Łatwo oceniać przeszłość, mając o niej dzisiejszą wiedzę. Powstanie warszawskie / Mariusz Patey, „Kurier WNET” 75/2020

Stalin zajmował Polskę, instalując swój kolaboracyjny rząd nie dlatego, iż AK nie dość mężnie się biła, ale dlatego, że miał siły i środki, by przesunąć granice wpływów Kremla aż do Łaby.

Mariusz Patey

Moje refleksje dotyczące powstania warszawskiego

Dziś łatwo oceniać decyzje dowódców AK, mając współczesną wiedzę o procesach, jakie zachodziły w Europie w 1944 r.

Jak z punktu widzenia mieszkańców wyglądała sytuacja Warszawy 1944 r.?

Cały czas sowieckie rozgłośnie radiowe (np. radio Kościuszko) nadawały wezwania do powstania w Warszawie. Działała propaganda komunistyczna i agentury w różnych podziemnych grupach i grupkach o nieustalonej proweniencji. Podważano przy tym legitymację Polskiego Państwa Podziemnego jako reprezentanta „klasy obszarniczo- burżuazyjnej”. AK oskarżano jeśli nie o kolaborację z Niemcami, to o unikanie walki i stanie z bronią u nogi. Czy to miało wpływ na społeczeństwo? Niestety tak. Informacje o zbrodniach sowieckich były przez wiele osób, nie mających doświadczenia z NKWD, przyjmowane jako, jeśli nie nieuprawnione, to przesadzone.

Ludność Warszawy miała dość Niemców, dość poniżeń i zniewag, dość działań zbrodniczego aparatu przemocy. Chęć odpłacenia Niemcom za lata okupacji była powszechna. I nie u wszystkich rozsądek przeważał. Widziano cofających się Niemców i to skłaniało do działania. Zapewnienia Sowietów o pomocy, nadawane w audycjach radia Kościuszko, przez część młodzieży były brane, niestety, poważnie. Niosło to oczywiście ryzyko spontanicznych wystąpień, które mogłyby być inspirowane, a następnie przejęte przez komunistyczne struktury konspiracyjne w Warszawie.

Podobny scenariusz komuniści próbowali zrealizować 5–8 maja 1945 roku podczas powstania w Pradze. Tam właśnie doszło do spontanicznych wystąpień i w praktyce przejęcia przez komunistów ośrodka władz powstańczych.

Walki dobrze uzbrojonych wyszkolonych jednostek SS ze źle uzbrojonymi, nieprzygotowanymi pod względem wojskowym powstańcami doprowadziłyby niechybnie do masakry patriotycznej młodzieży czeskiej, gdyby nie pomoc stacjonujących opodal oddziałów ROA.

Jak kształtowała się sytuacja w KG AK?

Zdawano sobie sprawę z nastrojów społecznych. Nie mając dobrego rozeznania co do możliwości komunistów, obawiano się poważnie wystąpień i przejęcia władzy przez agenturalne grupy powiązane z Sowietami. W kierownictwie AK były osoby podatne na wpływ sowieckiej manipulacji. Popularna była teza o tzw. ekonomii krwi, wychodząca naprzeciw sowieckim oczekiwaniom.

Część oficerów podejmowała działania, które w efekcie okazały się wręcz samobójcze, że wspomnę choćby operację „Wachlarz” czy potem akcję „Burza”. Poświęcenie i wysiłek żołnierzy AK nie miały wpływu na zmianę propagandy sowieckiej, bo nie kierowała się ona prawdą, a interesem politycznym ZSRR.

Część oficerów AK, zwłaszcza związanych z komórką BIP-u ANTYK, skłaniała się ku poglądowi, iż należy rozpocząć przygotowania do kolejnej okupacji, tym razem sowieckiej.

Bór-Komorowski otrzymywał sprzeczne i często nieprawdziwe informacje – na przykład dotyczące sytuacji na froncie, a docierające od komórek wywiadu AK. Tu niepoślednią rolę odegrał Antoni Chruściel „Monter”, przynosząc wątpliwej wartości raporty o porażkach Niemców i stwarzając złudzenie bliskiej ewakuacji wojsk niemieckich z Warszawy. Po latach pisał on: „Gdybym był wiedział, że w Londynie nic nie przygotowano zawczasu, moja postawa wobec perspektywy walki w stolicy byłaby na pewno negatywna”.

Chciano powtórzyć scenariusz z 1918 r., rozbroić zdemoralizowanych Niemców i zmienić ustalenia „wielkiej trójki” z Teheranu, ustanawiając w Warszawie silną administrację Polskiego Państwa Podziemnego i struktury wojskowe przed Sowietami. Panowało przekonanie, iż to, co wydarzyło się zdarzyć we Lwowie, w Wilnie czy Lublinie (rozbrajanie, aresztowanie ujawniających się oddziałów AK) nie będzie możliwe w stolicy, bo alianci w końcu przejrzą na oczy i powstrzymają Stalina przed wyniszczaniem swojej wiernej sojuszniczki – Polski. Z dzisiejszej perspektywy można uznać i te rachuby za mało realistyczne.

Podsumowując, oficerowie KG AK, w tym gen. Leopold Okulicki „Niedźwiadek”, dość naiwnie myśleli, iż demonstracją zbrojną przeciw Niemcom można przekonać Stalina do odbudowy Polski wolnej i niezawisłej. Stalin zajmował Polskę, instalując swój kolaboracyjny rząd nie dlatego, iż AK nie dość mężnie się biła, ale dlatego, że miał siły i środki, by przesunąć granice wpływów Kremla daleko na zachód, aż do Łaby.

Byli jednak tacy polscy politycy i dyplomaci, którzy – przeczuwając hekatombę – próbowali jej zapobiec. Do przeciwników powstania warszawskiego należy zaliczyć Naczelnego Wodza WP gen. Kazimierza Sosnkowskiego, a także tajemniczego polskiego dyplomatę, hr. Adama Ronikiera. Prowadził on rozmowy z Niemcami, by namówić ich do opuszczenia Warszawy bez walki w przypadku przełamania frontu wschodniego przez Armię Czerwoną. Równolegle próbował on odwieść oficerów KG AK od pomysłu wzniecenia powstania. Jak wiemy, to się nie udało. Ronikier zresztą, chory w wyniku prawdopodobnego otrucia, został na dwa tygodnie przed wybuchem powstania wyłączony z bieżącej polityki.

Kanały komunikacji między Naczelnym Wodzem, rządem emigracyjnym a KG AK kontrolowali oficerowie tacy, jak gen. Stanisław Tatar – zwolennicy współpracy ze Stalinem (czyli de facto podporządkowania się władzom sowieckim w nadziei na ich wielkoduszność).Tak więc KG AK była poddana wielopoziomowym naciskom – z zewnątrz i od wewnątrz popychającym do powstania.

Drugą po AK pod względem liczebności organizacją były Narodowe Siły Zbrojne, w 1944 roku podzielone na zwolenników scalenia z AK i przeciwników łączenia tych struktur. Przywódcy tej organizacji byli zdecydowanie przeciwni wybuchowi powstania w Warszawie i uważali, że wobec nieuchronnej porażki Niemców trzeba, nie oglądając się na relacje aliantów ze Stalinem, przygotowywać się na drugą okupację, osłabiając przy tym organizacje komunistyczne i agenturę sowiecką na ziemiach polskich. Uważano, iż przyjdzie czas, kiedy Stalin uderzy na Zachód, a wtedy polskie podziemie będzie znów potrzebne aliantom. Musi zatem przetrwać okupację niemiecką możliwie silne. NSZ już po wybuchu powstania wzięły udział w walkach w zgrupowaniach Warszawianka i Chrobry II.

AL i PPR realizowały agendę polityczną Kremla, omówię zatem stosunek ZSRR do Polski, Rządu Londyńskiego, Państwa Podziemnego i AK.

Interes polityczny Kremla był jasny: przejąć kontrolę nad ziemiami polskimi. Przypomnijmy, że w Teheranie alianci zachodni milcząco oddali Europę Środkowo-Wschodnią Stalinowi w zamian za „wkład w zwycięstwo nad Hitlerem”. Zaangażowanie Sowietów pozwoliło na oszczędzenie wielu żołnierzy alianckich. Nie wiadomo, czy Franklin Delano Roosevelt i premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill zdawali sobie sprawę z ludobójczego charakteru reżimu stalinowskiego, czy rzeczywiście wierzyli w zapewnienia Stalina o jego woli przeprowadzenia wolnych wyborów w „wyzwolonych krajach”, czy też ich zgoda na przejęcie przez Sowiety odpowiedzialności za kraje takie jak Polska była efektem kalkulacji i niechęci do kolejnej wojny o Polskę.

Kreml zamierzał obszar Europy Środkowo-Wschodniej w sposób możliwie bezproblemowy i niskim kosztem zintegrować w ramach „bloku państw socjalistycznych”, czyli zarządzać tymi terenami, które zajął z pomocą lokalnych kolaborantów.

Powstanie w Warszawie było mu na rękę. Wywołanie chaosu na tyłach armii niemieckiej ułatwiało przygotowanie ofensywy przełamującej obronę Niemców na Wiśle. Kreml osiągał także korzyści polityczne: rękami Niemców pozbywał się gigantycznego problemu, a mianowicie rozbudowanych struktur Polskiego Państwa Podziemnego, które na pewno po wojnie stanęłoby do walki o Polskę wolną i niezawisłą. A stosunki z aliantami były niepewne. Stalin nie dowierzał nikomu.

Stalin lubił też stwarzać pozory „postępowca”, któremu zależy tylko i wyłącznie na dobru ludu pracującego, dlatego chętnie wykorzystywał Niemców do realizacji swoich koncepcji i eliminacji potencjalnych wrogów, ale kiedy trzeba było, znajdował preteksty, by samodzielnie dokonywać rozprawy z rzeczywistymi i domniemanymi wrogami. Tak było z Mińskiem. To miasto, zarządzane przez antykomunistycznych aktywistów zorganizowanych wokół Białoruskiej Centralnej Rady, Stalin postanowił srogo ukarać za kolaborację. Otoczono Mińsk, zamykając w kotle jednostki niemieckie, po czym przez dwa tygodnie ostrzeliwano miasto, niszcząc 80% tkanki miejskiej i dokonując masakry ludności cywilnej. Przeżyło około 20% dawnych mieszkańców miasta. Alianci podeszli do tego ze zrozumieniem, bo przecież walka z Niemcami wymagała ofiar. Stalin podobno nie zgodził się na proponowany przez Niemców korytarz humanitarny dla ewakuacji cywilów. Nowy Mińsk zasiedlony nowymi mieszkańcami miał być sercem sowieckiego narodu Białorusi. Czy to był możliwy scenariusz i dla Warszawy w przypadku pasywnej postawy AK? Być może.

Jak wiemy, Stalin przyjął wybuch powstania jako szansę wzmocnienia swojej pozycji w Polsce. Markując pomoc, zlikwidował „niepewnych” żołnierzy tzw. armii Berlinga, pozwalając ochotnikom iść z pomocą Warszawie. Większość zginęła, walcząc bez odpowiedniego wsparcia artylerii

Długo nie zgadzał się na międzylądowania samolotów alianckich, dokonujących zrzutów ze wsparciem dla walczącej Warszawy. Kiedy jednak powstanie weszło w fazę krytyczną, cynicznie przedłużał nadzieje powstańców na pomoc, chcąc prawdopodobnie, by Niemcy wymordowali jak najwięcej żołnierzy Polski Podziemnej.

Co jednak z Niemcami?

Niemcom w 1944 roku paliła się ziemia pod nogami i starali się utrzymać front wschodni choćby na linii Wisły. Ścierały się w tej sprawie dwie grupy nazistów: fundamentaliści (z Adolfem Hitlerem na czele, którzy mimo ewidentnych symptomów klęski, dalej roili o niemieckiej rasie panów) prowadzili zimną wojnę z „liberałami” (skupionymi wokół szefa Abwehry Wilhelma Canarisa). W 1944 roku starcie to przeszło w fazę otwartego konfliktu.

Fundamentaliści z satysfakcją czytali raporty o możliwości wybuchu powstania, odbierając to jako pretekst do ostatecznego zniszczenia stolicy znienawidzonego narodu. Polaków uważali oni za jedną z przeszkód do realizacji nazistowskiej wizji poszerzenia niemieckiej przestrzeni na wschodzie.

Druga grupa, bardziej pragmatyczna, szukała możliwości zatrzymania pochodu Armii Czerwonej. Jej przedstawiciele podjęli nawet rozmowy z hr. Adamem Ronikierem o warunkach wycofania się Niemców bez walki z Warszawy w przypadku załamania się frontu wschodniego. Propozycja ta była jednak z niemieckiego punktu widzenia ryzykowna, Warszawa stanowiła bowiem ważny węzeł komunikacyjny i przejęcie jej przez Sowietów przyspieszyłoby przerwanie linii obrony Niemców.

Ewentualne korzyści dla Niemiec wynikające ze spodziewanego konfliktu między Polskim Państwem Podziemnym a Sowietami w Warszawie były problematyczne także wobec stanowiska aliantów, bezwarunkowo wspierających Stalina. Poza tym wiemy, że Hitler zlikwidował większość tzw. liberałów do końca lipca 1944 r. Canaris, najpierw zdymisjonowany, został ostatecznie aresztowany 23 lipca 1944 r. Frakcja mniej zideologizowanych nazistów straciła wpływ na bieg wydarzeń.

Hitler na wieść o wybuchu powstania wydał rozkaz wymordowania mieszkańców i zniszczenia miasta tak, by nikt w okupowanej jeszcze Europie nie miał wątpliwości, co może czekać niepokornych. W pierwszych dniach powstania doszło do straszliwych mordów na cywilnych mieszkańcach Woli. Potem Niemcy, bojąc się reakcji aliantów, zmniejszyli ilość mordów, a powstańcom przyznano prawa jeńców wojennych.

Bilans powstania był potworny: śmierć poniosło 150 do 200 tysięcy Polaków, w tym 16 tysięcy żołnierzy; cała struktura Polskiego Państwa Podziemnego została zniszczona, członkowie podziemia rozproszeni, miasto w 90% obrócono w perzynę. Komuniści zasiedlali stolicę mieszkańcami wsi, z powodu wykorzenienia łatwiejszymi do wciągnięcia w orbitę ideologii komunistycznej. Do dziś się z tym borykamy przy kolejnych wyborach.

Jednocześnie pamięć powstania jest silnym spoiwem dla polskiej tożsamości narodowej, łączącym dzisiejszych Polaków. Ta pamięć wpływa także na nowych mieszkańców Warszawy. Komunistom nie udał się plan przeprogramowania świadomości Polaków – właśnie dzięki poświęceniu Powstańców.

Artykuł Mariusza Pateya pt. „Moje refleksje dotyczące powstania warszawskiego” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mariusza Pateya pt. „Moje refleksje dotyczące powstania warszawskiego” na s. 2 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
;

Zakończył się niezwykły projekt. Polskie dzieci z Kresów zostały autorami książek notowanych w Bibliotece Narodowej

Książek nie będzie można kupić. Każda z nich, wydrukowana w 1000 egzemplarzy, trafi z powrotem na Kresy, gdzie autorzy będą mieli zaszczyt rozdawać je rówieśnikom, rodzinom i instytucjom polskim.

Ten spektakularny efekt to jednak tylko część projektu „Z kuferka prababci”, stanowiącego etap wielkiej akcji pod nazwą Akademia Tożsamości. Zarówno entuzjastyczne przyjęcie, jak i spektakularna aktywizacja środowisk są dowodem na wielką wartość nowatorskich działań edukacyjnych. Podejmowane są one przez Fundację Genealogia Polaków, która od 20 lat stawia na takie działania, które przez olbrzymią część społeczeństwa są lekceważone. (…)

– Od 20 lat działamy najczęściej na tych polach, na których nie ma korzyści wizerunkowych – mówi Marcin Niewalda, prezes Fundacji.

– Któż bowiem, mając do wyboru utytułowanego autora naukowego elaboratu i dziecko, które spisało opowiadanie dziadka, przyzna nagrodę temu drugiemu? Raczej uznanie będzie trzeba, z tych czy innych powodów, wyrazić profesorowi, który przez 2 lata wydawał pół miliona euro z grantu ministerialnego i którego dzieło Archetypy romantyczne w działaniach 2 Korpusu, postawione na sztorc, nie przewraca się.

Książki wydane w ramach projektu | Fot. kuferek.okiem.pl

Zastanówmy się jednak, którą pracę wybierze inne dziecko mieszkające na Kresach, gdy będzie chciało dowiedzieć się czegoś ciekawego o życiu ludzi ze swojego miasta? Jak zareaguje matka dziecka na wzruszający, autentyczny, namalowany prostymi słowami obraz historii, która przez lata była zakazana? Która praca przyczyni się bezpośrednio do uruchomienia wyobraźni – czy ta analizującą naukowe aspekty, czy ta, w której dym z ogniska wyciska łzy, gdzie skrzypi śnieg pod stopami żołnierzy wyklętych? Dzięki której książce nastąpi faktyczny przełom zaangażowania, czy dzięki tej, której czytelnikiem jest pasjonat danego tematu, czy tej, która zaciekawiła kogoś wcześniej obojętnego?

Zakończony właśnie projekt „Z kuferka prababci” łączy wszystkie możliwe zalety stworzenia materiału inspirującego, motywującego i zmieniającego wyobraźnię. Realizowany był w tym roku już w 5 ośrodkach kresowych jednocześnie. Pierwszy etap stanowiła praca dzieci z nauczycielami języka polskiego nad przygotowaniem wywiadów z dziadkami, starszymi osobami z lokalnej społeczności lub po prostu spisanie lokalnych legend i tradycji.

Fot. kuferek.okiem.pl

Spisane opowieści nie posłużyły jedynie do konkursu. Zostały opracowane przez wybitną polonistkę – Natalię Barcz, która dodała także stworzone na tej bazie ćwiczenia i scenariusze lekcji, pod patronatem historycznym posła Zbigniewa Girzyńskiego. Następnie materiał zyskał wspaniałe opracowanie graficzne dzięki pracy autorskiej Anny Słoty, a także honorowy patronat poseł Elżbiety Dudy, która stwierdziła, że „ten projekt udowadnia, jak wielka jest tęsknota młodzieży polskiej mieszkającej na Kresach za świadomością własnych korzeni”.

Opracowane książki zawierają niezwykłe historie, nieraz pozornie zupełnie przeciętne, a jednak często wzruszające do łez, radosne, romantyczne, budzące zadumę.

Poznajemy ludzi, którzy uciekli z Syberii; poznajemy tradycje świąteczne, a nawet przepisy kulinarne, historie z czasów powstań, z czasów wojny i komunizmu; widzimy codzienność w chłopskiej chacie i wielkie bale w pałacu.

Młodzi autorzy opisują wydarzenia tak, jak słyszeli je z ust dorosłych, jak na nich zrobiły wrażenie – niekiedy skupiając się na sprawach, które pominąłby naukowiec.

Materiał, w pięknej oprawie, inspiruje. Dzięki wsparciu Fundacji ORLEN, która doceniła wyjątkowość misji – książki cieszą wzrok barwami i dobrym drukiem. Nie będzie ich jednak można kupić. Każda z książek, wydrukowana w 1000 egzemplarzy, trafi bowiem z powrotem na Kresy, gdzie autorzy będą mieli zaszczyt rozdawać je rówieśnikom, rodzinom i instytucjom polskim. Możemy tylko domyślać się, jak wielka duma będzie ich rozpierać, tym bardziej, że wiele środowisk kresowych ma przekonanie o byciu zapomnianym przez rodaków „z Korony”.

Fot. kuferek.okiem.pl

Opowiadania, uznane i docenione przez redakcję i całą społeczność, trafią więc do tych, których rodziny żyły obok. Czytelnicy znajdą w nich dzieje swoich sąsiadów, tradycje swojej własnej okolicy, wzmocnione jeszcze odpowiednimi adekwatnymi ćwiczeniami językowymi.

Wydanie – jako pozycja z numerem ISBN – spowoduje ponadto, że młodzi autorzy, polskie dzieci z Kresów, po wsze czasy będą umieszczone wśród autorów na listach Biblioteki Narodowej. Wiadomo już, że będą w znacznej mierze brały udział w kolejnych pracach fundacji – jakim jest np. wyjazd edukacyjno-turystyczny do stolicy Małopolski wraz z udziałem w „Akademii Młodego Dziennikarza” prowadzonej przez Uniwersytet Pedagogiczny.

Młodzi – przyszli liderzy lokalnych społeczności, będą mieli szansę kształcić się dalej, poszerzać poczucie swojej tożsamości narodowej. Stanie się to jednak tylko wtedy, gdy dalsze programy zostaną wsparte przez odpowiednie programy grantowe. Niestety jest to olbrzymi problem. Przez ostatnie 4 lata fundacja złożyła 21 wniosków o dofinansowanie podobnych projektów ze źródeł państwowych. Ani jeden nie został doceniony.

Więcej o projekcie: kuferek.okiem.pl.

Artykuł pt. „Elaborat versus Czytanka kresowa” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł pt. „Elaborat versus Czytanka kresowa” na s. 12 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Określenie ‘Matka Polka’, dziś mylnie kojarzone z zahukaną kurą domową, wywodzi się z wiersza Adama Mickiewicza

Sens postawionych w wierszu przed Matką Polką zadań jest jasny: ma wychować swego syna patriotycznie i przygotować go do walki o niepodległość Ojczyzny, nawet bez nadziei na zwycięstwo.

s. Katarzyna Purska USJK

Matka Polka wobec przemocy

Określenie ‘Matka Polka’ wywodzi się z wiersza Adama Mickiewicza pt. Do matki Polki, który został zamieszczony w „Gońcu Krakowskim” w 1831 roku. Sens postawionych w wierszu przed Matką Polką zadań jest jasny: ma wychować swego syna patriotycznie i przygotować go do walki o niepodległość Ojczyzny, nawet bez nadziei na zwycięstwo.

„Day ut ia pobrusa, a ti poziwai”. Tak brzmi pierwsze zdanie polskie, zamieszczone około 1270 roku w tzw. Księdze Henrykowskiej. Cały tekst został zapisany po łacinie przez o. Piotra – niemieckiego opata i kronikarza klasztoru cystersów w Henrykowie niedaleko Wrocławia. W pewnym miejscu swej kroniki o. Piotr przytacza polskie słowa, które wypowiedział niejaki Boguchwał – osadnik rodem z Czech do swojej żony – polskiej Ślązaczki, widząc, jak jest umęczona mieleniem zboża na żarnach. Dzisiaj jego słowa brzmiałyby tak: „Daj, niech ja poobracam kamieniem, a ty odpoczywaj”. Dlaczego je cytuję? Być może dlatego, że w dawnych wiekach mielenie na żarnach było zajęciem typowo kobiecym, a Boguchwał – jak się okazuje − bardzo dbał o żonę i nieraz ją w pracy wyręczał.

Pierwsze polskie zdanie mówi zatem o więzi łączącej męża z żoną. Dla Boguchwała jego żona to nie towar ani mężowski dobytek, lecz towarzyszka jego życia i codziennego trudu.

Prof. Andrzej Nowak w IV tomie Dziejów Polski wspomina Konrada Celtisa (1459–1508) – niemieckiego humanistę, nauczyciela uniwersyteckiego i poetę, który studiował przez krótki czas w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim matematykę i astronomię, a jednocześnie prowadził pozauniwersyteckie wykłady z retoryki i poetyki. Otóż ów humanista niemiecki, dumny ze swej niemieckości, sławił w swoich dziełach Germanię i przedstawiał wyższość jej kultury nad innymi cywilizacjami, w tym naturalnie też – polską. W jednym ze swych epigramatów – jak pisze prof. Nowak – „oburzał się na skandaliczne obyczaje sarmackie: „Do amazońskiej krainy Sarmata jest przywiązany, / Bowiem w obydwu z tych stron rządzi kobieta, nie mąż. / Trzykroć, czterykroć balwierza w więzieniu już zamykano / Za to, że żonie swej chłostę należną kazał jej dać”. „Taka to dzikość u krakowskich Sarmatów, że tu kobiet bić nie wolno! Zupełny brak wyższej cywilizacji…” – komentuje słowa Celtisa prof. Nowak (A. Nowak, Dzieje Polski, Biały Kruk, 2019, t. 4, s. 126).

Marcin Bielski (1495–1575) pochodził z Ziemi Sieradzkiej. Po latach żołnierskiej tułaczki osiadł w rodzinnej wsi i zajął się pisarstwem. Jednym z owoców jego pracy był utwór zamieszczony w zbiorze satyr, który zatytułował Sjem (sejm) niewieści. Utwór ten jest niezmiernie ciekawą lekturą dla współczesnych emancypantek, które zajadle walczą o równouprawnienie kobiet. Siedem bohaterek satyry Bielskiego narzeka na upadek obyczajów w polityce i w życiu publicznym. Zarzucają mężczyznom, że dbają jedynie o urzędy, o swoją pozycję, a lekceważą króla i nie dbają o dobro „pospolitej rzeczy”. Z tego powodu panie postanawiają stworzyć własny parlament, w którym chcą zaprezentować swój program naprawy Rzeczypospolitej. Wśród postulatów w nim zawartych odnajdziemy oddanie majątków pod zarząd kobiet oraz zreorganizowanie służby wojskowej tak, aby Polska była w każdej chwili gotowa do obrony swych granic. Trzecim z dziesięciu postulatów jest przyuczenie szlachty do gospodarności na wzór miejski i troski o rodzimą wytwórczość. W kobiecym programie naprawy Rzeczypospolitej znalazł się też punkt nakazujący mężom prohibicję („bo wnet chłopy szaleją, jak sobie podpiją”), jak również naprawa sądów „by nie wygrywał w nich mocniejszy pieniędzmi”.

Ciekawe, że ten – wbrew pozorom poważny – program polityczny Marcin Bielski przypisuje wyemancypowanym kobietom, które w jego satyrze przejmują władzę w państwie. Brzmi to dość zaskakująco w dobie, w której kobiety były ponoć poddane opresji mężczyzn.

Czyżby więc pozycja kobiet w dawnej Polsce była zgoła inna? (jw., s. 343–345).

Określenie ‘Matka Polka’ ma dzisiaj wydźwięk pejoratywny i oznacza tyle, co ‘kura domowa’, czyli kobieta, która zamiast realizować się w pracy zawodowej, całe życie poświęciła rodzinie i gromadce dzieci. Matka Polka to w powszechnym dziś rozumieniu nadopiekuńcza matka, zwłaszcza w stosunku do swego syna, z którego robi kalekę życiową niezdolną do samodzielnego życia. „Zmęczona Matka Polka, która albo ma rodzinę, albo oczekuje potomka” – jak o niej wyraża się w „Gazecie Wyborczej” Anna Bikont (A. Bikont, „Gazeta Wyborcza”, 1995/04/08-1995/04/09). Tymczasem w przeszłości określenie to było tytułem do chluby, głębokiej czci i szacunku, a wywodzi się z wiersza Adama Mickiewicza pt. Do matki Polki, który został zamieszczony w „Gońcu Krakowskim” w 1831 roku. Sens postawionych przed Matką Polką zadań jest jasny: ma wychować swego syna patriotycznie i przygotować go do walki o niepodległość Ojczyzny, nawet bez nadziei na zwycięstwo.

