Minęła 39 rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek” przez milicję, ZOMO i wojsko. Relacje uczestników i świadków wydarzeń

Do akcji pacyfikacyjnej zamierzano wysłać 1471 funkcjonariuszy milicji oraz 720 żołnierzy. Postanowiono, że wojsko użyje przeciwko strajkującym 22 czołgów i 44 bojowych wozów piechoty.

Sebastian Reńca

Pierwsze pacyfikacje strajków w województwie katowickim miały miejsce już w poniedziałek 14 grudnia 1981 r. Informacje o brutalnym zachowaniu zomowców wobec strajkujących robotników docierały do kopalni „Wujek”. Górnicy postanowili, że nie pozwolą tak łatwo wejść ZOMO na teren ich zakładu pracy, by ich spałowało, i zaczęli przygotowywać sobie prymitywną broń, np. w postaci stylisk czy łańcuchów. W kilku miejscach kopalni postawili również barykady.

16 grudnia 1981 r., zanim doszło do ataku na kopalnię, do strajkujących górników przyszli: dyrektor Zaremba, płk Piotr Gębka – zastępca szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego – wraz z płk. Czesławem Piekartem oraz wiceprezydentem Katowic, Jerzym Cyranem. Spotkali się ze strajkującymi przed łaźnią łańcuszkową. Próbowali nakłonić ich do przerwania protestu, argumentując, że „Wujek” jest ostatnią strajkującą kopalnią. Odpowiedziały im gwizdy, po czym strajkujący odśpiewali hymn polski; wojskowi przyjęli postawę na baczność. Na zakończenie spotkania poinformowano górników, że najpóźniej do godziny 11.00 mają opuścić kopalnię.

Strajkujący odpowiedzieli, że jeżeli na teren zakładu wkroczy wojsko, nie będą się bić z żołnierzami i zakończą strajk, jednak jeśli zostaną zaatakowani przez ZOMO, zamierzają się bronić. W tym czasie kopalnię otoczyły oddziały formacji milicyjnych oraz czołgi i wozy bojowe.

Decyzja o „odblokowaniu” kopalni zapadła dzień wcześniej – 15 grudnia 1981 r., na posiedzeniu Wojewódzkiego Komitetu Obrony w sali telekonferencyjnej Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach. Do akcji pacyfikacyjnej zamierzano wysłać 1471 funkcjonariuszy milicji oraz 720 żołnierzy. Postanowiono, że wojsko użyje przeciwko strajkującym 22 czołgów i 44 bojowych wozów piechoty.

Atak

Jeszcze nie upłynął termin ultimatum danego strajkującym, gdy siły milicyjno-wojskowe zaczęły akcję „odblokowania” od „oczyszczenia przedpola”. Milicja użyła armatek wodnych i gazów łzawiących do rozpędzenia ludzi zgromadzonych przed kopalnią. Byli to w większości mieszkańcy pobliskiego osiedla oraz rodziny strajkujących, którzy trzeci dzień wspierali górników. Pierwszy atak na kopalnię nastąpił od strony bramy kolejowej.

– Jak ZOMO na nas szło, pałami uderzali w tarcze. Do obrony miałem trzonek od kilofa, inni mieli to samo, jeszcze inni jakieś pręty, łańcuchy. Ponadto rzucaliśmy w nich śrubami. Oni szli na nas, a my na nich. I tak było kilka razy – opowiada Kazimierz Bodejko, górnik, który brał udział w strajku. – Jak odrzucaliśmy w stronę ZOMO gaz, świece dymne, to trochę poparzyłem dłoń. Nad nami latał śmigłowiec i był ogromny huk, bo z czołgów strzelali chyba „ślepakami”. No i cała kopalnia została zagazowana. Oczy piekły, łzawiły, a dym dusił człowieka.

Tamten atak się nie powiódł. Po pierwsze, czołg, który miał torować drogę milicjantom, zawisł na barykadzie. Po drugie, górnicy zatrzymali trzech funkcjonariuszy MO. (…)

Andrzej Głowacz, dowodzący ZOMO, postanowił negocjować z górnikami, lecz rozmowy zostały przerwane, kiedy nadleciał śmigłowiec. Gdy przy bramie głównej kolejne ataki zomowców załamywały się, na teren kopalni weszli funkcjonariusze plutonu specjalnego ZOMO, uzbrojeni w pistolety maszynowe typu PM-63 „RAK”. Z rampy magazynu odzieżowego oddali strzały w kierunku górników…

Zbrodnia

– Gdy zniknęła chmura dymów, zauważyłem leżącego górnika. Od bramy i czołgu to była odległość około 50 metrów, a od magazynu około 70 metrów. Chciałem do niego podbiec i ściągnąć go za narożnik kotłowni. W tym momencie zostałem ranny. Poczułem szarpnięcie. W pierwszym momencie pomyślałem, że zostałem uderzony petardą. Dopiero gdy odskoczyłem za narożnik, zobaczyłem, że z rękawa cieknie mi krew. Wtedy zrozumiałem, że używają ostrej amunicji, wcześniej byłem przekonany, że strzelają „ślepakami” – wspomina Stanisław Płatek, przywódca strajku w kopalni „Wujek” i jeden z czterech skazanych przed sądem wojskowym w lutym 1982 r.

Zomowcy z plutonu specjalnego strzelali „w łeb i na komorę”, co w ich slangu oznacza celowanie w głowę i klatkę piersiową. Górnicy, którzy zostali zastrzeleni, byli trafieni w głowę, klatkę piersiową, brzuch i w jednym wypadku w szyję. Podobnie było w przypadku tych, którzy przeżyli postrzał. (…)

Już 20 stycznia 1982 r. wojskowa prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie strzałów w kopalni „Wujek”. Według prokuratora porucznika Janusza Brola, funkcjonariusze plutonu specjalnego działali w obronie własnej „w celu odparcia bezpośredniego, gwałtownego i bezprawnego zamachu na ich życie i zdrowie”, przy czym każdy z nich „starał się kierować strzały w górę”. W dalszej części uzasadnienia prokurator przyznał, że w ten sposób oddanym strzałom „nie można dać w pełni wiary, bowiem przeczą temu skutki, do jakich użycie broni doprowadziło”. W toku śledztwa nie zdołano stwierdzić, kto strzelał w górę, a kto w ludzi, „niemniej jednak w świetle poczynionych w sprawie ustaleń i ocen prawnych użycia broni, okoliczność ta ma znaczenie drugorzędne”!

Cały artykuł Sebastiana Reńcy pt. „Krwawa środa w Katowicach” znajduje się na s. 1 i 2 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sebastiana Reńcy pt. „Krwawa środa w Katowicach” na s. 1 grudniowo-styczniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie znośmy świąt, chociaż tak wiele osób ich już nie znosi / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” nr 78/2020–79/2021

Zastanówmy się raczej, czego nam dzisiaj brakuje, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga.

Marcin Niewalda

Wigilia nie do zniesienia

Mamy w naszej tradycji wspaniałe narzędzia wychowawcze, których nie tylko nie wykorzystujemy, ale wręcz zamieniamy w antyedukację. Jednym z nich jest Wigilia. Zawierała tak silne i głębokie przesłanie, że byli mu wierni nawet skazańcy w syberyjskich kopalniach i postyczniowi emigranci w Argentynie. Dzisiaj zamieniana jest na tandetną „magię świąt”. Czy powinniśmy znieść Wigilię? Pytanie celowo ma dwa znaczenia.

U nas Święta Bożego Narodzenia przed wojną na Kresach Wschodnich obchodzono bardzo tradycyjnie i uroczyście. W dużym pokoju jadalnym (mieliśmy swój własny dom), oświetlonym świeczkami bielił się długi stół nakryty obrusem, pod którym na środku leżało sianko. W rogu pokoju stały snopki zboża, przywiezione przez ojca z jednej z polskich wsi Polesia. Przy stole dwanaście miejsc dla rodziców, nas – dwojga dzieci, dla pięcioosobowej rodziny Pietraszków, nierozłącznych przyjaciół domu, dwojga domowników i niespodziewanego gościa jak każe tradycja. W powietrzu była cisza, spokój. Z dala dochodził tylko głos polskiej, tak miłej dla ucha kolędy – Wśród nocnej ciszy” (Jan Wójcik, rok 1938, Brześć).

Jednym tchem każdy wymieni cechy pięknej polskiej Wigilii – opłatek, 12 dań, rodzina przy stole. Gdy ktoś spyta o elementy wychowawcze, niemal każdy powie bez namysłu o dodatkowym talerzu dla gościa, o czytaniu Ewangelii, o symbolice ryby czy maku, o poście, sianku pod obrusem, o prezentach, kolędach. To oczywiście wszystko prawda. A jednak nie to było źródłem najsilniejszych emocji, zapadających na zawsze w duszę uczuć mających moc przemieniania zatwardziałych serc. Przecież i dzisiaj czynimy tak samo: pieczemy ciasta, spotykamy się, dajemy prezenty. Dlaczego więc tyle ludzi „nienawidzi świąt”? Dlaczego tak wiele osób wzdycha z ulgą, że już po tym koszmarnym obowiązku? Co takiego się zmieniło, że owo najbardziej oczekiwane wydarzenie stało się czymś nie do zniesienia?

Przed ganek zajechały sanki, a służba wybiegała na wyścigi. Państwo także pospieszyli do siebie i wrócili otoczeni gromadką zaproszonych, bezżennych sąsiadów. Jeszcze powitalne pocałunki nie ucichły, gdy znów rozległ się turkot i stary sługa, Adam, zawołał:
– Panienka nasza przyjechała!
A stojąc za nim Marysia, pokojowa, zgromiła go z oburzeniem:
– Pan Adam zawsze po swojemu… Nie panienka Joasia, tylko już od dawna pani Kryńska z córeczkami i synkami… („Wieś i Dwór”, rok 1912).

Jeszcze 100 lat temu każde święto było zawsze uroczystym początkiem lub zwieńczeniem powszedniej rzeczywistości. Obchodzono dożynki, ale i zażynki (na początek sianokosów). O świcie śpiewano Kiedy ranne…, a dnia nie chwalono przed zachodem słońca. Wigilia też nie była oderwana od zwykłego życia biegnącego przez cały rok. Nie była czymś zaskakującym. Ona sumowała i uświęcała wszystko to, co trwało w inne, powszednie dni. Nie było to tylko radosne oczekiwanie Bożego Narodzenia. Wydarzenie to było pretekstem i podsumowaniem życia rodzinnego od poprzedniej zimy, wzajemnej troski, a także wszystkich trudów w polu, gospodarstwie, urzędach lub w pracy politycznej – zależnie od roli społecznej. Wspominano więc tych, co odeszli, radowano się z nowo narodzonych. Doceniano też i poprzednie lata, długie wspólne życie, zastanawiano się nad dawnymi tradycjami przodków i czczono odwieczne obyczaje spajające rodzinę.

Medard z uprzejmej ręki wina nalewał, na toasty wydobył soterer w ślubnym naszym roku postawione i czuć to z wytrawności smaku, że mu trzydzieści lat mija. Podziwiano jodełkę pod sufit sięgającą, pięknie oświeconą i obsypaną cukrami, piernikami, owocami (…) Póki świeczek stało, młodzi i starzy obrywali i ostrzygali ozdoby. Ale na końcu czadem się napełniła sala i trzeba ją było przewietrzać (Romerowie, połowa XIX wieku, Wileńszczyzna).

Tak w wiejskiej chacie, jak i szlacheckim dworze, przez wieki rodzina składała się z wielu pokoleń. Zazwyczaj rodzice i liczne dzieci mieszkały razem z dziadkami, różnymi ciotkami, kuzynami – często już mającymi swoje rodziny. Dalej – w domu mieszkali często tzw. gracjaliści – czyli osoby pozostające „na łasce” – gracji. W dworach byli to starzy słudzy, często wojacy z powstań narodowych lub po prostu osoby samotne. Zawsze nieco rubaszni w swojej nieporadności, specyficznie szanowani, powtarzający do znudzenia te same historie z zamierzchłych czasów. Czasem ich jedynym obowiązkiem było panią domu do stołu prowadzić pod rękę i tylko za tę pomoc otrzymywali wikt i opierunek do śmierci. Jednak i w wiejskiej chacie zamieszkiwali parobkowie, osoby samotne, komornicy lub po prostu biedacy proszący o to, aby przetrzymać zimę.

Jeszcze dalsze koło, włączane poniekąd w obręb rodziny, stanowiła we dworach cała służba, tzw. oficjaliści, panny apteczkowe (trzymające klucze do ziół i nalewek), ekonomowie, woźnice, wszyscy pracujący i żyjący na obszarze pańskim – niekiedy kilkadziesiąt rodzin. Wsie również miały odpowiedniki takiego towarzystwa. W dawnej Polsce gospodarz mający łan (czyli pole utrzymujące 1 rodzinę) nigdy by sam nie obrobił owych 15 (czasem nawet 20 lub 50) hektarów. Oprócz takich rodzin żyli więc we wsiach ludzie, którzy najmowali się do sezonowych prac, pomagali też oprawiać sady, międlić len, w zimie wyrabiać łyżki czy cebrzyki do sprzedaży na targu.

