Gospodarka III Rzeszy polegała na grabieży. To była nie tylko produkcja, ale grabież wszystkiego, co dało się ukraść

Fot. Muzeum Techniki w Wilnie, CC A-S 4.0, Wikimedia.com

90% niemieckich firm skorzystało na współpracy z reżimem rządzącym Niemcami w latach 1933–1945. 95% tzw. zwykłych Niemców było beneficjentami grabieży Europy i beneficjentami wojny.

Dr. Oetker w mundurze SS

Gościem Konrada Mędrzeckiego jest dr Tomasz Panfil, autor wystawy „Gospodarka Trzeciej Rzeszy”, którą można będzie obejrzeć w wielu miejscach Polski.

Jest Pan autorem scenariusza wystawy, dobierał Pan do niej ilustracje. Proszę przedstawić jej myśl przewodnią.

Myśl jest dosyć prosta; każdy historyk ma jedną najważniejszą myśl przewodnią: ukazać prawdę. Czasami wyciągamy wnioski, czasami podpowiadamy, ale w tym wypadku starałem się tego nie robić. Pokazywałem fakty, oczywiście wybrane. Wystawa nie opowiada o całości gospodarki. To nie jest możliwe. O tym napisano wiele książek.

Wystawa pokazuje niektóre reprezentatywne przykłady tego, jak niemieckie firmy, jak państwo niemieckie korzystało na II wojnie światowej, którą samo wywołało.

W tej chwili nie ma już wątpliwości, historycy gospodarczy i specjaliści od historii politycznej również przyjęli ten punkt widzenia. Mianowicie do niedawna jeszcze pokutowało, nawet w polskim Sejmie takie głosy padały, przekonanie o hitlerowskim cudzie gospodarczym – jak to było świetnie w Niemczech przed wojną. Tyle tylko, że był to cud na kredyt. Państwo niemieckie było tak zadłużone wskutek dotacji z budżetu, rozmaitych programów socjalnych, że wojna była nie tylko potrzebą wynikającą z planów politycznych Hitlera, ale stała się koniecznością ekonomiczną. Hitler sam o tym mówił. Kilkakrotnie potwierdził to również Göring.

Dlaczego powołuję się na Göringa – czy pilot zna się gospodarce? Otóż Göring, druga osoba w państwie niemieckim, był, można powiedzieć, głównym rozgrywającym niemieckiej gospodarki. Odpowiadał za realizację planu czteroletniego, który rozpoczął się w roku 1936 i miał trwać do roku 1940.

Hermann Göring Werke to był gigantyczny koncern, największa wówczas niemiecka firma. Mało kto o tym wie. Raczej pamiętamy trochę śmiesznego grubasa w jasnym mundurze, zajmującego się Luftwaffe. Tymczasem gospodarka wojenna oparta na wyzysku i grabieży to też jest dzieło Göringa i bardzo wiele działo się pod jego bezpośrednim kierownictwem. Oczywiście nie wyłącznym.

To nie jest tak, że byli tylko Hitler i Göring. Właśnie to się starałem pokazać, przytaczając również opinie historyków, które w skrócie są takie: 90% niemieckich firm skorzystało na współpracy z reżimem rządzącym Niemcami w latach 1933–1945. 95% społeczeństwa, czyli tak zwanych zwykłych Niemców, było beneficjentami grabieży Europy i beneficjentami wojny. Czyli prawie wszyscy. To starałem się pokazać poprzez reprezentatywne przykłady. Jako ciekawostkę powiem, że na przykład nie umieściłem na wystawie przedsiębiorstwa, które się nazywało Topf & Söhne, czyli Topf i Synowie, ponieważ to przedsiębiorstwo nie robiło kokosów na współpracy z SS. Wynagrodzenia wypłacane przez SS nigdy nie przekroczyły 3% budżetu tej firmy.

W przeciwieństwie do innych, rozumiem.

Tak, ale ważne jest to, czym się ta firma zajmowała. Robiła krematoria. Robiła krematoria na potrzeby cywilne, ale również zaopatrywała w piece do spalania – i to bardzo przemyślne, bardzo nowatorskie – obozy koncentracyjne. Tyle tylko, że to nie była lwia część ich dochodów.

Ich produkty były tak doskonałe, że się nie psuły. Jak już raz wyprodukowali i dostarczyli piece na przykład do Buchewnwaldu czy do Auschwitz, to one tam działały. No i tej firmy na wystawie nie ma. Natomiast trzeba o niej pamiętać, bo nawet te firmy, które nie powiększały w olbrzymi sposób swoich dochodów wskutek współpracy z reżimem, i tak były beneficjentami wojny i ludobójstwa.

Są jakby dwa bieguny. Hugo Boss, szyjący mundury dla SA, SS, Hitlerjugend i Wermachtu, powiększył swoje dochody w ciągu ośmiu lat stukrotnie, a firma produkująca krematoria dochodów nie powiększyła. Ale to nie znaczy, że ona była niewinna, bezstronna, że zajmowała się zwykłym biznesem. Jak się czyta historię tej firmy, to wychodzą rzeczy niesamowite, np. jak dwóch inżynierów rywalizowało o to, który z nich opracuje na potrzeby SS bardziej efektywne palenisko? Jeden nawet chwalił się, że opracował taki system, że ciała wrzucone na początku stają się paliwem dla następnych ciał. Takie ludobójcze perpetuum mobile wymyśliła niemiecka firma Topf & Sohnen i o nich też trzeba mówić. Dzisiaj firma nie istnieje, więc może sprawa jest mniej medialna. Natomiast to, że ktoś nie odnosił gigantycznych korzyści finansowych, to nie znaczy, że nie był współwinny ludobójstwa i tych strasznych rzeczy, które Niemcy sprowadzili na Europę i świat.

O wielu rzeczach wiedziałem. O Volkswagenie na przykład. Ale dla mnie największym zaskoczeniem był budyń, dr Oetker…

Wchodzimy do Kauflandu, Lidla po budyń i nie tylko; po proszek do pieczenia, cukier waniliowy i widzimy charakterystyczny czerwono-niebiesko-biały znaczek Doktora Oetkera. Bierzemy i może jeszcze myślimy sobie: niemiecka jakość. Rzeczywiście, proszek do pieczenia wymyślił August Oetker, aptekarz niemiecki, jeszcze w XIX wieku. Potem firmę przejął jego pasierb, Richard Kaselowsky, do spółki z wnukiem założyciela firmy, czyli Rudolfem Augustem Oetkerem. Prowadzili ją bardzo sprytnie. Jak była okazja kupić za bezcen browar, który Żydom nakazano sprzedać za ułamek wartości, to oni wykorzystali okazję i kupili. Co ciekawe, mają ten browar do dzisiaj.

Kaselowsky, który zarządzał firmą do roku 1944, zanim zginął od alianckiej bomby, był wielkim wielbicielem Hitlera. Swoich zasłużonych klientów obdarowywał książką Mein Kampf Führera. Pamiętajmy o tym, jak będziemy kupować towary tej firmy.

A młody, że tak powiem, Oetker był w SS, odbywał staże w Dachau. Nie był nieświadomym niczego młodzieńcem. Są jego zdjęcia w mundurze SS, chociaż on później bardzo swoją przeszłość ukrywał.

Jego dzieci dowiedziały się o tym, co tatuś robił w czasie wojny, dopiero pod koniec jego życia czy wręcz po jego śmierci. Pulver pudding für Wehrmaht, produkowany w 10-kilogramowch opakowaniach, trafiał na front po to, żeby żołnierze Wehrmachtu mogli na przykład efektywniej zabijać Żydów, Rosjan czy Polaków. Dobrze odżywieni żołnierze niemieccy lepiej wypełniają swoje obowiązki.

Ale żebyśmy nie kojarzyli Oetkera tylko z budyniem: oni mieli również fabrykę amunicji, a tutaj zysk ze współpracy z przemysłem zbrojeniowym Trzeciej Rzeszy był niekwestionowany i bezpośredni.

Wiem też, że Pan nie kupuje aspiryny bayerowskiej…

Nie kupuję aspiryny bayerowskiej od bardzo, bardzo wielu lat. Wtedy, kiedy przeczytałem o sprawie, która, kiedy ją sprawdzałem, przygotowując tę wystawę, okazała się być nieprawdziwa. Mianowicie do tej pory można znaleźć informację, jak to firma Bayer, wchodząca wówczas w skład syndykatu IG Farben, kupowała polskie kobiety z obozu koncentracyjnego do doświadczeń. Tę historię opowiedział świadek w procesach norymberskich i później trybunał norymberski bardzo starannie ją sprawdzał. Nie udało się tego potwierdzić. Werdykt jednej z komisji norymberskich był taki, że świadek jest wiarygodny, co sprawdzono w wielu innych sprawach, o których opowiadał, natomiast akurat ta jego historia nie znajduje potwierdzenia dowodowego.

Nie ma twardych dowodów

Ale są inne.

Pracownik firmy Bayer, który został lekarzem obozowym w Dachau, napisał do swoich kolegów: „Czuję się jak w raju. Wreszcie mogę wypróbowywać nasze pomysły, nasze lekarstwa”. Ten sam lekarz, który w Dachau czuł się jak w raju, był również w Auschwitz, gdzie celowo zarażał więźniów różnymi chorobami, żeby wypróbowywać na nich swoje nowatorskie mieszanki leków.

Cały wywiad Konrada Mędrzeckiego z dr. Tomaszem Panfilem, pt. „Dr. Oetker w mundurze SS”, znajduje się na s. 34–35 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023.

