie obchody Stanisławowskie, czynił z tego zagadnienia prawdziwą kwadraturę koła.
Wizyta nie mogła mieć miejsca ani 3 maja, ani 15 sierpnia, ani 17 września; pewnie dla komunistów najlepiej by było ustawić ją na 22 lipca, ale tego nawet nie próbowali.
Oczywiście nie zdawali sobie oni sprawy z tego, że w Kościele papież może wszystko, w związku z tym możliwa okazała się wizyta pomiędzy 2 a 10 czerwca podczas obchodów, które zostały specjalnie przeniesione na czas pielgrzymki. Kolejnym problemem było to, czyim gościem ma być Ojciec Święty. Dla władz państwowych nie do pomyślenia był fakt, iżby nie ich. Dla komunistów papież był głową Państwa Watykańskiego i tyle, a dla Kościoła – głową Kościoła. Oprócz problemów protokolarnych, które wywoływała konkretna odpowiedź na ten zawikłany aspekt sprawy, wynikały też te związane ze sposobem organizacji przyjazdu. Dla władz najlepiej by było, by program pielgrzymki mogły one ułożyć same tak, aby papież nie mógł dostać rzeczonych kluczy. Wiadomo, że cel Kościoła, jak i Jana Pawła II był zgoła odmienny. Rozmowy, które toczyły się od końcowych miesięcy roku 1978 niemal do samej daty przyjazdu, doprowadziły jednak do celu przyświecającego Kościołowi – pierwszej w historii wizyty głowy Kościoła w Polsce.
Symbole i realia
Oczywiście, że wszyscy chcieli więcej. W roku 1979 nikt nie myślał o tym, że to pierwsza z wielu papieskich pielgrzymek do ojczyzny, ba, że począwszy od tej daty kolejni papieże będą przyjeżdżać do ojczyzny Jana Pawła II – to akurat dobra tradycja i oby była podtrzymana do „końca świata”. Ta wizyta została celowo ograniczona do kilku miejsc, ale były one właśnie tymi kluczami, które otworzyły naród polski tak wewnątrz, jak i na zewnątrz. Kraj, który nie mógł w nieskrępowany sposób towarzyszyć Kościołowi w takich wymiarach, w jakich by chciał, doczekał tego, że Kościół przyszedł do niego, by mu towarzyszyć, i to dosłownie. Faktem jest, że Polacy nagle poczuli się ważni. Być może tu i ówdzie odezwała się jakaś megalomania – w takich sytuacjach trudna do uniknięcia – ale jest także faktem, że przez te kilka dni wszyscy patrzyli na ojczyznę papieża.
Były to też ważne dni prymasa, człowieka już niemłodego, któremu dokuczał zarówno wiek, jak i choroba. Kardynał Wyszyński na pewno na ten czas odzyskał siły, przez chwilę świat widział, kto tu jest naprawdę głową narodu.
Nawet w kwestii powitania papieża nie ustąpił na jotę. Co prawda większość widzów – czy to na własne oczy, czy przed telewizorami – widziała i słyszała przemówienie powitalne nominalnej głowy państwa, Przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego, ale ci, którzy mieli wiedzieć, wiedzieli, że najpierw w samolocie papież został przywitany przez prymasa – ten fortel wymyślił wspomniany już sekretarz konferencji episkopatu, biskup Bronisław Dąbrowski.
Przed pielgrzymką do miejsc-kluczy papież spotkał się z Warszawą w całym jej wymiarze: rządem, Kościołem i ludem. To w tym mieście, wówczas już przenikniętym na wskroś tym, co się działo w kraju, władze przekonały się, że w dacie znalazł się jednak jakiś symbol. Oto w wigilię uroczystości Zesłania Ducha Świętego papież zawołał właśnie Jego, by odnowił oblicze tej ziemi. Zawołaniu temu przyznaje się skutki historyczne. Na pewno, jak każda szczera modlitwa, nie pozostała bez wysłuchania, choć być może na to odnowienie, o które Papież wołał, jeszcze ciągle w jakimś wymiarze czekamy. Fakt pewny to to, że Duch Święty w historii działa.
W Gnieźnie, tym miejscu, gdzie zaczęła się nasza historia, mówił on o Europie, która jest jedna. Dziś wiemy, że chodziło mu o cywilizację i ducha, który w międzyczasie gdzieś uleciał albo tkwi jedynie w jakichś europejskich zakamarkach, może najwięcej jeszcze w Polsce. Wtedy być może większość słuchaczy myślała o tych słowach bardziej politycznie.
Chcąc się wyrwać z przymusowego bloku wschodniego, myślano o Europie jako obszarze wolnym od ateizmu, komunizmu i siermięgi; w końcu społeczeństwo coś niecoś już widziało. Co prawda sądziło po pozorach, które wydawały się kolorowe i beztroskie, nie myśląc o kwestiach głębszych, ale na pewno części słuchaczy po słowach papieża przyszła na myśl sprawa naszego cywilizacyjnego miejsca na kontynencie i wkładu narodu polskiego w dzieje kontynentu. Zresztą były to dopiero początki papieskiej katechezy o dziejach Polski, która trwała cały czas, aż do jego śmierci.
W Krakowie papież zaapelował o troskę o polskie dziedzictwo, a biorąc pod uwagę historyczność miejsc, które odwiedził w samej Małopolsce i fakt, w jaki sposób prowadził narrację z narodem, czynił jasność przekazu. Można powiedzieć, że dysponując środkami i możliwościami, na jakie pozwoliła władza, Papież wykorzystał je wyśmienicie, spotykając się reprezentantami różnych grup, regionów i stanów, z politykami, naukowcami i ludem. Przy każdej okazji powiedział rzeczy naprawdę istotne, pozostawiając Kościołowi polskiemu na później kwestię rozwinięć pastoralnych poszczególnych fragmentów nauczania.
Co do reakcji władz, podaną pigułkę przełknęły, bo nie miały innego wyjścia, zrobiły jednak wszystko, by przekaz zniekształcić.
W wydarzeniach pielgrzymkowych wzięły udział wielomilionowe rzesze, szacowane niekiedy na 10 milionów. Tymczasem w relacji TVP wizyta papieska wyglądała na spotkanie głowy Kościoła z grupką staruszek, a i to nie było pewne.
Poza tym, oczywiście, pielgrzymkę przedstawiono jako sukces władz, kolejny w wielkim paśmie sukcesów. Poza tym Breżniew i tak był zaniepokojony rozwojem sytuacji w Polsce, i słusznie. Okazało się bowiem, że raz uchylonych drzwi zamknąć już się właściwie nie da.
W kontekście historii
Pierwszej pielgrzymce Papieża Polaka do Ojczyzny można przypisywać wiele znaczeń. Z perspektywy czasu na pewno nie jest ich mniej, a przeciwnie.
Po pierwsze, Jan Paweł II umocnił wiarę ludu w państwie ciągle jeszcze komunistycznym. Robił to później wielokrotnie, a czy bywał rozumiany i słuchany, to już nie do niego zapytanie.
W wypadku wizyty w 1979 r. myślę, że obie odpowiedzi są w tej materii pozytywne. Po drugie, kiedy zaczynały się strajki w roku 1980, a zaraz potem tworzyła się Solidarność, powoływano się między innymi na inspirację płynącą z owych czerwcowych dni poprzedniego roku. Jest tu jakaś część prawdy: w końcu wówczas po raz pierwszy publicznie można się było policzyć, stwierdzić obiektywny fakt, że „nas” jest więcej niż „ich”. „Oni” nieźle się wystraszyli. Okazało się, że siła jednak jest po stronie bezsilnych.
Być może w przesłaniu pierwszej pielgrzymki, szczególnie tym wyrażonym w trakcie wizyty w obozie w Oświęcimiu, gdzie papież, pierwszy, ale nie ostatni raz jako głowa Kościoła, zwrócił uwagę na męczeńską śmierć wówczas jeszcze błogosławionego Maksymiliana Marii Kolbego, znajdziemy odpowiedź na pytanie, skąd brał siłę i wizję bł. ksiądz Jerzy Popiełuszko i inni kierujący się tą samą myślą, by zło dobrem zwyciężać.
Tak jak i w wypadku św. Stanisława, mieliśmy tu kolejny przykład na to, że w dłuższej perspektywie moralność wygrywa z brutalną siłą.
Ruch Solidarności zaraził ludzi w bloku wschodnim wolą, by też się policzyć. To wszystko było ważne, tyle że stanowiło początek. Cała katecheza cywilizacyjna Jana Pawła II, przyjęta entuzjastycznie wówczas, z czasem gdzieś się jednak zgubiła. Czasami została sprowadzona do frazesów, pojedynczych wypowiedzi wykorzystywanych politycznie, bywała chętnie rozmieniana na drobne.
W tym kontekście pierwsza pielgrzymka, tak jak cała reszta papieskiego nauczania, ciągle czeka na pełne odczytanie. Czas najwyższy, by jeszcze raz wejść przez te drzwi, tym bardziej, że papież otworzył je swoimi kluczami. Za tymi drzwiami jest Polska.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klucze do nieba” znajduje się na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET” nr 59/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Klucze do nieba” na s. 8–9 majowego „Kuriera WNET”, nr 59/2019, gumroad.com
Grzegorz Górny opowiada o Kongresie Polska Wielki Projekt oraz tłumaczy możliwe powody niechęci do upamiętnienia św. Jana Pawła II przez KO-PO w kontekście uchwały o 4 czerwca.
Na obecnej edycji wydarzenia Kongres Polska Wielki Projekt, paneliści mają zamiar dyskutować nad polską polityką pronatalistyczną:
-Kongres jest okazją do zastanowienia się nad Polską w szerszej perspektywie: społecznej, demograficznej i geopolitycznej. Ten projekt ma stanowić pewne zaplecze intelektualne dla polskiej klasy politycznej, tak, aby nie wyczerpywała ona swojej energii jedynie w bieżącej walce politycznej, ale także, aby miała czas na głębszą refleksję, aby mogła zastanowić się nad wyborem strategicznych dróg dla naszego kraju.
Jako przykład prowadzenia dobrej polityki prorodzinnej Grzegorz Górny podaje Węgry:
– Węgierska polityka prorodzinna już owocuje wieloma pozytywnymi wskaźnikami. Obserwujemy tam zwiększenie liczby zawieranych małżeństw, zmniejszenie liczby rozwodów, oraz zmniejszenie radykalnie liczby aborcji. To stało się w ciągu zaledwie siedmiu lat, od kiedy na Węgrzech rządzi Fidesz.
Dziennikarz podejmuje również temat sporu wokół uchwały o 4 czerwca w Radzie Miasta. Radni KO-PO wyrazili niechęci do upamiętnienia św. Jana Pawła II. w dniu rocznicy wyborów 4 VI 1989:
-Należałoby się zastanowić, co zmieniło się przez kilka lat. Czy to kwestia zmiany naszej wiedzy o Janie Pawle II, czy może zmienili się politycy PO. Jeżeli chodzi o pierwszą kwestię, to widać, że w ostatnich latach pojawiła się fala różnych pogłosek i zarzutów wobec Jana Pawła II, jakoby miał on tuszować skandale homoseksualne w kościele. Tymczasem na udowodnienie takiej tezy nie ma żadnych argumentów.
Kilka dni temu papież Franciszek podczas wywiadu potwierdził, że nie ma żadnych dowodów na takie postępowanie ze strony papieża polaka i podkreślił, że jest przekonany o świętości osobistej Jana Pawła II. Można więc założyć, że fenomen zachowania radnych PO jest raczej wynikiem przesuwanie się tego ugrupowania na lewo. Kiedy sobie przypomnimy o deklaracji programowej Platformy u początków jej istnienia, to było tam wyraźnie napisane, że jest to partia konserwatywna, liberalna i chrześcijańsko-demokratyczna. Dzisiaj obserwujemy dryf PO na lewo, czego przykładem jest, chociażby poparcie dla karty LGBT w Warszawie. Widać, że konserwatywne skrzydło w tym ugrupowaniu właściwie zanikło a PO staje się zakładnikiem różnych lewicowych środowisk- dodał Górny.
Gość Poranka Wnet komentuje również inne ataki na Jana Pawła II, m.in. szereg artykułów, które pojawiły się na portalu Deon.pl prowadzonego przez jezuitów.
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski mówi, co zdołano uratować z płonącej katedry Notre Dame w Paryżu i jak wyglądała brawurowa akcja wkroczenia do Katedry w celu ocalenia bezcennych relikwii.
Wśród drogocennych przedmiotów (wielu relikwii), które znajdowały się w kościele, udało się wynieść między innymi: koronę cierniowa Jezusa, fragment krzyża oraz gwóźdź użyty przez rzymskich żołnierzy podczas ukrzyżowania Chrystusa, tunikę św. Ludwika, relikwie św. Jana Pawła II, a także kopię obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Duchowny przedstawia przy tym brawurową akcję wyniesienia z palącej się katedry relikwii korony cierniowej przez kapelana strażaków. Ponadto Isakowicz-Zaleski przytacza głosy, które domniemywają, że przyczyną katastrofy jest „spartaczenie prac remontowych”.
– Parlament Europejski przegłosował zniesienie czasu letniego. Czemu wtedy, gdy go wprowadzał mówił, że zmiana ta przyniesie oszczędności? – retorycznie pyta Wojciech Cejrowski.
W poniedziałkowym programie „Studio Dziki Zachód” Wojciech Cejrowski broni flagowego pomysłu prezydenta Stanów Zjednoczonych Donalda Trumpa, którym jest budowa muru na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Argumentuje, że bariera ta ma na celu kontrolę nad procesami migracyjnymi, a głównym jej zadaniem jest zniwelowanie przemytnictwa ludzi i narkotyków. Chwali w tym miejscu Węgry, które w obliczu masowego napływu migrantów w 2015 r. postawiły tymczasowy płot na granicy z Serbią. Stwierdza, że reszta Europy powinna wziąć z tego kraju przykład.
W obliczu uporu Trumpa wobec wzniesienia muru podróżnik nazywa go pierwszym politykiem we współczesnej historii, który realizuje swoje obietnice wyborcze. Wskazuje przy tym na inne aspekty polityki migracyjnej amerykańskiego prezydenta – odebrał on pomoc humanitarną państwom Ameryki Łacińskiej, których obywatele migrują do USA.
Cejrowski odnosi się również do zniesienia 26 marca przez Parlament Europejski przejścia z czasu zimowego na letni i odwrotnie. Krytykuje dwulicowość europarlamentarzystów, którzy opowiedzieli się za tym rozwiązaniem. Pyta retorycznie, czemu w 2001 r. w momencie uchwalania przez Unię Europejską standardów zmiany czasu uważali oni, że krok ten przynosi oszczędności. Jest zdania, że świeżo podjęta decyzja w sposób dobitny pokazuje niewydajność unijnego ciała ustawodawczego – na implementację przepisu państwa członkowskie mają dwa lata. Ponownie powołuje się na przykład Trumpa – zaznacza, że gdy ten podpisuje dokument o czasie letnim, wprowadza jego zapisy w życie natychmiast, z kolei niemal 800 europarlamentarzystów potrzebuje na jego realizację wspomnianych dwóch lat.
Podróżnik wspomina także Jana Pawła II oraz komentuje protesty amerykańskiej Polonii w sprawie ustawy 447.
Zdaniem ks. dr Pawła Rytel-Adranika Ojciec Święty w czasie spotkania w Rzymie o przestępstwach seksualnych dał nadzieję, że można coś zrobić, aby wzmocnić ochronę dzieci i młodzieży.
W ostatnich dniach w Rzymie odbywał się szczyt na temat walki z pedofilią w Kościele oraz ochrony nieletnich zorganizowano po raz pierwszy w historii. Spotkanie rozpoczęło się w czwartek 21 lutego i trwało do niedzieli 24 lutego. Duchowni najpierw słuchali świadectw ofiar księży pedofilów, następnie dyskutowali o odpowiedzialności Kościoła oraz o sposobach walki z pedofilią wśród księży.
Papież mówi bardzo mocno, że osoba konsekrowana, wybrana przez Boga, by prowadzić dusze do zbawienia, poddaje się ludzkiej słabości czy chorobie, staje się narzędziem szatana. Na początku Papież powiedział, że ten problem dotyka wszystkich kultur i społeczeństw – podkreślił na antenie Radia WNET ks. Paweł Rytel-Adrianik.
Relacjonując przebieg spotkania ks. Rytel-Adrianik, wskazywał na uniwersalnych charakter problemu wykorzystywania seksualnego, co również podkreślał Ojciec Święty: Jak powiedział Papież Franciszek, kiedyś dzieci składano w ofierze bożkom. Tak samo teraz bożkowi pieniądza czy władzy, również oddaje dzieci się w ofierze, które stają się ofiarami turystyki seksualnej, prostytucji, pedofilii czy aborcji. (…) Człowiek po grzechu pierworodnym pozostaje grzeszny i ten grzech wciska się wszędzie, do społeczeństwa, do Kościoła, jest on obecny i był obecny w przeszłości, ale w sposób szczególnie po roku 2000, kiedy okazało się, jak wielka jest skala grzechu na świecie.
Gość Popołudnia WNET odniósł się również do zapisów raportu o molestowaniu seksualnym w polskim Kościele, który został przekazany przez jedną z polskich posłanek: Z odpowiedzi przesłanych przez diecezje na raport fundacji „Nie lękajcie się”, wynika, że w raporcie jest wiele fałszywych twierdzeń i oskarżeń. To warto odnotować.
Zdecydowana większość kapłanów wypełnia swoją posługę z poświęceniem i są niesłusznie oskarżani, dlatego dziękuje im za wierną posługę. W kościele ten grzech bardzo boli, bo księża powinni prowadzić wiernych do Boga, a zamiast tego dochodzi do niszczenia człowieka w wyniku grzechu – podkreślił rzecznik episkopatu Polski.
To jest jeden z trzech przełomowych momentów w walce z pedofilią w Kościele katolickim – podkreślił ks. Paweł Rytel-Adrianik, wskazując, że już poprzedni Papieże aktywnie walczyli z problemem. Pierwszym przełomowym momentem była zmiana prawa przez św. Jana Pawła II, który zdecydowanie zaostrzył prawo za wykorzystywanie seksualne i radykalnie spadła liczba przypadków wykorzystywania seksualnego małoletnich. Drugi moment to Papież Benedykt XVI, który w związku z rozwojem świata cyfrowego, jeszcze wzmocnił te przepisu w 2010 roku i teraz spotkanie w Rzymie.
Studio Dziki Zachód. Nie da się w nieskończoność z kimś rozmawiać i nie z każdym należy, bo można się upaprać. Tego kościół też uczył przed Franciszkiem, a teraz nagle Franciszek mówi odwrotnie…
W dzisiejszym Studio Dziki Zachód Wojciech Cejrowski słucha korespondenta WNET Michała Kłosowskiego relacji ze Światowych Dni Młodzieży w Panamie. Relacjonuje przerwę w kryzysie amerykańskiej administracji oraz waszyngtoński marsz dla życia i rodziny. Komentuje również sytuację polityczną w Polsce.
Michał Kłosowski, Studio Panama: Ojciec święty jest już wyleciał do Rzymu. Wiele ludzi wciąż tu pozostało – to przystanek w pielgrzymce zapoczątkowanej przez Jana Pawła II. Część pojedzie odwiedzić sanktuarium Matki Boskiej Guadelupe w Meksyku.
Wojciech Cejrowski, Studio Dziki Zachód: Niewiele do mnie docierało informacji z Panamy. Kiedy Jan Paweł II jeździł po świecie. to było zawsze wydarzenie medialne. Tymczasem obecny papież Franciszek jest używany przez media, kiedy coś chlapnie takiego, że lewicy pasuje. Oni wtedy podpierają się Watykanem mówiąc „o właśnie nawet papież powiedział, że mur na granicy z Meksykiem jest niedobry”. Natomiast wydarzenia czysto religijne nie interesują mediów i nigdzie nie zauważyłem Panamy na tych kanałach, które oglądam w Ameryce. Większość z nich jest prawicowa i zauważa coś takiego, jak wielki marsz dla życia w Waszyngtonie. To są kanały, które powinny zauważyć tę Panamę. Jednak choć wszyscy zauważyli wydarzenia w Wenezueli, mszy i spotkania z Franciszkiem w Panamie nikt nie raportował.
Michał Kłosowski: Papież mówił bardzo wyraźnie o tym, że trzeba budować kulturę porozumienia. Panama to kraj „pomiędzy”, to kraj który łączy oceany, łączy Ameryki, łączy kultury. I to jest główne przesłanie tego, co papież Franciszek mówił. A mówił, że trzeba zawsze szukać porozumienia, budować dialog. Że trzeba zawsze zrozumieć drugiego człowieka. Szczególnie w ostatniej homilii. Mówił również, że młodzi są nadzieją przyszłości. Ale żeby ta przyszłość mogła się wydarzyć, młodzi muszą już teraz podejmować decyzje, już teraz zmieniać ten świat na lepsze.
Wojciech Cejrowski: Papież Franciszek jest niepokojący jeśli chodzi o doktrynę kościoła, więc słucham go z uwagą – właśnie dlatego, że jestem zaniepokojony. Nie wprowadza pokoju we mnie, tylko właśnie zaniepokojenie. I jeżeli przyjąć za prawdę to, co pan mówił, że zawsze, w każdej sytuacji trzeba uprawiać dialog to chciałbym zapytać papieża Franciszka: a co z tą sceną, kiedy Pan Jezus kazał otrzepać proch z sandałów i odejść? Co z tymi wszystkimi momentami w Ewangeliach czy szerzej w Biblii, kiedy należy kogoś wykluczyć, bo nie da się z nim gadać? Dlaczego papież takich rzeczy nie zauważa? Nie da się w nieskończoność z kimś rozmawiać i nie z każdym należy, bo można się upaprać. Nie należy wchodzić na msze satanistyczne i uprawiać dialogu. I tego kościół też uczył przed Franciszkiem, a teraz nagle Franciszek mówi „zawsze gadać ze wszystkimi w kółko”.
Krzysztof Skowroński: Wspominał pan o marszu dla życia w Waszyngtonie. Czy marsz zrobił na Amerykanach wrażenie?
Wojciech Cejrowski: Jeżeli go oglądali to zrobił na nich wrażenie. On jest przez media ukrywany właśnie dlatego, że jest potężny. Dzień później marsz kobiet był dużo mniejszy i były kłopoty, żeby się w ogóle odbywał. Marsz kobiet, czyli przeciwko życiu – feministki i te wszystkie głupoty, które one wygadują. W zeszłym roku było starcie tych dwóch marszów – i podobnie, jak w Polsce, marsze w obronie życia i rodziny są przez media lewicowe ukrywane, bo im nie pasują do ichniej narracji.
Marsz dla życia w Ameryce jest potężny. Można znaleźć film z kamery studenckiej – on robi wrażenie – zainstalowanej na jednym z wieżowców. Oni pokazują w internecie skrót – bardzo przyspieszony. Widać, jak tam godzinami ludzie maszerują przed tą kamerą i jaka ogromna jest masa tych ludzi. To największy i najdłużej trwającym nieprzerwanie cyklicznym marszem – co roku wraca do Waszyngtonu o tej samej porze.
Żądza nowości i zazdrość przetrwały totalitaryzmy, z nich kolejne systemy zaczerpnęły pożywienie, ubrały się w jeszcze bardziej postępowe stroje i zebrały się do ataku na społeczeństwa z innej strony.
Piotr Sutowicz
Rozbudzona żądza nowości
Encyklika Rerum novarum z perspektywy czytelnika XXI wieku
Generalnie człowiek jest istotą „nieusiedzianą”. Cokolwiek uzyska, chce więcej, a jak zepsuje, to zabiera się do naprawiania, często z różnym skutkiem. Materia społeczna jest tym obszarem przebywania ludzi, gdzie, po pierwsze, mamy do czynienia z różnorodnością możliwości zarówno rozwoju, jak i regresu, jak też różnych rozwiązań służących do złego, jak i dobrego. Od dawna przedmiotem wielkich debat było to, jak dostosować kwestie dobra jednostki do życia społecznego i co właściwie owym najwyższym dobrem być powinno. W tym względzie żadne czasy nie są jakoś szczególnie wyjątkowe, choć ludziom w nich żyjącym często tak właśnie się wydaje.
„Rerum novarum”
Encyklika Leona XIII, opublikowana w roku 1891, jest doskonałym przykładem tego, jak Kościół katolicki w osobie papieża widział problemy społeczne tamtego czasu, ale wbrew pozorom ten dokument, który był przełomem w myśleniu dla ludzi Kościoła i inspiracją dla wielu pokoleń katolickich działaczy społecznych oraz polityków, może być ciekawy w niektórych obszarach dla analizy dzisiejszej rzeczywistości.
Dokument dotyczył przede wszystkim kwestii robotniczej, niemniej jego rozmach i spostrzeżenia zawarte na kolejnych kartach każą widzieć tu diagnozę znacznie przekraczającą pierwotne zamierzenia papieża. Z drugiej strony, rozwiązanie nabrzmiewającego problemu świata pracy w tamtych czasach zdawało się być początkiem ułożenia kwestii społecznej jako takiej w uprzemysławiającym się i globalizującym świecie końca wieku XIX, w którym narastały wszystkie problemy o fundamentalnym znaczeniu dla funkcjonowania cywilizacji człowieka Zachodu.
Po pierwsze, postępowała konsolidacja kapitału połączona z powstawaniem globalnych imperiów bądź też państw, które takowymi chciałyby być, a nie mogły. Po drugie, społeczeństwa zderzyły się z tworzeniem się ideologii państwowych, w których ramach mieli być umieszczeni obywatele. Na własnej skórze doświadczyli tego np. Polacy i inne narody, które, by zachować własną tożsamość, musiały stanąć do walki z państwami próbującymi stworzyć z nich kogoś innego niż w rzeczywistości byli.
Masowe doktryny tworzyły masowego człowieka. Skończyło się to wszystko różnie. W ramach tego procesu należy wymienić wytworzenie się wielkich totalitaryzmów wieku XX. Warto więc wiedzieć, że Stolica Apostolska miała w tej kwestii swój pogląd oraz swoiste koncepcje przeciwdziałania. Tu lokujemy nasz tytułowy dokument.
Nieunikniony postęp czy jeszcze coś?
Owa wymieniona w tytule „żądza nowości”, to wstępna konstatacja encykliki, niejako wprowadzająca czytelnika do diagnozy wskazującej na przyczyny kryzysu kwestii robotniczej. Trzeba powiedzieć, że papież widzi złożoność problemu, którym jest przede wszystkim rozdźwięk między kapitałem a pracą, z czego wyłania się wizja buntu wytwórców przeciwko dysponentom środków produkcji. Oczywiście, niesprawiedliwość w podziale dóbr jest jedną z kluczowych przyczyn konkretnych nastrojów mas, z drugiej jednak strony pojawia się owa kwestia „nowości”, czyli pomysłów mających stanowić remedium na zwarcie symbolicznych nożyc pomiędzy kluczowymi konfliktogennymi czynnikami rzeczywistości, które polegać by miały na likwidacji własności prywatnej. Ta miałaby nastąpić w wyniku rozbudzenia „zazdrości” między klasami. Leon XIII nie pisze, bo też pewnie trudno mu to sobie było wyobrazić, jakimi sposobami nastąpiłoby owo wyrównanie światów. Czytelnik XXI-wieczny zna te sposoby z historii, i tu już można odnotować pierwszą jego wyższość nad piszącym diagnozę autorem z końca wieku XIX.
Papież zdawał sobie doskonale sprawę ze skutków, jakie to, a nie inne podejście do kwestii stosunków własnościowych wywrze na życie społeczne. Odnotowuje on kryzys życia rodzinnego tudzież swoisty pesymizm społeczny, który powstanie w wyniku niemożności budowania własnego, choćby skromnego bogactwa przez ludzi, którzy w wyniku własnej pracy doszliby do jakichś nadwyżek finansowych. Skoro bowiem własność indywidualna zniknie i to zjawisko dotknie wszystkich w sposób nieodwracalny, to cały szereg dążeń ludzkich straci sens. Pewnie dla czytelnika współczesnego papieżowi diagnoza taka wydawała się absurdalna, czasy późniejsze pokazały jednak, że w wielu wypadkach znajdowali się chętni do realizacji tych koncepcji, za każdym razem prowadząc społeczność, którą rządzili, ku katastrofie.
Dziedzictwo pewnego myślenia
Czy tego rodzaju groźby ewidentnie stały się jedynie retrospektywą historyczną, a koncepcje polityczne wynikające z owej „żądzy nowości” są tylko smutnym wspomnieniem? Oczywiście niekoniecznie.
Leon XIII pisał o zazdrości między grupami społecznymi. Wiemy, że teoretycy marksizmu-leninizmu i tym podobnych doktryn na owym uczuciu, czasami wyrastającym ze słusznego poczucia krzywdy, budowali swą rozbudowaną teorię walki klas, która leżała u źródła wielkich ludobójstw.
W niektórych swych odłamach doktryny te przybierały cechy walki ras czy też narodów sprowadzonych do gatunków zwierząt. Człowiek zawsze był częścią przyrody i jakoś tam nie powinien o tym zapominać, niemniej przeniesienie relacji społecznych do tego typu przejawów zezwierzęcenia cofało człowieka w rozwoju o kilka tysięcy lat. System okazał się całkowicie niewydolny, a jego antyludzkie oblicze stopniowo odstraszało od niego coraz większe rzesze. Kościół, który już w XIX wieku stanął przeciwko niemu w imię obrony godności człowieka, okazał się być bardziej postępowy od tych, którzy chcieli zakończyć historię człowieka.
Jak pokazało pokręcone stulecie XX, dwie matki owych niepokojów Leona XIII – „żądza nowości” i „zazdrość” – przetrwały totalitaryzmy, z nich kolejne systemy zaczerpnęły pożywienie, ubrały się w nowe, jeszcze bardziej postępowe stroje i zebrały się do ataku na społeczeństwa z innej strony, czego być może autor „Rerum novarum” nie spodziewał się. Czas pokazał, że kwestia robotnicza jest tylko wytrychem służącym do zniszczenia naturalnych zasad rządzących cywilizacją. Robotnicy mieli system rozwalić, ale nie dla siebie, a dla bardziej wysublimowanych celów.
Trochę skomplikowana wydaje się tu dogłębna myśl mająca przywieść nas do jasnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego twórcy owych koncepcji wprowadzenia „zazdrości” i „żądzy” do panteonu pierwotnych pojęć społecznych nienawidzili gatunku ludzkiego, bo o to tu chodzi. To nie troska o człowieka stała u korzeni owego lekarstwa na choroby kapitalizmu. O ile ten ostatni w swym wydaniu XIX-wiecznym również nie był zbyt humanitarny, to leczenie go socjalizmem stało się zwyczajnym wprowadzaniem ludzi w błąd. Toteż bardzo szybko okazało się, że to nie „szatan powstał przeciw sobie i wewnętrznie jest skłócony”, lecz mamy do czynienia z dwiema twarzami tego samego zła, działającego na różne sposoby. Z czasem oba zrosły się w jedno i zrezygnowały nawet z zewnętrznego pozoru walki.
Zazdrość społeczna rozbudzona raz i wprowadzona do obiegu skutecznie niszczyła społeczeństwo. Może mieć ona różne formy: starzy przeciw młodym, kobiety przeciwko mężczyznom, LGBT jako forpoczta klasy robotniczej, fundamentalizmy obrócone przeciwko sobie – ważne jest, by walka trwała aż do zamierzonego końca.
Zapotrzebowanie na nowości tym bardziej nie spadło. Intelektualiści, kształceni na nowoczesnych uniwersytetach, poświęcają życie, generując nowe ideologie, które za pomocą nowych, a jakże, środków przekazywania przedstawia się masom. To nie człowiek ma sobie wybierać, co jest mu potrzebne – on ma konsumować doktryny i poglądy wraz z wyrobami elektronicznymi i spożywczymi. Cała sfera społeczna ma być w nieustannym ruchu, a poszczególne składowe mają się ze sobą bez przerwy zderzać, generując konflikty. Oprócz rozpadu dawnych struktur, tego typu nadzorowany „bez-wład” służy ewidentnie za narzędzie kontroli społeczeństw, udaremniając rzeczywistą pracę nad rozwiązaniem kwestii społecznej, która w sposób oczywisty narasta.
Czasy jeszcze nowsze
Kwestia pracy oraz kapitału w dzisiejszych czasach uległa dalszemu skomplikowaniu. Można oczywiście szukać winy u ludzi, ale bardziej chodzi o to, by oni sami znaleźli jakieś rozwiązania, które odpowiadałyby nowej rzeczywistości. W czasach Leona XIII największym problemem było przemęczanie pracowników, zatrudnianie nieletnich, odbieranie godności człowiekowi pracy. Dziś patrzymy na problemy pracownicze inaczej, chociaż w wielu wypadkach zmieniło się tylko opakowanie – oczywiście na takie, które zdaje się ładniejsze. Zamarkowane w encyklice migracje społeczne pozostały, inaczej tylko wyglądają na mapie. Coraz bardziej palący staje się współcześnie problem prekariatu, który z jednej strony wydaje się bardzo nowym wyzwaniem. Z drugiej jednak strony wiek XIX również nie był od niego wolny, chociaż na pewno inaczej tę kwestię opisywano. Patrząc na to wszystko, można po prostu dojść do wniosku, że czas na nowy dokument w tej kwestii.
Papież, pisząc swą encyklikę, nie wszystko przewidział. Natomiast – co ciekawe – jeśli chodzi o rozwiązanie kryzysu, jego postulaty wydają się być w swej najszerszej warstwie nad wyraz aktualne.
Można je ująć w zasadniczy korpus działań społecznych, których celem ma być, po pierwsze, zmniejszenie dystansu pomiędzy klasami społecznymi, po drugie – stworzenie prospołecznego państwa wspartego całym szeregiem instytucji powoływanych oddolnie, które by wznoszenie społeczeństwa w ramach organizmu państwowego mocno wspomagały.
Oczywiście nad całością góruje wizja zasadnicza: wszystkie one muszą mieć za cel ostateczny – zbawienie, chociaż można sobie wyobrazić sytuacje, w których także niewierzący włączają się w budowanie dobra wspólnego na tych właśnie zasadach. Tego na pewno papież nie chciałby zabronić.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rozbudzona żądza nowości. Encyklika Rerum novarum z perspektywy czytelnika XXI wieku” znajduje się na s. 16 listopadowego „Kuriera WNET” nr 53/2018.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Dzięki prenumeracie na www.kurierwnet.pl otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu w cenie 4,5 zł.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rozbudzona żądza nowości. Encyklika Rerum novarum z perspektywy czytelnika XXI wieku” na s. 16 listopadowego „Kuriera WNET”, nr 53/2018