Przed wilią rodzice, a następnie (po śmierci matki) sam ojciec, ze starszą siostrą, schodził na parter, gdzie stały stoły zastawione dla służby i łamali się opłatkiem, potem z nami. (…) Nasze Boże Narodzenie było piękne i wesołe, jak zwykle (…) z wszystkimi drogimi dziećmi w dobrym zdrowiu. W sumie 362 osoby zostały obdarowane. Jerzy ofiarował mi prześliczną suknię i wspaniały wachlarz (Czapscy, przełom XIX i XX wieku, Przyłuki).

Cała społeczność, czy to wsi, czy dworów, zorganizowana była we współpracujące ze sobą grupy i kręgi. Obecnie model jest całkowicie inny. O sukcesie rodziny można mówić, gdy dzieci po ślubie szybko są „na swoim”. Rodzina ma model 2+1, i to wszystko. Nikt nie pomaga na co dzień. W chwilach trudnych brak wsparcia. Nie znamy często sąsiadów zza ściany, a jeśli znamy, kontakty ograniczamy do pozdrowienia na schodach. Tragedie pozostają w czterech ścianach. Nikt nie nakłania przemocowego mężczyzny, aby szanował swoją żonę, nikt nie pomaga rodzicom w kształceniu dzieci – co więcej – istnieje przekonanie, że tylko rodzic ma do tego prawo, a inni nie powinni się mieszać. Dziś już nikt nie dba o to, żeby wszystkim wkoło żyło się dostatnio, każdy pilnuje „własnego ogródka”, a o wspólne dobro nie zabiega.

Życie było wolniejsze, ludzie mniej zestresowani, ale święta zawsze mieliśmy rodzinne. O przygotowaniach jednak można powiedzieć wszystko, ale nie to, że były spokojne. Jakieś trzy tygodnie przed Wigilią mama piekła pierniki, bo musiały zmięknąć. Pamiętam, że było ich dużo, i że miały bardzo różne kształty. Moja mama nie umiała niczego zrobić w małych ilościach, zawsze mieliśmy góry ciastek. Tato szedł z braćmi do lasu po drzewko. Nikt wtedy nie ścigał ludzi za to, że sami wycinali choinki z lasu. Nie było straży leśnej, a poza tym, nikt choinkami nie handlował, tak jak obecnie. Choinka zawsze była pstrokata, bo taka tradycja. My ubieraliśmy nasze drzewko w ciastka i pierniki, małe czerwone jabłuszka, długie cukierki w złotkach. Mieliśmy też bombki, ale zawsze miały one przeróżne kształty – nigdy nie były okrągłe. Sami też robiliśmy łańcuchy z bibuły i słomy. Gufrowało się cienką bibułkę, przykładało do niej słomkę i wszystko nawlekało się na nitkę. Powstawał taki przetykaniec z bibuły i słomy (Jadwiga Kołodenna – lata międzywojenne w Tłumaczu, ob. Ukraina).

Obecnie w sytuacji, gdy trzeba przyjąć do stołu kogoś praktycznie obcego – jak stryja z sąsiedniego miasta – owo święto staje się gehenną. Rozmawiać nie ma o czym. Znosić trzeba tych, do których nie jesteśmy przyzwyczajeni. Co więcej, nie uczymy się na co dzień „znosić jedni drugich i wybaczać sobie nawzajem” – dlatego tym bardziej jest to ciężkie, choćby przez te parę godzin. Robi się wszystko jak najszybciej, bez celebracji, bez rozpoznawania treści symbolicznej potraw, zwyczajów, ozdób, aby tylko odbyć i mieć przekonanie, że nauczyło się czegoś młodzież.

Matki narzekają, że muszą się starać, podenerwowani ojcowie co chwilą są zmuszani do robienia drobnych zakupów, wszystko nagle staje na głowie. Dzieci w tej atmosferze widzą tylko to, że dzieje się coś złego, nieprzyjemnego, zakończone hipokrycko „dobrymi życzeniami” i to najczęściej składanymi prawie obcym dziadkom lub wujkom, którym nie wiadomo co powiedzieć poza „zdrowia i pomyślności”.

Zaraz po wieczerzy wigilijnej państwa, przy tymże stole w stołowym zasiadała służba. Na miejscu babki prezydowała kucharka Kazimierzowa i garbaty „gospodarz” (włódarz) Laskowski. Babka wchodziła z opłatkiem, dzieląc się ze wszystkimi, przy czym każdemu mówiła indywidualne życzenia. Nie zawsze były te życzenia słodkie. Czasem babka pochyla się do ucha: – Patrzaj – zaczynał się cichy szept, po czym nic już nie było słychać, tylko palec wskazujący babki surowo groził. Zaczerwieniony delikwent ułamywał opłatek, całował w rękę i skwapliwie ustępował następnemu (Melchior Wańkowicz).

Czym jest ‘soft-education’ i co przyniosło Polsce w dziejach? To określenie szeregu zjawisk, które nikogo nie zmuszają. Propozycja dobrej postawy jest tu niejako wartością dodatkową. Taką „miękką-edukacją” były w dawnej Polsce zwykłe prace codzienne, ale czynione z dobrym sercem, ochotą, przyjaźnią, we wzajemnej trosce i pomocy. Nikt nikomu nie robił wykładów z „dobrego serca”. Nie stawiano pomników „szlachetności wzajemnej”. Po prostu celem było zapewnienie zdrowia i życia wszystkim, a miłość stanowiła wartość dodaną.

Wspaniałą rolę w średniowiecznej Polsce pełniły tu np. zakony cysterskie. Nie tylko posiadali majątki – co może nas dzisiaj razić. Używali w średniowieczu nowoczesnych urządzeń, jak wodne toalety czy nawet odświeżacze powietrza, związane z podziemnymi systemami dostarczania wody i kanalizacją. Udoskonalili hodowlę zwierząt, ryb, sadownictwo, produkowali świetne gatunki piwa, wina, sera, sprowadzali figi, daktyle, wytapiali żelazo, szkło, a nawet posiadali kopalnie węgla, srebra i złota. To oni upowszechnili płodozmian, uczyli siać zboża jare i ozime.

Wokół ich klasztorów tworzyły się nowoczesne osady, gdzie nie tylko doskonale gospodarowano, ale dbano też o kulturę duchową, rozwój społeczny i mentalny. Ludzie garnęli się do nich, bo żyło się tam dobrze, także z powodu tworzenia dobrej ludzkiej społeczności. To właśnie w skryptorium jednego z takich miejsc powstała Kronika Henrykowska, w której znalazło się pierwsze zapisane po polsku zdanie, tak pięknie świadczące o miłości mężczyzny do kobiety „Daj, teraz ja pomielę na żarnach, a ty sobie odpocznij” (Daj ać ja pobruszu a ti pocziwaj). W czasie świąt organizowano teatrzyki i wspólnie radowano się z przeżytego roku.

Był to świetny przykład soft-education. Kasacja zakonów przez zaborców, zabór majątków, mordowanie księży przez komunę, odbieranie parafiom możliwości pracy świeckiej związane były też z zatrzymaniem wielu takich właśnie działań społecznych. Przez 250 lat niszczono też rodziny, rozpijano naród, sączono chore ideologie. Dzisiaj próbuje się sprowadzić Kościół tylko do roli czysto religijnej, a rodziny tylko do zapracowania na życie. Rozbija się nawet także i same rodziny, szczególnie wyrywając młodzież z tej „nudnej hipokryzji”. Wszystko to robi się właśnie po to, aby ta „miękka-edukacja” nie mogła działać.

Na pasterkę nie mogliśmy pojechać, bo sprawnik, czy inny jaki Moskal, nie pozwolił jej odprawić w Szumbarze (tym, co to niegdyś do Bohowitynów należał). (Maria Bohityn-Kozieradzka, 1860).

Niestety i rząd, zmieniony od 2015 roku, nie podejmuje absolutnie żadnych działań wspierających i rozwijających soft-education. Wspiera się co prawda budowę pomników, sympozja, widowiskowe działania – i trudno odmówić tu słuszności – jednak brak jest działań typu pośredniego. I nie chodzi tu o tzw. obszar miękkich programów (czyli np. szkolenia czy promocję) – tylko o faktycznie takie programy, które wartości dobrego serca niosą jako wartość dodaną. Brakuje więc działań np. turystycznych zbudowanych na bazie historii, sportu z odniesieniem do moralności, dziecięcej beletrystyki związanej z tożsamością, filmów fabularnych zanurzonych we wspaniałych wartościach. W takich działaniach jest czas na refleksję, obserwację, wolną decyzję i wybieranie dobrych dróg. Znacząco się różni to od edukacji wprost – przez wielu odbieranej jako przymus do czegoś, co jest niezrozumiałe.

Zwykła edukacja w szkole, szczególnie gdy zaczyna sią od nudnej, niezrozumiałej definicji, obniża chęć do nauki. Tymczasem siły, które ostatnio tak agresywnie niszczą świat, prowadzą niezwykle silnie i skutecznie działania typu „soft”. Massmedia, książki o magii i demonach, gry, filmy poprawne politycznie i kulturowo, akcje społeczne, przesłodzone memy, moda, influencerzy, coacherzy sukcesu – wszystko to zachęca do życia egoistycznego, skupionego na sobie, swoich przeżyciach, na własnym asertywnym rozwoju i szacunku dla każdej dziwności.

Zachwyconym okiem patrzał Wojtek przez niedomknięte drzwi jadalni na jarzącą się światłem choinkę. Stała pośród pokoju, ogromna, pod sufit sięgając prawie – spowita w mgły srebrzystego szronu, jak grono bogate, kapiące owocem, słodyczami, świecidłem. Dookoła „gwiazdki” niby motyl w ruchu – skakały dzieci, paniątka szczęśliwe, uradowane, syte… Staś dostał mały samojazd, Zosia dźwigała lalkę ogromną o wytrzeszczonych, strasznie głupich oczach i modnej fryzurze. Izio – najmłodszy, miał pełną buzię cukierków i różne zabawki. Ośmioletni Izio był przyjacielem Wojtka. Mieli ze sobą różne konszachty, bawili się razem, a Wojtek ogrodniczek znosił Iziowi najczerwieńsze jabłka, najlepiej strugał mu z drzewa żołnierzy i konie. Kochali się bardzo. Toteż – gdy Izio spostrzegł w szparze drzwi lnianą czuprynkę Wojtka, rzucił część zabawek na kolana matki i skoczył ku drzwiom.
– Wojtek… Wojtuś!… Patrz co ja dostałem!… Trąbkę… Konie… Książeczki… A i ty Wojtuś dostaniesz książkę… Zobaczysz jaka ładna. Widziałem u mamy… („Wieś i Dwór”, 1912).

Czy więc dzisiaj mamy co świętować w czasie Wigilii? Czy nie należałoby może znieść tego święta, które jest dla wielu nie do zniesienia? Które niczego nie podsumowuje? Niczego nowego nie zaczyna? Czy więc dziwić się temu, że w czasie Wigilii nie mamy o czym rozmawiać, że nie czujemy, że jest to świętowanie całego roku?

Tak, jak potrzebujemy wartości życia codziennego, potrzebujemy też święta. I choć jednego elementu brakuje, trwajmy chociaż przy tym drugim. Nic by się nie nauczył ktoś, gdyby miał same tylko przykłady, a nie było podsumowania. Gdy mamy podsumowanie, wiemy przynajmniej, czego nam brak, za czym możemy tęsknić i co naprawić.

W tamtych czasach zimy były zimami z prawdziwego zdarzenia, pamiętam ten cudownie skrzący się w blasku księżyca świeży śnieg. Taka nocna sanna była niezapomnianym przeżyciem. W kościele czuć było wyraźnie zastygły w mroźnym grudniowym powietrzu zapach kadzidła. (…) Po pasterce wymienialiśmy jeszcze długo życzenia świąteczne (Jan Tyszkiewicz, lata międzywojenne, Tarnawatka).

Nie znośmy świąt, nawet jeśli ich nie znosimy. Zastanówmy się raczej, czego brakuje nam dzisiaj na co dzień do tego, aby Wigilia była prawdziwie pięknym czasem, przeżyciem wzajemnej życzliwości i radości z posiadania dużego grona przyjaciół, narodzenia się w naszych sercach Boga, który tak wiele dla nas wycierpiał.

 

Marcin Niewalda jest prezesem Fundacji Odtworzeniowej Dóbr Kultury i Dziedzictwa Narodowego i redaktorem naczelnym „Genealogii Polaków” www.genealogia.okiem.pl. Na stronie znajdują się także setki autentycznych przepisów wigilijnych sprzed ponad 100 lat.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” znajduje się na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021.

 


  • Świąteczny, grudniowo-styczniowy numer „Kuriera WNET” (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Wigilia nie do zniesienia” na s. 5 grudniowo-styczniowego „Kuriera WNET” nr 78/2020–79/2021

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

50 lat od Grudnia’70. Wspomnienie tamtych dni w Muzycznej Polskiej Tygodniówce

Marianna Fijewska opowiada o swoim reportażu „Rykoszet. O Marianie, ojcu Wioli. Trzecim, który padł”, poświęconym pamięci jednej z elbląskich ofiar Grudnia’70.

14 grudnia 1970 r. w Stoczni Gdańskiej wybuchł strajk wywołany ogłoszonymi dwa dni wcześniej podwyżkami na artykuły pierwszej potrzeby, zwłaszcza na żywność. Rozpoczął on falę strajków i manifestacji ulicznych, które objęły większość Wybrzeża.

Najtragiczniejsze zdarzenia miały miejsce w Gdyni, gdzie 17 grudnia wojsko bez ostrzeżenia otworzyło ogień do idących do pracy robotników.

Pomnik ofiar Grudnia’70 w Gdyni / Fot. Krzysztof, Wikipedia 

14 grudnia 1970 roku na Wybrzeżu głównie w Gdyni, Gdańsku, Szczecinie i Elblągu wybuchł bunt robotników. Demonstracje, protesty, strajki, wiece i zamieszki, których erupcja miała miejsce w kolejnych dniach zostały krwawo stłumione przez milicję. ZOMO i wojsko, nazywane wtedy „ludowym wojskiem”.

Według oficjalnych danych i historycznych badań, w grudniu 1970 roku na ulicach Gdańska, Gdyni, Szczecina i Elbląga od kul milicjantów i „ludowego” wojska zginęło 45 osób (tylko 18 osób straciło życie w Gdyni) a ponad 1 160 zostało rannych.

 

Reportaż Marianny Fijewskiej „Rykoszet. O Marianie, ojcu Wioli. Trzecim, który padł” to opowieść o historii sprzed pięćdziesięciu lat, która została przefiltrowana przez wiele szyb i szybek.

Nie mówię tutaj tylko o pryzmacie ludzkiej bezsilności z zetknięciu z machiną świata i zdarzeń. Piszę także o polskiej bezduszności machiny biurokratycznej i nieempatyczności. A przecież Polska to kraj, który ciągle na owych anonimowych bohaterów się powołuje. Kolejnym poziomem i pryzmatem jest wreszcie miłość i jej utrata przez niedoszłą żonę, córkę…

„Rykoszet. O Marianie, ojcu Wioli. Trzecim, który padł” to absolutny kawał znakomitego reportażu a Marianna Fijewska chwalebnie wyróżnia się na młodej polskiej mapie medialnej dziennikarskopodobnych wytworów.

Marianna jest absolwentką dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Wiedzie życie reporterki i pisarki, bardziej niż wnikliwej. Na co dzień jest współpracowniczką Magazynu Wirtualnej Polski i portalu HelloZdrowie.pl. Mimo młodego wieku ma już na swoim koncie dwie książki: „Tajemnice pielęgniarek. Prawda i uprzedzenia” – 58 rozmów z przedstawicielkami tego zawodu” i „Trudny przypadek. Prawdziwe historie polskich lekarzy”. W planach kolejne.

 

Elbląg / Fot. Janusz Jurzyk (CC BY-SA 3.0), Wikimedia Commons

Marianna Fijewska opowiada w Muzycznej Polskiej Tygodnióce WNET o tym, co skłoniło ją konkretnie do pochylenia się nad krwawymi wydarzeniami Grudnia ’70: Zainspirowała mnie historia córki mężczyzny, Mariana Sawicza, który zginął w tamtych dniach. W procesie wytoczonym przez nią państwu polskiemu nie uczestniczył żaden jego przedstawiciel.

Do tej pory próbowano zrzucić winę za tę zbrodnię jedynie na milicję. Mam nadzieję, że po moim reportażu komuś zrobi się głupio. Ktoś przecież wydawał tej milicji rozkazy.

Marianna Fijewska, odwiedzając Elbląg podczas przygotowywania reportażu, dostrzegła, że tragedia Grudnia ’70 praktycznie nie jest obecna (podobnie jak świadomość rangi tamtych zdarzeń) w pamięci zbiorowej tego miasta.

Przypomniała, że oprócz Mariana Sawicza (główny bohater jej reportażu), na skutek pacyfikacji strajków na Wybrzeżu zginęło jeszcze kilku elblążan – Waldemar Rebinin i Zbigniew Godlewski.

Marianna Fijewska zapewnia, że młode pokolenie wykazuje zainteresowanie najnowszą historię Polski i nie zgadza się do końca z opinią, że „młodych praktycznie czasy najnowsze Polski nie interesują”:

To nie jest tak, że nie chcemy o tamtych czasach słuchać, czy dowiedzieć się więcej. Problem jest w tym, że raczej nikt nie potrafi nam tego opowiedzieć i przekazać. – mówi Marianna Fijewska.

 

Tutaj do wysłuchania rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Marianną Fijewską:

 

By przeczytać reportaż Marianny Fijewskiej „Rykoszet. O Marianie, ojcu Wioli. Trzecim, który padł” odsyłam na strony serwisu Magazyn WP. Warto zatopić się w lekturze, tak jak warto zapamiętać nazwisko autorki.

Tomasz Wybranowski

współpraca: Andrzej Karaś

„Powstanie zorganizowano ze zbrodniczą genialnością” – tak prasa niemiecka skomentowała wybuch III powstania śląskiego

Zaimprowizowany przez powstańców pociąg pancerny zmusił Niemców do opuszczenia dworca kolejowego. Miasto ogarnęła panika. Niemieccy mieszkańcy w popłochu opuszczali miasto, niekiedy w samej bieliźnie.

Jadwiga Chmielowska

II i III batalion Fojkisa zbliżały się od strony północno wschodniej do przedmieść Kędzierzyna. Wielu padło zabitych i rannych. Ks. major Karol Woźniak jako dowódca batalionu szturmowego nie tylko prowadził do boju, ale i wypełniał posługę kapłańską wobec konających. Zaimprowizowany przez powstańców pociąg pancerny zmusił Niemców do opuszczenia dworca kolejowego. Po wycofaniu się Włochów miasto ogarnęła panika. Niemieccy mieszkańcy w popłochu opuszczali miasto, niekiedy w samej bieliźnie. (…)

„Zwycięskie walki w pasie Kędzierzyn–Przystań Kozielska miały bardzo doniosłe znaczenie dla dalszego przebiegu powstania. W walkach tych powstańcy po raz pierwszy od rozpoczęcia walki odnieśli zdecydowane zwycięstwo nad oddziałami niemieckimi, którego wpływ moralny był wielki, ponieważ podniósł ducha powstańców. Jeszcze ważniejsze było znaczenie taktyczne sukcesu. Dzięki niemu powstańcy stali się panami sytuacji nad Odrą, gdyż posiadali w swoich rękach Górę Św. Anny, dominującą nad całym wschodnim brzegiem Odry od starego Koźla do Krapkowic” – ocenił J. Ludyga-Laskowski w swojej książce (s. 261). (…)

Wojciech Korfanty 10 maja 1921 wydał manifest, w którym m.in. czytamy: „Pomiędzy Komisją Koalicyjną a kierownikami ruchu uzbrojonego stanął układ, który pozwala nam spokojnie patrzeć w przyszłość. Czas powrócić do życia normalnego, a przede wszystkim czym prędzej należy podjąć pracę. Wszystkie kopalnie, huty, słowem wszystkie warsztaty pracy na Górnym Śląsku, powinny być czym prędzej uruchomione, aby pokazać światu, który cały czas ma na was swe oczy zwrócone, że nie tylko walczyć, lecz przede wszystkim pracować i życie gospodarcze organizować umiemy. Zostają pod bronią jedynie ci, którzy pełnią służbę w organizacji wojskowej powstańczej. Ci do pracy nie wracają i wytrwają na posterunkach w myśl rozkazów swej przełożonej władzy. (…)

Zaznaczamy, że surowymi karami wojennymi karać będziemy wszystkich tych, którzy swych współobywateli od pracy powstrzymują, za dalszym strajkiem agitują, naruszają prawo wolności i własności współobywateli. A karami tymi są – w myśl prawa wojennego – śmierć przez rozstrzelanie lub długoletnie więzienie”.

W tym samym dniu 10 maja naczelny wódz powstania ppłk. Mielżyński wydał rozkaz wstrzymania wszelkich działań zaczepnych, gdyż – jak twierdził Korfanty – władze koalicyjne ustaliły tymczasową linię demarkacyjną na czas rokowań dyplomatycznych. Ledwo te decyzje zostały ogłoszone, „Komisja Międzysojusznicza ogłosiła, że nie ma żadnego układu pomiędzy jej przedstawicielami a władzami powstańczymi. Istotny jest fakt, że strona niemiecka szykowała się wówczas do kontrofensywy i nie chciała dopuścić do wkroczenia do akcji wojsk alianckich, które odgrodziłyby od siebie strony walczące” – napisał Michał Cieślak w swej pracy Trzecie Powstanie Śląskie (s. 31).

Tak więc podczas tego powstania Korfanty po raz drugi wezwał do zaprzestania strajku. Polacy mają się zachowywać potulnie, bo oczy świata na nich patrzą! Mało tego, wszystkim rozsądnym, widzącym bezsensowność jego decyzji i zagrożenie pozycji na froncie, groził śmiercią. Nie posiadał przy tym żadnej gwarancji Międzysojuszniczej. Dlaczego więc w swym manifeście pisał: „Waleczne uzbrojone hufce ludu górnośląskiego osiągnęły walne zwycięstwo. Wywalczyły nam wspólne z wami, którzy samorzutnie chwyciliście się broni strajku generalnego, poszanowanie woli ludu polskiego na Górnym Śląsku, wyrażonej w dniu 20 marca 1921 r. podczas plebiscytu. Pomiędzy Komisją Koalicyjną a kierownikami ruchu uzbrojonego stanął układ, który pozwala nam spokojnie patrzeć w przyszłość”. (…)

Za wszelką cenę, bez jakichkolwiek gwarancji Korfanty od samego początku chciał zlikwidować powstanie, które wybuchło wbrew niemu. Do końca się mu przecież sprzeciwiał.

15 maja 1921 r. Wojciech Korfanty wydał kolejną odezwę, w której nakazał oddziałom powstańczym cofnąć się. „Zbrojne hufce nasze, w myśl rozkazów otrzymanych, powinny się cofnąć na wskazaną im przez Naczelne Dowództwo linię, aby się odczepić od nacierających na nas Niemców, bo my nie pragniemy dalszego rozlewu krwi i dalszych walk. Zadaniem Komisji Międzysojuszniczej zaś będzie, aby ze swej strony użyła wszelkich środków, by nie doszło do dalszego rozlewu krwi. Jeśli Niemcy bez względu na nasze pokojowe usposobienie zaczepią nas na liniach naszych, odpowiedzialność za dalszy rozlew krwi spadnie na nich. Okażemy światu naszą drogą wolę pokoju, pokażemy mu, że w zwycięstwie i korzystaniu z niego jesteśmy tak umiarkowani i karni, jak byliśmy dzielni w walce o naszą wolność i w obronie rodzin i braci naszych”.

Znowu mieliśmy coś światu pokazywać, mimo że świat tyle razy miał nas w głębokim poważaniu! Zaledwie przed rokiem uratowaliśmy Europę przed zalewem bolszewickim. Tak nam odpłacano. Podobnie teraz – pokazaliśmy światu „okrągły stół” i przebaczenie zdrajcom i mordercom. Przynależność do UE okupiliśmy likwidacją naszego przemysłu i bankowości.

„Zblatowana” łże-elita wmówiła narodowi, że musimy mieć inwestorów strategicznych. I mieliśmy wrogie przejęcia naszych firm. A czy świat kiwnął palcem, gdy z rąk sowieckiej Rosji ginęło przeszło milion Polaków? Przecież to świat twierdził, że ludobójstwo w Oświęcimiu to polski wymysł, bo Niemcy to taki kulturalny naród, że nie mogliby robić czegoś takiego. Kiedy amerykańscy Żydzi wyśmiali przedstawiciela mniejszości żydowskiej – członka Rady Narodowej RP w Londynie, a prezydent Roosevelt nie chciał nawet rozrzucić ulotek nad Niemcami, nie mówiąc o pomocy walczącym w warszawskim getcie, Szmul Mordechaj Zygelbojm popełnił samobójstwo. Świat milczał, gdy bestialscy Niemcy rozprawiali się z jego rodakami i współwyznawcami.

Czy ten świat coś zrobił, gdy już po zwycięskiej wojnie staliśmy się sowiecką strefą okupacyjną? Nie obchodziło go to, że więziono 200 tys. ich sojuszników, a około 10 tys. stracono! Tak jak wcześniej, nikt na świecie nie uronił łzy po rzezi Pragi w listopadzie 1784 r., kiedy Rosjanie bestialsko zabili przeszło 20 tys. mieszkańców prawobrzeżnej Warszawy. Do dziś ważniejsze jest dla politycznych pajaców to, co o nas powiedzą inni, niż nasz własny interes. (…)

Ludwik Łakomy w artykule Czyn Nieznanego Powstańca Śląskiego, Księga Pamiątkowa Powstań i Plebiscytu na Śląsku, wyd. 1934, s. 10, pisał: „»Powstanie zorganizowano ze zbrodniczą genialnością« – temi słowy prasa niemiecka zatytułowała pierwsze wiadomości o czynie orężnym Nieznanego Powstańca Górnośląskiego. Zaiste. W określeniu tem nie było zbytniej przesady. Bo jakże – jeśli nie genialnością – nazwać to, że owej pamiętnej, wspaniałej nocy z 2 na 3 maja 1921 r. stanęło do boju przeszło 40 tys. powstańców, ubranych we własne robocze bluzy z białemi opaskami na rękawach, wprawdzie częściowo tylko uzbrojonych, lecz zbrojnych za to w niezłomną wolę zwycięstwa.

Trzeba to wyraźnie podkreślić, że trzecie powstanie – ów największy ludowy ruch wolnościowy w historii Polski – nie było akcją narzuconą ludowi górnośląskiemu, że owa armja powstańcza nie składała się z elementu napływowego, lecz że nawet przeważająca ilość dowódców jednostek bojowych rekrutowała się z pośród górników i hutników śląskich, którzy od szeregu miesięcy w podziemiach przygotowywali ten największy Czyn Nieznanego Powstańca Śląskiego.

Trzeba to podkreślić tembardziej, że po drugiej stronie frontu, w szeregach niemieckich, mało było elementu miejscowego, a przeważali żołnierze Rechswehry oraz takich organizacji jak Orgesch i Oberland, w których Niemcy górnośląscy stanowili znikomy odsetek”.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „W ogniu walki i destrukcji. III powstanie śląskie” znajduje się na s. 8 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „W ogniu walki i destrukcji. III powstanie śląskie” na s. 8 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przyczynek do ciągle podgrzewanej sprawy przynależności państwowej Śląska – zwycięstwo w wyborach komunalnych 1919 r.

W 73,15% gmin wybrano 8432 radnych, z czego 6251 (74,12%) wystartowało z list polskich. Śląscy Polacy wygrali w 629 spośród 762 gmin objętych wyborami, w tym zdobyli 100% mandatów w 216 gminach.

Stanisław Orzeł

Dwa i pół miesiąca po krwawym stłumieniu I powstania śląskiego przez nacjonalistyczną soldateskę rządzącej po rewolucji 1918 r. tzw. republiką weimarską socjaldemokracji niemieckiej – na wniosek rządowego komisarza niemieckiego do spraw Śląska, prawicowego socjaldemokraty Otto Hőrsinga, przeprowadzono 9 listopada 1919 r. wybory gminne na obszarze rejencji opolskiej. W tym czasie większość uczestników powstania była aresztowana przez Niemców lub przebywała na emigracji, m.in. w obozach dla uchodźców ze Śląska na terenie Zagłębia Dąbrowskiego. (…)

W takich okolicznościach, mając do dyspozycji bojówki freikorpsów i grenzschutzu, socjaldemokratyczne władze Niemiec były pewne zwycięstwa w wyborach, które – wbrew postanowieniom traktatu wersalskiego – postanowiły przeprowadzić przed wkroczeniem na obszar plebiscytowy cywilnej i wojskowej administracji tzw. Międzysojuszniczej Komisji Rządzącej i Plebiscytowej dla Górnego Śląska.

Zawarta pod naciskiem Rady Najwyższej Konferencji Pokojowej w Paryżu 1 października 1919 r. polsko-niemiecka umowa amnestyjna po I powstaniu dopuściła do głosowania polskich uchodźców ze Śląska (około 20 tys. ludzi) i wypuszczanych z więzień powstańców, objęła również zwolenników niepodległości Górnego Śląska. Jednak ich sytuację skomplikował fakt, że dwa tygodnie później, 14 października, pruski Landtag przyjął ustawę o utworzeniu w miejsce dotychczasowej rejencji górnośląskiej osobnej prowincji w ramach Prus, odrębnej od prowincji Dolnego Śląska. We władzach nowej prowincji katolicka Centrum-Partei uzyskała przewagę: Joseph Leon Bitta został jej komisarycznym nadprezydentem, a niedawny komiwojażer niepodległości Śląska, Karl Ulitzka, wszedł do rady prowincjonalnej.

Polską kampanię wyborczą władze niemieckie utrudniały nie tylko różnymi manipulacjami prawnymi, np. cofaniem debitu, czyli zezwoleń pruskiego urzędu cenzury na rozpowszechnianie gazet czy ulotek, odmowami na zwoływanie polskich wieców wyborczych lub ich rozwiązywaniem decyzją policji, ale zwłaszcza terrorem niemieckich organizacji paramilitarnych, a także zastraszaniem wyborców przez bojówkarzy Kampforganisation Oberschlesiens (KOOS).

Ponadto polską kampanię wyborczą utrudniały wewnętrzne walki między partiami prawicowymi zwalczającymi PPS, działającą w porozumieniu z niektórymi lokalnymi radami ludowymi. Swoją rolę odgrywały również spory personalne na polskiej prawicy, przez co polscy Ślązacy w sporej liczbie gmin wystawiali listy wyborcze unikające określenia narodowego. I tak do wyborów po polskiej stronie stanęły tak dziwne listy partyjne, jak – przykładowo – partia obywatelska, partie robotników, gospodarzy czy chałupników, partia „ludzi małych” albo związek posiedzicieli domów i gruntów… Mimo to polskie listy wystawiono w 20 spośród 26 powiatów rejencji opolskiej, w tym 6 spośród 7 miejskich, które obejmowały 1028 gmin.

Wynik wyborów był szokiem dla Niemców: w 73,15% gmin wiejskich i miejskich, czyli w 762 spośród objętych wyborami, wybrano 8432 radnych, z czego 6251 (74,12%) wystartowało z list polskich. Śląscy Polacy wygrali w 629 spośród owych 762 gmin, w tym zdobyli 100% mandatów w 216 gminach. Tylko w 18 gminach doszło do równego podziału mandatów. Niemieckie listy wyborcze wygrały tylko w 109 gminach.

Największe zwycięstwa polscy Ślązacy odnieśli w powiatach: rybnickim – 1089 radnych, pszczyńskim – 917, toszecko-gliwickim – 695, strzeleckim – 628, opolskim – 623 i lublinieckim – 417 radnych. Kiedy uwzględniono głosy oddane na wspomniane „zakonspirowane” listy polskie, okazało się, że polscy Ślązacy w rejencji opolskiej zdobyli 6822 mandaty radnych spośród 11 255 możliwych…

Cały artykuł Stanisława Orła pt. „Zwycięstwo śląskich Polaków w wyborach komunalnych na Górnym Śląsku w 1919 r.” znajduje się na s. 9 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Stanisława Orła pt. „Zwycięstwo śląskich Polaków w wyborach komunalnych na Górnym Śląsku w 1919 r.” na s. 9 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Nie jesteśmy zainteresowani, aby kapitał (zwłaszcza obcy) kształtował według swojego widzimisię nasz porządek kulturowy

Możemy stać się liderem w skali globalnej wielkiego ruchu na rzecz restauracji europejskiego ładu cywilizacyjnego. Pod względem integralności naszego kodu kulturowego jesteśmy bowiem krajem unikalnym.

Bogdan Miedziński

Zaledwie 30 lat temu Polska z trudem zaczęła odbudowywać swoją utraconą przed półwieczem suwerenność, a już dziś grozi nam jej ponowna utrata. Tym razem zagrożenie pochodzi z zachodniej strony barykady. (…) Obraz w pełni zintegrowanej Unii Europejskiej – można by ją nazwać Europą Federalną – pozwala bez trudu stwierdzić, że skutki obudzenia się Polaków pewnego dnia w takim państwie byłyby niewesołe. Wykraczałyby one daleko poza materialną sferę życia. Czekałoby nas bowiem nie tylko nieuchronne unieważnienie zdobyczy socjalnych Dobrej Zmiany – dokonywane pod hasłem dekarbonizacji, harmonizowania podatków i walki z rzekomo prowadzonym przez nasz kraj dumpingiem socjalnym (przy pomocy podstępnego wykorzystywania niskich kosztów pracy – sic!) o czym szerzej pisałem w marcowym „Kurierze WNET”).

Włączenie Polski w plan sfederalizowania Europy naruszałoby także fundamenty tożsamościowe, na których polska wspólnota narodowa została ukształtowana.

Status półkolonii, przypisany naszemu krajowi w wyniku transformacji przebiegającej pod dyktando Międzynarodowego Funduszu Walutowego, utrwalony przyjętymi niefrasobliwie bezlitosnymi warunkami akcesji do UE i przypieczętowany nowelizacją traktatu w Lizbonie, po zakończeniu kolejnej, planowanej fazy integracji, stałby się nieodwołalny.

Nawet Polexit, ostatnią deskę ratunku, musielibyśmy wybić sobie z głowy. Wystarczy zauważyć, jak trudno jest potężnej Wielkiej Brytanii wyzwolić się z uwikłań unijnych obecnie. (…)

Główną siłę po stronie prowadzących agresję imperialną przeciwko Polsce stanowi potężny sojusz wielkiego kapitału, najbardziej wpływowych państw członkowskich Unii Europejskiej oraz neomarksistowskiej lewicy. (Imperiami są dziś nie tylko państwa. Należą do nich także transnarodowe korporacje. Roczne przychody największych z nich zbliżają się do wartości rocznego PKB Polski, a ich sprawność operacyjna o niebo przekracza sprawność operacyjną państwa średniej wielkości, takiego np. jak nasze). Egzekutywą, prowadzącą zarazem koordynację operacyjną działań tych sił, jest Komisja Europejska, natomiast ich zaplecze ideowo-polityczne stanowi Parlament Europejski.

Na arenie krajowej siły imperialne wspierane są mniej lub bardziej otwarcie, czasem nie do końca świadomie, przez pokaźną warstwę euroentuzjastów, rzec można, patriotów kochających Polskę inaczej.

Wśród nich grupę wiodącą stanowi bez wątpienia AntyPiS, czyli ci, dla których euroentuzjazm jest wehikułem, mającym dowieźć ich do przejęcia w Polsce władzy. Bezkrytyczne przyjmują oni wszelkie płynące ze strony Brukseli dyrektywy i uznają, że wszystko to, co dobre według Komisji Europejskiej, jest dobre dla Polaków. Są oni zagorzałymi zwolennikami hasła: „Im więcej integracji europejskiej, tym lepiej”. Zarazem z lubością przypisują państwom narodowym (w szczególności państwu polskiemu) wszelkie zło tego świata – faszyzm, nacjonalizm i ksenofobię. W ten sposób legitymizują oni w istocie prowadzoną przez instytucje unijne ofensywę imperialną, tworząc w debacie publicznej wolną przestrzeń dla percepcji tych działań. Oprócz opozycji politycznej, ważną rolę opiniotwórczą w środowisku euroentuzjastów odgrywają przedstawiciele środowisk artystycznych, wolnych zawodów, środowisk naukowych i biznesu. W warstwie tej odnaleźć można także kompradorów z czasów pozostawania Polski w sowieckiej strefie wpływów.

Motywacje euroentuzjastów są różne. Część tego środowiska działa z pobudek lewicowo-liberalnych, część jest profitentami ładu biznesowego i administracyjnego panującego w III Rzeczpospolitej, będącego właśnie w znaczącej części produktem akcesji Polski do UE. Dla niemałej grupy euroentuzjastów magnesem jest uzależnienie ich działalności zawodowej od dotacji unijnych.

Euroentuzjaści nie wspierają działań imperialnych bezpośrednio. Robią to w sposób zniuansowany. Często wsparcie to ma postać demonstrowania zachowań indyferentnych w stosunku do standardów właściwych dla postaw charakteryzujących się wrażliwością na wartości narodowe. Przykładem takiej demonstracji może być publiczna deklaracja znanego polskiego aktora, że za granicą wstydzi się na ulicy rozmawiać po polsku, albo oświadczenie popularnej pisarki lub byłego prominentnego polityka, że wyjeżdża z kraju, bo nie może znieść panującego w nim reżimu.

Oczywiście w debacie krajowej euroentuzjaści jak ognia unikają popierania wprost koncepcji federalizacji UE. Wiedzą bowiem doskonale, że w taki sposób władzy w Polsce nie zdobędą. Dlatego mówią jedynie na okrągło to samo – że integracja, że łatwiej analizować i koordynować, że szybsze decyzje…

Po co koordynować i w jakich sprawach decyzje podejmować – nieważne, zostawmy to na później. Stosują oni tę samą przebiegłą taktykę, która przyświeca wytrawnym lewicowym progresistom hamującym zapędy radykałów domagających się legalizacji od zaraz prawa adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Perswadują oni: cierpliwości, jeszcze nie pora, na razie mówmy o ułatwieniu życia związkom partnerskim.

Po przeciwnej stronie barykady stoją siły patriotyczne zogniskowane wokół Zjednoczonej Prawicy. Przez kontrast w stosunku do euroentuzjastów można środowisko to określić jako zwolenników Europy ojczyzn. Ich wizja integracji europejskiej to Unia silna potencjałem państw członkowskich, wzmocnionym synergią płynącą z unijnej współpracy. Zbiorowość ta, podobnie jak zbiorowość euroentuzjastów zróżnicowana co do składu, bez wątpienia liczbowo jest od niej znacznie większa.

Zwolenników Europy Ojczyzn różni od euroentuzjastów także to, że wśród nich dominują tzw. zwykli ludzie, tak zwane zaś elity reprezentowane są stosunkowo skromnie.

Zarysowany powyżej podział na zwolenników Europy Ojczyzn i na euroentuzjastów pokrywa się w pewnym stopniu z podziałem politycznym na zwolenników obozu rządzącego i zwolenników opozycji. Wśród tych ostatnich zdystansowaniem od koncepcji pogłębienia integracji UE wyróżniają się zwolennicy Konfederacji, zajmujący pozycje zdecydowanie eurosceptyczne. W pozostałych środowiskach opozycyjnych zwolennicy Europy Ojczyzn stanowią stosunkowo niewielką i mało wyrazistą ich część. Wsparcie krajowego obozu zwolenników Europy Ojczyzn ze strony zagranicy jest rozproszone i umiarkowane, oględnie mówiąc. Wyraźnie jest ono artykułowane ze strony Węgier. W ramach UE Polska może liczyć na dyskretne i delikatne wsparcie w szczegółowych sprawach części członków Rady Europejskiej, składającej się z szefów rządów krajów członkowskich.

Obóz dzisiaj sprawujący władzę w Polsce problem suwerenności traktuje z powagą. Ale nie zawsze tak było. Wystarczy wspomnieć tempo rozszerzania władztwa unijnego nad krajami członkowskimi w latach 2007–2015, kiedy to proces ten postępował bez żadnych oporów (przykładem są decyzje w sprawie relokacji imigrantów). Wówczas wystarczało wręczenie szefowi rządu dyplomu uznania i poklepanie członków jego świty po ramieniu (róbta, róbta, nie bójta sie).

Jako zwieńczenie procesu integracji z Unią planowano przystąpienie Polski do strefy euro, które miało zaklinować nasz kraj w UE na wieki. Plany te zostały pokrzyżowane najpierw przez kryzys finansowy 2008 roku, a potem przez dojście do władzy Zjednoczonej Prawicy w 2015 roku. Oddaliło to na jakiś czas groźbę pełnego zwasalizowania kraju.

W nowej sytuacji politycznej metoda przejmowania władzy imperialnej nad Polską zmieniła się zasadniczo. Podstawowym narzędziem do tego służącym stał się szeroko rozumiany imperatyw praworządności. Dlatego właśnie otwierane są przez Parlament Europejski lub Komisję Europejską coraz to nowe pola konfliktów – o sądy, o LGBT, aborcję, rodzinę, rasizm, imigrantów. W ostatecznym rozrachunku w działaniach tych chodzi zawsze – niezależnie od poruszanych szczegółowych kwestii będących punktem zaczepienia – o realizację celu długofalowego, jakim jest pozbawianie Polski suwerenności w kolejnych sferach życia publicznego. Do tego właśnie potrzebny jest wielkiemu kapitałowi sojusz z lewicą neomarksistowską wyspecjalizowaną w podsycaniu konfliktów i sianiu zamętu. Nie oznacza to oczywiście, że odgrywa ona w tym sojuszu rolę drugorzędną – posiadany przez nią przez potencjał niszczenia ładu publicznego jest tak znaczący, że należy traktować ją jako autonomiczny składnik sił prowadzących ofensywę imperialną przeciwko Polsce. (…)

Dotkliwą słabością potencjału niematerialnego polskiej wspólnoty narodowej jest niedostatek zaplecza intelektualnego uwrażliwionego na wartości patriotyczne i narodowe, obejmującego w pierwszym rzędzie szczebel elit, ale także szerokie kręgi inteligencji.

Ujawniają się tutaj skutki pedagogiki wstydu, aplikowanej czwartemu już pokoleniu Polaków na opanowanych przez progresistów uczelniach. Zjawisko to, narastające powolnie, w ostatnim okresie eksplodowało w sposób równie spektakularny, co bolesny, w postaci głębokiego rozziewu między sformowanymi na tych uczelniach pod względem ideowym i mentalnym „elitami” a „ludem” hic et nunc żyjącym i czującym. Nie ulega jednak wątpliwości, że poczucie tożsamości narodowej, ukształtowane w toku dramatycznego przebiegu dziejów naszego narodu, który odzyskanie utraconej niepodległości okupił morzem krwi, silnie rozwinięte i zakotwiczone w Polakach – pomimo powyżej wzmiankowanych objawów erozji – jest kluczową i nadal silną częścią potencjału służącego obronie suwerenności polskiej wspólnoty narodowej.

Cały artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Co zrobimy z suwerennością Polski?” znajduje się na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Bogdana Miedzińskiego pt. „Co zrobimy z suwerennością Polski?” na s. 10–11 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Od 2007 r. trwają – bez powodzenia – starania o odbudowę przedwojennego Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego

Przytłaczająca większość mieszkańców Katowic chciałaby, aby 100 rocznicę powrotu Górnego Śląska do Polski uczcić odbudową Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego na placu Wolności w Katowicach.

Jadwiga Chmielowska

Przed wojną na placu Wolności w Katowicach stał Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego, zbudowany z powstańczych składek. Niemcy zburzyli go na początku II wojny światowej. Po wieloletnich bojach środowisk niepodległościowych, głównie KPN, z tego miejsca usunięty został Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, która na Górnym Śląsku ponuro wsławiła się mordami, gwałtami, kradzieżami, wywózką około 200. tys. górników do kopalń Związku Sowieckiego i organizacją łagrów z niemieckich obozów koncentracyjnych przekształconych w obozy NKWD i MBP!

Od 2007 r. trwają starania o odbudowę przedwojennego Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego. 26 sierpnia 2020 r. do Prezydenta Miasta Katowice zwrócili się z takim wnioskiem: Fundacja Polskie Dziedzictwo Śląska, Stowarzyszenie Represjonowani w Stanie Wojennym Reg. Śląsko-Dąbrowski, Pokolenie NZS, NZS 1980, Pokolenie, Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło z poparciem Wojewódzkiej Rady Konsultacyjnej ds. Działaczy i Osób Represjonowanych z Powodów Politycznych. (…)

Otrzymali 14 września br. kuriozalną, moim zdaniem, odpowiedź, w której czytamy m.in: „zarówno epoka pruska, jak i polskie dwudziestolecie międzywojenne, okres II wojny światowej oraz czas PRL-u pozostawiły na Placu Wolności swój ślad. Każda z wymienionych epok i towarzyszący jej pomnik stały w opozycji do poprzednich. Obecnie na terenie miasta znajduje się wiele miejsc upamiętniających Powstania Śląskie. (…) Sądzimy zatem, że budowanie kolejnego monumentu nie jest konieczne.

Warto sobie uświadomić, że sytuacja dzisiejsza jest zgoła inna niż w 1923 r., kiedy na terenie Katowic nie było zupełnie takiego upamiętnienia. Automatyczne powracanie w tym względzie do rzeczywistości sprzed II wojny światowej nie wydaje się dobrym rozwiązaniem”. Zaiste pokrętne tłumaczenie.

Może warto sprawdzić, jaki był przedwojenny projekt i jednak przywrócić Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego. To powstańcy bronili Katowic we Wrześniu. Hitler po zajęciu Katowic 4 września 1939 r. nakazał niszczenie polskości. Niemcy wysadzili Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego oraz cały gmach Muzeum Śląskiego, najnowocześniejszego obiektu tego typu w Europie. W publicznych egzekucjach i w lasach panewnickich zamordowano przeszło tysiąc obrońców miasta. Nakazano żołnierzom wermachtu pisanie wspomnień o tym, jak wkraczali do Katowic. W zamian dostawali 2 tygodnie urlopu.

Po wyzwoleniu w iście sowieckim stylu, w 1945 r. mieszkańcy Katowic na fundamentach Grobu Nieznanego Powstańca Śląskiego składali kwiaty. Komuniści wysadzili pozostałości po przedwojennym pomniku i wybudowano na tym miejscu pomnik Armii Radzieckiej.

Warto, by Grób Nieznanego Powstańca Śląskiego był też symbolicznym grobem wszystkich Powstańców, także tych, którzy ginęli na nieludzkich ziemiach Niemiec i Rosji.

Powstańcy i ich synowie, wywożeni do obozów koncentracyjnych hitlerowskich Niemiec i sowieckiej Rosji, siłą kierowani do niewolniczej pracy w kopalniach Donbasu czy mordowani w obozach NKWD i MBP, zakładanych przez czerwonych okupantów Polski po 1945 r., często nie mają własnych grobów.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Katowice czy Katowitz, a może Stalinogród?” znajduje się na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Katowice czy Katowitz, a może Stalinogród?” na s. 1 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

„Rok 1920 na Górnym Śląsku” – edukacyjny projekt wystawienniczy oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach

Wystawa IPN prezentuje w przystępny sposób sytuację polityczną na Górnym Śląsku po I wojnie światowej, która spowodowała, że Górnoślązacy nie znaleźli się w granicach odrodzonego państwa polskiego.

Renata Skoczek

Wśród licznych działań edukacyjnych prowadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej w Katowicach w ciągu dwudziestu lat działalności, projekty wystawiennicze zajmują miejsce szczególne. W ramach popularyzacji wiedzy historycznej Oddziałowe Biuro Edukacji Narodowej organizuje wystawy skierowane do szerokiego grona odbiorców, przeznaczone do prezentacji zarówno w ogólnodostępnej przestrzeni na wolnym powietrzu, jak i wewnątrz szkół oraz instytucji kultury. Odbiorcy mają możliwość zapoznać się z najnowszymi ustaleniami historyków i ciekawymi materiałami źródłowym z zasobów wielu archiwów, muzeów i bibliotek. Ekspozycje przybliżają wydarzenia z najnowszej historii Polski oraz Górnego Śląska. (…)

Ostateczne włączenie części Górnego Śląska przyznanej Polsce nastąpiło w czerwcu 1922 roku.

Ten czas obfitował na Górnym Śląsku w wiele wydarzeń, które w podręcznikach historii są traktowane marginalnie. Uczniom trudno jest zrozumieć zawiłą sytuację polityczną i międzynarodową, a rola powstań śląskich w procesie kształtowania się granic II RP także dla wielu dorosłych mieszkańców Śląska pozostaje tematem nieznanym. Lukę w edukacji szkolnej próbuje wypełnić IPN, m.in. poprzez wspomniane wystawy.

(…)Wystawę rozpoczyna data 10 stycznia 1920 roku, kiedy wszedł w życie traktat wersalski. Zgodnie z postanowieniami tego traktatu pokojowego, wojska niemieckie opuściły obszar plebiscytowy, a na ich miejsce przybyły wojska francuskie i włoskie. Z kolejnych plansz wystawy dowiadujemy się, że rządy na Górnym Śląsku objęła Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa, której zadaniem było utrzymać ład publiczny oraz przygotować i przeprowadzić plebiscyt. Podlegały jej administracja państwowa, sądy, policja i wojsko. Następnie przedstawiona jest działalność Polskiego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu z komisarzem Wojciechem Korfantym oraz jego powiatowych odpowiedników, którzy intensywnie działali na rzecz przyłączenia Górnego Śląska do Polski.

Dalej czytamy, że taką samą działalność na rzecz pozostawienia Górnego Śląska w Niemczech prowadził Niemiecki Komisariat Plebiscytowy z siedzibą w Katowicach, a napięte relacje między polską i niemiecką ludnością osiągnęły apogeum w sierpniu 1920 roku, kiedy wojsko polskie toczyło ciężkie walki z bolszewikami.

Niemcy, chcąc wykorzystać trudną sytuację Polski, podjęli zbrojną próbę przejęcia obszaru plebiscytowego. Jedna z plansz jest poświęcona dramatycznym wydarzeniom, które rozegrały się 17 i 18 sierpnia na ulicach Katowic i doprowadziły do śmierci znanego polskiego lekarza i działacza narodowego Andrzeja Mielęckiego, brutalnie zamordowanego przez bojówki niemieckie, oraz do zniszczenia redakcji polskich gazet i wielu lokali prowadzonych przez Polaków, w tym siedziby Polskiego Komitetu Plebiscytowego.

Wystawa w Przystanku Historia – Centrum Edukacyjnym IPN w Katowicach. Fot. OBEN IPN Katowice

Wystawa omawia przebieg II powstania śląskiego, które zakończyło się dla Polaków sukcesem w postaci rozwiązania znienawidzonej niemieckiej policji Sicherheitspolizei, zwanej Sipo, i utworzeniem polsko-niemieckiej Policji Plebiscytowej (Abstimmungspolizei, w skrócie Apo). Ekspozycja kończy się datą 30 grudnia 1920 roku, kiedy to Międzysojusznicza Komisja ogłosiła Regulamin plebiscytu na Górnym Śląsku, ale termin głosowania nadal pozostawał nieznany.

Na wystawie prezentowanych jest ponad trzydzieści fotografii, które ilustrują wspomniane wyżej wydarzenia. Niektóre ze zdjęć nigdy nie były publikowane i prezentowane są w Polsce po raz pierwszy. Zdjęcie kamienicy przy obecnej ul. Plebiscytowej 1 w Katowicach – wykonane przez reportera niemieckiej gazety „Süddeutsche Zeitung” po zdemolowaniu lokalu Polskiego Komitetu Plebiscytowego przez niemieckie bojówki w dniu 18 sierpnia 1920 roku – odnalezione zostało w zasobach jednej z brytyjskich agencji fotograficznych. Ciekawe są zdjęcia francuskich żołnierzy stacjonujących na Górnym Śląsku, pochodzące z zasobów Francuskiej Biblioteki Cyfrowej, oraz zdjęcia wykonane przez słynnego fotografa górnośląskiego Maxa Steckla, który udokumentował opuszczanie Górnego Śląska przez wojska niemieckie i wkroczenie wojsk francuskich do Katowic. Zdjęcia ze zbiorów Muzeum Czynu Powstańczego w Górze Św. Anny – Oddziału Muzeum Śląska Opolskiego ukazują polskie patriotyczne demonstracje, które masowo miały miejsce w kwietniu i maju 1920 roku.

Cały artykuł Renaty Skoczek pt. „Rok 1920 na Górnym Śląsku” znajduje się na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Renaty Skoczek pt. „Rok 1920 na Górnym Śląsku” na s. 12 listopadowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie opozycji niepodległościowej/ Maria Czarnecka, „Kurier WNET” nr 77/2020

Warto przybliżyć sylwetkę człowieka, który był reprezentantem swojego pokolenia – urodzonego przed II wojną światową, któremu przyszło szybko dorosnąć w brunatnym totalitaryzmie, a potem w czerwonym.

Maria Czarnecka

Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie

Przeglądając w moim telefonie zdjęcia, natrafiłam na jedno, zrobione trzy lata temu w ogrodach Pałacu Prezydenckiego. Przypomniałam sobie spotkanie z panem Władysławem Fusem, wrocławskim działaczem Solidarności Walczącej.

W mojej pamięci zachował się upalny czerwiec 2017 roku. W pięknej scenerii oświetlonych rozgrzanym słońcem ogrodów Pałacu Prezydenckiego licznie zgromadzeni, odświętnie ubrani goście, stojąc w niewielkich grupkach, prowadzili rozmowy. W powietrzu unosiła się jeszcze podniosła atmosfera zakończonej przed chwilą oficjalnej części obchodów. Uczestnicy uroczystości oczekiwali na rozpoczęcie mniej formalnej części jubileuszu. Po chwili w ogrodach pojawili się: Gospodarz Pałacu, Prezydent Andrzej Duda, Marszałek Senior Kornel Morawiecki oraz ówczesny wicepremier, Mateusz Morawiecki.

Kilkanaście minut wcześniej w Sali Kolumnowej Pałacu Prezydenckiego miała miejsce uroczystość z okazji 35 rocznicy powstania Solidarności Walczącej. Wielu działaczy podziemia zostało odznaczonych przez Prezydenta RP Andrzeja Dudę Krzyżem Wolności i Solidarności. Ponadto wielu z obecnych tam członków SW otrzymało wyemitowaną przez NBP okolicznościową monetę upamiętniającą zarówno tę rocznicę, jak i tych, którzy tworzyli Solidarność Walczącą. Zasadniczy wpływ na wygląd monety miały dwie osoby będące legendą Solidarności Walczącej: Marszałek Senior Kornel Morawiecki oraz Andrzej Kołodziej. Miałam zaszczyt uczestniczyć w kilku posiedzeniach komisji zajmującej się wyborem wizerunku numizmatu i obserwowałam, jak Kornel Morawiecki wraz z Andrzejem Kołodziejem pochylają się nad najdrobniejszym elementem projektu. Zależało im, by na małej powierzchni srebrnego krążka zawrzeć symboliczną opowieść o Solidarności Walczącej.

Po części oficjalnej wszyscy goście przeszli do ogrodów. Znajomi, którzy niejednokrotnie nie widzieli się od lat, mieli okazję do wspomnień.

Gdy obserwowałam dawnych działaczy Solidarności Walczącej, w większości ludzi w sile wieku, powróciło do mnie wspomnienie, że to właśnie przeciwko tym ludziom peerelowski generał Czesław Kiszczak rozkazał użyć „wszelkich dostępnych sił i środków”. Pomimo częstych aresztowań, pomimo intensywnych działań agentury, nigdy nie udało się rozbić ani zinfiltrować środowiska Solidarności Walczącej.

To właśnie wtedy, podczas uroczystości w Pałacu Prezydenckim poznałam pana Władysława Fusa. Elegancki, starszy pan o niewielkiej posturze podszedł do nas, zaproszonych na rocznicowe obchody rocznicowe SW dawnych działaczy Młodzieżowego Ruchu Oporu, później KPN i NZS, grzecznie przerwał naszą rozmowę z Marszałkiem Seniorem i poprosił o zrobienie zdjęcia z Kornelem Morawieckim, swoim dawnym szefem z podziemia, z którym spotkał się po wielu latach. Prośba została spełniona, a na zdjęciu obok pana Władysława i przywódcy SW znalazło się kilka osób z naszej grupy.

Uderzyła mnie pogoda ducha, jaką pan Władysław emanował. Nie ukrywał, że cieszy się z udziału w rocznicowych uroczystościach, z zaproszenia do Pałacu Prezydenckiego, z otrzymanej monety, a przede wszystkim z możliwości spotkania z legendą Solidarności Walczącej, Marszałkiem Seniorem Kornelem Morawieckim. Poprosiliśmy pana Władysława, by zechciał chociaż na chwilę dołączyć do naszego grona. Rozmowa na początku dotyczyła obchodów 35 rocznicy powstania SW. Pan Władysław przyjechał z Wrocławia wraz z grupą dawnych działaczy. Był wdzięczny za pamięć, nie krył wzruszenia z faktu, że jest mu dane gościć w Pałacu Prezydenckim, a nawet osobiście spotkać prezydenta Andrzeja Dudę. Cieszyło go ogromnie, że po tylu latach ma okazję jeszcze raz uścisnąć dłoń Kornelowi Morawieckiemu.

Uderzająca była skromność starszego pana. Pytany o okres opozycyjny, lapidarnie wspomniał jedynie, że wykonywał zadania, które mu przydzielano, a czasami podczas manifestacji zdarzyło się mu walczyć z ZOMO. Niejednokrotnie ta nierówna walka kończyła się ciężkim pobiciem. O sobie mówił niewiele.

W trakcie rozmowy głównie skupiał się na postaci Kornela Morawieckiego jako fantastycznego twórcy oraz przywódcy Solidarności Walczącej, który pomimo upływu wielu lat nadal pamięta o swoich ludziach, czego wyrazem jest chociażby ta rocznicowa uroczystość, odznaczenia i moneta. Poza tym był wdzięczny za bezpłatny transport, bo jak stwierdził, wielu osób nie byłoby stać na bilet do i z Warszawy, a poza tym nie wszystkim zdrowie pozwalało na podróż pociągiem.

Pan Władysław podziękował nam za rozmowę i wrócił do swoich znajomych. Zaintrygował mnie ten pogodny, miły mężczyzna. Jeden z tysięcy bezimiennych bohaterów, którzy będąc świadomi grożących im represji, walczyli, wierząc w upadek komuny w Polsce. Po tym spotkaniu powróciłam wspomnieniami do lat 80., kiedy to w jedynej telewizji, w jedynie „słusznym” programie informacyjnym niejednokrotnie spiker z oburzeniem informował o zamieszkach lub strajkach we Wrocławiu, wywoływanych przez wrogie społeczeństwu socjalistycznemu elementy, czyli przez Solidarność Walczącą.

Przy pierwszej nadarzającej się okazji zapytałam Artura Adamskiego – chodzącą encyklopedię SW, dawnego wrocławskiego opozycjonistę z Solidarności Walczącej oraz bliskiego współpracownika Kornela Morawieckiego – o pana Władysława. Usłyszałam fascynującą opowieść o człowieku, który w latach młodości uprawiał wiele dyscyplin sportowych, z których boks zahartował go najbardziej na resztę życia. Pan Fus związał się z SW i często uczestniczył w ulicznych demonstracjach, podczas których był celem zomowskich pałek.

Podczas jednej z manifestacji, zorganizowanej po aresztowaniu Kornela Morawieckiego, funkcjonariusze SB zrzucili pana Władysława z dachu budynku, na którym stał z rozwiniętym transparentem: „Uwolnić Kornela”. Ten mężczyzna o niezbyt rosłej posturze miał niesamowitą siłę, dzięki której wychodził obronną ręką z opresji i wracał do zdrowia.

Myślę, że warto przybliżyć sylwetkę człowieka, który może być reprezentantem swojego pokolenia – ludzi urodzonych przed II wojną światową, którym przyszło szybko dorosnąć w brunatnym totalitaryzmie, a następnie żyć w czerwonym.

Pan Władysław Fus urodził się 11 grudnia 1930 r. w Żołyni w powiecie łańcuckim, w województwie lwowskim. Niewielką miejscowość, która w latach 20. XX wieku utraciła prawa miejskie, zamieszkiwała wielokulturowa społeczność, gdzie – oprócz mieszkańców pochodzenia polskiego – najliczniejszą grupę stanowili Żydzi. Pan Władysław we wspomnieniach utrwalonych w Cyfrowej Bibliotece Multimedialnej Edukacja, opowiadając o swoich zabawach z żydowskimi kolegami, interesach prowadzonych przez swojego ojca z żydowskimi kontrahentami, o codziennej koegzystencji przedstawicieli różnych grup etnicznych „odczarowuje” coraz częściej propagowany w niektórych środowiskach mit hermetycznego polskiego społeczeństwa. To beztroskie życie małego chłopca zostało brutalnie przerwane 1 września 1939 roku. Zniknął nagle znany, bezpieczny świat, a kolejne lata przyniosły strach, ubóstwo, wręcz głód. Ojciec podjął walkę z okupantem, więc Władysław musiał pomagać matce utrzymać rodzinę. Tym bardziej, że jeden ze starszych braci został wywieziony na roboty do Niemiec.

Koniec wojny nie oznaczał końca trudnej sytuacji życiowej rodziny Fusów. Po ukończeniu drugiej klasy gimnazjum w 1948 roku pan Władysław zdecydował się dołączyć do brata, który w wyniku wojennej zawieruchy osiadł we Wrocławiu. Całe dnie wypełniała praca w fabryce sztucznego jedwabiu i szkoła. Pomimo zapewnionych w zakładowej stołówce posiłków, głód, który był zmorą podczas okupacji, nadal towarzyszył młodemu człowiekowi. Oprócz głodu były też problemy mieszkaniowe. Niespokojny duch pana Władysława popchnął go w stronę sportu. Uprawiał różne dyscypliny, jednak największe sukcesy osiągnął w boksie.

Życie się toczyło. Praca, sport, założenie rodziny, wspieranie najbliższych. Mała stabilizacja nie przesłoniła oglądu sytuacji w kraju. Niespokojny duch nie pozwolił osiąść na laurach. Pomimo nadszarpniętego wypadkiem w pracy zdrowia i przejścia z tego powodu na rentę, włączył się w tworzenie Solidarności we wrocławskich zakładach pracy. A później nastał 13 grudnia 1981 r. i… pan Władysław nadal działał.

W swojej opowieści mówił: „Nie ma we Wrocławiu komisariatu, gdzie bym nie siedział”. Po chwili dodał: „To, co przeżyłem w stanie wojennym, to tylko dzięki Bogu”. A przeżył niemało. Jako członek grupy tzw. zadymiarzy, był traktowany przez esbeków według „specjalnych” procedur.

Podczas zatrzymań zimą został osadzony w celi bez szyb w oknach, bity, zdarzyło się, do utraty przytomności na trzy dni. Zahartowany przez boks i wzmocniony wiarą, nie poddawał się. Trauma głodu nie powstrzymała go od wzięciu udziału w głodówce w 1985 r. w Krakowie-Bieżanowie. Miał uczestniczyć w proteście siedem dni, jednak z powodu braku chętnych i z konieczności kontynuacji strajku głodował o dwa dni dłużej. Wówczas poznał Annę Walentynowicz, z którą przegadał wiele godzin. Anna ukazała mu Solidarność przez wiele nieznanych większości Polaków faktów dotyczących działaczy solidarnościowego podziemia. Znajomość z Anną Walentynowicz przetrwała długie lata. Znamienna jest wypowiedź pana Władysława: „Wałęsa? Już myślałem, że jestem tam, gdzie trzeba. Gdy głodowałem w Bieżanowie w 1985 roku, dopiero Anna Walentynowicz otworzyła mi oczy”.

Później działalność w Solidarności Walczącej i znów grupa „zadymiarzy”, i znów zatrzymania, i znów pobicia – stąd taka doskonała znajomość lokalizacji wrocławskich komisariatów. Pytany o swój patriotyzm, odpowiedział krótko, bez patosu: „To się nie wzięło samo z siebie. Miałem przedobrego ojca. On mnie tego nauczył”. Pan Władysław nie krył przywiązania do swojej małej ojczyzny, z której pochodził. Lokalny patriotyzm przewija się w cyfrowym zapisie jego opowieści o Żołyni, jaką zapamiętał z dzieciństwa, jak i o Żołyni dzisiaj.

Ciekawa jest opinia pana Władysława o bieżącej sytuacji w Polsce. O wyborach 2015 r. powiedział: „Uważam to za cud boży. Ja i moi znajomi prosiliśmy o wygraną”.

„Pan Bóg dał nam tyle, że nawet nie marzyliśmy. Jak nie pociągniemy tego, zaniechamy, to Polska nie odzyska tego, co teraz jest, za 200 lat”. Powiedział to człowiek, którego emerytura była zdecydowanie niższa niż dwa tysiące złotych. A i tak pan Władysław uważał, że to dużo i ta kwota zapewnia mu wygodne i dostatnie życie.

Gdy go poznałam, był emerytem, mieszkał w jednym z najdłuższych w Polsce bloku na wrocławskim osiedlu.

Pan Władysław Fus zmarł 7 kwietnia 2019 roku. Został pochowany na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu (pole 124, 4 rząd od pola 125).

Tadeusz Piątek, do którego zadzwoniłam, by porozmawiać o panu Władysławie, podkreślił niesamowitą pogodę ducha naszego bohatera oraz jego radość życia.

Ostatnio świat oszalał na punkcie różnego rodzaju wyzwań, które czasami, według założeń pomysłodawców, mają służyć zbożnym celom. Oglądając te „akty odwagi”, warto przypomnieć sobie o naszych rodzicach, dziadkach, krewnych, którzy przed laty zaznali, co to głód i chłód. Pokonywanie zasp śnieżnych i brodzenie w błocie w drewniakach, które nie zabezpieczały przed zimnem i wilgocią, nie zapewniały stopom komfortu równego goretexowi, było wyzwaniem, przed którym każdego dnia stawali ci, których dzieciństwo i młodość przypadły na lata okupacji i czas powojenny. Każdy z nas popełnił „grzech” marudzenia przy jedzeniu, siedząc za stołem u dziadków. Czy pomyśleliśmy, że oni niejednokrotnie marzyli o tym, by najeść się do syta?

Popkultura codziennie podsuwa nam bohaterów stworzonych w większości przez hollywoodzkich scenarzystów. Niezniszczalni, a jednocześnie nierealni, niezasłużenie zajmują miejsce w zbiorowej wyobraźni widzów. Zapominamy o tym, że prawdziwi bohaterowie są wśród nas.

Może nie tak atrakcyjni, jak ci stworzeni w studiach filmowych, nie mieszczący się w kanonie estetyki wyznaczonym przez celebrytów. Często już pozbawieni zdrowia i sprawności fizycznej, z naznaczoną zmarszczkami twarzą. Ale ich historie są prawdziwe i świadczą o prawdziwym bohaterstwie.

Zastanawiam się, ilu jest takich bezimiennych bohaterów, których młodość, a co za tym idzie najlepsze lata aktywności zawodowej przypadły na czasy komuny. W wielu przypadkach zaangażowanie w działalność opozycyjną kosztowało utratę pracy i trudności ze znalezieniem nowej. Podejmowali się zajęć poniżej kwalifikacji, w dodatku za marne grosze, często pracując na czarno. A później nadszedł 1989 rok i realizacja planu L. Balcerowicza, (przygotowanego w oparciu o eksperymentalne założenia J. Sachsa), który doprowadził do upadku wielu zakładów pracy i bezrobocia. Prywatyzacja przeprowadzona pod kierownictwem J. Lewandowskiego dokończyła dzieła.

Dla bezimiennych bohaterów po raz kolejny nadszedł trudny czas – lat 90.; znów trzeba było walczyć, ale tym razem o pracę, która pozwoliłaby opłacić rachunki i dotrwać do emerytury. W wolnorynkowej rzeczywistości nie było dla nich miejsca. Zakłady pracy, z którymi byli związani, upadały, były planowo likwidowane, prywatyzowane lub sprzedawane. A w nowych firmach, korporacjach nie było dla nich miejsca, bo – jak pamiętamy – lata 90. to rynek pracodawcy, często z obcym kapitałem, poszukującego młodych, dynamicznych, elastycznych, wykształconych, którzy wiele zniosą dla kolejnego punktu w CV. Bezimienni bohaterowie nie wpisywali się w ten obraz. Z pewnością nie do pojęcia były dla nich te realia, tym bardziej, że beneficjenci komuny stali się jednocześnie beneficjentami okrągłostołowych zmian.

Nawet dzisiaj, po tylu latach, trudno zrozumieć system, który umożliwił dawnym funkcjonariuszom PZPR i służb bezpieczeństwa brylowanie w świecie polityki i biznesu.

Lata 90. to czas, kiedy bezimienni bohaterowie zaczęli osiągać wiek emerytalny. Wówczas okazało się, że ich staż pracy jest krótki, a zgromadzone na indywidualnym koncie emerytalnym środki nie zapewniają godziwego miesięcznego uposażenia. Niełatwo było pogodzić reguły systemu emerytalnego obowiązujące w gospodarce socjalistycznej z nowym systemem gospodarki wolnorynkowej. Ta mieszanka okazała się bolesnym eksperymentem dla rzeszy ludzi takich, jak pan Władysław. Dlatego niezrozumiałe dla mnie jest negowanie przyznawania emerytom dodatkowych świadczeń w postaci trzynastej i czternastej emerytury, szczególnie gdy czynią to osoby w dobrej sytuacji materialnej. Ale najdziwniejsza, oburzająca, a wręcz nieetyczna w mojej opinii jest sytuacja, gdy byli członkowie PZPR, nadal utrzymujący się na powierzchni życia publicznego, a co za tym idzie – bez kłopotów materialnych, nazywają to dodatkowe świadczenie kupowaniem wyborcy.

Myślę, że na barkach młodszej generacji opozycjonistów spoczywa odpowiedzialność za pamięć o starszych kolegach, którzy uczyli nas konspiracyjnego abecadła, służyli pomocą i radą. Warto przypomnieć sobie adresy, pod które przekazywaliśmy informacje, bibułę… Może w tych mieszkaniach czekają starsi ludzie pozostawieni sami sobie.

Oni nie wiedzą, gdzie się zgłosić, by otrzymać legitymację kombatanta, która umożliwi im korzystanie z opieki medycznej bez kolejki. Nie są zapraszani na świąteczne spotkania. Żyją w skromnych warunkach, za skromną emeryturę lub rentę. Pomóżmy im wydobyć się z niepamięci.

Cały Artykuł Marii Czarneckiej pt. „Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie” znajduje się na s. 14 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Marii Czarneckiej pt. „Pan Władysław i inni bezimienni bohaterowie” na s. 14 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Postkobieca rewolucja październikowa – wydanie polskie, z zewnątrz wspierane/ Piotr Sutowicz, „Kurier WNET” nr 77/2020

Wulgarność i antykatolickie, bluźniercze ekscesy pokazały, że rzekome kobiety będące w wypowiedziach propagandowych „rewolucją”, swoje zrobiły i mogą odejść. Ich miejsce zajęła tłuszcza.

Piotr Sutowicz

Rewolucja październikowa

W czasach komunizmu rocznica rewolucji październikowej w Rosji była obchodzona niezwykle hucznie. Nie miała, co prawda, rangi święta państwowego, co nakazywało obywatelom iść do pracy, a uczniom do szkół. Ci ostatni bywali tam w tym listopadowym – zaraz przypomnę dlaczego – dniu po to, by uczestniczyć w okolicznościowych akademiach, na których recytowano stosowne wiersze radzieckich i polskich komunistycznych poetów, tudzież śpiewano pieśni i piosenki rzekomo rewolucyjne. Sam byłem, widziałem, pamiętam. Mnie też kazano śpiewać i recytować. Szczególnie jakoś zapamiętał mi się stosowny okolicznościowy wierszyk Władysława Broniewskiego, zaczynający się od słów: „Kłaniam się rosyjskiej rewolucji czapką do ziemi, po polsku: radzieckiej sprawie, sprawie ludzkiej, robotnikom, chłopom i wojsku”.

Co do samej rocznicy, obchodzona była u nas 7 listopada, chociaż przez cały tydzień, w którym wypadała, organizowano jakieś imprezy towarzyszące, akademie, spektakle, w telewizji puszczano stosowne okolicznościowe filmy, zarówno dokumentalne, jak i fabularne, a w ramach teatru telewizji zdarzały się premierowe spektakle o Leninie. Starszym przypominać nie trzeba, a może… W końcu odzwyczailiśmy się od kalendarza juliańskiego i niezbędnej dla nas, łacinników, wiedzy, że kiedy w Rosji, obojętnie czy carskiej, komunistycznej, czy obecnej, jest jeszcze październik, my cieszymy się listopadem. Komuniści w Polsce, organizując swoje obchody, mieli z tym niejaki problem. Otóż 7 listopada dzieli od jedenastego tylko kilka dni, a jak się domyślamy, w tym drugim dniu obchodów żadnych robić nie należało. Co prawda, od czasu do czasu pojawiały się narracje w rodzaju „wpływ rewolucji październikowej na niepodległość Polski”, ale to był margines. Generalnie było jak z pierwszym maja: flagi, zarówno biało-czerwone, jak i te całkiem czerwone, mogły wisieć właśnie w tym dniu, ewentualnie drugiego do południa, ale w żadnym wypadku nie mogły pozostać do trzeciego.

Po co takie „popeerelowe” październikowe reminiscencje?

Ano, przypomniało mi się o nieboszczce sowieckiej rewolucji przy okazji naszej rodzimej. Ta wybuchła mniej więcej w tym samym czasie co sowiecka, tyle że w naszym czasie. Jej celem też było i chyba jest zniszczenie starego świata, i też na pewno stoi za nią zagraniczna propaganda, kapitał i polityka. Analogie są coś zanadto ewidentne, by z czystym sumieniem powiedzieć, że jako państwo i społeczeństwo nie za wiele nauczyliśmy się od historii.

Kobiety jako siła napędowa rewolucji

Proletariaty, będące siłą napędową rewolucji, mogą być różne: ten klasyczny, znany z rewolucji komunistycznych z przeszłości, lub nowy – zastępczy. Do rewolucji można zagnać np. aryjską większość przeciwko semickiej mniejszości – chociaż to też jest melodia przebrzmiała – młodzież, która wystąpi przeciwko starym, można do tego użyć ludzi z tzw. ruchu LGBT, ale można i kobiety przeciwko… no właśnie, czemu? Wmówić kobietom, że ich wrogami są mężczyźni, którzy nie chcą aborcji, jest hasłem chwytliwym, ale na dłuższą metę trudnym do utrzymania. We wszelkich protestach feministycznych i proaborcyjnych mężczyźni również uczestniczą. Można, co prawda, powiedzieć, że pełnią rolę, jaką w klasycznej interpretacji marksizmu państwowego okresu PRL pełniła tzw. postępowa inteligencja, która nie była klasą pracującą miast i wsi, ale za to ją wspierała i wraz z nią budowała socjalizm, a potem pewnie to samo miała robić z komunizmem. Niemniej wroga trzeba zdefiniować jakoś inaczej. Mężczyzna nadaje się do tej roli wtedy, gdy jest katolikiem albo żyje we własnej rodzinie, którą kocha. Źle, jeśli ma dziecko niepełnosprawne, bo nie można mu nic zarzucić. Wtedy można powiedzieć, że jest wsteczny, opresyjny, sprzyja pedofilom w sutannach i do tego zmanipulował bądź zmusił swoja żonę (partnerkę) do cierpień związanych z urodzeniem chorego „płodu”, bo do tego sprowadzała się początkowa retoryka postkobiecej rewolucji.

Później wszakże, jak w każdej rewolucji, hasła się radykalizowały. Po jakimś czasie trudno je było jednoznacznie zracjonalizować, trudno też podejrzewać, by stały za nimi autentycznie bojące się urodzenia ciężko chorego dziecka panie. Wulgarność i antykatolickie, bluźniercze ekscesy, które wtargnęły w przestrzeń publiczną, czyniąc przedmiotem wrogości wszystkich dookoła, łącznie z tymi, którzy odmawiali różaniec, pokazało jedno: rzekome kobiety będące, w wypowiedziach propagandowych „rewolucją”, swoje zrobiły i mogą odejść. Ich miejsce zajęła tłuszcza, która – i tu znowu cytat – „wyrażała swój słuszny gniew”.

Od początku wiadomo, że nie o kobiety tu szło. Tak jak nikogo z twórców tej kampanii nie obchodzi ich prawo wyboru do urodzenia chorego dziecka. Co najwyżej może chodzić o nieskrępowaną możliwość dokonywania aborcji, choć trzeba zaznaczyć, że jest to tylko jeden z celów rewolucji.

Ona

Ta rewolucja, gdybyśmy ją uosobili, chce tego co zwykle: zburzenia porządku i zastąpienia go innym ładem, czy raczej przeciwieństwem ładu. O to chodziło kiedyś bolszewikom, nazistom, ale i ruchom kontrkulturowym, Pol Potowi, aktywistom LGBT i tak dalej. Po prostu nadarzyła się okazja i wykorzystano ją maksymalnie, zarządzając irracjonalnym strachem przed zniewoleniem rzekomo serwowanym przez rząd i Kościół.

Rewolucja jest najczęściej ładnie opakowana. Na pudełku napisane jest „wolność”, a jej się generalnie chce. Niestety w dzisiejszym ponowoczesnym świecie to pojęcie sprowadza się do zwykłej anarchii, wynikającej ze słynnego „róbta co chceta”. Jedni w związku z tym chcą ćpać i prawa do ćpania się domagają, drudzy chcą afirmacji swoich odmiennych od większościowych postaw seksualnych czy ogólnie obyczajowych. Im bardziej coś jest dziwne, im trudniejsze do estetycznej czy moralnej akceptacji, tym jaskrawiej się eksponuje. Jeszcze inni nie wiedzą, czego chcą, ale – chcą.

Wszystko, co tu piszę, jest pewną oczywistością, widzieliśmy to w mediach, zarówno tych starego typu, jak i nowszych, tzw. społecznościowych. Tam też można było najbardziej jaskrawo zobaczyć falę nienawiści do świata, jaka wylewała się spod palców piszących na klawiaturach. Pogardę tę widać było na zdjęciach i filmikach.

Obrazki te nie są taką znowu nowością, w Polsce też mieliśmy przygrywki do tego, co się działo. Do nich należy zaliczyć wydarzenia na Krakowskim Przedmieściu sprzed 10 lat, ale też ekscesy z lata tego roku, których symbolem stał się facet drapiący się publicznie po jajkach (przepraszam za słowa, ale to tylko opis tego, co i tak wszyscy widzieli). Takie zachowania są stare jak świat. Objawy dekadencji w takiej postaci towarzyszyły wszystkim rewolucjom rozwalającym zastany porządek. Tak było w rewolucji francuskiej czy towarzyszyło przewrotowi komunistycznemu w Hiszpanii w latach trzydziestych; o bolszewikach w tym tekście napisałem już wystarczająco wiele.

Gdybyśmy weszli głębiej w historię, to być może trzeba by sobie zadać pytanie: czy dekadencja jest narzędziem rewolucji, czy też odwrotnie, istnieje sama z siebie i ją tylko wykorzystuje? Dekadencki Rzym na przełomie starożytności i średniowiecza upadł pod naporem barbarzyńców, ale nie był przecież ich dziełem.

Pewnie prawda leży pośrodku, niemniej jestem zdania, że pewne zjawiska występujące samoistnie są z zewnątrz wspierane.

Jedno jest pewne. To nowe, które idzie, nie jest propozycją nowej organizacji życia społecznego, to prosta droga do jego dezorganizacji. Zakłócanie możliwości przemieszczania się ludzi, organizacji gospodarki, a przy okazji zaburzanie funkcjonowania łańcucha dostaw, który w czasie medialno-politycznej pandemii i tak był zakłócony, ma służyć jednemu: obaleniu władzy.

Cui bono?

W tym miejscu trzeba zadać to stare prawnicze, choć może również polityczne pytanie: Kto tak naprawdę na rozróbie w Polsce korzysta? Po pierwsze ci, którzy chcą zmiany władzy w Polsce. Na pewno do tej grupy zaliczają się wszelkie globalne ośrodki lewicy, ogromnie możne i w takim samym stopniu bogate. Zmiana władzy czy wręcz anarchizacja życia w Polsce może też być na rękę różnym ośrodkom siły, globalnym jak i regionalnym. Na pewno za PiS-em nie przepadają Niemcy, którzy mimo przeprowadzonej denazyfikacji i wizualnym pozbyciu się atrybutów mocarstwowości nie porzucili swych marzeń o panowaniu na wschodzie. Nie chodzi o to, że partia ta w swym programie czy gospodarczych przedsięwzięciach jest jakoś szczególnie antyniemiecka, ale w dyskursie wewnętrznym na pewno na taką się kreuje. Jeśli chodzi o konkrety, to prawdopodobnie bardzo irytuje naszych zachodnich sąsiadów blokowanie możliwości dokończenia budowy rurociągu Nord Stream 2, która to blokada identyfikowana jest z polsko-amerykańską zmową. Poza tym polityka niemiecka, tak na użytek wewnętrzny, jak i na eksport, zdaje się być mocno lewicowa i lewicowość wspiera, z wyjątkiem sytuacji, w której zagrożone są czysto niemieckie interesy. Z jednej strony jest to dość dziwaczny balans, z drugiej jednak trudno go krytykować, gdyż do tej pory przynosił temu krajowi i jego narodowemu kapitałowi zdecydowane korzyści.

Skoro wymieniłem ów fatalny rurociąg i jego beneficjentów, to trzeba uczciwie przyznać, że Rosja też nie przepada za władzą w Polsce, którą może obarczać kilkoma swoimi międzynarodowymi porażkami, a kwestia wydarzeń smoleńskich z kwietnia 2010 roku zdaje się być ciągle niezabliźnioną politycznie raną. Poza tym pamiętajmy, że dla części rosyjskich polityków Polska jest bliską zagranicą, która winna być objęta strefą wpływów.

Oba ośrodki na pewno starają się mieć wpływ na media i propagandę. Bez wątpienia dysponują tu swoimi narzędziami.

Nie przypadkiem ekolodzy w Polsce nie protestują przeciwko budowie gazociągu czy ściekom w Wiśle, ale przeciw przekopowi Mierzei Wiślanej

To już jest oczywiście tylko jeden, stosunkowo mały przykład. Na pewno można jeszcze dla ilustracji dodać znaną wypowiedź lewicowego polityka, obecnie prezydenta stolicy, który kwestionował konieczność budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego wobec istnienia eleganckiego lotniska w Berlinie. Nietrudno odnieść wrażenie, że wojna światopoglądowa, jaka obecnie się u nas rozpętała, może mieć korzenie geopolityczne.

Na arenie międzynarodowej Polska jest sojusznikiem, o ile nie wasalem Stanów Zjednoczonych. Wydaje się więc, że tam nie znajdziemy chętnych do destabilizowania sytuacji. Twierdzenie takie jest jednak naiwnością. W USA też trwa spór polityczny o podłożu ideologicznym i ma on swe odzwierciedlenie w koncepcjach polityki zagranicznej. Było to widać w trakcie kampanii prezydenckiej i na pewno będzie widoczne w późniejszym czasie. Polityka USA wobec Polski jest wyraźnie niekonsekwentna. Z jednej strony mamy wypowiedzi Donalda Trumpa o tym, jak jesteśmy ważni, z drugiej – połajanki pani ambasador mówiącej o tym, że stoimy po złej stronie historii. Może to być zaplanowana strategia, zabawa w dobrego i złego glinę, trudno powiedzieć. Nie należy zapominać, że w Stanach Zjednoczonych są różne globalne ośrodki finansowe, także te rewolucyjne, co każe nam brać pod uwagę, że i stamtąd może płynąć bezpośrednia inspiracja i pieniądze dla potencjalnej rewolucji w Polsce.

Wszystkie te wymienione przeze mnie powierzchownie możliwości łączy nacisk światopoglądowy, jakby niezależny od geopolityki; albo inaczej: światopogląd staje się narzędziem walki geopolitycznej. Tak już w historii bywało. Przecież panowanie komunizmu w Polsce wiązało się z przynależnością naszych ziem do określonego bloku geopolitycznego.

Zmiana oblicza światopoglądowego Polski jest na rękę podmiotom na pozór nie mającym ze sobą wiele wspólnego. Wspierają one różne grupy nacisku, które przypadkiem, albo i nie przypadkiem, spotkały się przy okazji rewolucji październikowej.

Dlaczego?

Czy to można było przewidzieć? Trudno powiedzieć. Przynajmniej z mojej perspektywy skala zjawiska każe przypuszczać, że wybuch został gdzieś przygotowany i zorganizowany. To, że nie było go widać na poziomie mediów, to nic dziwnego, ale czy na pewno nie wiedziały o tym służby? Wydaje się to rzeczą dziwną. Możemy mieć do czynienia z kilkoma możliwościami: albo służby wiedziały i sprzyjały nowemu ruchowi, w sensie – nie są lojalne wobec rządzących w Polsce, albo wiedziały i rzecz całą koordynowały, co daje pole do różnych domysłów, które na razie pozostawię na boku, albo nie wiedziały, co oznacza, że nasze państwo, mimo rządowych deklaracji, jest w stanie opłakanym. Ponieważ nie jestem władny tej kwestii rozstrzygnąć, zajmę się czym innym: dlaczego grunt pod protesty był tak podatny?

Otóż przede wszystkim mogliśmy jasno zobaczyć efekty kilku dziesiątek lat działalności systemu szkolno-wychowawczego i pracy mediów liberalnych i lewackich. To, że protesty tak masowo poparła młodzież, oznacza też kompletną klęskę np. katechezy szkolnej i wszystkich modeli i programów duszpasterskich. Oczywiście mam tu na myśli ich wymiar społeczny i nie odnoszę się do indywidualnego nawrócenia określonych ludzi.

Niestety poległo zupełnie wychowanie patriotyczne oparte na historii. Młodzież, która przeszłości nie zna i znać nie chce, jest gotowa na wszystko i podatna na każdy głos namawiający ją do najbardziej szkodliwych działań. Nie jest to oczywiście zjawisko wyłącznie polskie.

Pisze o tym choćby Papież Franciszek w swej ostatniej encyklice Fratelli tutti jako o problemie globalnym. Być może jest to kolejna podpowiedź pozwalająca nam poszukiwać źródła rewolucji w bezdusznym, globalnym kapitalizmie, bawiącym się ideologiami i wykorzystującym je do swoich egoistyczno-finansowych celów. Jest to więcej niż prawdopodobne. Najprawdopodobniej Papież wie, o czym pisze. To z powodu tego zagrożenia nawołuje on do powrotu do wartości narodowych osadzonych właśnie w historii, tyle tylko, że jego też upolityczniono i wsadzono do wora z ekologami i różnymi dziwakami.

Ta ostatnia konstatacja oczywiście nie na wiele nam się przyda. Stracone lata bardzo trudno będzie odrobić, o ile w ogóle okaże się to możliwe. Kolejne miesiące coraz bardziej ukażą nam przesunięcie dyskursu społecznego na lewo, w stronę anarchizacji, a to bardzo szybko może się skończyć narodową katastrofą. Ponieważ przedział pomiędzy dniem, kiedy piszę ten tekst, a dotarciem tych słów do czytelnika dzieli spora przepaść czasowa, to być może, że ta oto moje projekcja już się zrealizowała.

Wracając na koniec do mojego wstępu poświęconego recepcji obchodów rocznicy rewolucji październikowej w okresie mojego dzieciństwa: przyszedłem na świat i dorastałem w czasie i na obszarze, gdzie obowiązującą narracją była ta o determinującej roli walki klas w historii. W Polsce była ona wręcz zadekretowana prawnie. Na szczęście to się skończyło, ponieważ mało kto w nią wierzył, a jeśli nawet tacy byli, to większość tej wiary nie podzielała. Zapewne częściowo był to niezawiniony sukces szkoły, gdzie sztuczność państwowych obchodów budziła raczej politowanie bądź opór zamiast akceptacji.

Niestety lata mijają i sytuacja się odwróciła. Być może wielkimi krokami zbliżamy się do rzeczywistości, w której walka klas stanie się praktyką życia. Oby nie.

Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja październikowa” znajduje się na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020.

 


  • Z przykrością zawiadamiamy, że z powodu ograniczeń związanych z pandemią ten numer „Kuriera WNET” można nabyć wyłącznie w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Rewolucja październikowa” na s. 12 listopadowego „Kuriera WNET” nr 77/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego