Zamiast stawiać pomniki św. Janowi Pawłowi II, czytajmy z uwagą jego encykliki / Sławomir Matusz, „Kurier WNET” 106/2022

Pedofili kryły stowarzyszenia psychologów i psychoterapeutów, celebryci związani z Zatoką Sztuki, która miała być kulturalną wizytówką Sopotu. Pedofili z Dworca Centralnego kryła warszawska policja.

Sławomir Matusz

Lewica właściwa czy zdegenerowana?

Robert Biedroń udał się na początku marca z delegacją Nowej Lewicy do Finlandii, gdzie zostali przyjęci na krótkiej, kurtuazyjnej wizycie przez panią premier Sannę Marin. Podobno podczas spotkania rozmawiano zakazie aborcji w Polsce i rzekomej dyskryminacji osób LGBT.

Po spotkaniu Biedroń pochwalił się na Twitterze: „Gabinet Sanny Marin chce pomóc Polkom w dostępie do ich podstawowych praw. Nasze rodzime partie, Nowa Lewica i Socjaldemokratyczna Partia Finlandii, rozpoczynają rozmowy o szczegółach technicznych. W nowej kadencji fińskiego rządu sfinalizujemy sprawę”. Spotkało się to z ripostą Kancelarii Premier Finlandii, która natychmiast sprostowała w dzienniku „Ilta-Sanomat”: „Było to grzecznościowe spotkanie, trwające około 10 minut. Polska delegacja opisała pani premier sytuację praw człowieka w kraju i wyraziła nadzieję, że w przyszłości uda się zintensyfikować współpracę w obronie praw kobiet w Europie. Podczas spotkania nie padły żadne obietnice”.

Wpadka podobna do tej, jaką zaliczył Rafał Trzaskowski po wizycie prezydenta Bidena w Polsce, kiedy tylko przywitał się z prezydentem USA, a chwalił się długimi z nim rozmowami. To typowa postawa kelnera, a nie polityka. Bowiem kelner będzie do końca życia opowiadał, jakie to rozmowy prowadził z głową wielkiego państwa lub mafii, przyjmując zamówienie na alkohol.

Dwaj niedawni kandydaci na stanowisko prezydenta RP pokazali, jak w ich rozumieniu i wykonaniu wyglądałaby polityka zagraniczna i jakie byłyby priorytety. Biedroń zamierza organizować turystykę aborcyjną, a Trzaskowski – który też wspiera środowiska LGBT – chce najpierw ograniczyć, a następnie całkowicie zakazać Polakom spożywania mięsa i nabiału

Powinniśmy jeść robaki, jak więźniowie obozów koncentracyjnych i łagrów, dla których było to często jedyne źródło białka.        Obaj to politycy lewicy, raz konkurujący ze sobą, a innym razem wspierający się ideologicznie. Swoją drogą, jeżeli Rafał Trzaskowski chce wprowadzić w życie postulaty C40, gdy obejmie władzę, zastąpić mięso i nabiał owadami, to trzeba publicznie podać mu taki posiłek i sprawdzić jego reakcję.

Wpadkę Biedronia skomentowała Päivi Räsänen, przewodnicząca fińskiej parlamentarnej grupy Chrześcijańskich Demokratów: „Obietnica aborcji jest bezsensowna i bez serca – nasza służba zdrowia jest potrzebna Finom, a nie do odbierania życia polskim dzieciom”.

Biedroń chciał być takim bohaterem, jak ambasador Polski w Szwajcarii w 1943 roku, Aleksander Ładoś – „szef grupy fałszerzy”, rozdającej Żydom paszporty, by ocalić im życie. A tymczasem został uznany w Finlandii za oszusta, który chciał organizować dzieciobójstwo na dużą skalę i jeszcze je sankcjonować umowami międzynarodowymi. Czy to jest lewica, czy przejaw jej degeneracji?

Po emisji w TVN reportażu Franciszkańska 3 tak mówił w wywiadzie: „Zachód o grzechach Kościoła, w tym grzechach Jana Pawła II, dyskutuje od dawna. (…) Jest kojarzony z dogmatem cywilizacji śmierci, ponieważ sprzeciwiał się pomocy w Afryce w kwestii antykoncepcji podczas pandemii AIDS. Sprzeciwiał się w stanowczy sposób prawu kobiet do decydowania o przerywaniu ciąży. Potępiał związki jednopłciowe. Ukrywał i przenosił sprawców pedofilii”.

W tej wypowiedzi Biedroń dokonuje zawłaszczenia terminu „cywilizacja śmierci”, którego autorem był papież Jan Paweł II, opisując w encyklice Evangelium vitae w 1995 roku „cywilizację śmierci” – z aborcją, eugeniką, aprobatą eutanazji, antykoncepcją, upadkiem i zagładą rodziny, wartości ludzkich, będącą całkowitym zaprzeczeniem „cywilizacji miłości” Pawła VI.

Dla Biedronia „cywilizacja życia” wiąże się z prawem do aborcji, eutanazji, nieskrępowanej wolności seksualnej, małżeństw jednopłciowych, demoralizacji dzieci pod pozorem uczenia tolerancji dla wszystkiego i wpajania im, że płeć mogą sobie wybrać w każdej chwili z podanego im menu, oraz z wyrzuceniem z języka ludzkiego matek i ojców.

Tylko po co im małżeństwa jednopłciowe, skoro według lewicowych myślicieli jest 56 płci lub może więcej? Czy w tej wielości płci małżeństwa są możliwe i dopuszczalne? Ile jest możliwych związków pomiędzy nimi? Jeżeli lewica domaga się uznania małżeństw jednopłciowych, to o które z tych płci chodzi?

Antykoncepcja zaś jest sprzeczna z ekologią. Ma zabijać życie, niszczyć je, rozpuszczać. Dlaczego lewicowy ideolog i polityk chce organizować wyjazdy aborcyjne, a nie domaga się zwiększenia pomocy dla matek, dla kobiet w ciąży? Ograniczenie prawa do aborcji nie jest zamachem na wolność kobiety, nie odbiera jej możliwości decydowania o własnym ciele. Kobieta decyduje o własnym ciele, „otwierając się” dla mężczyzny w akcie miłosnym. Jeśli dojdzie w wyniku tego aktu do poczęcia, dziecko w jej ciele jest „gościem”, którego nie można ot, tak wyrzucić. Oboje kochankowie kiedyś podobnie gościli w łonach matek, zanim przyszli na świat.

Dalej Biedroń mówi: „Papieżowi zrobiono krzywdę w Polsce. Wyidealizowano jego obraz. Wręcz go zdehumanizowano, zrobiono z niego nadczłowieka. (…) Niestety, ale uczestniczył w tym systemie, w którym Kościół katolicki stał się jedyną instytucją na świecie, która stworzyła mechanizm ukrywania przestępców zbrodni pedofilii”. Otóż Biedroń się myli. Pedofili ukrywała Służba Bezpieczeństwa i Milicja Obywatelska.

Dwóch bohaterów reportażu Franciszkańska 3 pracowało dla SB i chodzili bezkarni. Wystarczyło tylko współpracować z MO i SB, donosić na opozycję i Kościół. Gdyby ówczesny krakowski biskup Karol Wojtyła tolerował pedofilię, władze zrobiłyby wszystko, by go zdyskredytować. Ale pedofilami byli współpracownicy SB, więc sprawy nie można było nagłośnić i użyć przeciw Kościołowi.

Ukrywanie pedofilii to współcześnie większy problem. Pedofili kryły inne instytucje w Polsce – jak stowarzyszenia psychologów i psychoterapeutów, jak przyjaciele i koledzy skazanego za pedofilię Andrzeja Samsona; jak celebryci związani z Zatoką Sztuki, która miała być kulturalną wizytówką Sopotu. Pedofili z Dworca Centralnego ukrywała warszawska policja – co opisali w serii artykułów dziennikarze „Wprost” w 2003 roku i pokazał Sylwester Latkowski w filmie Pedofile (2005). Zdaje się, że nikogo w tej sprawie do tej pory nie skazano.

Pedofili ukrywają środowiska teatralne i filmowe (nie tylko w Hollywood), szkoły, instytucje kultury, a także organizacje i stowarzyszenia LGTB, które pod pozorem edukacji seksualnej i uczenia tolerancji deprawują, osaczają, a potem molestują dzieci. Sam przed kilku laty dwukrotnie bezskutecznie próbowałem zainteresować prokuraturę w Mysłowicach na Śląsku przypadkiem pedofila zatrudnionego w domu kultury – instruktora teatralnego, późniejszego dyrektora kultury instytucji podległych marszałkowi województwa. Sytuacja była podobna do tej w zachodniopomorskim.

W czasach PRL-u homoseksualiści szukali swoich ofiar w pobliżu dworców, w ciemnych bramach, koło lokali gastronomicznych. Zaczepiali chłopców, częstując alkoholem i papierosami, pokazując im karty z wizerunkami nagich kobiet, zagraniczne czasopisma pornograficzne, tzw. świerszczyki, badając zainteresowanie i podatność na manipulację potencjalnych ofiar.

Dzisiejsi „edukatorzy” i „terapeuci” częstują ofiary alkoholem i podają im narkotyki – jak pedofil ze Szczecina, wieloletni współpracownik marszałka województwa. Na warsztatach edukacji seksualnej nastolatki mogą usłyszeć dużo więcej, niż wie i nawet chciałoby wiedzieć wielu dorosłych.

O to właśnie chodzi: rozbudzić zainteresowania dzieci, pobudzić ich wyobraźnię, zachęcić – zamiast uczyć się matematyki, fizyki, historii, biologii, dowiedzą się, że niekoniecznie są dziewczynkami i chłopcami; do czego jeszcze mogą być przydatne różne domowe przedmioty; że wolno im wszystko w imię tolerancji i wolności seksualnej; zostaną też zaproszone na warsztaty poza szkołą i na wulgarne manifestacje. Potem zwichrowani młodzi ludzie, ofiary tych eksperymentów, zasilą nie tylko szeregi pacjentów terapeutów, ale i prostytutek, niewolników seksualnych i narkomanów.

Na stronie edukacjaseksualna.com jej twórcy piszą: „Tworzymy sieć edukatorek/ów seksualnych z małych i średnich miast Polski, którzy w swoich regionach działać będą na rzecz samorządowych rozwiązań dla edukacji seksualnej i równościowej”. Ta deklaracja pokazuje, jak zorganizowana, groźna dla społeczeństwa jest „tęczowa rewolucja” i dokąd zmierza. Polskie szkoły pod hasłami nowoczesnej edukacji mają być terenem „łowów” na dzieci. Zaczynają się one już w klasach 1–5.

Szczeciński pedofil Krzysztof F. był pełnomocnikiem marszałka województwa pomorskiego odpowiedzialnym za kontakty z organizacjami społecznymi, a jednocześnie terapeutą i edukatorem. Kierował pieniądze do organizacji, w których był sam zatrudniony.

Klaudia Jachira domaga się „odjaniepawlenia” naszych ulic i miast, języka polityki w Sejmie i Senacie. Częściowo się z nią zgadzam. Czytajmy encykliki, w skupieniu i z uwagą, zamiast stawiać pomniki.

Jan Paweł II tak pisał w Evangelium vitae:

„Niestety te niepokojące zjawiska bynajmniej nie zanikają, przeciwnie, ich zasięg staje się raczej coraz szerszy: nowe perspektywy otwarte przez postęp nauki i techniki dają początek nowym formom zamachów na godność ludzkiej istoty, jednocześnie zaś kształtuje się i utrwala nowa sytuacja kulturowa, w której przestępstwa przeciw życiu zyskują aspekt dotąd nieznany i – rzec można – jeszcze bardziej niegodziwy, wzbudzając głęboki niepokój; znaczna część opinii publicznej usprawiedliwia przestępstwa przeciw życiu w imię prawa do indywidualnej wolności i wychodząc z tej przesłanki, domaga się nie tylko ich niekaralności, ale wręcz aprobaty państwa dla nich, aby móc ich dokonywać z całkowitą swobodą, a nawet korzystając z bezpłatnej pomocy służby zdrowia”.

Jak nie w Polsce, to w Finlandii.

Artykuł Sławomira Matusza pt. „Lewica właściwa czy zdegenerowana?” znajduje się na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Sławomira Matusza pt. „Lewica właściwa czy zdegenerowana?” na s. 15 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Ksiądz Blachnicki nie wierzył w ostrzeżenia, bo był bardzo ufny, otwarty. Uważał, że należy działać jawnie

Ks. Franciszek Blachnicki i kard. Karol Wojtyła. Źródło: IPN/Instytut im. ks. Franciszka Blachnickiego | Za: Dzieje.pl

Jeśli to prawda, że ktoś wsypał mu truciznę – zrobił to na polecenie sowieckich służb. Sowieci uważali, że ksiądz Blachnicki z papieżem chcą zorganizować krucjatę przeciwko państwom socjalistycznym.

Krzysztof Skowroński, Piotr Jegliński

Czy zaskoczyła Pana informacja o tym, że ksiądz Franciszek Blachnicki został otruty?

Jestem zdziwiony, że ktoś może być zdziwiony, bo od 1987 roku, od śmierci księdza Franciszka Blachnickiego, wszyscy, którzy byli z nim blisko, nie mieli żadnej wątpliwości, że został otruty. Ale trzeba było 30 lat, żeby ktoś wpadł na pomysł i odkrył na nowo coś, co było wiadome. (…)

Sprawa księdza Franciszka Blachnickiego została na nowo otwarta. Prokurator, który dokładnie sprawę zbadał, stwierdził: ksiądz Franciszek Blachnicki został zamordowany. Za tym pójdzie dalsze śledztwo.

Czy pójdzie, to zobaczymy.

Gdyby ktokolwiek z nas popełnił morderstwo, byłby natychmiast zatrzymany, prawda? A co się dzieje z tymi osobami podejrzanymi? Nic się nie dzieje.

Czy Pan znał księdza Franciszka?

Jakżeż bym nie znał? Poznałem go jeszcze w czasie studiów na KUL-u. On już wtedy prowadził różne wspólnoty, oazy. A bliżej go poznałem, kiedy byłem na emigracji i kiedy on w 1980 roku przyjechał do Paryża i przywiózł mi wspaniały prezent, a mianowicie kopię filmu Robotnicy ʾ80. Wielokrotnie przyjeżdżał i nie nocował w żadnym klasztorze, tylko u mnie w domu, gdzie była redakcja. Był to człowiek niezwykłej skromności. I biła z niego energia; mało powiedziane: to był niewątpliwie Boży człowiek. Wiele nocy przegadaliśmy, opowiadał mi o swoim życiu, bo byłem bardzo ciekaw.

Pytałem go, jak doszedł do Boga? Powiedział mi, że w czasie II wojny światowej, jako młody człowiek, był członkiem organizacji wojskowej na Śląsku. Został złapany, skazany na karę śmierci i czekało na wykonanie wyroku w więzieniu w Katowicach. Na Śląsku wykonywano te wyroki przez ścięcie toporem.

Powiedział mi, że jeśli chodzi o wiarę, był człowiekiem dosyć letnim. Ale po paru miesiącach oczekiwania w celi śmierci zawarł takie porozumienie z Najwyższym: jeżeli Najwyższy uzna, że on miałby z tego wyjść, to on Mu całe życie poświęci. I tak też zrobił.

Po czterech czy pięciu miesiącach, kiedy nie wykonano tego wyroku, stała się rzecz niebywała. Bo z jednej strony Niemcy rozwalali ludzi bez żadnych wyroków, a z drugiej – stosowali przepisy prawa niemieckiego, które mówiło, że jeżeli w oznaczonym terminie nie został wykonany wyrok śmierci, to skazany był stawiany przed trybunałem. I ten trybunał uznał, że nie będzie ścięty. Wylądował w Oświęcimiu. Przeżył i zaraz po wojnie wstąpił do seminarium. Dalsze jego losy są znane.

Współpracował z księdzem Karolem Wojtyłą, potem jako kardynałem i papieżem. Trafił też do komunistycznego więzienia. Był pod stałą obserwacją.

W Krościenku były organizowane oazy. Kardynał opiekował się tym ruchem na terenie diecezji. W latach 60. i 70. władze szykanowały księdza Blachnickiego, nasyłały kontrole. Albo na przykład odmówiono mu sprzedaży węgla – a on organizował oazy przez cały rok. Więc ogłosił apel, żeby ludzie wysyłali mu węgiel pocztą, w paczkach. Po paru miesiącach poczta była sparaliżowana, poproszono go, żeby zaprzestał akcji i dostarczono mu ileś ton węgla. To był tego typu człowiek. To był człowiek, który realizował wszystkie swoje projekty.

Jest rok 80. Stan wojenny. Ksiądz Franciszek zostaje na Zachodzie.

Spotkałem go w Rzymie, przyjechał tam latem 1981 roku, no i został, kiedy doszły go informacje, że miał być aresztowany. Myślę, że odbył rozmowę z Ojcem Świętym Janem Pawłem II i poradzono mu, żeby został, bo dużo więcej zrobi na wolności i będzie mógł działać też dla Polski. Na początku miał obiecany taki teren na wzgórzu, gdzie miał zbudować ośrodek ruchu oazowego. To się nie udało i wtedy zaproponowano mu wolny ośrodek w Carlsbergu. I od 1982 roku osiadł w Carlsbergu. (…)

On był bardzo ufny, otwarty, niczego nie ukrywał, mimo że go ostrzegaliśmy. Kiedyś przyjechałem i widzę: kilkanaście osób pakuje ciężarówkę, między innymi książki, które ja tam wysyłałem. Mówię: to się przecież skończy jakąś wpadką! Ale on taki był.

Na pamiątkę marszów wolności, które odbywały się w połowie XIX wieku do zamku Limbach, organizował takie symboliczne pielgrzymki z udziałem przedstawicieli narodów z okupowanej części Europy; szli, potem były modlitwy, przemówienia itd. I tam też poznałem małżeństwo Gontarczyków.

Myślę, że to wszystko zdecydowało, że postanowiono go zamordować. Nie mam na to dowodów, ale sądzę, że to wyszło z sowieckich służb. Że jeśli to prawda, że ktoś wsypał mu truciznę – Gontarczykowie czy ktokolwiek inny; to musi stwierdzić prokuratura – zrobił to na polecenie sowieckich służb. Sowieci uważali, że ksiądz Blachnicki razem z papieżem chcą zorganizować krucjatę przeciwko państwom socjalistycznym.

Widział Pan księdza Franciszka Blachnickiego na dwa tygodnie przed jego śmiercią.

Może nawet mniej niż dwa tygodnie. Akurat wtedy miałem ze sobą aparat. Nie wiem, dlaczego nigdy wcześniej tego nie robiłem i potem żałowałem. Zrobiliśmy sobie zdjęcie na pamiątkę i jemu też zrobiłem parę zdjęć.

Aparat mi się zaciął, skończył się film, a ja byłem przekonany, że film jest prześwietlony. Oddałem go do wywołania już po śmierci księdza. Okazało się, że na tym ostatnim zdjęciu przez głowę księdza Franciszka przechodzi taka czerwona smuga. Ja uznałem, że to jest coś symbolicznego.

Wiadomo, że w ciągu tych dwóch tygodni państwo Gontarczykowie mieli codzienny kontakt z księdzem.

To był mały ośrodek, była tam drukarnia, mieszkali ludzie związani z tym ruchem i Gontarczykowie bez problemu mogli się z nim spotykać. Uczestniczyli również w mszach, które przecież ksiądz Franciszek codziennie odprawiał. Oczywiście chodzili, żeby pozyskać jego zaufanie.

Były sygnały z Solidarności Walczącej, ja również dużo wcześniej, jak poznałem tych Gontarczyków, ostrzegałem go, że to towarzystwo nie bardzo mi się podoba. Tam się kręcił jeszcze jakiś emerytowany generał peerelowski, nie pamiętam w tej chwili nazwiska. Też bardzo dziwna postać. Mówiłem wielokrotnie księdzu Franciszkowi, ale on to ignorował. Uważał, że żeby coś robić, trzeba być otwartym.

Potem zdecydował się odbyć rozmowę z Gontarczykami. Przy tej rozmowie nikogo nie było. Nie wiem, co się tam działo. W każdym razie zaraz po wyjściu Gontarczyków ksiądz zasłabł, poszedł do siebie i wezwano lekarza. No i zmarł.

Lekarz, który wystawił akt zgonu, napisał, że to był zator płuc, bo tak się wydawało. Ale to dziwne, bo tuż przed śmiercią wydobywała się z jego ust jakaś piana.

Kiedy okazało się, że małżeństwo było agentami Służby Bezpieczeństwa?

Były różne przecieki. Ona była niemieckiego pochodzenia. Zresztą wiedziałem, że dlatego przyjechali z dzieckiem do Niemiec i dostali od razu obywatelstwo niemieckie. Przenieśli się do Carlsbergu i tam zabiegali o przychylność ojca Blachnickiego. Jedno z nich bodajże pracowało w drukarni, bo ksiądz założył bardzo prężnie działającą drukarnię. Tam drukowano Pismo Święte i różnego typu materiały religijne, które były przesyłane na wschód, do republik bałtyckich. Ja zresztą pomagałem księdzu w przesyłaniu różnych materiałów via Polska na teren Sowietów.

W pewnym momencie zaczęły się tam różne awarie maszyn, jakieś dziwne rzeczy. Wszyscy mówili księdzu, że to jest robota Gontarczyków, że oni są sprawcami. Jakiś czas po śmierci księdza zniknęli. Wywiad peerelowski ich ewakuował.

Czy w ogóle ktoś widział papiery Gontarczyków?

Otrzymałem pół roku przed jego śmiercią informacje, że tam są agenci. Jeszcze byłem bardzo ostrożny, bo przychodziły do nas również fałszywe donosy na różnych ludzi. Natomiast wiem, że potem Solidarność Walcząca dowiedziała się z pewnego źródła, że małżeństwo Gontarczyków współpracuje ze Służbą Bezpieczeństwa albo wręcz są pracownikami wywiadu.

Znany jest fakt, że pani Jolanta Lange, dawniej Gontarczyk, ma swoją fundację. W Wikipedii napisane jest, że jest doktorem socjologii, działaczką na rzecz praw człowieka. I na końcu wzmianka: współpracowała ze Służbą Bezpieczeństwa. A jej fundacja dostaje bardzo dużo pieniędzy – bo milion dwieście tysięcy to nie jest mało – z Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy.

Cały wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z wydawcą i działaczem opozycji z czasów PRL Piotrem Jeglińskim pt. „Niewyjaśnione zbrodnie założycielskie” znajduje się na s. 16 i 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Krzysztofa Skowrońskiego z wydawcą i działaczem opozycji z czasów PRL Piotrem Jeglińskim pt. „Niewyjaśnione zbrodnie założycielskie” na s. 16 i 17 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Kto w Polsce będzie chciał szkodzić dziadkom, babciom, wujkom i kuzynom? / Jan Bogatko, „Kurier WNET” 106/2023

Dekomunizacji u nas nie było i nie będzie. Bezpieka łeb trzyma wysoko, a jej agenci korzystają ze wsparcia tzw. liberałów, np. prezydenta Warszawy, Rafała Trzaskowskiego, o mało co prezydenta Polski.

Jan Bogatko

Sami swoi

Mordowanie księży to niemal podstawowe zajęcie bolszewickich rewolucjonierów. We Francji czy Rosji robiono to masowo. W Niemczech Karl Fritsch, socjalista z SS, dawał księżom w Auschwitz miesiąc, wyjść stamtąd mogli tylko przez komin. W sowieckiej Polsce czerwony skrytobójca do końca mordował czarnych. W kraju i za granicą. Ich interesów bronią dziś Totalni, mając poparcie wielu Polaków.

Bezpieka, która zabiega w Polsce o utrzymanie swych przywilejów jako „policja polityczna, jaka jest w każdym kraju na świecie” (z wystąpienia esbeka na spotkaniu z „ikoną liberałów”, Donaldem Tuskiem), łeb trzyma wysoko, bo dekomunizacji w Polsce nie było i pewnie nie będzie, bo kto będzie chciał szkodzić dziadkom, babciom, wujkom i kuzynom, w myśl hasła „na co to komu i po co?”. Agenci bezpieki korzystają ze wsparcia tzw. liberałów, np. prezydenta Warszawy, Rafała Trzaskowskiego, o mało co zresztą prezydenta Polski.

Może to tradycje rodzinne (mamusia niedoszłego pana prezydenta, Teresa Trzaskowska, ksywa „Justyna”, od 1960 r. pracowała jako kapuś dla bezpieki, informując swych mocodawców jako żona jednego z najbardziej znanych muzyków jazzowych, Andrzeja Trzaskowskiego, o wszelkich kontaktach muzyków i jazzmanów z dyplomatami zachodnimi) sprawiły, że nad koleżanką mamusi rozpostarł ochronny parasol?

Wprawdzie prezydent RP OMC (o mało co), Trzaskowski, naśmiewał się, jak tylko mógł, z doniesień medialnych na temat powiązań jego rodziny z polskosowieckimi służbami, ale sprawa wcale nie była śmieszna. Marek J. Minakowski, mój przyjaciel, z którym współorganizowałem SPSW (Stowarzyszenie Potomków Sejmu Wielkiego), jest nie tylko doktorem filozofii, ale – a nawet przede wszystkim – twórcą największej w dziejach genealogii Polaków. Z niej można się dowiedzieć o powiązaniach rodzinnych „liberała”. Otóż pierwszym mężem Teresy Trzaskowskiej był Marian Ferster. Trzaskowska została tym samym synową Aleksandra i Władysławy Fersterów. Jej teściowa była funkcjonariuszem UB. Z kolei stryj Władysławy Fersterowej, Bolesław Drobner, w latach 50. był I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Krakowie, w wcześniej ministrem sowieckiego okupacyjnego PKWN. Ubecja oblige!

Czy opieka, także i finansowa (2 mln zł dla fundacji „Pro Humanum”, LGBT itd., TW „Panny”), nad swego czasu agentką bezpieki w Niemczech, Jolantą Gontarczyk (dzisiaj Lange), jaką otoczył Trzaskowski dzisiejszą aktywistkę praw człowieka, za jaką podaje się ta nasłana na księdza Franciszka Blachnickiego agentka, to zbieg okoliczności?

Dla Trzaskowskiego oficjalnie tak. Dla uważnego obserwatora jednak to logiczny element ubecko-lewackiej, antyhumanitarnej działalności. „Pannę” jako Jolantę Gontarczyk, aktywistkę chrześcijańską na rzecz wyzwolenia od komunizmu, poznałem jako korespondent Radia Wolna Europa w Bonn podczas jednej z moich wizyt w Carlsbergu.

Ksiądz Franciszek Blachnicki wydawał wówczas w Niemczech w ramach Chrześcijańskiej Służby Wyzwolenia Narodów pismo „Prawda-Krzyż-Wyzwolenie”, a na jego łamach dzisiejsza „obrończyni praw wszelakich mniejszości“ pisywała ohydne, grafomańskie teksty, jakby żywcem przeniesione z „Trybuny Ludu” (starsi czytelnicy zapewne pamiętają, choćby z opowiadań, tę partyjną gadzinówkę), w których takie swojskie wyrażenia, jak „imperializm amerykański”, zastępowały apele o „odnowę moralną i nawrócenie jako jedyną drogę do odzyskania przez Polskę niepodległości”.

„Panna” zaczęła robić oszałamiającą karierę na emigracyjnym rynku politycznym w Niemczech, do chwili ucieczki z Carlsbergu na łeb, na szyję, aczkolwiek z opóźnionym zapłonem, kiedy to zachodnioniemiecka policja i kontrwywiad zainteresowali się Gontarczykami po zagadkowej (już wówczas uważanej za zabójstwo) śmierci kapłana.

Peerelowska bezpieka na ogół interesowała się politycznymi uchodźcami w Niemczech. Gontarczykami się nie interesowała. Wyjechali do Niemiec niby w ramach akcji „łączenia rodzin”, jako że Gontarczykowa pochodziła z rodziny folksdojczów. Wtedy to jeszcze formalnie była z domu Pławska (jej ojciec w Generalnym Gubernatorstwie nazywał się Lange, potem zmienił nazwisko na bardziej odpowiadające nowej rzeczywistości). I nic! Żadnych wizyt z konsulatu PRL, śledzeń, obserwacji! A te były przecież na porządku dziennym!

Kiedy uciekłem z PRL i poprosiłem w Niemczech o azyl (jako były więzień polityczny), zaczęły się telefony i wizyty w Monachium, gdzie mieszkałem (mowa o późnych latach 70.) na Belgrad Strasse. „Po co panu azylprzekonywał mnie człowiek, który zadzwonił do drzwi. – Damy panu paszport konsularny”. Podziękowałem. Jeden z telefonów, pamiętam po dziś dzień, w niedzielę, latem, koło południa, pozornie nie miał nic wspólnego z bezpieką. Mieszkałem wówczas już w innym miejscu, naprzeciwko parlamentu, na Steinsdorf Strasse, w dzielnicy Lehel. Rozmówca informował mnie o przyjeździe mojego znajomego z Warszawy (podając jego imię i nazwisko; sprawdzić nie mogłem, bo wówczas łatwiej było pojechać tramwajem na Antarktydę, niż dodzwonić się z Niemiec do Polski), dodając, że czeka on na mnie przed polskim kościołem w Monachium.

Nie było to daleko od mojego domu. Pojechałem, obszedłem kościół dwa razy naokoło, żywego ducha. Poczekałem jeszcze kilka minut, wreszcie wsiadłem do samochodu (miałem wówczas mini morrisa) i udałem się do domu. Światła zmieniały się na czerwone, kiedy zbliżałem się do skrzyżowania z ruchliwą nawet w letnie popołudnie ulicą Prinzregentenstrasse. Zacząłem hamowanie, ale widzę, że nie tracę prędkości. Redukuję biegi. Nie mam wyjścia – skręcam ostro w prawo, wjeżdżając na szeroką ulicę.

Huk. Zderzenie. I w skrócie: proces w sądzie o spowodowanie wypadku przez wjazd na drogę z pierwszeństwem i wyrok. Uniewinniający! Okazało się, że przy hamulcach ktoś manipulował. Łatwo zgadnąć, kto. Podobny wypadek był udziałem jednego z redaktorów Radia Wolna Europa, Tadeusza Podgórskiego (wtedy w Monachium rozpocząłem współpracę z radiem, było to zatem ostrzeżenie).

Kiedy ogłoszono tzw. upadek komuny, miałem nadzieję, która okazała się płonna, jak wiele innych, że dowiem się, jak to było naprawdę z moim „wypadkiem” na Prinzregentenstrasse. Ale bezpieka strzeże swych tajemnic po dziś dzień. Archiwa, w których znajdowały się dokumenty o wszelkiego rodzaju operacjach podejmowanych przez polskie i sowieckie specsłużby wobec Wolnej Europy i innych ważnych dla PZPR i SB placówek, z Carlsbergiem włącznie (a zatem i operacji „zabić księdza”), zostały zniszczone na rozkaz ppłk. bezpieki, Tadeusza Chętki. Wiadomo też, kiedy: 16 stycznia 1990 roku. Sam Tadeusz Chętka, który zresztą został później pozytywnie zweryfikowany, pełnił także po 1990 r. różne odpowiedzialne funkcje w wywiadzie Rzeczypospolitej Polskiej. Jego przyjaciele i krewni bliżsi i dalsi budują dziś w Polsce wolne, wielokulturowe społeczeństwo bez barier. Jak „Panna”, Jolanta Lange, dawniej Gontarczyk, agentka SB, pupilka Rafała Trzaskowskiego, potomka zacnej, ubeckiej rodziny, prezydenta Warszawy.

Kiedy ksiądz Franciszek Blachnicki zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach, małżonkowie Gontarczyk bawili jeszcze przez jakiś czas w Carlsbergu. Nie wydaje się przekonujące twierdzenie, że ich wyjazd do PRL zaraz po zabójstwie księdza Franciszka Blachnickiego mógłby uprawdopodobnić w oczach zachodnioniemieckich służb ich agenturalną działalność. Podejrzenie wobec Gontarczyków utrzymywało się już od pewnego czasu, aczkolwiek w niemieckiej polskiej diasporze rzucano wówczas podejrzeniami dość często, z różnych, nieraz trudnych do zrozumienia powodów.

Wreszcie Gontarczykowie – najwidoczniej uprzedzeni przez bezpiekę – spakowali się i wyjechali na „urlop”. Do Polski. A potem zajął się nimi propagandowo towarzysz Urban, wybitny polski liberał, przyjaciel Adama Michnika, pułkownika Maksymiliana Sznepfa – tatusia Ryszarda Sznepfa, dyplomaty, byłego ambasadora RP w Waszyngtonie. Sami swoi!

W latach 2002–2005 IPN prowadził śledztwo w sprawie śmierci księdza Franciszka Blachnickiego. Wykazało ono to, co wykazać było wolno: że twórca centrum duchowego w Carlsbergu był inwigilowany przez SB za pośrednictwem jego najbliższych współpracowników (małżonków Jolanty i Andrzeja Gontarczyków, tajnych współpracowników SB), jak również, że mógł umrzeć na skutek otrucia.

Prowadząca śledztwo prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach, Ewa Koj, odstąpiła od przesłuchania funkcjonariuszy SB zamieszanych bezpośrednio w inwigilację ks. Franciszka Blachnickiego i postanowieniem z 6 lipca 2006 r. umorzyła śledztwo w sprawie zabójstwa ks. Franciszka Blachnickiego przez funkcjonariuszy państwa komunistycznego poprzez podanie mu trucizny, wobec braku danych dostatecznie uzasadniających popełnienie takiego przestępstwa.

Po ponownym podjęciu śledztwa 14 marca 2023 r. IPN poinformował, że śmierć ks. Franciszka Blachnickiego 27 lutego 1987 r. nastąpiła na skutek zabójstwa poprzez podanie ofierze śmiertelnych substancji toksycznych. Wykazały to czynności procesowe przeprowadzone w Polsce oraz na terenie Niemiec, Austrii i Węgier przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach.

Sprawcy zbrodni mają w Polsce przyjaciół w szeregach dawnych (i dzisiejszych) towarzyszy walki. Zapewne unikną kary. Przeciwko zamordowanemu księdzu ruszy lawina ohydnych oskarżeń.

Felieton Jana Bogatki pt. „Sami swoi” znajduje się na s. 4–5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023.

 


Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co środa w Poranku WNET na wnet.fm.

  • Kwietniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Felieton Jana Bogatki pt. „Sami swoi” na s. 4–5 kwietniowego „Kuriera WNET” nr 106/2023

Krzyżak: zarzuty wobec św. Jana Pawła II opierają się o pobieżną lekturę dokumentów, bez próby analizy

Jan Paweł II podczas pobytu w Brazylii I Fot. José Cruz/Abr, CC BY-SA 3.0, Wikimedia Commons

W źródłach nie doczytałem się tego, co chcieli wyczytać Ekke Overbeek i Marcin Gutowski – mówi dziennikarz „Rzeczpospolitej”.

Opowiadanie o tym, jak było naprawdę, zajmuje dużo więcej czasu niż kłamanie – podkreśla Tomasz Krzyżak.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Wstańcie, chodźmy! Marsz Papieski w Warszawie

Historię życia i śmierci księdza Franciszka Blachnickiego dziś opowiada jego bliski znajomy

Ks. dr Franciszek Blachnicki. Fot. Archiwum Główne Ruchu Światło Życie

,,Znałem ks. Franciszka Blachnickiego. Bliżej go poznałem na emigracji w latach 80. Opowiadał mi o swoim życiu byłem bardzo ciekaw. Pytałem go jak doszedł do Boga.” – wyznał gość Piotr Jegliński.

O życiu księdza Franciszka Blachnickiego oraz całym kontekście jego śmierci opowiada wydawca, publicysta oraz działacz opozycji demokratycznej w PRL – Piotr Jegliński.

Odsłuchaj całą audycję już teraz!

Woyciechowski: gdyby pierwsze śledztwo ws. śmierci ks. Blachnickiego było rzetelne, dzisiaj bylibyśmy już po wyroku

 

Woyciechowski: gdyby pierwsze śledztwo ws. śmierci ks. Blachnickiego było rzetelne, dzisiaj bylibyśmy już po wyroku

Ks. dr Franciszek Blachnicki. Fot. Archiwum Główne Ruchu Światło Życie

Nie wyobrażam sobie morderstwa na ks. Blachnickim bez koordynowania całej akcji przez Kreml – mówi ekspert.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Woyciechowski: Wydzielenie pionu śledczego w IPN nie sprawdziło się. Spraw niewyjaśnionych jest bardzo wiele

Wtedy straszno, teraz i śmieszno… Wspomnienia z okazji rocznicy 13 grudnia / Jan Martini, „Kurier WNET” nr 103/2022

Decyzja | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był 17 na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.

Jan Martini

Wspomnienia z okazji 13 grudnia

Do ścisłych władz Solidarności województwa koszalińskiego dostałem się niezbyt demokratycznie i naprawdę przez przypadek. W Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, gdzie praktycznie cała załoga zapisała się do związku, postanowiliśmy, że reprezentować nas powinien aktor. Pracowałem w teatrze jako kierownik muzyczny, ale wybrany przez nas aktor, który musiał akurat w dniu wyborów wyjechać z przyczyn rodzinnych, poprosił mnie o nagłe zastępstwo.

Tak więc z nieswoim mandatem udałem się na wybory szczebla branżowego (filharmonia, muzeum, szkoły artystyczne), a tam, już legalnie, wybrano mnie, abym reprezentował środowisko na I Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ Solidarność Regionu Pobrzeże, podczas którego odbyły się wybory do władz zarządu regionu. Tu dość niespodziewanie moją kandydaturę do władz zgłosiła koleżanka ze szkoły muzycznej.

Nastąpiła najbardziej monotonna część zebrania, czyli wielogodzinne przedstawianie się kandydatów. Bodaj po 2 godzinach delegaci byli wyraźnie znużeni dość podobnymi życiorysami (ktoś pracował w kruszywach mineralnych, później przeszedł do melioracji, inny pracował w skupie mleka itp.).

Gdy nadeszła moja kolej, po zapowiedzi prowadzącego o „delegacie z teatru” spostrzegłem błysk zainteresowania na widowni. Przedstawiłem się w paru słowach i na koniec opowiedziałem dykteryjkę. Nastąpiły pytania z sali, które pamiętam do dziś. Ktoś zapytał, czy długo będę mieszkał w tym mieście, bo ludzie teatru wędrują z miasta do miasta. Odpowiedziałem, że w Koszalinie zbudowałem dom, a wyrzucić z niego mogą mnie tylko Niemcy. Wywołało to wybuch śmiechu.

Następne pytanie było o alkoholowe orgie, które rzekomo odbywają się po premierach w teatrze. Odparłem, że nic mi o tym nie wiadomo, bo na bankietach, na których ja bywałem, były tylko słone paluszki i woda mineralna. Nastąpił kolejny wybuch śmiechu i w ten sposób ja – zawodowy pianista, demokratycznie, ale niemerytorycznie mogłem zostać przewodniczącym dużego, liczącego 120 000 członków związku, bo w takich wyborach najważniejszą rzeczą jest zostać zauważonym. Oczywiście nie podjąłem się bycia przywódcą związkowym, zdając sobie sprawę ze swojego braku kompetencji.

Można mówić sporo o wadach demokracji, jej niesprawności, nierychliwości i nieodporności na wpływy zewnętrzne, jednak w końcu wynik tych wyborów był optymalny – przewodniczącym został aktywny społecznie inżynier z dużej fabryki. SB uwijała się jak w ukropie, by wprowadzić swoich współpracowników do władz regionu. Jednak działania te przyniosły ograniczone rezultaty – po latach okazało się, że SB udało się osadzić swoich ludzi jako przewodniczących tylko w 2 regionach – w Pile i Słupsku.

Gdy po wyborach przewodniczący zwrócił się do mnie z propozycją podjęcia etatowej pracy w Solidarności, gdzie chciał mi powierzyć „odcinek” kultury i informacji, miałem wielki dylemat. Praca w teatrze jest przyjemna i niepodobna do żadnej innej – tu nikt nie czeka z utęsknieniem do fajrantu, nikt nie żąda zapłaty za nadgodziny, jeśli próba się przedłuża, a często po zajęciach ludzie zostają w klubie teatralnym towarzysko, np. grając w brydża. W żadnym wypadku nie chciałem rzucać pracy w teatrze, która była dla mnie najciekawszą pracą w mieście.

Niejednokrotnie uczestniczyłem w spektaklach jako pianista – kierownik zespołu muzycznego. Graliśmy chyba ze sto razy przy kompletach widowni spektakl złożony ze skeczów i piosenek kabaretu Jana Pietrzaka, gdzie zawsze przy pieśni finałowej Żeby Polska była Polską ludzie wstawali i słuchali na stojąco jak hymnu, a my, wykonawcy, mieliśmy ogromną satysfakcję.

Z drugiej strony propozycja przewodniczącego była kusząca, bo nie uważałem Solidarności za zwykły związek zawodowy od załatwiania wczasów i kartofli na zimę. Był to imponujący swoim dynamizmem ruch społeczny, niosący nadzieję zmian w naszej pozornie zabetonowanej na wieki rzeczywistości demokracji socjalistycznej. Może będzie okazja popchać koło historii bardziej efektywnie, niż grając na fortepianie?

Dlatego przyjąłem propozycję, ale tylko na pół etatu i podjąłem pracę jako przewodniczący Komisji Informacji Oświaty i Kultury. W rezultacie robiłem wszystko to, co robiłbym, będąc na pełnym etacie, ale wynagrodzenia miałem o połowę mniejsze. Mój dzień pracy był bardzo napięty: w poniedziałek byłem cały dzień w biurze związku (teatr ma wolne). Od wtorku zaczynałem pracę w związku o 8:00 i pracowałem niemal do 10:00, kiedy wylatywałem z biura i w pięć minut jechałem do teatru (nie było wówczas korków i kłopotów z parkowaniem). W teatrze próba od 10:00 do 14:00 i jazda z powrotem do biura, gdzie pracowaliśmy do 16:00. Później przerwa na krótki pobyt w domu i powrót do teatru na próbę od 18:00 do 22:00. Wówczas nie było wolnych sobót – pracowaliśmy w te dni normalnie, a w niedzielę miałem odpoczynek, bo tylko przedstawienie w teatrze. Udało mi się w ten sposób przetrwać trzy miesiące, a później gen. Jaruzelski uratował mnie od niechybnej śmierci z przepracowania, wprowadzając stan wojenny.

W Zarządzie Regionu

Świeżo ukonstytuowany zarząd zabrał się do pracy i równocześnie SB zaczęła nas intensywnie rozpracowywać. W ich dokumentach istnieje zapis: „Ochrona operacyjna związku pozwoliła na rozpoznanie składu personalnego poszczególnych ogniw, sporządzenie dokładnych charakterystyk członków aktywu kierowniczego oraz poznanie programu działań Zarządu”.

Widziałem prywatne notatki jakiegoś funkcjonariusza ze wstępną charakterystyką członków zarządu. Na jednego z nas były „kompromaty dość liczące się”, innego uznano za „tchórza i trzęsidupę”, a przy moim nazwisku była chyba najkrótsza charakterystyka – „uczciwa kanalia”. Ten pozorny oksymoron z punktu widzenia SB miał sens – dla nich najcenniejsi są ludzie mający w życiorysie jakąś rysę, wykroczenie, dług czy inne kłopoty. Wtedy istnieje możliwość, że SB takiej osobie „poda pomocną dłoń” i umożliwi karierę. Może dzięki tej charakterystyce mojej osoby nigdy nie miałem ze strony służb żadnej niestosownej propozycji? (…)

Spotykałem często gniewnych robotników („co wy tam k…wa robicie w tym zarządzie, pierdzicie w stołki”), a my padaliśmy ze zmęczenia. Dlatego rzadko jestem skłonny zarzucać komukolwiek brak działania, formułując oskarżenia typu „rząd nie robi nic”.

W mojej gestii było też zorganizowanie sztandaru regionu, z czego ciągle nie miałem czasu się wywiązać i byłem notorycznie rozliczany na każdym zebraniu zarządu, bo w sąsiednim regionie słupskim mieli już poświęcony sztandar, na który przysięgę złożył przewodniczący – zresztą tajny współpracownik SB.

Pamiętam nasze wojny plakatowe z konkurencyjnymi związkami zawodowymi, które również nazwały się „niezależne, samorządne”, ale były propaństwowe, „konstruktywne” i uznawały zwierzchnictwo PZPR. Dziś nazywałyby się „demokratyczne” czy „europejskie”. Wszystkie te materiały – zarówno nasze solidarnościowe, jak i konkurencyjne – drukowane były w tej samej drukarni związków zawodowych.

Miałem okazję „zwinąć” jedną ulotkę konkurencji. Był na niej napis „Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”, a rysunek przedstawiał Adama Michnika klęczącego na stopniach ołtarza. Z nogawki wystawał mu koniec ogona, a z głowy wyrastały różki. Musiało minąć 30 lat, abym przyznał, że ówczesna nasza konkurencja odnośnie do Michnika miała rację… (…)

Stan wojenny

Byłem przekonany, że komuniści zamierzają już kończyć karnawał Solidarności i powiedziałem to wyraźnie na ostatnim posiedzeniu Zarządu Regionu. Sądziłem, że stan wyjątkowy („stan wojenny” był nieprzewidziany w konstytucji) będzie wprowadzony jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, a wskazywało na to przedłużenie służby wojskowej. Zazwyczaj żołnierze, którym kończyła się zasadnicza służba wojskowa, szli do cywila na jesieni. Tym razem przedłużono im służbę, bo władze uznały, że ci żołnierze są pewniejsi niż nowy rocznik, skażony już ideami Solidarności. Ponadto służba bezpieczeństwa zaczęła nam intensywnie zakłócać łączność z gdańską centralą – teleksy wychodzące z Komisji Krajowej miały tak wiele literówek, że bywały nieczytelne.

Wprowadziliśmy wtedy nocne dyżury w naszym biurze. Niewiele to dało. Przekonaliśmy się o tym, gdy naszego związkowego kolegę wybuch stanu wojennego zastał podczas nocnego dyżuru w biurze Zarządu Regionu.

Naprzód usłyszał tupot ciężkich butów, potem, wyłamując drzwi, wpadła do biura gromada zomowców i zaczęła przesypywać do worków zawartość szaf i szuflad. Mój kolega w szoku zażądał pokwitowania przejętego mienia i takie pokwitowanie otrzymał. Nazajutrz kartka z pokwitowaniem rozsypała się na biały proszek…

„Siły porządkowe” działały w ogromnym pośpiechu i dość niechlujnie – koledzy, którzy z ciekawości przyszli następnego dnia do biura, zobaczyli, że „obejścia” nikt nie pilnuje i na naszych piętrach wszystkie pokoje są pootwierane. Wynieśli wtedy maszyny do pisania, ryzy papieru i kasetkę z pokaźną sumą, pozwalającą na wstępny rozruch podziemnej działalności. Z dzisiejszej perspektywy zaczynam mieć wątpliwości, czy było to przeoczenie SB, czy działanie celowe, bowiem znamy już wypowiedź gen. SB Krzysztoporskiego, który mówił, że opozycji nie należy niszczyć, tylko kontrolując operacyjnie, wspierać, a nawet… finansować.

Wyłamywanie drzwi, często z futryną, podczas zatrzymywania internowanych wynikało chyba nie tylko z wrodzonego komunistom bestialstwa i chęci zastraszenia, co z działania pod presją czasu – musieli w mieście w krótkim czasie internować wiele osób z list proskrypcyjnych, których układanie rozpoczęto natychmiast po porozumieniach sierpniowych 1980 roku. (…)

Kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego przeżyłem w nerwowej atmosferze, udając się na noc do mieszkającego opodal kolegi – kompozytora i dyrygenta Kazimierza Rozbickiego. Kazika znałem jeszcze ze studiów w Warszawie, gdzie studiował 3 lata wyżej ode mnie, ale był około 10 lat starszy. W latach pięćdziesiątych, jako młody chłopak współpracujący z antykomunistycznym podziemiem, spędził jakiś czas w stalinowskim więzieniu, gdzie nabawił się gruźlicy. Dlatego rozpoczął edukację znacznie później. W jego parterowym domku przechowywałem też moje solidarnościowe archiwum.

Kazik „skitrał” moje papiery tak dokładnie, że nie było potem możliwości dostać się do nich. Już w wolnej Polsce chciałem odzyskać moje archiwum, ale powiedział mi, że jest wciśnięte gdzieś głęboko, pod jakimiś materiałami budowlanymi, a będzie można do niego dotrzeć dopiero przy okazji remontu.

Niestety nasze relacje uległy rozluźnieniu, gdyż kolega – jako entuzjasta postępu i europejskości – nie zdołał się wyzwolić z Michnikowego „matriksu”. Niedawno będąc w Koszalinie i odwiedzając nasze osiedle, zauważyłem ekipy remontowe przy jego domku. Ze smutkiem dowiedziałem się, że właściciel już 2 lata nie żyje, a domek został sprzedany razem z ekstra bonusem – moim archiwum.

17 grudnia do miejsca mojego ukrywania się przyszła roztrzęsiona żona. „Byli! Pytali o męża, powiedziałam, że męża nie ma, a oni, że przyjdą jeszcze raz i żeby mąż raczej był, żebyśmy nie musieli się szukać”. Wtedy miałem naprawdę duży dylemat, ale już wiedzieliśmy, że nasi internowani koledzy nie zostali rozstrzelani, żyją i nie pojechali „na wschód”. W końcu postanowiłem wrócić do domu, wychodząc z założenia, że nie robiłem nic nielegalnego.

Gdy przyszli, dostałem od nich radę, by się ciepło ubrać i zabrać papierosy, jeśli palę.

Byłem w Koszalinie postacią znaną i cenioną – wojewodowie, sekretarze i prezydenci kłaniali mi się w pas, bo udatnie „zabezpieczałem im odcinek kultury”. Może dlatego dwaj funkcjonariusze byli skłonni zdjąć obuwie, by nie zadeptać parkietów, ale dowódca powiedział, że nie może zdjąć, bo ma nieświeże skarpetki – od trzech dni nie zdejmował butów. Pomyślałem, że reżim, którego siepacze są tak subtelni, musi upaść…

Na trwożliwe pytanie żony, „na jak długo”, padła odpowiedź „to będzie zależało poniekąd od męża”. Zostałem przewieziony do Komendy Wojewódzkiej MO. Oczywiście nic nie zależało od męża – była to rutynowa tzw. rozmowa profilaktyczno-ostrzegawcza, jakich w naszym regionie przeprowadzono 41 (wg sprawozdania SB). W budzącym grozę gmachu Komendy Wojewódzkiej MO zostałem przyjęty przez uprzejmego funkcjonariusza („Panie Janku, może herbatki, może koniaczku?”) i ten wersal wprawiał mnie w zakłopotanie. Oczywiście odmówiłem poczęstunku. Czyżbym miał czuć się zobowiązany i jakoś się zrewanżować?

Funkcjonariusz okazał się człowiekiem o wrażliwej duszy i mówił, że jest miłośnikiem kultury, co chyba wynikało z zakresu jego obowiązków, bowiem odpowiadał za „ochronę obiektów kultury” w Koszalinie.

W tym czasie codziennie dochodziło do wyłączeń prądu i właśnie podczas naszej pogawędki zgasło światło. Esbek zapewnił, że zaraz włączy się agregat, ale się nie włączył (ukradli paliwo?). Na tę sytuację też był przygotowany – wyjął świeczkę z kasy pancernej i resztę rozmowy toczyliśmy w romantycznej atmosferze przy blasku świecy.

Dostałem do podpisania druk z zobowiązaniem do zaprzestania łamania prawa – była to tzw. lojalka. Powiedziałem, że nie mogę tego podpisać, bo nigdy nie łamałem prawa.

Z uwagi, że już byłem molestowany przez SB, nie było mnie na tajnym zebraniu w wilii naszej koleżanki z zarządu – późniejszej parlamentarzystki Gabrieli Cwojdzińskiej, a ustalano wtedy konspiracyjne władze zarządu regionu. W dokumentach SB istnieje z tego zebrania bardzo dokładna relacja, łącznie z uwagą: „rola Cwojdzińskiego ograniczała się do parzenia i podawania herbaty”. Śp. Andrzej Cwojdziński był założycielem i długoletnim dyrektorem Filharmonii Koszalińskiej, nie działał bezpośrednio w związku, ale był jego sympatykiem.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że konfidenci są wśród nas, ale nie mieliśmy pojęcia o skali infiltracji. Dziś wiemy, że wśród delegatów na I Krajowy Zjazd Solidarności było 300 konfidentów, a gen. Kiszczak chwalił się, że wpompował w związek 3 dywizje swoich ludzi.

Wśród 16 najaktywniejszych działaczy Zarządu Regionu w Pile było 11 tajnych współpracowników – proporcje zbliżone do episkopatu Bułgarii, gdzie na 15 biskupów 13 było „trefnych”.

W tym czasie w prasie i telewizji pokazywano dzidy, maczugi, kastety rzekomo znalezione w biurach Solidarności, a literat Żukrowski mówił o „krwawej łaźni, jaką zamierzano nam urządzić!”.

Przestraszonym towarzyszom w partyjnych komitetach pokazano „listy osób do zamordowania przez Solidarność znalezione w biurze związku”, a jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był siedemnasty na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.

Cała opowieść Jana Martiniego pt. „Wspomnienia z okazji 13 grudnia”, znajduje się na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Fragment opowieści Jana Martiniego pt. „Wspomnienia z okazji 13 grudnia” na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Dla ogółu Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Ukraińcy zaś uważali ich za grupę regionalną, posługującą się gwarą

Pielgrzymka na Świętą Górę Jawor |Fot. s. Katarzyna Purska USJK

W drugiej połowie XIX wieku sąsiedzi – Bojkowie nazwali ich Łemkami. „Łemka” to jest przezwisko, które wzięło się stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem” – „lecz, jeno, tylko”.

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor

Był rok 1925. Dzień, w którym katolicy obchodzą święto Narodzenia Maryi Panny. Cztery młode Łemkinie wybrały się do rzymskokatolickiego sanktuarium maryjnego w Gaboltovie – wsi położonej u stóp góry Busov. Obecnie wieś Geboltova znajduje się już poza polską granicą, po stronie słowackiej. Kobiety przekroczyły granicę nielegalnie, więc wracały do domu nocą, aby uniknąć spotkania ze strażą graniczną. Zdarzyło się jednak, że po przejściu na polską stronę nagle ujrzały światłość. Przekonane, że jest to straż graniczna, w popłochu wróciły do Wysowej. Wkrótce – jak głosi miejscowa tradycja – kobiety ponownie ujrzały jasność w tym samym miejscu, a według relacji jednej z nich, Klafirii Demiańczyk, ukazała się jej Matka Boża. Wieść o tym wydarzeniu wywołała ogromne poruszenie wśród mieszkańców Wysowej i okolicznych wiosek.

Opisane tu wydarzenia dokonały się na terytorium zamieszkałym przez Łemków, czyli na Łemkowszczyźnie, jak nazywają tę ziemię Polacy, rdzenni mieszkańcy zaś nazywają ją Łemkowyną. Obszar Łemkowyny obejmuje północą i południową stronę Karpat. Aktualnie rozciąga się ona na terenie Polski i Słowacji.

W czasach, kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, odrodzona po zaborach Polska graniczyła z Czechosłowacją. Po rozpadzie cesarstwa austro-węgierskiego granice międzypaństwowe stały się sztywne i były pilnie strzeżone, a więc rozdzieliły społeczność Łemków. Mimo to ludzie z okolic Wysowej coraz tłumniej przybywali na miejsce, gdzie według relacji kobiet ukazała się Matka Boża.(…)

Pielgrzymki Łemków na „Świętą Górę Jawor” zostały wznowione w 2015 r. i po dziś dzień gromadzą Łemków spośród mieszkańców Polski i Słowacji. Co roku przewodnik tych pielgrzymek, o. Grzegorz – młody duchowny greckokatolicki, zmienia trasę pielgrzymki. Jednego roku Łemkowie pielgrzymują wraz z nim do sanktuarium od strony polskiej, a w następnym – od strony słowackiej.

W lipcu tego roku również ja wzięłam w niej udział. (…) Podczas wędrowania po górach Beskidu Niskiego zawsze na czele kroczył mężczyzna dźwigający wielki, drewniany, trójramienny krzyż. Tuż za nim lub obok niego szły dwie osoby niosące święte ikony kapłanów – błogosławionych męczenników komunizmu. Jedna ikona przedstawiała biskupa preszowskiego, bł. Pawła Gojdicia OSBM. Duchowny ten zmarł w szpitalu więziennym w roku 1960. Na drugiej został uwidoczniony bł. Wasyl Hopko – biskup pomocniczy unickiej diecezji w Proszowie. Zostali aresztowani w roku 1950, w czasie, gdy władze komunistyczne w ramach tzw. akcji P przystąpiły do likwidacji Kościoła greckokatolickiego w Czechosłowacji .

Obaj biskupi mogli odzyskać wolność, ale jedynie za cenę przejścia na prawosławie, i obaj okazali się niezłomni. W 1951 r., po trwającym wiele miesięcy śledztwie, bp Wasyl Hopko otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a bp Paweł Gojdić został skazany na dożywocie. Biskup Hopko przebywał w więzieniu do 1968 r. Żył na wolności jedynie 10 lat. Kiedy zmarł w roku 1976, lekarze podczas sekcji zwłok stwierdzili w jego kościach dużą ilość arszeniku. Widocznie musiał być przez dłuższy czas nim podtruwany, najprawdopodobniej podczas uwięzienia.

Historia obu męczenników pokazuje ich wiarę i po trosze wyjaśnia też kwestię wyznawanej przez Łemków religii. Należą oni do kręgu chrześcijaństwa wschodniego, choć reprezentują dwa różne wyznania.

W zdecydowanej większości Łemkowie przynależą do Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. Mniejsza ich część pozostała wierna Kościołowi Katolickiemu Obrządku Bizantyńsko-Ukraińskiego. Wyznanie greckokatolickie (unickie) na terenie Rzeczpospolitej bierze swój początek w 1596 r. od unii brzeskiej, na mocy której ludność prawosławna, która uznała zwierzchnią władzę papieża, zachowała jednocześnie obrządek bizantyjski. Po południowej stronie Karpat dokonało się podobnie, z tą różnicą, że unia została zawarta dopiero w roku 1692, w miejscowości Munkacz.

Kościół greckokatolicki przez kolejne wieki stał się Kościołem męczeńskim, z wrogością traktowany przez prawosławnych, przez Rosjan, a często nierozumiany i traktowany z wyższością przez rzymskich katolików. Dlatego też poprzez kolejne lata aż do dzisiaj nie wykształciła się jedna wspólnota religijna wśród Łemków, a nawet dochodziło na tym tle do wielu konfliktów. Tym bardziej, że okoliczności historyczne zmuszały ich do kolejnych wyborów religijnych. Niezależnie od tych podziałów, na płaszczyźnie religijnej łączy ich wiara w Jezusa Chrystusa, Cerkiew i to, co oni sami nazywają „swojskością religijną”. (…)

Sądzę, że przypadkowi przechodnie na ulicy, zapytani o Łemków, nie będą potrafili udzielić odpowiedzi na pytanie, kim oni są. Dla ogółu, podobnie jak przed laty dla władzy komunistycznej, Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Zresztą i sami Ukraińcy uważali ich zawsze za grupę regionalną, posługującą się gwarą. Czy nadal tak uważają?

Tymczasem Łemkowie są całkiem odrębną mniejszością etniczną, przynależną do kręgu tzw. Karpatorusinów, czyli Rusinów karpackich. Aż do XIX w. nazywali samych siebie Rusinami lub Rusnakami. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zostali nazwani Łemkami, a co zabawne – „Łemka” to jest przezwisko, które nadali im sąsiedzi – Bojkowie. Wzięło się ono stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem”, które oznacza „lecz, jeno, tylko”. Nazwa ta przyjęła się wśród galicyjskich Łemków dopiero w latach trzydziestych XX w., na terenie Słowacji zaś była używana jedynie sporadycznie.

Tak więc ze względu na nazwę można by rzec, że Łemkowie pojawili się na ziemiach polskich dopiero w XIX w. Wiemy jednak, że na terenie Karpat mieszkali już od XV w., przybyli zaś tam z terenu Bałkanów. Wśród pierwszej grupy osadników zwanych Wołochami byli Słowianie z południa, Arumuni i Albańczycy. Wiek później połączyli się z nimi Rusini. Zatem owi osiedleńcy w Karpatach stanowili konglomerat różnych ludów, które obcując ze sobą, wytworzyły wspólną kulturę pastersko-rolną.

Istnieje jeszcze inna teoria, która mówi, że Łemkowie wywodzą się od prowadzących nomadyczny styl życia trackich pasterzy albo że pierwotnie było to plemię tzw. Białorusinów. Ostatecznie więc nie wiemy z całą pewnością, skąd się wzięli ani co ich zmusiło do wędrówki grzbietami Karpat z południa na północ ku zachodowi oraz osiedlenia się na ziemiach polskich i na słowackim Spiszu.

Niezależnie od sporu o pochodzenie i nazwę, trzeba przyznać, że ów lud żyjący pomiędzy Odrą a Bugiem zachował oryginalną kulturę: język, obyczaje, sztukę i folklor. Co więcej, wytworzył własne piśmiennictwo, które pojawiło się już w XVI wieku. Na ziemiach polskich Łemkowie zamieszkiwali w zwartych skupiskach, a ich liczba przed II wojną światową wynosiła ponad 100 tysięcy. Obecnie, według spisu ludności z 2011 roku, przynależność do tej mniejszości etnicznej zadeklarowało jedynie 9641 obywateli polskich.

Kontakty Łemków z Polakami pierwotnie miały charakter administracyjno-gospodarczy i odbywały się w zasadzie bezkolizyjnie. Nie stały tu na przeszkodzie ani odrębność kultury materialnej, ani religia, ani też odrębne zwyczaje. Jednakże na Łemkowszczyźnie dużo ważniejsze okazały się różnice w poczuciu przynależności, jako że tam szczególnie ujawniły się wpływy Rosji, Polski i Austrii.

W konsekwencji ścierania się tych wpływów doszło do podziału wśród Łemków na trzy grupy i trzy orientacje: staroruską, ukraińską i rusofilską. Pierwsza z tych orientacji opowiadała się za lojalizmem wobec Austrii, druga – odwoływała się do tradycji kozackiej, trzecia zaś zorientowana była na związek z Rosją. Podział ten jest wciąż aktualny i odnoszę wrażenie, że najsilniej przejawia się on między orientacją rusińską a proukraińską.

Podziały między Łemkami są przyczyną niekiedy ogromnych wzajemnych napięć. Pytanie: dlaczego? Otóż w drugiej połowie XIX wieku doszło na terenie Galicji do nasilonej aktywności ukraińskiego ruchu narodowego, zwłaszcza wówczas, gdy 1 listopada 1918 r. została utworzona Zachodnioukraińska Republika Ludowa. Wydarzenie to zmusiło tę ludność do samookreślenia i wzbudziło w niej świadomość przynależności do wspólnoty narodowej.

Najpierw wyrazem tej samoświadomości było utworzenie ruchu o charakterze językowo-kulturowym, potem zaś narodził się ruch o charakterze politycznym, dążący do jedności państwowej ze wszystkimi wschodnimi Słowianami. Miał on być przeciwwagą dla polonizacji tych terenów i zdecydowanie przeciwstawiał się narodowemu nurtowi ukraińskiemu. W drugiej połowie XIX wieku ziemie rusińskie – Ruś Preszowska, Zakarpacka i Łemkowyna – jawiły się Ukraińcom jako ich terytoria etnicznie, które według ich mniemania powinny trafić pod skrzydła rodzącego się państwa ukraińskiego.

Niewątpliwie przekonanie to zaistniało pod wpływem polityki austriackiej, która w ten sposób rozgrywała swoje interesy mocarstwowe, że stwarzała sytuacje konfliktowe pomiędzy podległymi sobie narodowościami.

Nurt ukraiński nie znalazł szerokiego posłuchu wśród Łemków ani też żadne z działań Ukraińców na tych ziemiach nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wzbudziły natomiast wśród nich poważne dyskusje dotyczące przyszłości „ruskich ziem”. W ich rezultacie 5 grudnia 1918 r. we wsi Florynka doszło do powstania Łemkowskiej Ruskiej Republiki Ludowej, która głosiła odrębność i ścisłe związki początkowo z Rosją, a kiedy okazało się to niemożliwe, z Czechosłowacją. (…)

Zakończenie II wojny światowej nie oznaczało ustania walk partyzanckich, które przebiegały krwawo i były szczególnie zacięte na terenach południowo-wschodniej Polski. Toczyły się one pomiędzy Ukraińską Powstańczą Armią a Ludowym Wojskiem Polskim oraz podziemiem niepodległościowym. Celem UPA było stworzenie z tej części terenów Polski własnego państwa ukraińskiego. Nacjonaliści ukraińscy chcieli również w ten sposób zapobiec akcji tzw. repatriacji na tereny ZSRR. Palenie wsi i terroryzowanie Polaków stało się w tym czasie przerażającą codziennością

Skutki tej codzienności okazały się tragiczne dla społeczności Łemków. Spowodowały bowiem dwie zakrojone na szeroką skalę akcje przesiedleńcze. Pierwsza z tych akcji rozpoczęła się jeszcze podczas wojny. 9 września 1944 r. zostało zawarte porozumienie pomiędzy PKWN a rządem USRR o wzajemnej wymianie ludności.

Na mocy tego porozumienia, w latach 1944–46 zostało wywiezionych z Polski blisko 483 tys. „Ukraińców i Rusinów”, a wśród nich co najmniej 70 tys. Łemków. Pozostało ich w Polsce jeszcze ok. 25–40 tys., ale ci z kolei w roku 1947 r. zostali wysiedleni ze swoich rdzennych ziem podczas tzw. Akcji Wisła. (…)

Przez cały okres komunizmu Łemkowie byli poddawani represjom i prześladowaniom, z których najbardziej dla nich bolesne było to, że nie chciano uznać ich odrębności etnicznej. Winą za swoje krzywdy i cierpienia obarczają do dzisiaj nie tyle rząd komunistyczny i partię, co zwykłych Polaków. Odniosłam wrażenie, że współcześni Łemkowie polscy zasadniczo różnią się od niezwykle serdecznych, otwartych i gościnnych Łemków ze Słowacji. Ci drudzy znają relację o bezwzględnych Polakach, którzy zawłaszczyli im ziemie i zabrali ich gospodarstwa.

Jaka jest prawda? Próbowałam jej dociec, poszukując jej w dostępnych mi dokumentach i świadectwach. Z lekcji historii pamiętałam jedynie, że energicznie przeprowadzona przez władze komunistyczne akcja była wymierzona przede wszystkim w Ukraińców, którzy stanowili bazę dla formowania się band UPA i że Łemkowie podzielili los ludności ukraińskiej. Zostali wówczas przesiedleni z pasa południowo-wschodniego wraz z Ukraińcami. Z samego tylko terenu Bieszczad wysiedlono wówczas 140 tysięcy osób. Zetknęłam się z opinią polskich świadków, że przymusowe przesiedlenie na zachód było koniecznym środkiem, za pomocą którego zostało wiele istnień ludzkich zostało uratowanych od niechybnej śmierci. (…)

Jak już wspominałam, ludność łemkowska była podzielona. Część Łemków niewątpliwie popierała antypolskie ataki ze strony Ukraińców, a nawet brała w nich czynny udział. Dzięki Akcji Wisła zostały wprawdzie rozbite oddziały UPA, ale jednocześnie dokonała się wielka krzywda, która dotknęła ludzi często w żaden sposób niezwiązanych z działalnością ukraińskiej partyzantki.

Trzeba mieć na względzie również to, jak ogromne były jej koszty społeczne. Spowodowała wyludnienie części obszarów Roztocza, Pogórza Przemyskiego, Bieszczad i Beskidu Niskiego. Zostały spalone wioski, niektóre z nich całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi, a wraz z nimi zniszczono bezpowrotnie dziedzictwo kulturowe tych regionów.

Do pełnego obrazu brakuje jeszcze danych dotyczących identyfikacji etnicznej Łemków. W trakcie narodowego spisu powszechnego ludności i mieszkań z 2011 r. jedynie 283 osoby należące do mniejszości łemkowskiej zadeklarowały także przynależność do narodu ukraińskiego. Z kolei spośród mniejszości ukraińskiej deklarację przynależności do grupy etnicznej Łemków złożyło 801 osób.

A zatem zdecydowana większość Łemków deklaruje, że nie identyfikuje się z narodem ukraińskim. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” znajduje się na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022

Teresa Baranowska, działaczka opozycji antykomunistycznej o życiu w Bieszczadach, chwilach dawnych i obecnych

Teresa Baranowska [fot. Radio Wnet]

Jak została „Dziewczyną z klepsydry”? Co najbardziej lubi w swojej pracy? Jak patrzy na konflikt toczący się kilkanaście kilometrów od jej domu? Posłuchajcie…

Gościem „Popołudnia Wnet” jest Teresa Baranowska, działaczka opozycji demokratycznej w czasie PRL, z zawodu polonistka. I wtedy, i teraz zagrożeniem dla Europy było imperium ze stolicą w Moskwie. W czym sytuacja na Wschodzie przypomina, a w czym różni się od tej sprzed 30, 40, 50 lat?

Jestem przerażona zbrodniami Rosjan. Ale moja rodzina była od zawsze przyzwyczajona, by nie ufać Rosjanom.

– mówi była działaczka „Solidarności”.

Baranowska wspomina również trudne życie w konspiracji – aresztowania, inwigilację przez SB, plotki. Gdy w czasie stanu wojennego Baranowska uciekła z aresztu, komuniści z zemsty ogłosili, że nie żyje! Wydarzenia te opisano w filmie dokumentalnym „Dziewczyna z klepsydry„.

Okleili całe centrum Katowic „klepsydrami” z napisem, że nie żyję i że pogrzeb odbędzie się w Bieszczadach. […] To była nieudana zemsta, ale dużo osób przeżyło to, łącznie z moją rodziną. […] Musiałam więc się ujawnić.

– wspomina w rozmowie z Magdaleną Uchaniuk.

Więcej szczegółów – w audycji Radia Wnet!

ARP

Posłuchaj:

Czytaj także:

Wildstein: „Szpot” podważał fundamentalne założenia PRL-u, eksponując jego niszczycielski wymiar oraz liczne paradoksy