 


  • Marcowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Konrada Mędrzeckiego z dr. Tomaszem Panfilem, pt. „Dr. Oetker w mundurze SS”, na s. 34–35 marcowego „Kuriera WNET” nr 105/2023

Dr Jabłonka: polskie powstanie antykomunistyczne było powszechnym aktem oporu

Dr Krzysztof Jabłonka / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET

Naród polski z dumą może powiedzieć, że z honorem przetrwał komunizm – mówi historyk.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Tadek Polkowski: cała masa komunistycznych zbrodniarzy nadal spoczywa w różnych alejach zasłużonych

Tadek Polkowski: cała masa komunistycznych zbrodniarzy nadal spoczywa w różnych alejach zasłużonych

fot. Luxetowiec, CC A-S 4.0, Wikipedia

Wydawało się, że fala patriotyzmu, która wezbrała wśród młodzieży kilka lat temu, jest nie do zatrzymania. Dzisiaj widać, że zostało to częściowo zaprzepaszczone – mówi raper.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Prof. Szwagrzyk: Żołnierze Wyklęci zasługują na takie samo upamiętnienie, jakie II RP dała powstańcom styczniowym

177 rocznica powstania krakowskiego. Dr Jabłonka; było to jedyne powstanie trójzaborowe

Edward Dembowski podczas powstania krakowskiego / Fot. Userrex, Wikimedia Commons

Historyk mówi również o Biblii Gutenberga i francuskich wojnach rewolucyjnych.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

Święto Niepodległości Litwy. Dr Jabłonka: jednym z ojców tego państwa był brat pierwszego prezydenta II RP

Niedługo wybory. W Polsce jakby wróciła epoka saska, choć dziś należałoby mówić: jedni do Prusa, inni do Rusa…

CC0, Publicdomainpictures.net

Sondaże potwierdzają postawy dominujące w wielu dziedzinach, może nawet bardziej w sferze światopoglądowej i bytowej aniżeli politycznej, bo tą większość ludzi mało się interesuje.

Zygmunt Zieliński

Alternatywa dla Polski

Kiedy dorastałem, chodziło się na głosowanie. Wyborów nie było, choć na plakatach rządowych można było przeczytać słowo: Wybory. Ale jaki był wybór? Żaden, bo lista kandydatów PZPR była z góry ustalona, zatem żadna konkurencja nie wchodziła w rachubę. (…)

W Polsce po 1989 roku są wybory jak się patrzy, temu nie można zaprzeczyć. A więc suwerenność narodu – w czasach komunistycznych nominalna – przybrała postać realną. Temu też trudno zaprzeczyć.

Inna rzecz, że kierownictwo UE, coraz bardziej skłaniające się do scentralizowanego autokratyzmu, wyraźnie sięga po wzorce wypracowane w ZSRS i demoludach. Właściwie, mówiąc prawdę, skąd miałoby je czerpać? Wzorce afrykańskie, azjatyckie są zbyt odległe i nie pozwalają na woalowanie intencji pozorami jakiegoś dobra publicznego, czy nawet potrzebami demokracji. Najbliższe wzorce to bardzo siermiężny komunizm sowiecki czy faszyzm, może nie tyle włoski, co niemiecki. Nie powinno dziwić, że środowiska „europejskie” nazywają wszystko, co trąci patriotyzmem, suwerennością i tożsamością kulturową, narodową – faszyzmem. Wiadomo: łapać złodzieja!, krzyczy złodziej. A głupcy, którzy to powtarzają, często nawet nie wiedzą, czym był faszyzm. (…)

Podczas jednego ze spotkań na Mazowszu Jarosław Kaczyński powiedział: „Oni po prostu nie są w stanie znieść tego, że to nie oni rządzą”. Jest to prawda, ale niecała. „Oni” muszą za wszelką cenę chcieć rządzić, bo taki jest wymóg tej Unii, o jakiej wyżej napisano.

Ta opozycja ma faktycznie spełnić rolę, jaką kiedyś spełniła targowica. Ma do tego stopnia zdestabilizować kraj, a przy tym zamulić umysły Polaków, by sami zakończyli burzliwą, choć chwalebną historię Rzeczypospolitej i oddali ją na pastwę eurokratów. Warunkiem jest wypranie serc i mózgów z patriotyzmu, wyśmianie całej historii i tradycji narodu, sponiewieranie religii i oplucie Kościoła. Wiele sił na to pracuje, media w obcych rękach na pierwszym miejscu, ale także sprzedajni politycy, łatwy do kupienia odłam inteligencji, zwłaszcza uniwersyteckiej, degradacja, a możliwie także dezintegracja moralna szkolnictwa.

Wszystko to zostało przećwiczone od zaborów poprzez okupację, PRL, kiedy to wszyscy nasi wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni tępili prawdziwe elity, a na ich miejsce tworzyli tzw. pseudoelity lub też, posługując się terminologią Anny Pawełczyńskiej, lumpenelitę. Nie da się wytłumaczyć inaczej postępowania opozycji totalnej, która brutalnie walczy o władzę, ani się troszcząc o to, że nie czyni tego w oparciu o żaden program konstruktywny, alternatywny do rządowego. Ona programu mieć nie musi, gdyż jedynym jej celem jest podanie Polski na pożarcie eurokratom. W dodatku może swoją opozycyjność argumentować sposobem nadąsanego, niesfornego bachora: „nie, bo nie”. Do tego trzeba jednak głupiego społeczeństwa. (…)

Sondaże poparcia dla partii politycznych pojawiają się nader często, może za często, ale są one przeważnie produktem autopromocji, bo nie inaczej jest, jeśli sondaż pognębia przeciwnika.

Jeśli dokonuje go instytucja starającą się o bezstronność, wtedy w przybliżeniu obrazuje on sympatie i antypatie polityczne może nie całego społeczeństwa, ale tej jego części, która w jakiś sposób jest aktywna politycznie. Jakkolwiek by było, sondaże potwierdzają postawy dominujące w wielu dziedzinach, może nawet bardziej w sferze światopoglądowej i bytowej aniżeli politycznej, bo tą większość ludzi mało się interesuje, i to z powodu banalnego. Po prostu panuje w tym względzie karygodna ignorancja i beztroska. (…)

Koalicja Obywatelska: Platforma Obywatelska, Nowoczesna, Inicjatywa Polska, Zieloni – ugrupowanie lewicowe, niezależnie od tego, z czym się obecnie kojarzy lewica, niekoniecznie z partą mającą to słowo w nazwie. Na to ugrupowanie rzeczonym sondażu głosowałoby 28% wyborców.

Już sama ta liczba ma swoją wymowę, bo blisko 1/3 Polaków oddaje głos na ugrupowania polityczne i ideologiczne rzekomo bardzo zróżnicowane światopoglądowo, o bardziej niż mglistym programie mającym służyć rozwojowi Polski lub całkowicie go pozbawione.

Wyborcy KO muszą zdawać sobie sprawę tego, że są zwolennikami aborcji, a tym samym są wyłączeni z Kościoła katolickiego ipso facto (ekskomunika latae sententiae). To, że Kościół takiej ekskomuniki nie ogłasza, nie ma znaczenia. Ona istnieje dla każdego, kto kieruje się sumieniem.

Drugi segment totalnej – Polska 2050. Dziwny twór. Właściwie nie wiadomo co. Lider, w polityce deus ex machina.

Trzeba mieć kolosalną wyobraźnię, by widzieć go jako prezydenta, premiera, ba!, nawet jakiegoś pośledniego ministra. Może ma i wiele zalet, ale w polityce trzeba czegoś więcej niż tylko samej mimiki i grzmiącego głosu. Kiedy śledzę jego „dwór”, widać tam osoby, zdawałoby się, kiedyś sensowne. Jedno, co może osiągnąć to ugrupowanie – to pomóc Tuskowi wepchnąć Polaków w obrożę niemiecką.

Inne partie startujące do sejmu się nie liczą, choć dziś Tusk wziąłby każdego koalicjanta, nie każdy jednak chciałby jego.

PSL ma jeszcze odruchy przyzwoitości, choć swymi wystąpieniami chciałoby je schować, nie narażając się możnym. Szkoda, że to ugrupowanie nie podniosło się po nokaucie w PRL. Kiedyś „Żywią i bronią” nie było pustym frazesem. Czy kumanie się z cwaniakiem, który na plecach PSL chce wjechać do polityki, ma jakiś sens? Podobnie ruch narodowy, zawłaszczony przez Konfederację.

W Polsce jak gdyby wróciła epoka saska – jedni do Lasa, drudzy do Sasa, a dziś należałoby mówić: jedni do Prusa, inni do Rusa, byle nie do siebie i u siebie.

Cały artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Alternatywa dla Polski”, znajduje się na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zygmunta Zielińskiego pt. „Alternatywa dla Polski” na s. 18 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Powstanie styczniowe było mitem założycielskim, w jego kulcie wzrastały pokolenia polskich działaczy niepodległościowych

Żeby nie być ofiarami cudzych dążeń i planów, trzeba mieć przede wszystkim własną wolę polityczną, wykształcone elity i zdyscyplinowany naród. Inaczej jest się skazanym na działanie sił zewnętrznych.

Piotr Sutowicz

Mija 160 lat od wybuchu powstania styczniowego – zrywu narodowego, który był i jest oceniany z wielu perspektyw. Z jednej strony uważane jest ono za ostatni akord narodu szlacheckiego, po którym rzeczywistość znacznie przyśpieszyła. Z drugiej strony dla wielu środowisk aktywnych nawet kilkadziesiąt lat później było ono mitem założycielskim, w jego kulcie wzrastały całe pokolenia polskich działaczy niepodległościowych i nawet świadome odrzucenie jego sensowności przez polityków w rodzaju Romana Dmowskiego i obozu politycznego, który wychował, nie było zaprzeczeniem dziedzictwa tego fragmentu dziejów. Dla pana Romana powstanie było swoistym katalizatorem zmian kluczowych dla modernizacji narodu, o którym myślał.

Powstanie, które wybuchło w nocy z 22 na 23 stycznia 1863 roku, było wynikiem wielu splotów okoliczności oraz niewątpliwych prowokacji. Inna sprawa, czy prowokatorzy spodziewali się tego, co wówczas nastąpiło. Margrabia Wielopolski, który chciał wyeliminować swoimi, a więc mimo wszystko polskimi rękami patriotyczną młodzież i wcielić ją siłą do zaborczego wojska, nie może się rysować jako postać pozytywna. Branka, która zarządził, w znacznym stopniu przekreśliła jego działalność w Królestwie, także, a właściwie przede wszystkim tę, która doprowadziła do pewnego ożywienia gospodarczego oraz niewątpliwej, choć niewielkiej autonomii dla kultury polskiej, na jaką car wyraził zgodę. Było to jednak możliwe w dużym stopniu nie dzięki życzliwości systemu i osoby sprawującej władzę, a znacznemu osłabieniu Rosji na skutek wojny krymskiej, która dekadę wcześniej odegrała kolosalną rolę w osłabieniu systemu samodzierżawia i właściwie na chwilę zakołysała państwem.

Można postawić pytanie, dlaczego powstanie na ziemiach polskich, niekoniecznie styczniowe, nie wybuchło w trakcie albo tuż po wojnie Rosji z państwami zachodnimi, kiedy miałoby jakieś szanse powodzenia.

Pewne próby w tym kierunku były podejmowane, polscy emisariusze tudzież ich mocodawcy bywali aktywni na wielu polach, szczególnie w Turcji, a Adam Mickiewicz w związku z działaniami, jakie prowadził, oddał życie. Poszukiwacze tajemnic wszelkiej maści do dziś zadają sobie pytanie, czy zmarł na skutek takiej czy innej, ale mającej naturalne źródło choroby, czy też został otruty przez kogoś, kto jego działań się obawiał. Rzecz ta prawdopodobnie pozostanie w sferze spekulacji. (…)

Kto odniósł korzyści z wybuchu powstania? Oczywiście tradycyjnie należy wskazać Turcję jako najżyczliwszy względem powstania podmiot międzynarodowy, który otwarcie zgodził się na tworzenie formacji powstańczych na swoim terytorium. Turcy mieli ku temu niezależne od wszystkich powody, aczkolwiek, jak zaznaczyłem powyżej, nie byli czynnikiem liczącym się w grze mocarstw.

Warto jako ciekawostkę nadmienić, że stworzony przez Zygmunta Miłkowskiego oddział zasłynął zwycięską, romantyczną epopeją na terenie Rumunii, skąd próbował przedrzeć się na tereny polskie, a sam Miłkowski za pomocą swoistej dezinformacji doprowadził Rosjan do przekonania, że polski korpus ekspedycyjny zamierza dokonać desantu na… Krym, gdzie przygotowali się oni ponoć do odparcia ataku.

Wybuch powstania życzliwie przyjął również dwór austriacki, który widział w nim możliwości dalszego komplikowania sytuacji rosyjskiej i jej polityki względem Turcji. Oczywiście owa życzliwość pewnie skończyłaby się w wypadku zwycięskiego zakończenia powstania, ale politycy i wojskowi co do tego złudzeń raczej nie mieli i szans na zwycięstwo Polakom nie dawali, dlatego też Austria mogła spokojnie dość życzliwym okiem patrzeć na powstańcze działania i momentami udawać, że nie widzi wsparcia płynącego z jej terytorium, tudzież dawała powstańcom ograniczoną i cichą, ale jednak możliwość funkcjonowania na swoim obszarze. Założenie tu było proste: im dłużej Rosja będzie zajęta kwestią polską, tym lepiej.

Zupełnie inaczej wyglądała ta sama kwestia z pozycji dworu w Berlinie. Prusy, dążące do roli jednoczyciela, a właściwie dominatora całych Niemiec, miały w tym dążeniu wielu wrogów: Austrię – Franciszek Józef był cesarzem niemieckim, a nie austriackim, jak utarło się w naszych czasach uważać; Francję – której władca, Napoleon III, po pierwsze miał swoje aspiracje odnośnie do różnych części Europy, po drugie nie chciał, by na kontynencie narodziła się nowa potęga; jego punkt widzenia, wydaje się, był podzielany przez imperium brytyjskie oraz Rosję, która mimo wojny z lat pięćdziesiątych utrzymywała przyjazne relacje z Francją właśnie.

Elementami ówczesnej europejskiej układanki geopolitycznej były też jednoczące się Włochy, popierane przez Napoleona i wrogie Austrii, która z kolei stanowiła dla Rosji przeszkodę w ekspansji na Bałkany, tudzież panowała nad ludami słowiańskimi i wyznawcami prawosławia, a ideologia rosyjska przywłaszczała sobie prawo bycia protektorem prawosławia itd. Układanka ta zresztą jakoś powtórzyła się kilkadziesiąt lat później, w czasie poprzedzającym I wojnę światową, którą Polacy wykorzystali skutecznie dla odzyskania niepodległości.

Otto von Bismarck na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XIX stulecia był pruskim ambasadorem najpierw w Petersburgu, gdzie nawiązał sporo relacji z elitami rosyjskiej polityki, potem zaś w Paryżu, gdzie przestudiował politykę Napoleona III i wiedział, gdzie leżą jej słabe punkty, natomiast tuż przed wybuchem powstania powołany został na premiera Prus, gdzie mógł w pełni wykazać się swoimi umiejętnościami oraz sprawdzić się jako moderator nowego dla Niemiec układu sił.

Wybuch powstania był dla tej tego nowego układu zbawienny na tyle, że każe to stawiać tezę o możliwości prusko-niemieckiej inspiracji tego wydarzenia, która mogła być przez Bismarcka sterowana zarówno z Petersburga, jak i Paryża.

Poza tym rzecz rozgrywała się na wielu polach, w każdym razie od pierwszych dni po wybuchu powstania Niemcy dawali sygnały pełnego poparcia dla działań rosyjskich, łącznie z koncentracją wojsk nad wschodnią granicą Prus i wyrażeniem gotowości udzielenia Rosji militarnej pomocy, gdyby taka była potrzebna. Deklaracje pruskie poza tym wpływały na umiędzynarodowienie kwestii polskiej i zmuszały rządy do opowiedzenie się po którejś ze stron. Polityka francuska, która nie znalazła sposobu na bycie propolską i prorosyjską jednocześnie, znalazła się w matni, z której nie wyszła przez dłuższy czas, co pozwoliło Bismarckowi na dekadę swobodnych działań i generalne zmiany polityczne w środkowej Europie.

Symbolem tej polityki stał się zupełnie niepozorny dokument, podpisany 8 lutego 1863 roku w Petersburgu przez generała i adiutanta Króla Prus, Gustava von Anvenslebena, od którego nazwiska wziął on swoją używaną w historiografii nazwę. „Konwencja Alvenslebena”, bo o niej mowa, precyzowała formy współpracy obu stron przy tłumieniu powstania oraz pozwalała wojskom rosyjskim na przekraczanie granicy z Prusami dla celów operacyjnych.

Znaczenie dokumentu było znacznie większe niż wynikało z samych zapisów. Mocarstwa europejskie szybko zdały sobie z tego sprawę, domagając się pokojowej regulacji sprawy polskiej. Ich propozycje, w sytuacji pruskiego poparcia dla opcji brutalnej, zostały przez Rosję odrzucone.

Stłumienie powstania, oprócz tragicznych dla samych Polaków faktów, zmieniło układ sił w Europie. Na wschodzie zniknął czynnik, który mógł zablokować pruską drogę do dominacji w Niemczech, Prusy natomiast mogły rozpocząć swój marsz do tego celu, a trzeba przyznać, że dokonały tego wyjątkowo szybko.

Od konwencji do proklamacji 18 stycznia 1871 roku przez Bismarcka w zdobytym przez Prusaków Wersalu Cesarstwa Niemieckiego upłynęło równo 8 lat – tylko tyle. Ofiarami tej polityki padli przede wszystkim Polacy, ale w szerszej perspektywie cała Europa, bowiem owe Niemco-Prusy szybko przerodziły się w mocarstwo o aspiracjach globalnych, których nie dało się pogrzebać w I wojnie światowej. Świat czekała jeszcze druga a potem to co przyniosła.

***

Odchodząc od samego powstania styczniowego, tego, co w nim było wielkie, ale i rzeczy małych: jest ono kolejnym przykładem na to, że to, co widzimy, może być tylko widocznym narzędziem czyjegoś działania politycznego. Tak jest z wojnami, układami międzynarodowymi, traktatami i wszelkimi formami gry politycznej, w tym międzynarodowej, a także globalnej. Żeby nie być ofiarami cudzych dążeń i planów, trzeba mieć przede wszystkim własną wolę polityczną, wykształcone elity i zdyscyplinowany naród. Inaczej jest się skazanym na działanie sił zewnętrznych realizujących swój interes.

Po powstaniu styczniowym, być może jako jeden z jego skutków, narodziła się w Polsce refleksja, że kwestia polska nie może być sprowadzona do przedmiotu rozgrywki polityki niemieckiej, że to tu jest główny wróg niepodległości i jego trzeba od Polski odsunąć. Być może tę zasadniczą tezę Dmowskiego i dziś trzeba by poważnie brać pod uwagę, w realiach całkowicie nowych, z których różne rzeczy mogą się wyłonić.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Powstanie styczniowe. Notatki na marginesie historii”, znajduje się na s. 13 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Powstanie styczniowe. Notatki na marginesie historii” na s. 13 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Wtedy straszno, teraz i śmieszno… Wspomnienia z okazji rocznicy 13 grudnia / Jan Martini, „Kurier WNET” nr 103/2022

Decyzja | Fot. domena publiczna, Wikipedia

Jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był 17 na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.

Jan Martini

Wspomnienia z okazji 13 grudnia

Do ścisłych władz Solidarności województwa koszalińskiego dostałem się niezbyt demokratycznie i naprawdę przez przypadek. W Bałtyckim Teatrze Dramatycznym, gdzie praktycznie cała załoga zapisała się do związku, postanowiliśmy, że reprezentować nas powinien aktor. Pracowałem w teatrze jako kierownik muzyczny, ale wybrany przez nas aktor, który musiał akurat w dniu wyborów wyjechać z przyczyn rodzinnych, poprosił mnie o nagłe zastępstwo.

Tak więc z nieswoim mandatem udałem się na wybory szczebla branżowego (filharmonia, muzeum, szkoły artystyczne), a tam, już legalnie, wybrano mnie, abym reprezentował środowisko na I Walnym Zebraniu Delegatów NSZZ Solidarność Regionu Pobrzeże, podczas którego odbyły się wybory do władz zarządu regionu. Tu dość niespodziewanie moją kandydaturę do władz zgłosiła koleżanka ze szkoły muzycznej.

Nastąpiła najbardziej monotonna część zebrania, czyli wielogodzinne przedstawianie się kandydatów. Bodaj po 2 godzinach delegaci byli wyraźnie znużeni dość podobnymi życiorysami (ktoś pracował w kruszywach mineralnych, później przeszedł do melioracji, inny pracował w skupie mleka itp.).

Gdy nadeszła moja kolej, po zapowiedzi prowadzącego o „delegacie z teatru” spostrzegłem błysk zainteresowania na widowni. Przedstawiłem się w paru słowach i na koniec opowiedziałem dykteryjkę. Nastąpiły pytania z sali, które pamiętam do dziś. Ktoś zapytał, czy długo będę mieszkał w tym mieście, bo ludzie teatru wędrują z miasta do miasta. Odpowiedziałem, że w Koszalinie zbudowałem dom, a wyrzucić z niego mogą mnie tylko Niemcy. Wywołało to wybuch śmiechu.

Następne pytanie było o alkoholowe orgie, które rzekomo odbywają się po premierach w teatrze. Odparłem, że nic mi o tym nie wiadomo, bo na bankietach, na których ja bywałem, były tylko słone paluszki i woda mineralna. Nastąpił kolejny wybuch śmiechu i w ten sposób ja – zawodowy pianista, demokratycznie, ale niemerytorycznie mogłem zostać przewodniczącym dużego, liczącego 120 000 członków związku, bo w takich wyborach najważniejszą rzeczą jest zostać zauważonym. Oczywiście nie podjąłem się bycia przywódcą związkowym, zdając sobie sprawę ze swojego braku kompetencji.

Można mówić sporo o wadach demokracji, jej niesprawności, nierychliwości i nieodporności na wpływy zewnętrzne, jednak w końcu wynik tych wyborów był optymalny – przewodniczącym został aktywny społecznie inżynier z dużej fabryki. SB uwijała się jak w ukropie, by wprowadzić swoich współpracowników do władz regionu. Jednak działania te przyniosły ograniczone rezultaty – po latach okazało się, że SB udało się osadzić swoich ludzi jako przewodniczących tylko w 2 regionach – w Pile i Słupsku.

Gdy po wyborach przewodniczący zwrócił się do mnie z propozycją podjęcia etatowej pracy w Solidarności, gdzie chciał mi powierzyć „odcinek” kultury i informacji, miałem wielki dylemat. Praca w teatrze jest przyjemna i niepodobna do żadnej innej – tu nikt nie czeka z utęsknieniem do fajrantu, nikt nie żąda zapłaty za nadgodziny, jeśli próba się przedłuża, a często po zajęciach ludzie zostają w klubie teatralnym towarzysko, np. grając w brydża. W żadnym wypadku nie chciałem rzucać pracy w teatrze, która była dla mnie najciekawszą pracą w mieście.

Niejednokrotnie uczestniczyłem w spektaklach jako pianista – kierownik zespołu muzycznego. Graliśmy chyba ze sto razy przy kompletach widowni spektakl złożony ze skeczów i piosenek kabaretu Jana Pietrzaka, gdzie zawsze przy pieśni finałowej Żeby Polska była Polską ludzie wstawali i słuchali na stojąco jak hymnu, a my, wykonawcy, mieliśmy ogromną satysfakcję.

Z drugiej strony propozycja przewodniczącego była kusząca, bo nie uważałem Solidarności za zwykły związek zawodowy od załatwiania wczasów i kartofli na zimę. Był to imponujący swoim dynamizmem ruch społeczny, niosący nadzieję zmian w naszej pozornie zabetonowanej na wieki rzeczywistości demokracji socjalistycznej. Może będzie okazja popchać koło historii bardziej efektywnie, niż grając na fortepianie?

Dlatego przyjąłem propozycję, ale tylko na pół etatu i podjąłem pracę jako przewodniczący Komisji Informacji Oświaty i Kultury. W rezultacie robiłem wszystko to, co robiłbym, będąc na pełnym etacie, ale wynagrodzenia miałem o połowę mniejsze. Mój dzień pracy był bardzo napięty: w poniedziałek byłem cały dzień w biurze związku (teatr ma wolne). Od wtorku zaczynałem pracę w związku o 8:00 i pracowałem niemal do 10:00, kiedy wylatywałem z biura i w pięć minut jechałem do teatru (nie było wówczas korków i kłopotów z parkowaniem). W teatrze próba od 10:00 do 14:00 i jazda z powrotem do biura, gdzie pracowaliśmy do 16:00. Później przerwa na krótki pobyt w domu i powrót do teatru na próbę od 18:00 do 22:00. Wówczas nie było wolnych sobót – pracowaliśmy w te dni normalnie, a w niedzielę miałem odpoczynek, bo tylko przedstawienie w teatrze. Udało mi się w ten sposób przetrwać trzy miesiące, a później gen. Jaruzelski uratował mnie od niechybnej śmierci z przepracowania, wprowadzając stan wojenny.

W Zarządzie Regionu

Świeżo ukonstytuowany zarząd zabrał się do pracy i równocześnie SB zaczęła nas intensywnie rozpracowywać. W ich dokumentach istnieje zapis: „Ochrona operacyjna związku pozwoliła na rozpoznanie składu personalnego poszczególnych ogniw, sporządzenie dokładnych charakterystyk członków aktywu kierowniczego oraz poznanie programu działań Zarządu”.

Widziałem prywatne notatki jakiegoś funkcjonariusza ze wstępną charakterystyką członków zarządu. Na jednego z nas były „kompromaty dość liczące się”, innego uznano za „tchórza i trzęsidupę”, a przy moim nazwisku była chyba najkrótsza charakterystyka – „uczciwa kanalia”. Ten pozorny oksymoron z punktu widzenia SB miał sens – dla nich najcenniejsi są ludzie mający w życiorysie jakąś rysę, wykroczenie, dług czy inne kłopoty. Wtedy istnieje możliwość, że SB takiej osobie „poda pomocną dłoń” i umożliwi karierę. Może dzięki tej charakterystyce mojej osoby nigdy nie miałem ze strony służb żadnej niestosownej propozycji? (…)

Spotykałem często gniewnych robotników („co wy tam k…wa robicie w tym zarządzie, pierdzicie w stołki”), a my padaliśmy ze zmęczenia. Dlatego rzadko jestem skłonny zarzucać komukolwiek brak działania, formułując oskarżenia typu „rząd nie robi nic”.

W mojej gestii było też zorganizowanie sztandaru regionu, z czego ciągle nie miałem czasu się wywiązać i byłem notorycznie rozliczany na każdym zebraniu zarządu, bo w sąsiednim regionie słupskim mieli już poświęcony sztandar, na który przysięgę złożył przewodniczący – zresztą tajny współpracownik SB.

Pamiętam nasze wojny plakatowe z konkurencyjnymi związkami zawodowymi, które również nazwały się „niezależne, samorządne”, ale były propaństwowe, „konstruktywne” i uznawały zwierzchnictwo PZPR. Dziś nazywałyby się „demokratyczne” czy „europejskie”. Wszystkie te materiały – zarówno nasze solidarnościowe, jak i konkurencyjne – drukowane były w tej samej drukarni związków zawodowych.

Miałem okazję „zwinąć” jedną ulotkę konkurencji. Był na niej napis „Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą”, a rysunek przedstawiał Adama Michnika klęczącego na stopniach ołtarza. Z nogawki wystawał mu koniec ogona, a z głowy wyrastały różki. Musiało minąć 30 lat, abym przyznał, że ówczesna nasza konkurencja odnośnie do Michnika miała rację… (…)

Stan wojenny

Byłem przekonany, że komuniści zamierzają już kończyć karnawał Solidarności i powiedziałem to wyraźnie na ostatnim posiedzeniu Zarządu Regionu. Sądziłem, że stan wyjątkowy („stan wojenny” był nieprzewidziany w konstytucji) będzie wprowadzony jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia, a wskazywało na to przedłużenie służby wojskowej. Zazwyczaj żołnierze, którym kończyła się zasadnicza służba wojskowa, szli do cywila na jesieni. Tym razem przedłużono im służbę, bo władze uznały, że ci żołnierze są pewniejsi niż nowy rocznik, skażony już ideami Solidarności. Ponadto służba bezpieczeństwa zaczęła nam intensywnie zakłócać łączność z gdańską centralą – teleksy wychodzące z Komisji Krajowej miały tak wiele literówek, że bywały nieczytelne.

Wprowadziliśmy wtedy nocne dyżury w naszym biurze. Niewiele to dało. Przekonaliśmy się o tym, gdy naszego związkowego kolegę wybuch stanu wojennego zastał podczas nocnego dyżuru w biurze Zarządu Regionu.

Naprzód usłyszał tupot ciężkich butów, potem, wyłamując drzwi, wpadła do biura gromada zomowców i zaczęła przesypywać do worków zawartość szaf i szuflad. Mój kolega w szoku zażądał pokwitowania przejętego mienia i takie pokwitowanie otrzymał. Nazajutrz kartka z pokwitowaniem rozsypała się na biały proszek…

„Siły porządkowe” działały w ogromnym pośpiechu i dość niechlujnie – koledzy, którzy z ciekawości przyszli następnego dnia do biura, zobaczyli, że „obejścia” nikt nie pilnuje i na naszych piętrach wszystkie pokoje są pootwierane. Wynieśli wtedy maszyny do pisania, ryzy papieru i kasetkę z pokaźną sumą, pozwalającą na wstępny rozruch podziemnej działalności. Z dzisiejszej perspektywy zaczynam mieć wątpliwości, czy było to przeoczenie SB, czy działanie celowe, bowiem znamy już wypowiedź gen. SB Krzysztoporskiego, który mówił, że opozycji nie należy niszczyć, tylko kontrolując operacyjnie, wspierać, a nawet… finansować.

Wyłamywanie drzwi, często z futryną, podczas zatrzymywania internowanych wynikało chyba nie tylko z wrodzonego komunistom bestialstwa i chęci zastraszenia, co z działania pod presją czasu – musieli w mieście w krótkim czasie internować wiele osób z list proskrypcyjnych, których układanie rozpoczęto natychmiast po porozumieniach sierpniowych 1980 roku. (…)

Kilka dni po wprowadzeniu stanu wojennego przeżyłem w nerwowej atmosferze, udając się na noc do mieszkającego opodal kolegi – kompozytora i dyrygenta Kazimierza Rozbickiego. Kazika znałem jeszcze ze studiów w Warszawie, gdzie studiował 3 lata wyżej ode mnie, ale był około 10 lat starszy. W latach pięćdziesiątych, jako młody chłopak współpracujący z antykomunistycznym podziemiem, spędził jakiś czas w stalinowskim więzieniu, gdzie nabawił się gruźlicy. Dlatego rozpoczął edukację znacznie później. W jego parterowym domku przechowywałem też moje solidarnościowe archiwum.

Kazik „skitrał” moje papiery tak dokładnie, że nie było potem możliwości dostać się do nich. Już w wolnej Polsce chciałem odzyskać moje archiwum, ale powiedział mi, że jest wciśnięte gdzieś głęboko, pod jakimiś materiałami budowlanymi, a będzie można do niego dotrzeć dopiero przy okazji remontu.

Niestety nasze relacje uległy rozluźnieniu, gdyż kolega – jako entuzjasta postępu i europejskości – nie zdołał się wyzwolić z Michnikowego „matriksu”. Niedawno będąc w Koszalinie i odwiedzając nasze osiedle, zauważyłem ekipy remontowe przy jego domku. Ze smutkiem dowiedziałem się, że właściciel już 2 lata nie żyje, a domek został sprzedany razem z ekstra bonusem – moim archiwum.

17 grudnia do miejsca mojego ukrywania się przyszła roztrzęsiona żona. „Byli! Pytali o męża, powiedziałam, że męża nie ma, a oni, że przyjdą jeszcze raz i żeby mąż raczej był, żebyśmy nie musieli się szukać”. Wtedy miałem naprawdę duży dylemat, ale już wiedzieliśmy, że nasi internowani koledzy nie zostali rozstrzelani, żyją i nie pojechali „na wschód”. W końcu postanowiłem wrócić do domu, wychodząc z założenia, że nie robiłem nic nielegalnego.

Gdy przyszli, dostałem od nich radę, by się ciepło ubrać i zabrać papierosy, jeśli palę.

Byłem w Koszalinie postacią znaną i cenioną – wojewodowie, sekretarze i prezydenci kłaniali mi się w pas, bo udatnie „zabezpieczałem im odcinek kultury”. Może dlatego dwaj funkcjonariusze byli skłonni zdjąć obuwie, by nie zadeptać parkietów, ale dowódca powiedział, że nie może zdjąć, bo ma nieświeże skarpetki – od trzech dni nie zdejmował butów. Pomyślałem, że reżim, którego siepacze są tak subtelni, musi upaść…

Na trwożliwe pytanie żony, „na jak długo”, padła odpowiedź „to będzie zależało poniekąd od męża”. Zostałem przewieziony do Komendy Wojewódzkiej MO. Oczywiście nic nie zależało od męża – była to rutynowa tzw. rozmowa profilaktyczno-ostrzegawcza, jakich w naszym regionie przeprowadzono 41 (wg sprawozdania SB). W budzącym grozę gmachu Komendy Wojewódzkiej MO zostałem przyjęty przez uprzejmego funkcjonariusza („Panie Janku, może herbatki, może koniaczku?”) i ten wersal wprawiał mnie w zakłopotanie. Oczywiście odmówiłem poczęstunku. Czyżbym miał czuć się zobowiązany i jakoś się zrewanżować?

Funkcjonariusz okazał się człowiekiem o wrażliwej duszy i mówił, że jest miłośnikiem kultury, co chyba wynikało z zakresu jego obowiązków, bowiem odpowiadał za „ochronę obiektów kultury” w Koszalinie.

W tym czasie codziennie dochodziło do wyłączeń prądu i właśnie podczas naszej pogawędki zgasło światło. Esbek zapewnił, że zaraz włączy się agregat, ale się nie włączył (ukradli paliwo?). Na tę sytuację też był przygotowany – wyjął świeczkę z kasy pancernej i resztę rozmowy toczyliśmy w romantycznej atmosferze przy blasku świecy.

Dostałem do podpisania druk z zobowiązaniem do zaprzestania łamania prawa – była to tzw. lojalka. Powiedziałem, że nie mogę tego podpisać, bo nigdy nie łamałem prawa.

Z uwagi, że już byłem molestowany przez SB, nie było mnie na tajnym zebraniu w wilii naszej koleżanki z zarządu – późniejszej parlamentarzystki Gabrieli Cwojdzińskiej, a ustalano wtedy konspiracyjne władze zarządu regionu. W dokumentach SB istnieje z tego zebrania bardzo dokładna relacja, łącznie z uwagą: „rola Cwojdzińskiego ograniczała się do parzenia i podawania herbaty”. Śp. Andrzej Cwojdziński był założycielem i długoletnim dyrektorem Filharmonii Koszalińskiej, nie działał bezpośrednio w związku, ale był jego sympatykiem.

Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że konfidenci są wśród nas, ale nie mieliśmy pojęcia o skali infiltracji. Dziś wiemy, że wśród delegatów na I Krajowy Zjazd Solidarności było 300 konfidentów, a gen. Kiszczak chwalił się, że wpompował w związek 3 dywizje swoich ludzi.

Wśród 16 najaktywniejszych działaczy Zarządu Regionu w Pile było 11 tajnych współpracowników – proporcje zbliżone do episkopatu Bułgarii, gdzie na 15 biskupów 13 było „trefnych”.

W tym czasie w prasie i telewizji pokazywano dzidy, maczugi, kastety rzekomo znalezione w biurach Solidarności, a literat Żukrowski mówił o „krwawej łaźni, jaką zamierzano nam urządzić!”.

Przestraszonym towarzyszom w partyjnych komitetach pokazano „listy osób do zamordowania przez Solidarność znalezione w biurze związku”, a jeden z członków Komitetu Wojewódzkiego PZPR pochwalił się mojemu znajomemu, że był siedemnasty na takiej liście. Mój znajomy odpowiedział mu: „Józio, aby wisieć, trzeba sobie zasłużyć, a kim ty jesteś?”.

Cała opowieść Jana Martiniego pt. „Wspomnienia z okazji 13 grudnia”, znajduje się na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Fragment opowieści Jana Martiniego pt. „Wspomnienia z okazji 13 grudnia” na s. 14 i 15 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych z pierwszej połowy ubiegłego wieku / Marcin Niewalda, „Kurier WNET” 103/2023

Przekazujemy sobie przepisy na makowce czy karpia, ale z pamięci unikają szczegóły, np. sposób wykonania świątecznych ozdób, przystrojenia stołu, ubiór świąteczny. Lukę tę mogą zapełnić fotografie.

Marcin Niewalda

Chyba w każdej rodzinie, a szczególnie o korzeniach kresowych, pamięć o tradycji świątecznej w okresie Bożego Narodzenia jest bardzo ważna. Wielu z nas ma przed oczami bacie i ciocie, których życie na ziemi zakończyło się już, a które przygotowywały potrawy przekazane im przez ich własne babcie. Przy okazji świąt starsze osoby opowiadały ze łzą w oku, „jak to dawniej bywało”. To najcieplejsze ze wszystkich świąt zawsze łączyło nie tylko rodziny, ale też pokolenia i epoki.

O ile jednak przekazujemy sobie starodawne przepisy na makowce czy karpia w galarecie, opowiadamy wydarzenia z wieczerzy wigilijnej czy Pasterki, to z czasem z pamięci umykają takie szczegóły, o których się rzadko wspomina, np. sposób wykonania świątecznych ozdób, przystrojenia stołu, ubiór świąteczny. Lukę tę mogą zapełnić fotografie przedwojenne, które dopełniają obrazu i pozwalają lepiej wczuć się w świat, który odszedł.

Widać na nich np. świeczki i sposób ich rozmieszczenia na choince, ilość ozdób i sposób ich mocowania; mundury, odświętne stroje, rodziny, które zgromadziły się w szerokim gronie, prezenty, niezwykłe szopki, dzieci przebrane za anioły, świąteczne obrusy. Co ciekawe, widać też, że przed wojną nie było jeszcze powszechnego zwyczaju wstrzemięźliwości od alkoholu przy wigilijnym stole.

Zdjęcia są niekiedy niewyraźne, mają wiele skaz wynikających ze starości i świadczących o kolejach ich losu. Warto zauważyć, że prawie nie zachowały się zdjęcia wigilijne z dworów ziemiańskich sprzed 1900 roku. Pomimo wagi święta, często nie robiono przy tej okazji zdjęć, traktując tę uroczystość jako prywatną. W prasie jednak pojawiały się rysunki i o tym warto będzie opowiedzieć może przy kolejnej Wigilii.

Dodać należy jeszcze jedną istotną kwestię. Nie jest prawdą, że stawianie choinki jest zwyczajem niemieckim lub skandynawskim, zaadaptowanym w Polsce. Drzewkami przystrajano domy czy kaplice w kościołach w Polsce już w średniowieczu, i to nie tylko z okazji Bożego Narodzenia. Jednak – co jest wiedzą powszechnie nieznaną – rzadko używano w tym celu świerków, gdyż po prostu nie rosły one na większości terenów polskich. Świerk rozpowszechniony został na naszych ziemiach dopiero przez zaborców, którzy niszczyli rodzime lasy i wprowadzali tu szybkorosnące drzewa.

Świerki oryginalnie rosły w Prusach czy w województwie bełskim (skąd np. pozyskiwano maszty dla okrętów), ale nie było ich choćby w Tatrach. Dlatego w czasie Wigilii stawiano w kącie np. brzózki, oczywiście bez liści, lub sosenki czy inne małe drzewka. Symbolizowały one drzewo życia. Dekorowano je jabłkami, orzechami, kolorowymi ozdobami ze słomy. Na znak pochodzenia „z Nieba” często zawieszano takie drzewko u sufitu.

Jednak we wspomnianych rejonach również w średniowieczu stosowano świerki – zielone w zimie.

Unikalna kolekcja przedwojennych zdjęć wigilijnych jest gromadzona przez Fundację Odtworzeniową Dziedzictwa Narodowego, portal Genealogia Polaków. Artykuł sfinansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, ze środków Program Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030.

Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych” znajduje się na s. 20 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023.

 


  • Styczniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marcina Niewaldy pt. „Niezwykła kolekcja fotografii wigilijnych” na s. 20 styczniowego „Kuriera WNET” nr 103/2023

Dla ogółu Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Ukraińcy zaś uważali ich za grupę regionalną, posługującą się gwarą

Pielgrzymka na Świętą Górę Jawor |Fot. s. Katarzyna Purska USJK

W drugiej połowie XIX wieku sąsiedzi – Bojkowie nazwali ich Łemkami. „Łemka” to jest przezwisko, które wzięło się stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem” – „lecz, jeno, tylko”.

Tekst i zdjęcia s. Katarzyna Purska USJK

Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor

Był rok 1925. Dzień, w którym katolicy obchodzą święto Narodzenia Maryi Panny. Cztery młode Łemkinie wybrały się do rzymskokatolickiego sanktuarium maryjnego w Gaboltovie – wsi położonej u stóp góry Busov. Obecnie wieś Geboltova znajduje się już poza polską granicą, po stronie słowackiej. Kobiety przekroczyły granicę nielegalnie, więc wracały do domu nocą, aby uniknąć spotkania ze strażą graniczną. Zdarzyło się jednak, że po przejściu na polską stronę nagle ujrzały światłość. Przekonane, że jest to straż graniczna, w popłochu wróciły do Wysowej. Wkrótce – jak głosi miejscowa tradycja – kobiety ponownie ujrzały jasność w tym samym miejscu, a według relacji jednej z nich, Klafirii Demiańczyk, ukazała się jej Matka Boża. Wieść o tym wydarzeniu wywołała ogromne poruszenie wśród mieszkańców Wysowej i okolicznych wiosek.

Opisane tu wydarzenia dokonały się na terytorium zamieszkałym przez Łemków, czyli na Łemkowszczyźnie, jak nazywają tę ziemię Polacy, rdzenni mieszkańcy zaś nazywają ją Łemkowyną. Obszar Łemkowyny obejmuje północą i południową stronę Karpat. Aktualnie rozciąga się ona na terenie Polski i Słowacji.

W czasach, kiedy miały miejsce opisane tu wydarzenia, odrodzona po zaborach Polska graniczyła z Czechosłowacją. Po rozpadzie cesarstwa austro-węgierskiego granice międzypaństwowe stały się sztywne i były pilnie strzeżone, a więc rozdzieliły społeczność Łemków. Mimo to ludzie z okolic Wysowej coraz tłumniej przybywali na miejsce, gdzie według relacji kobiet ukazała się Matka Boża.(…)

Pielgrzymki Łemków na „Świętą Górę Jawor” zostały wznowione w 2015 r. i po dziś dzień gromadzą Łemków spośród mieszkańców Polski i Słowacji. Co roku przewodnik tych pielgrzymek, o. Grzegorz – młody duchowny greckokatolicki, zmienia trasę pielgrzymki. Jednego roku Łemkowie pielgrzymują wraz z nim do sanktuarium od strony polskiej, a w następnym – od strony słowackiej.

W lipcu tego roku również ja wzięłam w niej udział. (…) Podczas wędrowania po górach Beskidu Niskiego zawsze na czele kroczył mężczyzna dźwigający wielki, drewniany, trójramienny krzyż. Tuż za nim lub obok niego szły dwie osoby niosące święte ikony kapłanów – błogosławionych męczenników komunizmu. Jedna ikona przedstawiała biskupa preszowskiego, bł. Pawła Gojdicia OSBM. Duchowny ten zmarł w szpitalu więziennym w roku 1960. Na drugiej został uwidoczniony bł. Wasyl Hopko – biskup pomocniczy unickiej diecezji w Proszowie. Zostali aresztowani w roku 1950, w czasie, gdy władze komunistyczne w ramach tzw. akcji P przystąpiły do likwidacji Kościoła greckokatolickiego w Czechosłowacji .

Obaj biskupi mogli odzyskać wolność, ale jedynie za cenę przejścia na prawosławie, i obaj okazali się niezłomni. W 1951 r., po trwającym wiele miesięcy śledztwie, bp Wasyl Hopko otrzymał wyrok 15 lat więzienia, a bp Paweł Gojdić został skazany na dożywocie. Biskup Hopko przebywał w więzieniu do 1968 r. Żył na wolności jedynie 10 lat. Kiedy zmarł w roku 1976, lekarze podczas sekcji zwłok stwierdzili w jego kościach dużą ilość arszeniku. Widocznie musiał być przez dłuższy czas nim podtruwany, najprawdopodobniej podczas uwięzienia.

Historia obu męczenników pokazuje ich wiarę i po trosze wyjaśnia też kwestię wyznawanej przez Łemków religii. Należą oni do kręgu chrześcijaństwa wschodniego, choć reprezentują dwa różne wyznania.

W zdecydowanej większości Łemkowie przynależą do Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego. Mniejsza ich część pozostała wierna Kościołowi Katolickiemu Obrządku Bizantyńsko-Ukraińskiego. Wyznanie greckokatolickie (unickie) na terenie Rzeczpospolitej bierze swój początek w 1596 r. od unii brzeskiej, na mocy której ludność prawosławna, która uznała zwierzchnią władzę papieża, zachowała jednocześnie obrządek bizantyjski. Po południowej stronie Karpat dokonało się podobnie, z tą różnicą, że unia została zawarta dopiero w roku 1692, w miejscowości Munkacz.

Kościół greckokatolicki przez kolejne wieki stał się Kościołem męczeńskim, z wrogością traktowany przez prawosławnych, przez Rosjan, a często nierozumiany i traktowany z wyższością przez rzymskich katolików. Dlatego też poprzez kolejne lata aż do dzisiaj nie wykształciła się jedna wspólnota religijna wśród Łemków, a nawet dochodziło na tym tle do wielu konfliktów. Tym bardziej, że okoliczności historyczne zmuszały ich do kolejnych wyborów religijnych. Niezależnie od tych podziałów, na płaszczyźnie religijnej łączy ich wiara w Jezusa Chrystusa, Cerkiew i to, co oni sami nazywają „swojskością religijną”. (…)

Sądzę, że przypadkowi przechodnie na ulicy, zapytani o Łemków, nie będą potrafili udzielić odpowiedzi na pytanie, kim oni są. Dla ogółu, podobnie jak przed laty dla władzy komunistycznej, Łemkowie są tożsami z ludnością ukraińską. Zresztą i sami Ukraińcy uważali ich zawsze za grupę regionalną, posługującą się gwarą. Czy nadal tak uważają?

Tymczasem Łemkowie są całkiem odrębną mniejszością etniczną, przynależną do kręgu tzw. Karpatorusinów, czyli Rusinów karpackich. Aż do XIX w. nazywali samych siebie Rusinami lub Rusnakami. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zostali nazwani Łemkami, a co zabawne – „Łemka” to jest przezwisko, które nadali im sąsiedzi – Bojkowie. Wzięło się ono stąd, że ponoć nadużywali w mowie potocznej wyrażenia „łem”, które oznacza „lecz, jeno, tylko”. Nazwa ta przyjęła się wśród galicyjskich Łemków dopiero w latach trzydziestych XX w., na terenie Słowacji zaś była używana jedynie sporadycznie.

Tak więc ze względu na nazwę można by rzec, że Łemkowie pojawili się na ziemiach polskich dopiero w XIX w. Wiemy jednak, że na terenie Karpat mieszkali już od XV w., przybyli zaś tam z terenu Bałkanów. Wśród pierwszej grupy osadników zwanych Wołochami byli Słowianie z południa, Arumuni i Albańczycy. Wiek później połączyli się z nimi Rusini. Zatem owi osiedleńcy w Karpatach stanowili konglomerat różnych ludów, które obcując ze sobą, wytworzyły wspólną kulturę pastersko-rolną.

Istnieje jeszcze inna teoria, która mówi, że Łemkowie wywodzą się od prowadzących nomadyczny styl życia trackich pasterzy albo że pierwotnie było to plemię tzw. Białorusinów. Ostatecznie więc nie wiemy z całą pewnością, skąd się wzięli ani co ich zmusiło do wędrówki grzbietami Karpat z południa na północ ku zachodowi oraz osiedlenia się na ziemiach polskich i na słowackim Spiszu.

Niezależnie od sporu o pochodzenie i nazwę, trzeba przyznać, że ów lud żyjący pomiędzy Odrą a Bugiem zachował oryginalną kulturę: język, obyczaje, sztukę i folklor. Co więcej, wytworzył własne piśmiennictwo, które pojawiło się już w XVI wieku. Na ziemiach polskich Łemkowie zamieszkiwali w zwartych skupiskach, a ich liczba przed II wojną światową wynosiła ponad 100 tysięcy. Obecnie, według spisu ludności z 2011 roku, przynależność do tej mniejszości etnicznej zadeklarowało jedynie 9641 obywateli polskich.

Kontakty Łemków z Polakami pierwotnie miały charakter administracyjno-gospodarczy i odbywały się w zasadzie bezkolizyjnie. Nie stały tu na przeszkodzie ani odrębność kultury materialnej, ani religia, ani też odrębne zwyczaje. Jednakże na Łemkowszczyźnie dużo ważniejsze okazały się różnice w poczuciu przynależności, jako że tam szczególnie ujawniły się wpływy Rosji, Polski i Austrii.

W konsekwencji ścierania się tych wpływów doszło do podziału wśród Łemków na trzy grupy i trzy orientacje: staroruską, ukraińską i rusofilską. Pierwsza z tych orientacji opowiadała się za lojalizmem wobec Austrii, druga – odwoływała się do tradycji kozackiej, trzecia zaś zorientowana była na związek z Rosją. Podział ten jest wciąż aktualny i odnoszę wrażenie, że najsilniej przejawia się on między orientacją rusińską a proukraińską.

Podziały między Łemkami są przyczyną niekiedy ogromnych wzajemnych napięć. Pytanie: dlaczego? Otóż w drugiej połowie XIX wieku doszło na terenie Galicji do nasilonej aktywności ukraińskiego ruchu narodowego, zwłaszcza wówczas, gdy 1 listopada 1918 r. została utworzona Zachodnioukraińska Republika Ludowa. Wydarzenie to zmusiło tę ludność do samookreślenia i wzbudziło w niej świadomość przynależności do wspólnoty narodowej.

Najpierw wyrazem tej samoświadomości było utworzenie ruchu o charakterze językowo-kulturowym, potem zaś narodził się ruch o charakterze politycznym, dążący do jedności państwowej ze wszystkimi wschodnimi Słowianami. Miał on być przeciwwagą dla polonizacji tych terenów i zdecydowanie przeciwstawiał się narodowemu nurtowi ukraińskiemu. W drugiej połowie XIX wieku ziemie rusińskie – Ruś Preszowska, Zakarpacka i Łemkowyna – jawiły się Ukraińcom jako ich terytoria etnicznie, które według ich mniemania powinny trafić pod skrzydła rodzącego się państwa ukraińskiego.

Niewątpliwie przekonanie to zaistniało pod wpływem polityki austriackiej, która w ten sposób rozgrywała swoje interesy mocarstwowe, że stwarzała sytuacje konfliktowe pomiędzy podległymi sobie narodowościami.

Nurt ukraiński nie znalazł szerokiego posłuchu wśród Łemków ani też żadne z działań Ukraińców na tych ziemiach nie przyniosły oczekiwanego skutku. Wzbudziły natomiast wśród nich poważne dyskusje dotyczące przyszłości „ruskich ziem”. W ich rezultacie 5 grudnia 1918 r. we wsi Florynka doszło do powstania Łemkowskiej Ruskiej Republiki Ludowej, która głosiła odrębność i ścisłe związki początkowo z Rosją, a kiedy okazało się to niemożliwe, z Czechosłowacją. (…)

Zakończenie II wojny światowej nie oznaczało ustania walk partyzanckich, które przebiegały krwawo i były szczególnie zacięte na terenach południowo-wschodniej Polski. Toczyły się one pomiędzy Ukraińską Powstańczą Armią a Ludowym Wojskiem Polskim oraz podziemiem niepodległościowym. Celem UPA było stworzenie z tej części terenów Polski własnego państwa ukraińskiego. Nacjonaliści ukraińscy chcieli również w ten sposób zapobiec akcji tzw. repatriacji na tereny ZSRR. Palenie wsi i terroryzowanie Polaków stało się w tym czasie przerażającą codziennością

Skutki tej codzienności okazały się tragiczne dla społeczności Łemków. Spowodowały bowiem dwie zakrojone na szeroką skalę akcje przesiedleńcze. Pierwsza z tych akcji rozpoczęła się jeszcze podczas wojny. 9 września 1944 r. zostało zawarte porozumienie pomiędzy PKWN a rządem USRR o wzajemnej wymianie ludności.

Na mocy tego porozumienia, w latach 1944–46 zostało wywiezionych z Polski blisko 483 tys. „Ukraińców i Rusinów”, a wśród nich co najmniej 70 tys. Łemków. Pozostało ich w Polsce jeszcze ok. 25–40 tys., ale ci z kolei w roku 1947 r. zostali wysiedleni ze swoich rdzennych ziem podczas tzw. Akcji Wisła. (…)

Przez cały okres komunizmu Łemkowie byli poddawani represjom i prześladowaniom, z których najbardziej dla nich bolesne było to, że nie chciano uznać ich odrębności etnicznej. Winą za swoje krzywdy i cierpienia obarczają do dzisiaj nie tyle rząd komunistyczny i partię, co zwykłych Polaków. Odniosłam wrażenie, że współcześni Łemkowie polscy zasadniczo różnią się od niezwykle serdecznych, otwartych i gościnnych Łemków ze Słowacji. Ci drudzy znają relację o bezwzględnych Polakach, którzy zawłaszczyli im ziemie i zabrali ich gospodarstwa.

Jaka jest prawda? Próbowałam jej dociec, poszukując jej w dostępnych mi dokumentach i świadectwach. Z lekcji historii pamiętałam jedynie, że energicznie przeprowadzona przez władze komunistyczne akcja była wymierzona przede wszystkim w Ukraińców, którzy stanowili bazę dla formowania się band UPA i że Łemkowie podzielili los ludności ukraińskiej. Zostali wówczas przesiedleni z pasa południowo-wschodniego wraz z Ukraińcami. Z samego tylko terenu Bieszczad wysiedlono wówczas 140 tysięcy osób. Zetknęłam się z opinią polskich świadków, że przymusowe przesiedlenie na zachód było koniecznym środkiem, za pomocą którego zostało wiele istnień ludzkich zostało uratowanych od niechybnej śmierci. (…)

Jak już wspominałam, ludność łemkowska była podzielona. Część Łemków niewątpliwie popierała antypolskie ataki ze strony Ukraińców, a nawet brała w nich czynny udział. Dzięki Akcji Wisła zostały wprawdzie rozbite oddziały UPA, ale jednocześnie dokonała się wielka krzywda, która dotknęła ludzi często w żaden sposób niezwiązanych z działalnością ukraińskiej partyzantki.

Trzeba mieć na względzie również to, jak ogromne były jej koszty społeczne. Spowodowała wyludnienie części obszarów Roztocza, Pogórza Przemyskiego, Bieszczad i Beskidu Niskiego. Zostały spalone wioski, niektóre z nich całkowicie zniknęły z powierzchni ziemi, a wraz z nimi zniszczono bezpowrotnie dziedzictwo kulturowe tych regionów.

Do pełnego obrazu brakuje jeszcze danych dotyczących identyfikacji etnicznej Łemków. W trakcie narodowego spisu powszechnego ludności i mieszkań z 2011 r. jedynie 283 osoby należące do mniejszości łemkowskiej zadeklarowały także przynależność do narodu ukraińskiego. Z kolei spośród mniejszości ukraińskiej deklarację przynależności do grupy etnicznej Łemków złożyło 801 osób.

A zatem zdecydowana większość Łemków deklaruje, że nie identyfikuje się z narodem ukraińskim. (…)

Cały artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” znajduje się na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł s. Katarzyny Purskiej USJK pt. „Pielgrzymka Łemków ku Świętej Górze Jawor” na s. 12 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022

Rosyjska propaganda oczernia emigrantów ukraińskich , a im wmawia, że Europa ich nie chce i będą w niej poniżani

Ukraińskie dzieci z darami | Fot. Wojciech Sobolewski

Ponoć Ukrainki żyjące w Polsce szydzą z „zaniedbanych Polek”, wyśmiewają dary i pomoc. Podobna narracja forsuje tezę, że Ukrainki polują na polskich mężczyzn, czego powinny się obawiać ich kobiety.

Andrzej Szabaciuk

Ci straszni sąsiedzi

Obraz ukraińskiej migracji przymusowej w Polsce w rosyjskiej propagandzie wojennej po 24 lutego 2022 r.

Bezprecedensowy atak Rosji na Ukrainę i barbarzyństwo, jakiego dopuszcza się rosyjska armia wobec ludności cywilnej od 24 lutego bieżącego roku, zmuszają miliony mieszkańców Ukrainy do wyjazdów i poszukiwania bezpiecznego schronienia w innych regionach swojego państwa lub za granicą. Masowy napływ uchodźców wojennych wymaga pomocy humanitarnej, materialnej, ale także często psychologicznej. Według badań Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji przeprowadzonych między majem a wrześniem tego roku, wśród osób wewnętrznie przesiedlonych, których liczba na terytorium Ukrainy szacowana jest na ok. 7 mln, aż 75% utrzymuje się z oszczędności, 68% oszczędza na jedzeniu, 67% ogranicza inne wydatki poza jedzeniem, a 54% oszczędza na wydatkach zdrowotnych. Sytuacja uchodźców wojennych z Ukrainy w poszczególnych państwach Unii Europejskiej jest zróżnicowana, ale z czasem problemem może być zmęczenie wojną społeczeństwa przyjmującego oraz malejąca liczba osób gotowych nieść pomoc potrzebującym.

Tragedia, jaką zgotował milionom niewinnych cywilów reżim Putina, pogłębiana jest przez działania dezinformacyjne, które oczerniają osoby uciekające przed wojną. Ten stan utrzymuje się od początku agresji.

Rosyjska propaganda i dezinformacja ma charakter wielopłaszczyznowy i skierowana jest do różnych odbiorców. Jej zadaniem jest przede wszystkim negatywne nastawienie do osób wewnętrznie przesiedlonych, do uchodźców wojennych oraz do tych, którzy udzielają im pomocy. Dotyczy to działań indywidualnych, działań prowadzonych przez różnego rodzaju organizacje, a nawet przez poszczególne państwa.

Wojna oraz będąca jej konsekwencją masowa migracja przymusowa mieszkańców Ukrainy prezentowane są jako efekt imperialnej polityki państw Zachodu, które dążą do podporządkowania sobie Europy Wschodniej, de facto rządząc „z tylnego siedzenia” Mołdawią i Ukrainą. Prezydent Mołdawii Maia Sandu i Wołodymyr Zełenski w tej narracji są marionetkami Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników oraz popychają swoje państwa do konfrontacji z Rosją, a władze na Kremlu rzekomo bronią się tylko przed agresją „kolektywnego Zachodu”.

Należy podkreślić, że działania propagandowe i dezinformacyjne prowadzone przez Rosjan stanowią kontynuację działań wymierzonych w ukraińskich migrantów ekonomicznych w Polsce i innych państwach Unii Europejskiej. Od 2014 r. starano się oskarżać władze Ukrainy o wywołanie masowej migracji zarobkowej. Miała być ona konsekwencją jakoby antyrosyjskiej postawy Kijowa, której rezultatem był wzrost nastrojów separatystycznych wśród ludności rosyjskojęzycznej i destabilizacja polityczna i gospodarcza państwa. Masowa migracja zarobkowa w tej narracji ma być konsekwencją nieudolności nowych władz pomajdanowych. Z drugiej strony kierowano do Ukraińców przekaz, że nikt ich w Europie nie potrzebuje, że będą tam osobami drugiej kategorii, wykonującymi najgorsze, najbardziej poniżające prace.

Jednocześnie odpowiednio dopasowany przekaz kierowano do społeczeństw z liczną migracją zarobkową z Ukrainy, szczególnie do mieszkańców Polski.

Sugerowano, że ukraińscy migranci odbierają miejscowym pracę, przyczyniają się do wzrostu przestępczości w Polsce, rozprzestrzeniają koronawirusa, wykorzystują system socjalny i masowo pobierają 500+, uczą się za darmo i otrzymują wysokie stypendia na uniwersytetach. Inna narracja utrwalała przeświadczenie, że pracujący w Polsce Ukraińcy prezentują skrajnie nacjonalistyczne poglądy oraz są zwolennikami Stepana Bandery. Często przewijały się również sugestie, że Ukraińcy wykupują w Polsce mieszkania, co przekłada się na rosnące ceny nieruchomości oraz ich wynajmu.

Liczne z tych narracji powielano także po 24 lutego bieżącego roku, forsując przekaz zniechęcający do wsparcia uchodźców wojennych. Jednym z najczęściej przewijających się wątków od początku agresji były oskarżenia osób przyjeżdżających do Polski o to, że tak naprawdę nie potrzebują pomocy, gdyż dysponują znacznym majątkiem, posiadają drogie samochody, a na dodatek przyjmują postawę roszczeniową. Nie są w stanie docenić pomocy, jaką im się oferuje. Oczekują więcej, domagają się lepszych warunków lokalowych, a w otrzymanych mieszkaniach często piją alkohol, palą papierosy, zachowują się wulgarnie.

Kolejnym przykładem dezinformacji były próby przestrzegania przed przyjmowaniem pod swój dach osób z Ukrainy oraz sugestie o rzekomych trudnościach związanych z zakończeniem udostępniania lub wynajmu mieszkania uchodźcom wojennym.

Dodatkowo sugeruje się, podobnie jak to miało miejsce wcześniej, że przez napływ uchodźców z Ukrainy wzrosła cena wynajmu mieszkań i gwałtownie spada ich dostępność.

Internet zalewają informacje na temat rzekomego nadużywania przez przebywających w Polsce Ukraińców ulg oferowanych im przez państwo i samorządy. Dotyczy to m.in. darmowych biletów na przejazdy komunikacją miejską i koleją. Pojawiają się sugestie, że wszyscy Ukraińcy przebywający w Polsce nie płacą za przejazd komunikacją publiczną, że dzieci ukraińskie w pierwszej kolejności przyjmowane są do żłobków i przedszkoli, przez co brakuje miejsc dla polskich dzieci. Podobne oskarżenia kieruje się pod adresem ukraińskich studentów, którzy mają rzekomo zajmować miejsca na prestiżowych kierunkach znanych polskich uczelni.

Ukraińcy oskarżani są o korzystanie z 500+ nawet po powrocie na Ukrainę i o nadużywanie systemu pomocy społecznej. W przestrzeni publicznej pojawiają się sugestie, że obciążenie polskiego systemu opieki społecznej jest tak duże, że zabraknie środków na 500+ i inne świadczenia dla Polaków. Upowszechniany jest również przekaz o uprzywilejowanym traktowaniu uchodźców przez system opieki zdrowotnej. W przychodniach i szpitalach Ukraińcy są rzekomo przyjmowani poza kolejnością i całkowicie bezpłatnie.

Ze wspomnianym przekazem łączą się doniesienia rozprzestrzeniane na rosyjskojęzycznych profilach mediów społecznościowych o wstrzymaniu wsparcia ukraińskich uchodźców przez władze Polski. Jako przykład podano decyzję władz Uniwersytetu Jagiellońskiego o wysiedleniu Ukraińców z budynków tej uczelni. W rzeczywistości budynki uczelniane zostały sprzedane jeszcze przed wojną i władze uniwersytetu były zobligowane do przekazania ich nowym właścicielom. Przy czym uniwersytet deklaruje pomoc w znalezieniu uchodźcom nowego lokum.

Rozpowszechniane są także filmy, na których Polacy wrogo odnoszą się do Ukraińców i wzywają ich do powrotu do domów, co ma sugerować, że są zmęczeni obecnością ukraińskich uchodźców i nie chcą ich dłużej tolerować. Popularyzowane są także informacje o antyukraińskich plakatach w polskich miastach, co miało przyczynić się do upowszechniania narracji, że Polska jest państwem niebezpiecznym dla uchodźców wojennych ze Wschodu. W rosyjskich mediach pojawiły się także informacje, że z Polski na Ukrainę będą mobilizowani mężczyźni w wieku poborowym, przy czym przywoływany jest sfałszowany dokument, wydany jakoby przez władze Ukrainy. Warto też podkreślić, że wśród Ukraińców krążą informacje, że osoby, które otrzymały w Polsce PESEL, będą miały problem z powrotem na Ukrainę.

Odrębnym elementem jest szerzenie informacji o masowym przekraczaniu granicy Polski przez osoby nie będące Ukraińcami, a wykorzystujące uproszczone procedury odprawy na granicy polsko-ukraińskiej. Rzekomo wśród tych osób mieli być także migranci przebywający na Białorusi, którym nie udało się sforsować wcześniej granicy.

Z drugiej strony popularność na całym praktycznie świecie zdobyła forsowana przez kremlowską propagandę narracja, że Polacy na granicy z Ukrainą nie przepuszczają osób ciemnoskórych, gdyż są rasistami. Podobnie utrwalano przekaz, że otwartość na Ukraińców i niechęć do migrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki na granicy polsko-białoruskiej mają podłoże rasistowskie.

Kolejnym przykładem propagowanej przez Kreml narracji są informacje na temat rzekomo negatywnych skutków migracji przymusowej z punktu widzenia polskiego rynku pracy, nie poparte żadnymi danymi statystycznymi, badaniami ekonometrycznymi czy socjologicznymi. Sugeruje się wzrost bezrobocia, wyhamowanie wzrostu wynagrodzeń oraz obniżenie jakości wykonywanych usług (m.in. elektryków, hydraulików, kierowców itp.).

Pojawiają się także informacje o rzekomym wzroście przestępczości związanym z napływem uchodźców wojennych z Ukrainy. Kremlowska propaganda straszy niekontrolowanym napływem narkotyków i broni do Unii Europejskiej, w tym także broni dostarczanej przez Zachód. Ma być ona rzekomo wykorzystywana przez organizacje przestępcze oraz terrorystów. Napływ uchodźców ma ponoć zwiększyć liczbę przestępstw pospolitych. Według tych przekazów jest to po części konsekwencja jakoby negatywnego stosunku społeczeństwa ukraińskiego nie tylko do Rosji, ale i do Polski.

Ukraińcy mają być też odpowiedzialni za pojawiającą się w polskich miastach symbolikę neonazistowską. Dodatkowo w rezultacie ich napływu na naszych ulicach ma wzrosnąć liczba pijanych kierowców oraz prostytutek.

Powiązane ze wspomnianą narracją są także posty, rzekomo Ukrainek żyjących w Polsce, które szydzą z „zaniedbanego” wyglądu Polek, wyśmiewają także dary i pomoc, jakie otrzymały. Podobna narracja forsuje tezę, że Ukrainki polują na polskich mężczyzn, czego powinny się obawiać ich kobiety. W Ukrainie z kolei rozpowszechnia się informacje, że kobiety, które znalazły schronienie w Polsce, nie są wierne swoim mężom, prowadzą beztroski tryb życia i nie mają zamiaru wracać do domu.

Rosyjska propaganda krytykuje także zasadność wspierania Ukrainy, gdyż w jej opinii przedłuży to tylko wojnę, której Ukraina nie ma możliwości wygrać. Według tej narracji dłuższa wojna z jednej strony zwiększy skalę zniszczeń oraz liczbę ofiar cywilnych w Ukrainie, z drugiej może skutkować napływem do Unii Europejskiej dodatkowych migrantów przymusowych oraz znacznym zmniejszeniem poziomu bezpieczeństwa m.in. Polski, przy czym główną odpowiedzialność za to ponoszą władze Rzeczypospolitej.

Przekazywana pomoc, w szczególności pomoc militarna, ma zwiększyć prawdopodobieństwo wybuchu wojny o zasięgu globalnym, a Polska będzie jednym z najbardziej poszkodowanych państw w takiej wojnie. Jak by tego było mało, pomoc Ukrainie przyczynia się również do wzrostu inflacji, zmniejszenia dostępności lekarstw oraz niektórych produktów spożywczych.

Zaangażowanie Polski oraz Zachodu we wsparcie Ukrainy, podobnie jak jednoznaczna krytyka Rosji i forsowanie wprowadzenia kolejnych sankcji przeciwko Rosji i Białorusi może mieć, w opinii rosyjskich propagandzistów, katastrofalne skutki. Nie tylko doprowadzi do zerwania budowanych przez lata więzi gospodarczych Rosji i Unii Europejskiej, które przynoszą obopólne korzyści, ale także będzie skutkowało niespotykanym kryzysem energetycznym, który pogłębia przekazywanie Ukrainie nieodpłatnie paliw i innych surowców węglowodorowych.

W tej narracji, w wyniku „rusofobicznej” i agresywnej retoryki, „Europa zamarznie”, nie będzie w stanie przetrwać zimy bez rosyjskich surowców, a nawet jeżeli uda jej się przetrwać kryzys energetyczny, to sankcje i rezygnacja z rosyjskiej ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla gwałtownie podniosą koszty produkcji szeregu przedsiębiorstw unijnych, które przestaną być konkurencyjne na rynkach światowych, co jest przede wszystkim na rękę Stanom Zjednoczonym.

Federacja Rosyjska szybko będzie rzekomo w stanie pozyskać nowych odbiorców ropy naftowej i gazu ziemnego w miejsce europejskich, znajdując klientów przede wszystkim w Azji. Jednak praktyka ostatnich miesięcy dowodzi, że Rosja nie jest w stanie szybko sprzedać ogromnych ilości wydobywanego gazu ziemnego, którego nadwyżki są obecnie spalane z powodu przepełnienia magazynów. Ropę naftową Rosja eksportuje przede wszystkim do Chin, jednak po cenach znacznie niższych niż rynkowe.

Celem rosyjskiej propagandy i dezinformacji jest zniechęcenie społeczności międzynarodowej do wspierania Ukrainy, a w przypadku Polski także do podsycania niechęci, czy wręcz nienawiści do Ukraińców i Ukrainy. Rosjanie wykorzystują do tego jawne kłamstwa, półprawdy czy manipulują prawdziwymi danymi, ukazując marginalne zjawiska jako typowe czy przedstawiając fakty w fałszywym kontekście lub bez kontekstu. Szczególnie duża aktywność propagandy rosyjskiej obserwowana jest na portalach społecznościowych, gdzie powielają ją niejednokrotnie środowiska skrajnie nacjonalistyczne

Osoby rozprzestrzeniające propagandę i dezinformację to często „zaniepokojeni” mieszkańcy Polski, krytykujący zachowanie ukraińskich uchodźców wojennych, ewentualnie politykę państwa. Czasami są nimi osoby podające się za ukraińskich migrantów zarobkowych, krytykujące swoich rodaków.

Innym razem są to filmiki niewiadomego pochodzenia, prezentujące niegodne zachowanie lub wypowiedzi przymusowych migrantów. Opisane zjawiska wraz z przeciągającą się wojną i kryzysem przez nią wywołanym będą się nasilać, jeżeli tego typu przekaz będzie padał na podatny grunt.

Dr Andrzej Szabaciuk jest starszym analitykiem Zespołu Wschodniego Instytutu Europy Środkowej w Lublinie. Artykuł powstał w ramach projektu Stop Fake PL.

Artykuł Andrzeja Szabaciuka pt. „Ci straszni sąsiedzi. Obraz ukraińskiej migracji przymusowej w Polsce w rosyjskiej propagandzie wojennej po 24 lutego 2022 r.” znajduje się na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022.

 


  • Grudniowy numer „Kuriera WNET” można nabyć kioskach sieci RUCH, Garmond Press i Kolporter oraz w Empikach w cenie 9 zł.
  • Wydanie elektroniczne jest dostępne w cenie 7,9 zł pod adresami: egazety.pl, nexto.pl lub e-kiosk.pl. Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Szabaciuka pt. „Ci straszni sąsiedzi. Obraz ukraińskiej migracji przymusowej w Polsce w rosyjskiej propagandzie wojennej po 24 lutego 2022 r.” na s. 15 grudniowego „Kuriera WNET” nr 102/2022