W moim domu rodzinnym znajdował się album malarstwa Artura Grottgera, do którego często zaglądałam. Wizerunki kobiet z obrazów Grottgera robiły na mnie ogromne i niezatarte wrażenie. Zapamiętałam też z muzeum przy opactwie cystersów w Wąchocku ekspozycję kobiecej biżuterii żałobnej z okresu zaborów. Czarne broszki w kształcie orła i bransoletki przypominające kajdany. To była wówczas kobieca forma demonstracji, ale i lekcja patriotyzmu dla żyjącej pod zaborami młodzieży.

Wiele z tych dzielnych kobiet nie tylko zastępowało swych mężów w gospodarstwie, gdy przyszedł czas walki, a potem zsyłki lub więzienia, ale decydowały się na dzielenie losów zesłanych na katorgę mężów. Z chwilą znalezienia się za Uralem podlegały takim samym rygorom, jak skazani.

Mogły powrócić do kraju jedynie po odbyciu przez małżonka kary zesłania lub kiedy on zmarł. Niektóre kobiety same stawały się więźniami lub trafiały na zesłanie za działalność patriotyczną. Trudno przecenić ich rolę. Niewątpliwie były dla swoich mężów i synów ogromnym wsparciem w trudnych czasach walki, zaborów i okupacji.

Znane są też przypadki ochotniczego zaciągania się kobiet polskich do oddziałów wojskowych i powstańczych. Najczęściej towarzyszyły żołnierzom jako markietanki (to akurat mało chlubne, bo przyjęło się uważać, że markietanki świadczyły też usługi z zakresu najstarszego zawodu świata), czasem współdziałały z nimi jako emisariuszki, przewoziły broń i organizowały ucieczki z niewoli. Podczas zaborów wiele kobiet było znanych z pracy charytatywnej: wspierania rodzin walczących, zbierania funduszów na rzecz powstań, pomocy rannym i chorym. Udział kobiet w XIX-wiecznych działaniach powstańczych kojarzony jest przede wszystkim z litewską bohaterką Emilią Plater, walczącą w powstaniu listopadowym na Żmudzi, ale też być może z postacią Joanny Żubrowej, pierwszej kobiety odznaczonej orderem Virtuti Militari.

Do najbardziej zasłużonych w okresie międzypowstaniowym polskich kobiet należała matka abp. Szczęsnego – Ewa Felińska (urodziła 11 dzieci), która po śmierci męża zaangażowała się w działalność spiskową jako organizatorka jednej z pierwszych komórek kobiecych Stowarzyszenia Ludu Polskiego w Krzemieńcu. W 1838 roku została aresztowana i skazana na karę utraty majątku oraz zesłanie do Berezowa i Saratowa.

W okresie zrywu styczniowego wzorem kobiety-patriotki stała się Apolonia z Dalewskich Sierakowska, kurierka powstańcza i wdowa po przywódcy powstania na Litwie, straconym w Wilnie w czerwcu 1863 roku, która po śmierci męża i trzymiesięcznym areszcie, mimo zaawansowanej ciąży, została zesłana do guberni nowogrodzkiej, znanej ze szczególnie uciążliwych warunków klimatycznych.

Wanda Krahelska (1886–1968) została na własną prośbę główną wykonawczynią zamachu na warszawskiego generała-gubernatora Gieorgija Skałona w 1906 roku; Aleksandra Szczerbińska zaś, później Piłsudska (1882–1963), zarządzała warszawską siecią składów broni i brała udział w przygotowaniu napadu na pociąg – akcji pod Bezdanami, którą kierował Józef Piłsudski.

Być może właśnie poprzez odwagę, poświęcenie oraz troskę o dobro wspólne te i wiele innych kobiet w Polsce dowiodło, że sprawiedliwość wobec nich domaga się przyznania im pełni praw obywatelskich. Tak też się stało w wolnej Polsce.

Dekretem Tymczasowego Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego z 28 listopada 1918 r. zostało ogłoszone, że „wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel państwa bez różnicy płci” (art. 1), który ukończył 21 lat, artykuł 7 zaś zapewniał bierne prawo wyborcze wszystkim obywatelom i obywatelkom. Polki nabyły je jako jedne z pierwszych w Europie.

Co więcej, dekret Piłsudskiego zasadniczo nie był kontestowany przez mężczyzn. Miała na to niewątpliwie wpływ rosnąca, zwłaszcza w drugiej połowie XIX w., rola kobiet, które – jak twierdzi historyk z KUL, dr Robert Derewenda – w sytuacji, gdy wielu mężczyzn zginęło w czasie działań wojennych w powstaniach lub zostało zesłanych na Sybir – musiały samodzielnie sprostać różnym obowiązkom, związanym w utrzymaniem rodziny i wychowaniem dzieci, dowodząc w ten sposób nie tylko odwagi, ale i samodzielności w działaniu.

Mężne, a nawet bohaterskie postawy kobiet w naszej historii leżą u podstaw szczególnego stosunku Polaków do nich. Polacy zasłynęli wśród cudzoziemek jako szarmanccy. Jeszcze nie tak dawno, bo w latach 70. i 80., do zasad dobrego wychowania należało przepuszczanie pań w drzwiach czy też całowanie ich w rękę. Skutecznym owocem walki kobiet o równouprawnienie stało się szybkie wyeliminowanie z życia towarzyskiego i rodzinnego tych form obyczajowych. Czy słusznie? No cóż, w końcu to tylko detal, ale moim zdaniem, wiele mówiący o zmianach zachodzących we wzajemnych relacjach.

Kobieta, która według Księgi Rodzaju została stworzona jako „odpowiednia pomoc” dla Adama, stała się jego konkurentką i przeciwnikiem w walce. Naczelnym hasłem podnoszonym przez współczesne feministki jest walka z „supremacją męską”.

W deklaracji ideowej amerykańskiej National Organization of Women, którą przytacza prof. Wojciech Roszkowski, napisano: „Nadszedł czas odzyskać kontrolę nad naszym życiem. Nadszedł czas wprowadzenia wolności reprodukcyjnej dla kobiet”. Znana feministka Martha Nussbaum twierdzi: „Najbardziej okrutna dyskryminacja dotyka kobiety w rodzinie (…) gdzie kobieta musi podjąć bezpłatną pracę o niskim prestiżu społecznym (…) Szczególnie kobiety cierpią z powodu altruizmu rodziny (…) podejmując zadań gospodarstwa domowego i wspomagania pracy męża”. Profesor Roszkowski przytacza obie te wypowiedzi w kontekście opisywanego zjawiska zerwania przez jednostkę więzów rodzinnych i tradycji. W konkluzji pisze: „Tak rodzi się człowiek wolny, ale pozbawiony tożsamości” i przypomina, że równość w godności kobiety i mężczyzny nie oznacza ich jednakowości, która jest jedną z tez pochodnej marksizmu – ideologii gender (W. Roszkowski, Roztrzaskane lustro. Upadek cywilizacji zachodniej, Biały Kruk, 2019, s. 488–492).

„Strony podejmą działania niezbędne do promowania zmian wzorców społecznych i kulturowych dotyczących zachowania kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na idei niższości kobiet lub na stereotypowym modelu roli kobiet i mężczyzn” – brzmi artykuł 12 p. 1 zobowiązań ogólnych konwencji stambulskiej, na której m.in. w ostatnim czasie ogniskuje się debata publiczna. Konwencja stambulska – jak twierdzi Karolina Pawłowska, Dyrektor Centrum Prawa Międzynarodowego Instytutu Ordo Iuris – oparta jest na założeniach ideologii gender. Uznaje ona bowiem, że źródłem opresji względem kobiet i przyczyną historycznie ukształtowanych, nierównych relacji władzy między kobietami i mężczyznami jest zakorzeniony w tradycji ład społeczny. Przeczy temu jednak nasza polska tradycja historyczna i prawna.

I znowu pozwolę sobie przytoczyć fragment tej konwencji. Tym razem p. 5 art. 12: „Strony gwarantują, że kultura, zwyczaje, religia, tradycja czy tzw. »honor« nie będą uznawane za usprawiedliwienie dla wszelkich aktów przemocy objętych zakresem niniejszej Konwencji”. Brzmienie tego artykułu sugeruje zatem, że przemoc w rodzinie wynika z takiego jej modelu, który został ukształtowany w oparciu o religię.

„Zapamiętam sobie: Ilekroć wchodzi do twego pokoju kobieta, zawsze wstań, chociaż byłbyś najbardziej zajęty. (…). Pamiętaj, że przypomina ci ona Służebnicę Pańską, na imię której Kościół wstaje.

Pamiętaj, że w ten sposób płacisz dług czci twojej Niepokalanej Matce, która ściślej jest związana z tą niewiastą niż ty. W ten sposób płacisz dług wobec twej rodzonej Matki, która ci usłużyła własną krwią i ciałem… Wstań i nie ociągaj się, pokonaj twą męską wyniosłość i władztwo… Wstań, nawet gdyby weszła najbiedniejsza z Magdalen” – zapisał ks. kard. Stefan Wyszyński w swoich Zapiskach więziennych pod znamienną datą 9.12.1955 r. Jak wynika z zanotowanych słów, nasz Pasterz odznaczał się głębokim szacunkiem wobec kobiet i była to motywacja religijna! (…)

Polskie prawo spełnia wszystkie standardy tzw. konwencji stambulskiej w zakresie ochrony kobiet przed przemocą i ochrony ofiar przemocy domowej, a w poszczególnych regulacjach wychodzi ponad te wymagania – twierdzi szef resortu sprawiedliwości Zbigniew Ziobro. Prof. Aleksander Stępowski – prawnik z Ordo Iuris – podkreśla, że preambuła konwencji stambulskiej posługuje się „koncepcjami o wyraźnie marksistowskich inspiracjach”, jak odwieczna walka płci czy strukturalna przemoc jako narzędzie dominacji mężczyzn.

Średni europejski wskaźnik dla przemocy wobec kobiet wynosił w 2015 roku 27,5 punktów na 100 (im wyższy wynik, tym gorsza sytuacja). Polska ze wskaźnikiem 22,1 plasowała się na pierwszym miejscu, a więc jest państwem, w którym dochodzi do najmniejszej liczby aktów przemocy wobec kobiet. I nie twierdził tego PiS, ale lewicowy francuski dziennik „Libération”, powołując się na oficjalne dane.

Czy zapobiegniemy złu, uderzając w tradycyjny model rodziny? Czy lekarstwem na przemoc jest unifikacja płci, przeczenie różnicom płciowym w imię idei absolutnej równości albo też poprzez przeciwstawianie sobie mężczyzn i kobiet w imię tejże równości i marksistowsko rozumianej sprawiedliwości? Moim zdaniem czas najwyższy powrócić do tradycyjnych wartości, czas na wsparcie trwałej i wielodzietnej rodziny, i czas na troskę o dobre wychowanie kobiet. „Na kolanach świętych matek wychowują się wielcy święci” – mówiła św. Urszula Ledóchowska, podkreślając doniosłość troski o rodzinę i należne w niej miejsce kobiety-matki.

Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Matka Polka wobec przemocy” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Matka Polka wobec przemocy” na s. 6 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Opracujmy „Strategię tożsamości” – program krzewienia prawicowej świadomości, nowoczesny system edukacji społecznej

Chcemy błyszczeć, pokazywać, jacy jesteśmy silni, wygrywać mięsistymi frazami w gazetach, telewizji, na Facebooku. Nie działamy strategicznie. A lewica to robi od lat. Urabia ludzi, zwłaszcza młodych.

Marcin Niewalda

Wzywam więc do opracowania „Strategii tożsamości” – programu, który stworzy podwaliny pod nowy system edukacji społecznej, wzbogacający każdego o dobre społeczne wartości, oparte na sprawdzonych źródłach. Strategia ta musi przełożyć się po pierwsze na świadomość polityków, po drugie na konkretne programy, również finansowe, a także zaowocować zbudowaniem systemu szkoleniowego, wykorzystującego nie naukowców i gwiazdy prawicowych mediów, ale w pierwszym rzędzie ludzi z organizacji społecznych, którzy potrafią być skuteczni jak Siłaczka i krzewić „u podstaw” prawicową świadomość.

Poniżej omawiam 5 rodzajów działań. Ostatnie z nich jest nieużywanym przez nas lekarstwem na deprawację, przedostatnie zaś przyczyną naszej przyszłej klęski.

1. Działania prawicowe skierowane do prawicy

To budowanie pozytywnych skojarzeń wokół elementów prawicowych. Działania te, takie jak np. marsze, wiece, media prawicowe, działania Caritasu, Różaniec dokoła Polski, pomniki, festiwale patriotyczne, ordery – są wzmocnieniem myśli prawicowej. Wspierają rozwój postaw osób o świadomości prawicowej. Są one jednak zbyt widoczne. Takimi metodami nikogo się nie zmieni. Lewak jest nastawiony wobec nich negatywnie i ironicznie, i dlatego od razu je skrytykuje i wykpi.

Działania te są słuszne, mobilizujące, lecz skuteczne jedynie w środowiskach prawicowych.

2. Działania lewicowe skierowane do lewicy

Zjawiska odwrotne od powyższych. To wszelkie pucze, protesty i hucpy KOD-u, czarne marsze, parady równości, pedagogika steinerowska, patoinfluencerzy. Jesteśmy na nie uodpornieni. Są dla nas zbyt jaskrawe i oczywiste. Odrzucamy je, protestujemy przeciwko nim. Poświęcamy na to jednak ogromną ilość czasu i energii, tracimy siły. 90% postów prawicowych na Twitterze to kpiny z jawnych działań lewackich. W wojsku mówi się na taką sytuację „związani walką” – z przeciwnikiem, który jest bardzo dobrze widoczny, a strategiczne działania prowadzi po kryjomu, na boku.

3. Działania neutralne

To wszelkie aktywności niezwiązane z polityką, światopoglądem – zbieranie znaczków, chodzenie po górach, gry, wycieczki, sport, edukacja, codzienność życia, promocja dzielnicy, miasta, zdrowia. To działania normalne, powszednie, nie krytykowane, bo nie budzące skrajnych emocji.

Wydawać by się mogło, że nie mają wartości, jeśli idzie o światopogląd, dlatego właśnie stanowią dla lewicy niezwykle łakomy kąsek i klucz do wygranej. Za ich pomocą prowadzi ona działania „strategiczne”.

4. Działania strategiczne na korzyść lewicy

To rodzaj trucizny opakowanej w szczytny, łatwy do połknięcia cel. To ziarna chwastów zapuszczające korzenie, budujące lewackie skojarzenia. Działania te dotyczą obszaru neutralnego, jednak związane są z wartościami deprawującymi.

Będzie to na przykład akcja WOŚP, która zawiera neutralną formę ratowania chorych, buduje jednak cały szereg skojarzeń lewicowych typu „róbta co chceta”. (…) Chwytające za serce programy adopcji porzuconych piesków, budzące emocje rywalizacji programy typu Top Model, ekologia, style ubierania, żywienia, gry pełne agresji i przemocy, programy kulinarne o zwierzętach – wszystkie one są tak przygotowane, aby wykorzystując neutralne zjawiska, budzić aktywne skojarzenia deprawujące, wykorzeniające chrześcijaństwo, polskość, prawicowość. Niewinną, emocjonującą zabawę wiążą z mentalnością lewacką. Wiedzę o codziennym życiu formują w atmosferze wykoślawionego światopoglądu.

Tak samo działa nowoczesna sztuka deformująca piękno, proponowane style zachowania, czesania, pokazywania się w mediach społecznościowych. Paskudne, w krzykliwych kolorach bajki dla najmniejszych dzieci przyciągają ich wzrok, budują modele stylu bycia. (…)

Pozostawiamy dzieci w sytuacji wyboru tylko zła i dziwimy się, że schodzą na złą drogę. Pytamy potem: jak to się mogło stać? Jak on mógł wyrosnąć na zwolennika skrajnej lewicy, skoro tyle razy mówiliśmy mu, że zło jest złe? Tymczasem po prostu zabrakło uczciwego wyboru.

Obecnie w Polsce dzieci, młodzież, poszukujący dorośli nie mają praktycznie żadnych szans na skorzystanie z oferty neutralnej, ale związanej z dobrymi wartościami. Takie działania to nieliczne wyjątki, prowadzone najczęściej przez organizacje pozarządowe, w dodatku całkowicie lekceważone w programach grantowego wsparcia.

5. Działania strategiczne na korzyść prawicy

Wstydzimy się mieć styl prawicowy, chrześcijański, ojczyźniany.

Koszulki z orłem zakładają tylko „twardzi bojownicy” – my, powszedni ludzie, nawet kolorów patriotycznych nie założymy w święto państwowe – bo to będzie wyglądało „głupio”. Boimy się tego tak bardzo, że działania strategiczne na korzyść prawicy, filmy czy projekty wydają się nam naiwne, niewarte zachodu.

Rezygnujemy z nich. Rząd nie wspiera takich działań praktycznie w ogóle. Nie ma programów budowy skojarzeń na styku „zjawisko neutralne – wartość prawicowa”. Nie robi tego szkoła – neutralna światopoglądowo. Jeśli już ktokolwiek prowadzi programy religijne – to są one skierowane tylko do osób wierzących. Jeśli ktoś prowadzi programy prawicowe – to robi wszystko, aby zgromadzić widzów prawicowych. (…)

Jeśli pozostawimy mu wolny i sprawiedliwy wybór – człowiek pójdzie dobrą drogą. Ale ten wybór musi istnieć.

Jeśli nie podejmiemy działań strategicznych, liczba bojowników prawicowych będzie powoli maleć, a lewicowych – rosnąć. (…) Trzeba zmienić społeczną świadomość w zakresie tego, jak działać skutecznie. Nie zawsze wielkie działa są najskuteczniejsze. Nie pokona się za pomocą armat broni biologicznej czy trujących gazów rozpylanych przez wroga. Trzeba zacząć domagać się zmiany form działania, uruchomienia programów, w których liczą się nie działania twarde i jaskrawe, wielkie i potężne, ale miękkie, o dużej wartości dodanej. Gdzie celem nie jest nie popisywanie się i błyszczenie, ale kształtowanie charakteru i dobra propozycja światopoglądowa.

Cały artykuł Marcina Niewaldy pt. „Strategia tożsamości” znajduje się na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Strategia tożsamości” na s. 15 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nasze dziedzictwo należy rozwijać w rzeczywistości takiej, jaka jest – między umarłym Zachodem a niebezpiecznym Wschodem

Państwa zachodniej części Europy przypominają ulokowanego w szafie trupa. Wszyscy wiedzą, że on tam jest, ale boją się otworzyć drzwi już to ze strachu przed prawdą, już to z obawy przed fetorem.

Piotr Sutowicz

Jestem Europejczykiem, ale ważniejsze dla mnie jest bycie Polakiem. Oczywiście, ta tzw. europejskość ukształtowała moją tożsamość narodową. Nie można mówić o polskości w kontekście innych niż europejskie korzeni kulturowych, choć te miały swoją genezę również w kulturach pozaeuropejskich. (…)

Ta cywilizacja wpłynęła znakomicie na kształt etnosu, który wyłonił się w średniowieczu na obszarze obecnej Polski. Elity, które budowały tutejsze państwo i społeczeństwo, tak się ową łacińskością przejęły, że uznały się za spadkobierców starożytnych Rzymian, choć z czasem spodobało im się również bycie Sarmatami, a więc ludem o genezie irańskiej. Dziś, w dobie całkowitej deprecjacji wszystkiego, co było, uważa się te nawiązania za skrajnie nieodpowiedzialną mitomanię. Czy słusznie? Kiedyś się okaże. Ja bym takich tradycji do kosza nie wyrzucał, mogą się one jeszcze okazać potrzebne, szczególnie w sytuacji, w której Europa ginie. (…)

Opór Chrobrego, Krzywoustego i im podobnych wobec zakusów cesarzy nie da się wytłumaczyć inaczej, jak ich poczuciem rzymskości i przynależności do wspólnoty europejskiej na równych zasadach.

Władca w Polsce czuł się jakby cesarzem i tej zasady suwerenności swojej i swoich poddanych bronił. Jest to ciekawa sprawa, będąca ważnym elementem naszej tożsamości. Być może i dzisiaj polska niechęć do unijnych regulacji i sposobu patrzenia na wolność państw narodowych i obywatelskich tam ma swoje źródło. Ten mechanizm obronny może okazać się bardzo ważny dzisiaj, kiedy Zachód, jak wspomniałem, umiera, a właściwie już umarł. Kraje i ich społeczeństwa w zachodniej części Europy przypominają ulokowanego w szafie trupa. Wszyscy wiedzą, że on tam jest, ale boją się otworzyć drzwi już to ze strachu przed prawdą, już to z obawy przed fetorem.

Polskie pojmowanie cywilizacji wyrastało z Zachodu, ale politycznie zawsze było trochę inne. Dla naszych przodków cywilizacyjny dorobek, z którego czerpano, symbolizowały zachodnioeuropejskie katedry i uniwersytety, kult świętych i uniwersalizująca Europę od wczesnego średniowiecza cześć dla Matki Bożej. To tu budowano państwo oparte na rzymskim i pewnie greckim rozumieniu obywatelskości i na pojęciu wolności, jakie niosło chrześcijaństwo. Owszem, z czasem nie ustrzeżono się błędów, nadmiernie przejęto się okołofeudalną strukturą społeczną, a wraz z narastającymi problemami i wpływami Wschodu ograniczano godność ludności pracującej na roli. Nie uniknięto też prymitywizacji ładu społecznego, korzystając przy tym z dorobku absolutyzmów oświeconych Zachodu.

Mimo tego ‘Zachód’ w rozumieniu ośrodka cywilizacyjnego istniał i przez wieki miał się dobrze. Tu rozwijała się filozofia i nauka, kwitła myśl techniczna, stąd szerzyło się chrześcijaństwo i dopóki nie nastała epoka narodów i państw imperialnych opartych na liberalnym kapitalizmie, wiele rzeczy można było naprawić. W końcu wieku XIX było to już naprawdę trudne.

Zaczęła się epoka pesymizmu, a wraz z nią permisywizmu, prowadzącego do wspomnianej śmierci Zachodu.

Wojny i ustroje totalitarne XX wieku przypieczętowały dzieło zniszczenia. Europa próbowała się podnieść, ale jej elity nie chciały tego. Wolały trwający ponad 1000 lat rozdział historii zamknąć i zacząć nowy, a zaczęły od tworzenia nowych ideologii i ładu, który miał zastąpić dotychczasową cywilizację łacińską. Ostatni czas tym działaniom nadał nowe symbole.

W zeszłym roku wstrząsnęły nami obrazy płonącej katedry Notre Dame. Spłonęła świątynia, która przetrwała barbarzyńskie czasy rewolucji francuskiej, przetrzymała różne pomysły mające spowodować jej zniszczenie. Nadszedł jednak jej kres. W roku bieżącym podpalona została katedra w Nantes, której budowę rozpoczęto w 1434 roku. Podpalaczem okazał się sfrustrowany imigrant z czarnej Afryki, ponoć wcale nie muzułmanin. Muzułmanami bez wątpienia byli mordercy księdza Jacquesa Hamela, staruszka, który przeżył kilka przepoczwarzeń francuskiej republiki, w ramach ducha nowych czasów zaangażował się w ruch międzyreligijny, by zginąć z ręki młodego wyznawcy Allacha w 2016 roku. (…)

Tymczasem obecne elity kulturalne i polityczne Unii Europejskiej ochoczo stanęły po stronie niszczenia – im bardziej ktoś jest radykalny w swoim laicyzmie, tym bardziej popiera ekscesy przybyszów.

(…) Jeżeli instytucje polityczne i gospodarcze dalej działają, a zasobność społeczna wydaje się wystarczająca, to dzieje się tak dzięki sile rozpędu i nowoczesnym technologiom. (…)

Słowa wypowiedziane, a właściwie wypisane ponad 100 lat temu przez Romana Dmowskiego w jego Myślach nowoczesnego Polaka [„Jestem Polakiem, więc mam obowiązki polskie”], dziś brzmią klasycznie, a zdaje się, że przed nimi druga młodość. Powoli dochodzimy do rzeczywistości, w której słowa ‘Polak’ i ‘Europejczyk’ nie będą wzajemnym uzupełnieniem, a w każdym razie nie da się ich w taki sposób zrozumieć. Polskość dla Dmowskiego była szczególną formą bycia Europejczykiem: naród polski widział on jako równorzędnego członka wspólnoty państw Europy. Pokazał to jako dyplomata i polityk, tak był postrzegany na konferencji w Paryżu, gdzie, co warto pamiętać, jego największym sojusznikiem był Georges Clemenceau, Francuz, wolnomyśliciel, mason i… Europejczyk. Może on chyba śmiało być uważany za jednego z ojców naszej niepodległości.

Przynależność do Europy oznaczała dla Dmowskiego dumę z dziedzictwa, z którego się korzysta, z własnej kultury i z rzeczonych katedr.

W tych samych Myślach zwrócił on uwagę, że z bycia Polakiem należy być dumnym, ale trzeba się też wstydzić rzeczy wstydliwych, tego, co było niegodziwe i złe; te bolesne kawałki naszej historii powinny nam służyć za naukę na przyszłość.

(…) Uważam, że naszego dziedzictwa nie należy się pozbywać, trzeba je rozwijać w rzeczywistości takiej, jaka jest między umarłym Zachodem a niebezpiecznym Wschodem. Być może nadszedł czas, w którym powinniśmy dać świadectwo. (…) Tak jak wtedy trzeba było dalej iść własną drogą, tak też trzeba robić i dzisiaj. Zachód umarł, my chyba jeszcze żyjemy, choć czasu mamy coraz mniej.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Symboliczna śmierć Zachodu” znajduje się na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Symboliczna śmierć Zachodu” na s. 13 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Demokracja szlachecka w I Rzeczypospolitej: ustrój nie idealny, ale w ówczesnych czasach na pewno wzorcowy w Europie

Dla pokolenia Polaków, którzy wykształcenie zdobyli w okresie reżimu komunistycznego, szlachta charakteryzowała się głupotą, łakomstwem, korupcją, uciskaniem chłopów pańszczyźnianych i liberum veto.

Mirosław Matyja

Postkomunistycznej generacji Polaków szlachta jest albo nieznana, albo kojarzy się jedynie z Panem Wołodyjowskim i restauracjami, nazwanymi przez ich właścicieli „szlacheckimi”. Krótko mówiąc, Polacy z reguły nie uznają szlachty, jej obyczajów i tradycji i odcinają się od jej historii. Szkoda, bo szlachta to kilka wieków historii Rzeczypospolitej.

Od końca XIV wieku pozycja szlachty polskiej rosła, co związane było z przywilejem koszyckim z 1374 roku, na mocy którego szlachta zyskiwała wpływ na wybór następcy tronu. W zamian władca zobowiązywał się, poprzez nienadawanie żadnej z istotnych godności i zaszczytów „przybyszom i obcym, lecz tylko mieszkańcom ziem królestwa”, do zagwarantowania niepodległości i całości królestwa nie tylko samej szlachcie, ale również całemu narodowi polskiemu. (…)

Po dojściu do skutku unii polsko-litewskiej w 1569 r. ogólna liczba szlachty wynosiła około pół miliona osób. Było to ok. 7% całego społeczeństwa polskiego i litewskiego. Odsetek szlachty sięgnął w XVIII wieku nawet 10%, co było ewenementem w ówczesnej Europie. Obiektywnie wydaje się, że to niewielka liczba, niemniej jednak była ona wystarczająca, aby poważnie ograniczyć władzę królewską. Stąd też znane jest kolejne powiedzenie, określające monarchę nie jako kogoś „ponadziemskiego”, lecz tylko „pierwszego między równymi”.

Porównajmy sytuację Rzeczypospolitej w XVI i XVII wieku z resztą Europy tamtego okresu.

W innych państwach europejskich wykształciły się w tym czasie rządy monarchistyczno-absolutystyczne. Polska jawiła się na tym tle jako sfera demokracji i wolności. Demokracji, która w innych państwach była wówczas zupełnie nieznana.

(…_ Sejmiki przedsejmowe zwoływane były na niecałe 2 miesiące przed sejmem walnym i wybierano na nich bezpośrednio-demokratycznie od 2 do 6 posłów na sejm i opracowywano instrukcje poselskie. Na sejmikach relacyjnych wysłuchiwano sprawozdań posłów z obrad sejmu walnego i decydowano o przyłączeniu się do jego decyzji. Z kolei na sejmikach deputackich wybierano deputatów/przedstawicieli szlachty do Trybunału Koronnego i Litewskiego. Kwestie podatkowe, ekonomiczne, ale nawet ustrojowe omawiane były na sejmikach gospodarczych. Sejmik elekcyjny wybierał kandydatów na wakujące urzędy państwowe w Królestwie Polskim i w Wielkim Księstwie Litewskim. I wreszcie sejmiki kapturowe, zwoływane od 1572 r., zawiązywały konfederacje i powoływały sądy kapturowe podczas bezkrólewia.

(…) Szlachta wywarła więc piętno na rozwój i tradycję Państwa Polskiego – przez kilka wieków była jego nośnikiem i kształtowała system polityczno-społeczny i gospodarczy Rzeczypospolitej. Państwa ościenne spoglądały z podziwem na kształt polskiego ustroju politycznego.

Jest prawdopodobne, że polskie tradycje szlacheckie wpłynęły na światopogląd polityczny szwajcarskiego filozofa Jacquesa Rousseau – orędownika polskich zasad ustrojowych. Rousseau twierdził, że ustrój polityczny kształtuje cechy moralne obywateli i w tym kontekście wysoko oceniał charakter Polaków.

Ten sam Rousseau przyczynił się do rozwoju demokracji bezpośredniej w Szwajcarii, przyglądając się między innymi polskim doświadczeniom w demokracji szlacheckiej. Ustrój demokracji szlacheckiej w Polsce nie był idealny, ale w ówczesnych czasach na pewno wzorcowy w Europie. (…)

Ciekawe, że inne państwa europejskie nawiązują konsekwentnie do swoich tradycji. Austriacy tęsknią za Habsburgami, Francuzi i Hiszpanie kultywują tradycje dynastii Bourbonów, Włosi są dumni ze swoich tradycji rzymskich itd. A Polacy? No cóż, Stanisław Jachowicz miał niestety rację, pisząc: „cudze chwalicie, swego nie znacie – sami nie wiecie, co posiadacie”.

Prof. Mirosław Matyja jest dyrektorem Zakładu Kultury Politycznej i Badań nad Demokracją w Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) w Londynie.

Cały artykuł Mirosława Matyi pt. „Demokracja szlachecka” znajduje się na s. 12 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Mirosława Matyi pt. „Demokracja szlachecka” na s. 12 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Męstwo, męczeństwo, dzielność etyczna – czym są, do czego i dlaczego są potrzebne? Od Arysotelesa do Jana Pawła II

Cnota męstwa wymaga kształtowania od najmłodszych lat życia, lecz nie każdy ją w dostatecznym stopniu posiądzie. Nie zwalnia to jednak nikogo od gotowości do podejmowania czynów mężnych,

Teresa Grabińska

Obrona dobra wymaga mężnego trwania w prawdzie, czasem aż do męczeństwa. Jan Paweł II tak pisał: „W męczeństwie, jako potwierdzeniu nienaruszalności porządku moralnego, jaśnieje świętość prawa Bożego, a zarazem nietykalność osobowej godności człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boga. Godności tej nie wolno nigdy zbrukać ani działać wbrew niej, nawet w dobrej intencji i niezależnie od trudności”.

Męczeństwo jest najwyższym poświęceniem się w cierpieniu, jak i w oddaniu życia za prawdę i dobro bliźniego lub wspólnoty. Jest radykalną obroną granicy „między dobrem a złem” i „staje się wyrzutem dla tych wszystkich, którzy łamią prawo”.

Chrześcijanin zaś jest zobowiązany tak w czasie wojny, jak i pokoju, „do heroicznego nieraz zaangażowania, wzmocniony cnotą męstwa, dzięki której – jak uczy św. Grzegorz Wielki – może nawet »kochać trudności tego świata w nadziei wiecznej nagrody«”. (…)

Zaraz po zakończeniu II wojny światowej Melchior Wańkowicz pierwszy przybliżył Polakom i światu mężną obronę Westerplatte w pierwszych siedmiu dniach września 1939 r. Zdążył jeszcze spisać bezpośrednią relację mjr. Henryka Sucharskiego (zmarłego w 1946 r.) – w 1939 r. dowódcy garnizonu Wojska Polskiego, stacjonującego tam na cyplu wydzielonym z Wolnego Miasta Gdańska. Potem do Wańkowicza dochodziły głosy innych uczestników obrony, którzy podnosili sprawę konfliktu między mjr. Sucharskim a jego zastępcą – kpt. Franciszkiem Dąbrowskim. Chodziło o podjęcie decyzji o zakończeniu obrony, czyli o poddaniu się Niemcom.

Mjr Sucharski w obronie życia walczących żołnierzy, kiedy już stwierdził, że po 24 godzinach nie nadejdzie wsparcie z zewnątrz, miał zdecydować o wywieszeniu białej flagi. Kpt. Dąbrowski (prawdopodobnie potomek gen. Jana Henryka Dąbrowskiego, uwiecznionego w słowach polskiego hymnu) wyrażał potrzebę dalszej heroicznej walki.

W drugim dniu obrony zwyciężyła opcja Kapitana (i dużej części obrońców), a załoga poddała się po ponad 6 dniach walki, gdy już po prostu nie było czym walczyć.

Konflikt postaw Majora i Kapitana zdiagnozował Wańkowicz w jednym z tekstów w 2. tomie zbioru Anoda i katoda. Pokazał dwa oblicza męstwa nakierowanego na ochronę dobra (wartości), ale inaczej mającego się realizować w konkretnym czynie, tu – przerwania albo kontynuowania obrony. Wańkowicz nazwał to konfrontacją postawy realistycznej (pochodnej chłopskiego pochodzenia Majora) i postawy romantycznej (pochodnej szlacheckiej tradycji rodu Dąbrowskich).

Konfrontacja postaw Majora i Kapitana jest dobrą ilustracją poszukiwania owego Arystotelesowskiego umiaru. Postawa zwana przez Wańkowicza realistyczną uzasadniona była wykonaniem rozkazu obrony przez 24 godziny, racjonalną analizą ryzyka walki i odpowiedzialnością za ok. 200, najczęściej bardzo młodych mężczyzn broniących Westerplatte. Postawa zwana przez Wańkowicza romantyczną przedkładała bezwzględne przeciwstawienie się złu i graniczne poświęcenie w imię obrony Ojczyzny. Postawa zw. realistyczną moderowała jednak ową romantyczną namiętność. A obrona Westerplatte ukazała zarówno przykładne męstwo walczących z najeźdźcą, gotowych na poświęcenie życia (na męczeństwo), ale i męstwo końcowej decyzji o poddaniu się, naznaczone odpowiedzialnością dowództwa za powierzone im zdrowie i życie podwładnych.

A jak w obliczu tego szkicowego opisu heroizmu obrońców Westerplatte jawi się treść homilii Jana Pawła II, skierowanej do młodzieży zgromadzonej na Westerplatte 12 czerwca 1987 r.? Ojciec Święty powiedział wtedy, że młodzi obrońcy Westerplatte powinni być wzorem dla współczesnej młodzieży w okazywaniu męstwa w obronie najcenniejszych wartości.

„Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować. Wreszcie – jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie.

Tak, obronić – dla siebie i dla innych. (…) I dobrze będzie chyba, jeżeli po tylu latach, które dzielą nas od wydarzeń na Westerplatte, każdy młody Polak, każda młoda Polka rozważy w sercu, że każdy i każda ma w swoim życiu podobne Westerplatte, może mniej sławne, mniej historyczne, powiedzmy, na mniejszą skalę zewnętrzną, ale czasem może na większą jeszcze skalę wewnętrzną, i że tego swojego Westerplatte nie może oddać!”. [Jan Paweł II, Westerplatte, 12 czerwca 1987 r.]

Słowa te są nawoływaniem do kształtowania cnoty męstwa w obronie wartości, czyli do działania kierowanego wyważeniem racji rozumu i porywów woli (emocji), w proporcjach odpowiednich do sytuacji. Owa odpowiedniość sytuacji – podobnie jak w konfrontacji postaw dowódców obrony Westerplatte – wymaga czasem przesunięcia wskazówki umiaru w stronę spowolnienia lub nawet zaniechania działań w godny sposób (choć mogący być z zewnątrz powierzchownie ocenianym jako przejaw bojaźliwości), a czasem przesunięcia jej w kierunku brawurowej akcji w potrzebie natychmiastowej ochrony i obrony jakiegoś dobra (zwykle ocenianej z zewnątrz jako akt odwagi).

Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Męstwo a męczeństwo. Obrona własnego »Westerplatte« według Jana Pawła II” znajduje się na s. 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Męstwo a męczeństwo. Obrona własnego »Westerplatte« wg Jana Pawła II” na s. 4 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Maksymilian Basista – przywódca peowiacki i działacz plebiscytowy, człowiek o nieprzeciętnej, barwnej, osobowości

Niemcy zamieścili jego nazwisko na specjalnej liście proskrypcyjnej, tzw. Sonderfahndungsbuch Polen, tj. w księdze gończej grupującej nazwiska ludzi szczególnie niebezpiecznych dla III Rzeszy.

Zdzisław Janeczek

Z wyrywkowych zapisków wyłania się nam obraz działacza niepodległościowego, poznajemy także jego sposób myślenia, stosunek do rzeczywistości, obowiązków i zadań, światopogląd religijny, społeczny i polityczny. Jako dziecko śląskiej wsi, chociaż zamieszkał w mieście, czuł się zawsze związany z chłopami wszystkimi więzami losu i pokrewieństwa. Urodził się 7 VIII 1883 r. w Górkach w powiecie rybnickim, z ojca Jana i matki Franciszki z domu Kałuża, osiadłych na nierentownym, małym gospodarstwie rolnym. Aby utrzymać ciągle powiększającą się rodzinę, ojciec musiał dorabiać w pobliskim młynie i tartaku. Maksymilian miał sześciu braci i trzy siostry. Jego najbliższe otoczenie to chłopska rodzina, uboga i skrzywdzona, żyjąca w niedostatku, utrzymująca się z ciężkiej, codziennej pracy. Nieco dalsze zaś to chłopi-sąsiedzi żyjący w takich samych warunkach. Całą naukę stanowiła miejscowa szkoła ludowa, którą ukończył, wyróżniając się zdolnościami spośród miejscowych dzieci.

Maksymilianem Basistą zainteresował się ksiądz Nitsche z Lysek, gotów łożyć na jego dalszą edukację w seminarium duchownym we Wrocławiu. Rodzice w obawie przed niebezpieczeństwem wynarodowienia syna nie przyjęli ofiarowanej im pomocy.

Wykształcenie młodego Basisty musiało opierać się zatem na lekturze różnych pism i książek, jakie mógł zdobyć. Czytanie książek i gazet rozszerzyło jego horyzont, a równocześnie wzbudzało ambicję i pchało do wysiłków otwierających drogę do realizacji wyższych zamierzeń. Czasowo jednak zmuszony był podjąć pracę w rybnickiej hucie „Silesia”.

Maria Basista (1890-1948) | Fot. ze zbiorów muzeum w Rybniku

W 1889 r. w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy zdecydował się na wyjazd do Bottrop w Zagłębiu Ruhry, kolebce niemieckiego przemysłu. W Bottrop podjął pracę w kopalni. Tutaj nawiązał kontakt z polskimi organizacjami i stowarzyszeniami, które zachęcały Basistę do dalszego samokształcenia. Związał się m.in. z Towarzystwem Oświaty im. św. Barbary. Wytyczone zadanie ułatwiała mu nadzwyczajnie dobra pamięć, zdolność szybkiego pojmowania, wytrwałość w pracy, oszczędność i dobra kondycja fizyczna oraz ambicja, by dorównać lepszym. Na twardej drodze życia, jaką kroczył od dzieciństwa, zdobytą wiedzę zawdzięczał szkole ludowej, rodzicom i swojej pracowitości. Zmiany w poglądach przynosił także wiek, doświadczenie, poczucie obowiązku i wzrastająca świadomość narodowa. (…)

W 1910 r. osiadł na stałe w Rybniku, gdzie podjął działalność kulturalno-oświatową. Otworzył polską księgarnię i nawiązał kontakt z wydawnictwem Karola Miarki w Mikołowie i „Katolika” w Bytomiu. Ponadto wystarał się o koncesję na sprzedaż „Kuriera Śląskiego” i „Polaka”.

W propagowaniu polskości wspierała go żona Maria z Burdów (1892–1948), która ukończyła Zakład Wychowawczy dla Dziewcząt w Kuźnicach koło Zakopanego. (…)

Dzięki Maksymilianowi Basiście na Górnym Śląsku w walce z kulturkampfem tryumfy święciła polska sztuka i żywe słowo. W ten sposób podważał on ideę niemieckiego Kulturvolku i roszczenia jego propagatorów do panowania nad ziemiami polskimi wchodzącymi w skład monarchii Hohenzollernów. Przeciwstawiał się poglądom, którym drogę w minionym stuleciu torował „żelazny kanclerz” Otto von Bismarck. M. Basista rozumiał, że celem następców kanclerza, toczących z Polakami wojnę kulturową, było odebranie Polakom szans na odbudowę państwa poprzez kulturalne wyniszczenie, zatarcie śladów polskiej historii i tradycji poprzez uniemożliwienie ich przekazywania, wyrugowanie ze szkolnictwa języka polskiego i usunięcie z życia publicznego katolickiego duchowieństwa. (…)

M. Basista podczas pierwszej wojny światowej został powołany do armii pruskiej i skierowany na front zachodni. Walczył m.in. pod Verdun, gdzie został ciężko ranny. Po rekonwalescencji został przydzielony do oddziałów pomocniczych najpierw w rejonie Brześcia nad Bugiem, następnie w Estonii. We wrześniu 1918 r., uzyskawszy urlop, dotarł przez Prusy Wschodnie, Poznań, Wrocław do Rybnika, z którego nie powrócił już do jednostki macierzystej. (…)

W pierwszym rzędzie zajął się odbudową podupadłej w czasie wojny firmy księgarskiej i nawiązaniem kontaktów z polskimi działaczami narodowymi w Ziemi Rybnickiej. 18 I 1919 r. złożył przysięgę peowiacką. (…)

W marcu 1919 r. Basista został przez policję pruską zdekonspirowany i aresztowany wraz z innymi członkami dowództwa POW, m.in. Janem Dziubą, Nikodemem Sobikiem, Ludwikiem Koniecznym i Józefem Bułą. Wielu z ich kolegów osadzono w obozie Neuhammer (Świętoszów), zlokalizowanym na jednym z największych niemieckich poligonów wojskowych.

Obóz więźniów górnośląskich (działaczy narodowych i powstańców) niczym nie różnił się od tych późniejszych, jak hitlerowski KL Auschwitz.

Jeńców lokowano w drewnianych barakach, otoczonych wysokimi ogrodzeniami z drutu kolczastego, w warunkach urągających elementarnym wymogom sanitarno-higienicznym. Z braku łóżek i sienników spali oni stłoczeni na gołej podłodze. Wielu z nich cierpiało z powodu odniesionych w wyniku pobicia ran.

14 IV 1919 r. Nadzwyczajny Sąd Wojskowy w Raciborzu za zdradę stanu, „usiłowanie oderwania Śląska od Niemiec z bronią w ręku” i „udzielanie lokali księgarni dla zbrodniczej działalności organizacji polskich” skazał Maksymiliana Basistę na 9 miesięcy więzienia. Za kaucją 5000 marek udzielono mu, ze względu na zły stan zdrowia, tymczasowego urlopu zdrowotnego. Odzyskawszy wolność, wyjechał z Rybnika i schronił się w Piotrowicach na Śląsku Cieszyńskim, gdzie mieściła się siedziba POW G.Śl. W nowej sytuacji komendant Alfons Zgrzebniok powierzył mu kierownictwo referatu personalnego w Dowództwie POW. Tym samym Basista włączył się w przygotowania do pierwszego powstania. (…)

M. Basista jako więzień obozu koncentracyjnego | Fot. ze zbiorów muzeum w Rybniku

Po odzyskaniu niepodległości Basista nie przestał interesować się polityką. W 1922 r., po wygaszeniu powstania i podziale Górnego Śląska, jako członek rady miejskiej w Rybniku podjął przygotowania do uroczystego przejęcia miasta i powiatu przez polską administrację. W II RP był prezesem Związku Polskich Radnych Gmin i członkiem Izby Przemysłowo-Handlowej w Katowicach. Ponadto pełnił obowiązki prezesa Towarzystwa Czytelni Ludowych i Towarzystwa Kupców Polskich w Rybniku. Propagował tradycje niepodległościowe, m.in. kolportował w swoim kręgu „Powstańca”, którego redakcja łączyła czyn zbrojny 1863 r. z powstaniami śląskimi. (…)

W 1934 r. Maksymilian Basista objął stanowisko wiceburmistrza miasta Rybnika. 31 VIII 1939 r. wygłosił antyniemieckie przemówienie w Wodzisławiu. Po agresji niemieckiej na Polskę opuścił Rybnik.

Przegrana kampania wrześniowa oznaczała dla niego wieloletnią poniewierkę. Niemcy zamieścili jego nazwisko na specjalnej liście proskrypcyjnej, tzw. Sonderfahndungsbuch Polen, tj. w księdze gończej grupującej nazwiska ludzi szczególnie niebezpiecznych dla III Rzeszy. Maksymilian Basista, pod nazwiskiem Wojciech Kwiecień, do 1943 r. ukrywał się w Krakowie i jego okolicy.

Aresztowany przez gestapo, został osadzony w więzieniu na Montelupich, a następnie w obozie koncentracyjnym KL Auschwitz, jako więzień numer obozowy 152740. Stamtąd w 1944 r. przeniesiono go do obozu pracy (SS Arbeitslager) w Leonbergu w Bawarii, a po jego likwidacji 2 IV 1945 r. został osadzony w obozie leśnym w Mattenheim, gdzie doczekał wyzwolenia przez żołnierzy gen. D. Eisenhowera.

W październiku 1945 r. powrócił do kraju. Do 1949 r. prowadził własną księgarnię przy ul. Kościelnej w Rybniku i uczestniczył w pracach reaktywowanego „Serafu”. Ponadto należał do Związku Weteranów Powstań Śląskich. Do końca stał na straży tych samych ideałów, którym dawał wyraz, bez względu na okoliczności, w sposób jasny, szczery i otwarty.

Zmarł 3 XI 1967 r. w Rybniku.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Maksymilian Basista (1883-1967) ps. Klin, Wojciech Kwiecień” znajduje się na s. 6–7 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Maksymilian Basista (1883-1967) ps. Klin, Wojciech Kwiecień” na s. 6–7 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wprawdzie zmienił się ustrój, komuna się skompromitowała i upadła, ale hanys i gorol to jednak wciąż nie to samo

Śląsk z wypłukaną śląskością, czyli ze zniszczoną tożsamością – gdyby do tego, nie daj Panie Boże, doszło – byłby kolejnym gwoździem do trumny cywilizacji zachodniej, potwierdzającym jej samobójstwo.

Herbert Kopiec

Tym, co sie choć kapka znają na poprawności politycznej, nie trzeba dużo łonaczyć, czamu hanysy z gorolami nie za bardzo sztimują.

Hanys – wyjaśnijmy tym, co nie bardzo wiedzą – to określenie rdzennego mieszkańca dawnej pruskiej części Górnego Śląska. Hanys to autochton. Nie określa się tak osób spoza Śląska, które na Śląsku mieszkają i przyjęły śląską kulturę. Hanys pochodzi od niemieckiego imienia Hans jako odpowiednika polskiego imienia Jan. Słowo to miało sugerować niemieckie pochodzenie Ślązaków. Słowami bliskimi znaczeniowo do hanysa są ‘miejscowy’ i ‘tutejszy’, w znaczeniu ‘stąd’ (a nie zza rzeki, czyli z Zagłębia i reszty Polski).

Ślązacy ze Śląska określeniem gorol nazywają mieszkańców sąsiadującego Zagłębia i pozostałych części Polski oraz Polaków mieszkających na Śląsku.

Wracamy do wątku: dlaczego hanysom i gorolom nie zawsze jest po drodze, o czym świadczą chociażby kąśliwe wice. Obserwacje wskazują, że wprawdzie zmienił się ustrój, komuna się skompromitowała i upadła, ale hanys i gorol to jednak wciąż nie to samo.

Przypomniała o tym ostatnio „Gazeta Wyborcza” (5 sierpnia 2020 r.) w związku z inicjatywą Iwony Świętochowskiej – wdowy po Kazimierzu Kutzu (1929–2018), która przekazała do Muzeum Śląskiego pamiątki po swoim zmarłym mężu. I zaczęły się schody, bo otrzymała wiadomość, że Muzeum nie ma pieniędzy ani miejsca na ich eksponowanie. Na krytyczne uwagi pod swoim adresem kierownictwo Muzeum Śląskiego zareagowało pojednawczo zapewnieniem (ale czy szczerze?), że jest otwarte na upamiętnienie Kutza i czuje się niezmiernie wyróżnione przekazaniem w darze pamiątek po wybitnym reżyserze/popularyzatorze śląskiej kultury. Jakoż jednoznaczne oczekiwanie, że Muzeum odtworzy dwupokojowy gabinet reżysera w formie wystawy stałej, nie jest możliwe do zrealizowania, natomiast zaplanowana jest wystawa czasowa poświęcona reżyserowi – oświadczyło kierownictwo Muzeum Śląskiego. Można odnieść wrażenie, że jest w tej przepychance jakaś nutka niechęci/obstrukcji Muzeum Śląskiego wobec upamiętnienia Kazimierza Kutza.

Niewykluczone, że zagnieździł się w Muzeum Śląskim jakiś zacofany prawicowy konserwatysta, który mógł się przestraszyć oczekiwań wdowy po K. Kutzu, które nie ograniczają się wyłącznie do stałej wystawy pamiątek.

Świętochowskiej-Kutz marzy się bowiem, aby w Muzeum Śląskim „było takie miejsce, do którego każdy będzie mógł przyjść, gdzie będzie można spotkać się z drugim człowiekiem. Miejsce, w którym będą mogli działać młodzi artyści i aktywiści. Miejsce tętniące życiem, wolnością słowa, nieskrępowaną niczym wolnością artystyczną. Mój mąż – przypominała wdowa – nigdy nie dał na sobie niczego wymusić, nawet krawata. Pozwólmy młodym ludziom działać tak samo. To wymarzone miejsce ma służyć wymianie myśli artystycznej bez żadnych ograniczeń. Nie będzie tam czegoś takiego, że coś wypada, a coś nie. Wypadać to mogą zęby albo macica – sugestywnie dowodziła Świętochowska – ale nic innego”.

Widać, że wdowa po Kutzu poszła na całość. Można odnieść wrażenie, że wyszło na to, iż marzy jej się, aby w Muzeum Śląskim było miejsce przypominające przystanek Woodstock…

Tak oto wkroczyliśmy w sferę problemów, które, zwłaszcza dla młodych ludzi nie znających historii, są zazwyczaj niezrozumiałe. Mam bowiem poczucie, że niewielu z nich wie, gdzie leży przyczyna dość powszechnie znanych (przybierających zróżnicowane konfiguracje) animozji między hanysami i gorolami. W moim pokoleniu – przykładowo – istniało i nadal istnieje przekonanie, że przyczyna leży w zaszłościach historycznych. O co chodzi? Otóż podkreśla się, że Katowice znajdowały się na terenie państwa niemieckiego, natomiast Sosnowiec najpierw należał do zaboru pruskiego, a później rosyjskiego.

Tak więc Zagłębie i Śląsk różni odmienny kod kulturowy. Zagłębiacy, w większości wyłącznie ludność napływowa, nie wytworzyli tak odrębnej i wyrazistej kultury jak Ślązacy.

(…) Czy Kazimierz Kutz nadaje się na edukatora Ślązaków? Pisałem już („Kurier WNET” nr 15/2015) w tekście Prorocy nowej Śląskiej tożsamości i dwa lata później (nr 33/2017) w tekście Oswajanie „Świra”, że odpowiedź na to pytanie musi być zdecydowanie negatywna. Dziś, powodowany imperatywem śląskiej solidności, uważam za swój święty obowiązek dopowiedzieć, że Kazimierz Kutz, owszem, nadaje się (i to bardzo) wyłącznie do tytułowego wypłukiwania ze Śląska śląskości właśnie. Pomaga mu w tym m.in. „Gazeta Wyborcza”, która konsekwentnie i z uporem godnym lepszej sprawy od lat (ale zawsze zgodnie ze swoją lewacką, postmodernistyczną i antykatolicką linią) kreuje fałszywy obraz Kazimierza Kutza jako niedościgły wzór Ślązaka i wielkiego edukatora Ślązaków.

W sukurs „Wyborczej” idzie śląska gazeta „Dziennik Zachodni”. Z okazji zbliżającej się pierwszej rocznicy śmierci Kutza można w niej było przeczytać, że „straciliśmy najwybitniejszego Ślązaka od czasów Korfantego, (…) człowieka, który całą Polskę uczył Śląska”. Manipulatorzy z „Wyborczej” alarmują i ostrzegają przed współczesną Polską, przywołując te słowa Kazimierza Kutza: „Kaczyński nie zajmuje się rządzeniem, tylko poszerzaniem swojej władzy, a Polska staje się na naszych oczach państwem wyznaniowym”.

Manipulatorzy z „Wyborczej” za nic mają fakty, z których przecież wynika, że ten – skądinąd wybitny – reżyser skumulował w sobie wszystko, co każe go traktować jako anty-Ślązaka, bo np. chełpił się swoimi inklinacjami do lewackiego/antykatolickiego postępu i nie miał nic wspólnego ze śląską solidnością i szacunkiem dla tradycji. K. Kutz – przypomnijmy – nawoływał w 2004 roku: „Mamy prawo żyć w lepszym społeczeństwie – tolerancyjnym i stwarzającym równe szanse wszystkim – Polakom, Ślązakom, homoseksualistom”. (…)

Lewackie siły postępu z uporem godnym lepszej sprawy propagandowo nadymają wybitnego artystę/reżysera Kazimierza Kutza jako wybitnego/wzorcowego Ślązaka. Mają w głębokiej pogardzie to, że w rzeczywistości Kazimierz Kutz pod nieomal każdym względem jest zaprzeczeniem Ślązaka/hanysa.

Trudno o większą głupotę niż ta, z którą mamy do czynienia. Oto mamy Ślązaka, i to rzekomo wybitnego, który jest zdeklarowanym bezbożnikiem. (…)

Warto przywołać intuicje Adama Mickiewicza, odnoszące się do patriotyzmu i wiary, z Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: „Cywilizacja to nie modne i wykwintne ubiory, smaczna kuchnia, wygodne karczmy, piękne teatra i szerokie drogi – cywilizacja to obywatelstwo, oparte na zdolności poświęcenia się dla ojczyzny. Więcej: cywilizacja, prawdziwie godna człowieka musi być chrześcijańska. Nie Wy macie – wskazywał wieszcz – uczyć się cywilizacji od cudzoziemców, ale macie uczyć ich prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej”.

Narzuca się pytanie: czy my, Polacy, jesteśmy do tak pojętej działalności edukacyjnej wobec cudzoziemców przygotowani i zdolni? Czy aby nie oddaliśmy już Polski siłom lewackiej rewolucji kulturowej? Polecając te pytania uwadze moich Czytelników, jedno uważam za pewne: Śląsk z wypłukaną śląskością, czyli ze zniszczoną tożsamością – gdyby do tego, nie daj Panie Boże, doszło – byłby kolejnym gwoździem do trumny cywilizacji zachodniej, znacząco potwierdzającym jej samobójstwo.

Refleksja końcowa. W przeszłości intelektualiści, artyści swym akcesem do komunizmu wywoływali złudzenie drugiego dna ideologii komunistycznej, jakiejś głębszej warstwy mądrości, tkwiącej niczym skarb pod ohydą komunistycznej codzienności. W ten sposób mącono w umysłach ludzi, siano wątpliwości i zdołano chyba zachwiać elementarnym rozeznaniem, co jest złem, a co dobrem. Tacy intelektualiści i artyści odbierali też ludziom (i nadal odbierają) nadzieję płynącą z wiary, że zło nie może mieć po swojej stronie rzeczników tak solidnych wartości, jak: mądrość prawda, dobro i piękno. Również dzisiaj wynajęci do mącenia w głowach artyści i intelektualiści kreowani są przez media na nosicieli prawd moralnych.

Warto jednak pamiętać, że nawet najwspanialsze osiągnięcia artystyczne (vide K. Kutz) nie gwarantują słuszności wyborów moralnych czy intelektualnych, a także nie stanowią skutecznej zapory przed manipulacją.

Ta konstatacja dotyczy nie tylko naszej polskiej rzeczywistości, lecz także światowych areopagów. I jest trafna zarówno wobec sfer artystyczno-literackich, jak i przedstawicieli nauk empirycznych – w końcu bywa przecież, że „paraliż postępowy także ścisłe trafia głowy”.

PS

Ryzykując zarzut obsesji (a niechta bydzie!) odniosę się jeszcze do faktu, że K. Kutz lubił się żenić, skoro trzy razy się hajtnął. Był więc w tym względzie jakby dwukrotnie mało solidny. Jak na hanysa, Kutz się ożenił o dwa razy za dużo.

Cały artykuł Herberta Kopca pt. „Śląsk wypłukany ze śląskości” znajduje się na s. 5 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Herberta Kopca pt. „Śląsk wypłukany ze śląskości” na s. 5 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

III RP jak paser nie wahała się sprzedawać ocalałych dworów ziemiańskich/ Krzysztof M. Załuski, „Kurier WNET” nr 75/2020

W gruzy rozsypują się ostatnie gniazda ziemiańskie. Ziemię nadal przejmują za bezcen hochsztaplerzy. Powstają latyfundia, liczące po kilkanaście tysięcy ha. Bogacą się kaci, ofiary pozostają z niczym.

Krzysztof M. Załuski

Pandemia reprywatyzacyjnej impotencji

6 września 1944 roku tzw. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego wydał dekret o tzw. reformie rolnej. Ofiarą nacjonalizacji padły miliony polskich patriotów. Przymusowa parcelacja, przeprowadzona przez sowiecką agenturę, doprowadziła do zniszczenia tradycyjnej polskiej wsi i ostatecznej zagłady – szczególnie zasłużonej dla Rzeczpospolitej warstwy społecznej – ziemiaństwa. Napisany pod dyktando Stalina „dekret”, pomimo upadku komunizmu, obowiązuje do dziś. Co gorsza, coraz więcej polityków pragnie ograniczyć prawo właścicieli i ich spadkobierców do zwrotu zagrabionych przez komunistów majątków.

Polska Ludowa przestała ponoć istnieć 4 czerwca 1989 roku. Jednak usankcjonowana prawnie „sprawiedliwość dziejowa”, narzucona Polakom w roku 1944 przez sowieckich agentów, nadal jest aktualna.

Pomimo kilku prób uchwalenia przez Sejm ustawy reprywatyzacyjnej, Polska pozostaje ostatnim niepodległym państwem postsowieckim w Europie, w którym nie tylko nie dokonano restytucji zrabowanego przez komunistów mienia, lecz nadal nie zwrócono honoru i dobrego imienia ofiarom stalinowskiego terroru.

Pomimo transformacji ustrojowej, kurs polityczny wobec ziemiaństwa, „znacjonalizowanych” w podobny sposób przemysłowców i tzw. kułaków pozostaje niezmienny od czasów, kiedy zręby „demokracji ludowej” tworzyli nad Wisłą towarzysze Berman, Minc i Bierut. Nic dziwnego, że tak wielu ograbionych przez „władzę ludową” obywateli ma coraz większe wątpliwości, czy III RP jest w ogóle państwem prawa, czy może raczej stała się republiką złodziei i paserów? I czy rzeczywiście transformacja ustrojowa roku 1989 była wybiciem się Polski na niepodległość, czy jedynie kosmetycznym zabiegiem, mającym na celu utrzymanie postkomunistycznego status quo?

Ziemiańska Tarcza

Zagłada ziemiaństwa polskiego zaczęła się we wrześniu roku 1939. Na ziemiach wschodnich, zaanektowanych przez ZSRR, ziemianie, którzy nie zdołali uciec na zachód, byli mordowani lub całymi rodzinami wywożeni w syberyjską tajgę i w stepy Kazachstanu. Pod okupacją niemiecką ich los był nieco lepszy. Wprawdzie w Wielkopolsce, na Pomorzu i północnym Mazowszu, które zostały włączone do III Rzeszy, wielu właścicieli ziemskich zostało rozstrzelanych albo zesłanych do obozów, lecz eksterminacja fizyczna nie dotyczyła, jak w strefie sowieckiej, całych rodzin z małymi dziećmi włącznie.

Ruiny zabytkowych dworów szlacheckich, młynów, manufaktur i gorzelni nie są niczym niezwykłym w wiejskim krajobrazie III RP. Jeśli polskie władze nadal będą uchylać się przed przyjęciem ustawy reprywatyzacyjnej, za parę lat po tych zabytkach kultury ziemiańskiej nie pozostaną nawet cegły. Na zdjęciu XIX-wieczny dwór w Szulmierzu – w 1887 r. mieszkał w nim i pracował jako guwernant Stefan Żeromski. Swój pobyt w majątku opisał w Dziennikach. Wyznaje w nich: „Przeszłość pozostawiona w Szulmierzu należeć będzie do najlepszych, jakie pozostawiłem za sobą. Dobre to było życie”. Atmosferę szulmierskiego dworu odtwarza również w opisie Nawłoci w Przedwiośniu oraz w nowelach Rozdziobią nas kruki, wrony! i Zapomnienie. Ostatnim właścicielem majątku Szulmierz był Kazimierz Załuski – dziadek autora tekstu. Fot. archiwum Autora

W Generalnym Gubernatorstwie Niemcy pozostawili zdecydowaną większość ziemian w ich majątkach. Wprawdzie wyznaczone kontyngenty zboża, mleka, mięsa i innych produktów były drakońskie, jednak pewne nadwyżki żywności udawało się ukryć przed władzami okupacyjnymi, przemycić do głodującej Warszawy, zaopatrzyć oddziały partyzanckie – żołnierzy Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. W pałacach i dworach położonych w GG goszczono także krewnych, znajomych, a często całkiem obcych ludzi, najczęściej uciekinierów z Warszawy – przedwojennych polityków, artystów, uczonych – kwiat polskiej inteligencji, zagrożonej fizyczną eksterminacją.

Jesienią 1941 roku na terenach Generalnego Gubernatorstwa i ziem wcielonych do III Rzeszy powstała konspiracyjna, paramilitarna organizacja ziemiańska „Uprawa-Tarcza”. Jej członkowie zajmowali się dostarczaniem funduszy na potrzeby podziemia, utrzymywaniem łączności z władzami wojskowymi ZWZ i AK, zbierali także informacje z terenu, ukrywali i organizowali przerzuty zdekonspirowanych członków organizacji podziemnych, kupowali i zaopatrywali w broń odziały partyzanckie, udzielali schronienia zbiegom z terenów pod okupacją radziecką oraz osób prześladowanych przez Niemców, w tym rodzinom żydowskim, zaopatrywali w żywności jeńców obozów koncentracyjnych, wykupywali z rąk gestapo więźniów politycznych, organizowali kursy i punkty sanitarne. W dworach prowadzono także tajne nauczanie. Stanowiły one punkty wywiadowcze i kontrwywiadowcze ZWZ–AK.

Generał Tadeusz Bór-Komorowski już po wojnie pisał o tej ziemiańskiej organizacji następująco: „Gdyby nie Uprawa-Tarcza, Armia Krajowa nie mogłaby była spełnić wielu swoich zasadniczych zadań (…) opieka Tarczy uchroniła od głodu, demoralizacji i rabunku wiele oddziałów partyzanckich, powstających jak grzyby po deszczu po 1943 roku”.

Organizacji tej poświęcona jest także tablica pamiątkowa na jednym z krakowskich budynków – oto jej treść: „W hołdzie ziemianom, polskim bohaterom walk o niepodległość, członkom ZWZ-AK i Uprawy-Tarczy, wiernym Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, prześladowanym i pomordowanym przez Niemców, Sowietów i władze komunistyczne w Polsce – Rodacy”.

Nic dziwnego, że komuniści po wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej, jako głównego wroga upatrzyli sobie właśnie ziemian. Nowi władcy „Polski Ludowej”, często nie posiadający nawet polskich korzeni, zdawali sobie bowiem doskonale sprawę, że jedynie całkowite wytępienie przedwojennej elity, składającej się głównie z ziemiaństwa, otworzy im drogę do pełnego zniewolenia polskiego narodu. Dlatego też pierwszy edykt władzy ludowej – tzw. Manifest PKWN – wyraźnie akcentował przekazanie ziemi „obszarników” chłopom.

Twierdza AK

Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego był samozwańczym, całkowicie uzależnionym od ZSRR, tymczasowym organem władzy, działającym na obszarze Polski zajmowanym w 1944 r. przez Armię Czerwoną. Został powołany w Moskwie decyzją Józefa Stalina – tego samego zbrodniarza, który wydał rozkaz wymordowania polskich oficerów w Katyniu. To on osobiście zdecydował o powstaniu, nazwie, statusie i kształcie personalnym tego „komitetu”. PKWN, jako obca agentura, nie miał więc prawa do wydawania jakichkolwiek dekretów na terenie Państwa Polskiego.

Jak wówczas mówiono, sama nazwa „Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego” zawierała trzy kłamstwa: nie polski – tylko sowiecki, nie komitet – lecz szajka bandytów, i nie wyzwolenia narodowego – lecz zniewolenia narodu w myśl sowieckich instrukcji.

Opublikowany 22 lipca 1944 r. Manifest PKWN, jak każda tego rodzaju „rewolucyjna” proklamacja, był ogólnikowym zbiorem sloganów. Obiecywał polskiemu „ludowi pracującemu” swobody demokratyczne, równość obywateli wobec prawa, szybki rozwój kraju, bezpłatne szkolnictwo i takąż służbę zdrowia. A także wolność prasy, wolność zrzeszania się w organizacjach politycznych i zawodowych… W rzeczywistości przyniósł śmierć, gwałty i zniewolenie.

Pierwszą sprawą, jaką dla Polski załatwili „patrioci” z PKWN, była nowa polsko-radziecka granica. Porozumienie w tej sprawie między PKWN a rządem ZSRR podpisał Edward Osóbka-Morawski. Nową granicę wytyczono wzdłuż tzw. linii Curzona. Tym samym Polska utraciła prawie połowę swojego przedwojennego terytorium. Poza granicami państwa pozostały m.in. Lwów, Wilno i Grodno oraz miliony Polaków, skazanych na łaskę i niełaskę bolszewików.

Równie propolska była tzw. reforma rolna. Jej twórcy założyli, że parcelacji podlegać będą „nieruchomości rolne stanowiące własność Skarbu Państwa, będące własnością obywateli III Rzeszy i obywateli polskich narodowości niemieckiej, będące własnością zdrajców narodu skazanych prawomocnie przez sądy polskie za zdradę stanu, pomoc udzieloną okupantowi i inne podobne przestępstwa, stanowiące własność lub współwłasność osób fizycznych lub prawnych, jeżeli ich rozmiar łączny przekracza bądź 100 ha powierzchni ogólnej, bądź 50 ha użytków rolnych, a na terenie województw poznańskiego, pomorskiego, śląskiego, jeśli ich rozmiar łączny przekracza 100 ha powierzchni ogólnej, niezależnie od wielkości użytków rolnych tej powierzchni”. W ten sposób patriotów zrównano ze zdrajcami.

Realizację „reformy rolnej” powierzono funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz robotniczym i wojskowym brygadom parcelacyjnym.

Pozbawianemu własności ziemiaństwu zabroniono zbliżania się do swoich dóbr na odległość nie mniejszą niż 30 km (notabene przepisu tego w III RP nikt do tej pory nie uchylił), w przypadku zaś stawiania oporu poczynaniom nowej władzy groziła im kara śmierci – co zapisane zostało w art. 2 Dekretu o Ochronie Państwa, wydanego przez PKWN 30 października 1944 roku.

Z danych Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego wynika, że w latach 1944/45 komuniści dokonali zaboru 9707 majątków ziemskich o łącznej powierzchni około 7,5 miliona hektarów. Z tego areału ok. 1,5 mln zatrzymano w rezerwie państwa, tworząc z nich następnie tzw. Państwowe Nieruchomości Ziemskie (przekształcone wkrótce w PGR-y), sześć milionów hektarów rozdzielono zaś pomiędzy robotników rolnych i właścicieli karłowatych gospodarstw.

Folwarki ziemiańskie komuniści nazywali „twierdzami AK”. I tak jak żołnierzy podziemia niepodległościowego, ziemian tępili w sposób wyjątkowo bezwzględny. Równolegle z akcją parcelacyjną trwały aresztowania. Część właścicieli ziemskich, przewidując los, jaki ich czeka, uciekła za granicę. Ci, którzy pozostali w kraju, w najlepszym razie zostali wypędzeni ze swojej ojcowizny wraz z rodzinami. Wielu, zwłaszcza zajmujących eksponowane stanowiska w II Rzeczypospolitej, trafiło do ubeckich katowni, sporo ziemian wywieziono do ZSRR do kopalń i obozów pracy, skąd naturalnie nigdy już do Polski nie powrócili. Osierocone rodziny także zostały przepędzone, a wcześniej – zgodnie z nauką wodza sowieckiej rewolucji, Włodzimierza Iljicza Lenina: „grab zagrabione!” – obrabowano je do ostatniej kołdry i poduszki… Przez parę lat szykanowane były również dzieci ziemian – uniemożliwiano im studia, utrudniano znalezienie pracy. Zdarzało się, że wyroki w pokazowych procesach otrzymywały za samo nazwisko.

Tak właśnie wyglądała „reforma rolna” i „sprawiedliwość dziejowa”, zaimplementowane Polakom przez komunistów.

Odrodzenie ziemiaństwa

Wbrew głoszonej w PRL komunistycznej propagandzie – szlachta (bo z niej w 90% składała się warstwa ziemiańska) aż do wybuchu II wojny światowej stanowiła elitę Polskiego Narodu. Była to warstwa silna zarówno społecznie, jak i pod względem ekonomicznym.

I to pomimo konfiskat i wywózek na Sybir po powstaniach listopadowym i styczniowym, po uwłaszczeniu chłopów, po zawirowaniach gospodarczych spowodowanych przez I wojnę światową, a potem przez światowy kryzys lat 1929–1935. Przynależność do tej warstwy była prestiżem. Pierwszy Sejm II Rzeczypospolitej zniósł wprawdzie w roku 1921 tytuły arystokratyczne, ale nie miało to większego znaczenia – dwór polski nadal promieniował na najbliższą okolicę jako ośrodek kultury i cywilizacji. Chłopska wieś patrzyła ku niemu z szacunkiem, przyjmując nowinki techniczne, sposób ubierania się, wyrażania i spojrzenia na świat.

W 1944 roku świat ten jednak został skazany na zagładę. „Reforma rolna” oznaczała likwidację całej warstwy społecznej, liczącej – wraz z tzw. rezydentami – około 200 tysięcy osób. Wcielenie w życie komunistycznej „sprawiedliwości dziejowej” było równoznaczne z całkowitym zniszczeniem wielowiekowej polskiej kultury reprezentowanej przez społeczność ziemiańską, ruinę dworów i pałaców (z których wiele było arcydziełami architektury) wraz z mieszczącymi się w nich dziełami sztuki – meblami, rzeźbami, obrazami mistrzów malarstwa polskiego i obcego, z bibliotekami i archiwami rodzinnymi, stanowiącymi często bezcenne źródła historyczne.

Gniazda „krwiopijców” unicestwiane były kompleksowo, według bolszewickiego scenariusza. Wszelkie ślady po ziemiaństwie miały zniknąć z powierzchni ziemi – w parkach wycinano masowo drzewa, rozbierano na materiał budowlany zabudowania folwarczne.

Z około 16 tysięcy ziemiańskich rezydencji, jakie znajdowały się w granicach II RP, do końca PRL dotrwało niespełna tysiąc – ocalały te, w których pomieszczone zostały szkoły, biblioteki lub inne instytucje publiczne. To, że dziedzictwo „krwiopijców i wyzyskiwaczy” było niszczone przez stalinowskich nadzorców „Polski Ludowej”, można poniekąd zrozumieć, ludzi tych bowiem przepełniała dzika, patologiczna wręcz nienawiść do wszystkiego, co polskie. Na tej nienawiści i kompleksach budowali swoje władztwo w zniewolonym kraju. Budowla ta notabene okazała się wyjątkowo trwała – po czerwcu 1989 roku, czyli rzekomym upadku komunizmu, polityczna kasta III RP, jak na dzieci i wnuki sowieckich agentów przystało, nadal lansowały lewacką wersję historii, z której miało wynikać, że przedwojenna elita intelektualna i finansowa Rzeczypospolitej to „zdrajcy narodu polskiego”. Dziwi jednak fakt, że po przejęciu władzy przez prawicę, szlacheckie dwory nadal się rozpadają – obecnie w Polsce stoi jeszcze niewiele ponad 400 oryginalnych tego rodzaju budynków.

We wrześniu 1989 roku gdański pisarz Stanisław Załuski wpadł na pomysł, aby zjednoczyć ziemian i upomnieć się o swoje prawa. Koncept padł na podatny grunt – zjazd założycielski Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego zgromadził w auli Politechniki Warszawskiej ponad tysiąc dawnych właścicieli ziemskich i ich potomków. Rozpoczęła się długa walka o restytucję zrabowanego przez komunistyczne państwo mienia…

Wydawało się, że reprywatyzacja ziemskich folwarków jest rzeczą prostą, zwłaszcza że na odszkodowania czekali także przemysłowcy, aptekarze, młynarze, a nawet bogaci chłopi (tzw. kułacy). Okazało się jednak, że III RP jest nie tylko prawnym sukcesorem Polski Ludowej, lecz że jej ówczesne władze zamierzają respektować bandyckie dekrety Bieruta i Stalina.

Państwo niczym paser – pomimo protestu właścicieli – zaczęło sprzedawać ocalałe dwory. Szybko stało się jasne, że nowa Polska ziemiaństwa nie potrzebuje, przynajmniej tych z tradycją.

Przez 10 kolejnych lat Zarząd Główny PTZ walczył o ustawę reprywatyzacyjną. Dopiero zimą 2001 roku parlament, w którym większość posiadała Akcja Wyborcza Solidarność, przyjął akt prawny, zgodnie z którym dawni właściciele lub ich spadkobiercy mieli otrzymać rekompensaty w wysokości 50% wartości zagarniętego mienia. Niestety prezydentem był wówczas Aleksander Kwaśniewski, komunistyczny aparatczyk, który ustawę zawetował. Potem nastąpiły rządy kolejnego genseka z czasów komuny – Leszka Millera, który wprawdzie uchwalił ustawę reprywatyzacyjną, ale dotyczyła ona jedynie Zabużan z dawnych Kresów Wschodnich II RP. Kolejną próbę rząd RP podjął w roku 2008 (Ustawa o zadośćuczynieniu z tytułu krzywd doznanych w wyniku procesów nacjonalizacyjnych w latach 1944–1962), ale i ona skończyła się fiaskiem. 25 czerwca 2015 r. posłowie uchwalili natomiast tzw. małą ustawę reprywatyzacyjną, która dotyczyła jedynie gruntów warszawskich.

Pod koniec rządów Leszka Millera, w kwietniu 2003 r., Jarosław Kaczyński wysłał list do prezesa londyńskiego oddziału Polskiego Związku Ziemian, w którym napisał: „Reprezentuję środowisko polityczne, które od zarania III Rzeczypospolitej wypowiadało się za reprywatyzacją i które już przed wielu laty sformułowało postulat moralnej rewolucji”. Prezes PiS ubolewał w nim, że polskie państwo nie zwróciło znacjonalizowanych majątków, co według niego jest przejawem „poważnej choroby naszego życia publicznego”.

Z treści listu wynika, że dla prezesa Kaczyńskiego reprywatyzacja jest elementem walki z postkomuną i kwestią moralną, bo racja leży po stronie potomków przedwojennych ziemian, którym władze komunistyczne wyrządziły krzywdę. Wyraził także nadzieję, że w Polsce nastąpi rewolucja moralna i – po wygranych wyborach – PiS doprowadzi kwestie reprywatyzacji do końca.

Dwa lata później w wyborach parlamentarnych rzeczywiście zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość i kwestia reprywatyzacji znowu stanęła na porządku obrad Sejmu. Partia Jarosława Kaczyńskiego żadnej ustawy nie zdążyła jednak uchwalić. Po dwóch latach, w wyniku przedterminowych wyborów, władzę w kraju przejęła lewicowo-liberalna Platforma Obywatelska. W swoim programie wyborczym partia Donalda Tuska miała punkt, mówiący o konieczności przeprowadzenia reprywatyzacji. Po dojściu do władzy lider PO oświadczył jednak, że jego rząd zajmować się tą sprawą nie będzie, bo „Polski na reprywatyzację nie stać”. Zaproponował, podobnie jak Aleksander Kwaśniewski, aby byli właściciele dochodzili swoich praw na drodze administracyjnej – przed polskimi sądami i Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. W efekcie tej decyzji niejasny stan własnościowy wielu nieruchomości do tej pory powoduje blokowanie inwestycji i paraliż planowania przestrzennego.

Z okazji 20-lecia powstania Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, które przypadło w roku 2010, prezydent RP Bronisław Komorowski polukrował ziemian, dekorując najbardziej zasłużonych działaczy Towarzystwa wysokimi odznaczeniami… Od tamtego wydarzenia minęła kolejna dekada. Sędziwi potomkowie polskiej elity odchodzą jeden za drugim z tego świata. Na naszych oczach dogorywa także ostatni relikt siedemsetletniej świetności Rzeczpospolitej – polski dwór.

Ojcowizna ludzi, którzy za Polskę gotowi byli oddać życie, nadal rozgrabiana jest przez wnuków komunistycznych bandytów i kolaborantów. Czerwona zaraza, która spłynęła na nasz kraj od Wschodu, nie odpuszcza. Czyżby ta mentalna pandemia miała trwać wiecznie?

Moralność a ekonomia

Od zwycięskich dla Prawa i Sprawiedliwości wyborów minęło pięć lat. W mediach publicznych wiele mówi się o tradycji i o wartościach – o polskiej tożsamości, polskiej historii i wierze przodków, o naszej historii, patriotyzmie i odpowiedzialności za ojczyznę. Powstają kolejne muzea i izby pamięci narodowej. Organizowane są patriotyczne festiwale i konkursy. Upamiętniane jest bohaterstwo i męczeństwo żołnierzy wyklętych, walczących z komunistyczną zarazą…

I chyba już wszyscy zostali docenieni, z wyjątkiem ziemian, którzy w świadomości społecznej albo w ogóle nie istnieją, albo stanowią niechlubny relikt zaprzeszłości.

Pod koniec października 2017 roku Prawo i Sprawiedliwość przygotowało projekt tzw. dużej ustawy reprywatyzacyjnej. Zakłada on między innymi zakaz zwrotów znacjonalizowanych dóbr w naturze, zakaz zwrotów z wykorzystaniem instytucji kuratora oraz zakaz handlu roszczeniami. Prawo do odszkodowań przyznano jedynie dawnym właścicielom, ich spadkobiercom w pierwszej linii oraz współmałżonkom. Autorzy projektu zaproponowali wypłatę odszkodowań na poziomie 20 do 25% wartości mienia. Zdaniem Patryka Jakiego i Kamila Zaradkiewicza, którzy pracowali nad ustawą, takie rozwiązania „stanowią kompromis pomiędzy moralną powinnością wobec osób pokrzywdzonych a ekonomicznymi możliwościami państwa”.

Od publikacji pisowskiego projektu miną wkrótce trzy lata. Przez ten czas nic w zasadzie się nie wydarzyło. Polska nadal nie ma ustawy reprywatyzacyjnej. W gruzy rozsypują się ostatnie gniazda ziemiańskie. Ziemię, tam gdzie majątek nie był rozparcelowany, nadal przejmują za bezcen hochsztaplerzy, wywodzący się najczęściej z komunistycznego „układu”. Rosną fortuny byłych działaczy PZPR, ZSL i funkcjonariuszy komunistycznych służb. Powstają latyfundia, liczące po kilkanaście tysięcy hektarów. Bogacą się kaci, ofiary pozostają z niczym.

Czy po zapowiedzianej na jesień rekonstrukcji rządu premier Mateusz Morawiecki, przy tak zmasowanym oporze postkomunistycznych „elit”, jaki obserwujemy w Senacie, Sejmie i na „ulicy” przy wprowadzaniu każdej niemal ustawy, będzie w stanie przywrócić ziemianom honor i choćby symboliczne zadośćuczynienie? A może tym razem „moralną powinność” państwa wobec pokrzywdzonych obywateli przekreśli druga fala koronawirusa albo inna pandemia? Zobaczymy…

Marszałek Józef Piłsudski zwykł mawiać: „Naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości”. Być może warto polskim elitom te słowa po raz kolejny przypomnieć.

Artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Pandemia reprywatyzacyjnej impotencji” znajduje się na s. 5 i 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Pandemia reprywatyzacyjnej impotencji” na s. 5 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 75/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego