Prof. Jan Żaryn o tym, jak zmieniła się polska polityka historyczna, czemu sprawa roszczeń żydowskich wróci po wyborach, jakie bliskie mu tradycje ideowe reprezentuje PiS i jaki był Kornel Morawiecki.
Prof. Jan Żaryn mówi o zmianach w polskiej polityce historycznej, w której sam miał swój udział:
Pedagogika wstydu została zepchnięta na margines życia publicznego.
Dodaje, iż została ona zastąpiona „pedagogiką dumy” i że „dużo w kwestii muzealnictwa”. Przywołuje otwarcie siedziby Instytutu Pileckiego w Berlinie. Mówi, że Polska musiała się zderzyć z Izraelem w boju o politykę historyczną.
Wśród środowisk żydowskich jest coraz mniej partnerów do rozmów. To jest wynik z jednej strony naszej ofensywy, a z drugiej strony niechęci do poszukiwania prawdy [przez Żydów].
Odnosi się do powtarzanych tez o tym, że Polacy [nie rząd polski- przyp. red.] mieli w czasie II ws. odpowiadać za śmierć 200 tys. Żydów. Ostatnio taki pogląd wyraził w wywiadzie dla szwajcarskiej gazety izraelski historyk Yehuda Bauer, przeciwko któremu protestował ambasador RP w Bernie. Historyk stwierdza, iż „wiadomo, że jest to kłamstwo”, dodając, że „twórcy różnych ideologii bronią się za pomocą kłamstwa”.
Jest cicho, dla obydwu stron nie jest to wygodny czas, by wprowadzić do agendy ten temat.
Następnie senator mówi, dlaczego sprawa ustawy 447 ucichła. Twierdzi, że do wyborów 13 października nikt tego tematu nie podejmie. Jednakże musimy być świadomi, iż amerykańska ustawa będzie wykorzystywana przez środowiska żydowskie jako środek nacisku na kolejnych prezydentów USA. Po wyborach sprawa więc wróci, niezależnie od ich wyniku. Różnicą będzie to czy wygra Prawo i Sprawiedliwość, które będzie sprzeciwiało się ustawie 447, czy opozycja, co do której oporu w tej sprawie, gość „Poranka WNET” ma wątpliwości.
Następnie w „Poranku WNET” prof. Żaryn mówi o Konfederacji Wolność i Niepodległość.
Dziś zdecydowania partia Prawa i Sprawiedliwości przejęła w sposób najsensowniejszy wątki polskich tradycji, które są mi bliskie, tradycja obozu narodowego, chrześcijańsko-demokratycznego. Przyjmuję do wiadomości, że i obóz piłsudczykowski ma coś ciekawego do powiedzenia.
Stwierdza, że choć w Konfederacji są osoby, którym tak jak i jemu bliskie są tradycje polskiego obozu narodowego, to ludzie tacy jak Robert Winnicki, Robert Bąkiewicz czy Krzysztof Bosak „są zbyt doktrynalnie przywiązani do tych wątków tradycji narodowej, które dziś nie są najważniejsze”.
Członek opozycji antykomunistycznej za PRL wspomina działalność Kornela Morawieckiego w tamtych czasach:
Kornel Morawiecki był wybitną postacią wyprzedzającą rzeczywistość. Od 1968 r. był jednoznacznie ustosunkowany do PRL jako do rzeczywistości, której nie da się odzyskać.
Założyciel Solidarności Walczącej połączył myśl niepodległościową i radykalne odrzucenie systemu komunistycznego, jaki czerpał z tradycji emigracji politycznej z uznaniem roli klasy robotniczej, którą uznał na nosiciela idei niepodległościowej. Stąd sformułował postulat solidaryzmu społecznego. Historia pokazała, że jego „romantyzm okazał się z czasem widocznym realizmem”.
– Bardzo przeszkadza mi mówienie, że za II wojnę światową odpowiedzialni są naziści. Podczas niej nikt nie znał tego określenia. Dla mnie to byli po prostu Niemcy – mówi Danuta Charkiewicz-Topolska.
Danuta Charkiewicz-Topolska, świadek powstania warszawskiego, opowiada o swojej ucieczce z okupowanej Warszawy w 1944 r. Podczas tego wystąpienia zbrojnego gość Kuriera w samo południe mieszkała na ul. Marszałkowskiej 118. Codziennie wychodziła do znajdującego się na ul. Złotej 7/9 Kina Palladium, skąd pobierała wodę. Pewnego dnia w okolicach obiektu ktoś zagrał na fortepianie Warszawiankę. Wykonanie zakazanego utworu zrobiło na 11-letniej wówczas warszawiance olbrzymie wrażenie. Przetrwało ono z nią aż do dziś.
Ja unikam nawet zgromadzeń w Warszawie upamiętniających to [powstanie warszawskie – przyp. red.], ponieważ ja płaczę. Po prostu płakać zaczynam. Raz byłam i nie wytrzymałam, Warszawiankę grali, to wystarczyło.
Charkiewicz-Topolska stwierdza, że bardzo chętnie przychodzi do dzisiejszego Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie. Jest to bowiem jedyne miejsce, które najbardziej kojarzy jej się z przeszłością. Gość Kuriera… trafiła do ówczesnego Durchgangslager 121 ok. 8 września, trzy dni po zbombardowaniu Warszawy. W obozie przejściowym opatrzono nogę jej wuja, a ona sama otrzymała zupę.
Świadek powstania warszawskiego wspomina również wypędzenie jej z Pruszkowa. Niemcy skierowali ją razem z matką do pociągu towarowego, w którym usłyszała jedynie „Nach Auschwitz”. Pojazd nie dojechał jednak do celu – powstrzymały go przed tym wojska radzieckie, które zbombardowały wagony na wysokości ówczesnej wsi Białopole. Charkiewicz-Topolska dotarła z matką do pobliskiego dworca Skarżysko-Kamienna, skąd dojechały pociągiem towarowym do Krakowa.
Gość Kuriera dzieli się ze słuchaczami Radia WNET nauką, jaką wyciągnęła z wydarzeń II wojny światowej.
Trzeba być bardzo czujnym. To jest pierwsza rzecz. Wierzyć do pewnego stopnia (…). Raczej starać się mieć przyjaciół, ale nawet z przyjaciółmi trzeba być bardzo ostrożnym (…). Trudno tutaj oceniać ludzi, bo w każdym narodzie mogą się znaleźć wrogowie (…). Jedno, co mi tylko bardzo przeszkadza, to jest nazywanie tego nazistami, bo naziści mogą być wszędzie. (…) Nam to słowo nie było znane w ogóle (…) Dla mnie to byli po prostu Niemcy.
„Wam, waszym żonom, dzieciam, braciam i siostram ugraża głodna śmierć i zniszczenie. W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się”.
Zdzisław Janeczek
Henrykowi Kalembie dane było doświadczyć dramatu kresu II Rzeczypospolitej. Po zmobilizowaniu w czerwcu 1939 r. został mianowany porucznikiem w 73 Pułku Piechoty (w latach 1918–1920 dowodzonym przez ppłk. Kazimierza Zentkellera, późniejszego dowódcę III powstania śląskiego), podległym 23 Dywizji Piechoty w Okręgu Korpusu nr V. Jako dowódca kompanii uczestniczył w kampanii wrześniowej. Udział w niej Kalemby możemy prześledzić, zapoznając się ze szlakiem bojowym katowickiego 73 Pułku Piechoty, który zgodnie z wyhaftowaną na rewersie sztandaru sentencją „Honor i Ojczyzna”, stanął do boju z niemieckim najeźdźcą jako jedna z jednostek Armii „Kraków”.
W dniach 1–3 IX 1939 r. brał udział w bitwie granicznej. 2 IX chlubnie zapisał się w boju pod Wyrami z formacjami 8. i 28. Dywizji Piechoty Wehrmachtu, 9 IX walczył pod Pacanowem, 11 IX pod Osiekiem, następnie 16 IX pod Biłgorajem, Solą i w dniach 19–20 IX stoczył ostatni, 22-godzinny bój pod Tomaszowem Lubelskim. Ślązacy do końca zachowali żelazną dyscyplinę i wojskowy szyk. Jedna z ich formacji, przemaszerowując przez Lublin, wzbudziła zachwyt i podziw mieszkańców: szli jak na defiladzie, równym, sprężystym krokiem, zachowując przepisowe odstępy, błyskając stalą bagnetów, wybijając rytm uderzeniami podkutych obcasów o bruk. Zwracali uwagę czystością mundurów i butów. (…)
H. Kalemba, wydostawszy się z niemieckiego kotła na Lubelszczyźnie, w jakim znalazł się 73 PP, za Bugiem zetknął się z rzeczywistością, która przypominała mu rok 1920.
Narracja na ten temat pozbawiona jest niestety szczegółów, ale w pewnym sensie ich brak rekompensuje przywołanie atmosfery tamtych czasów, przedstawionych jako okres schyłku i rozpadu. Od 12 IX bronił się Lwów m.in. z udziałem RKU Pszczyna, szwadronu zapasowego 3 Pułku Ułanów Śląskich i śląskiego Batalionu Obrony Narodowej mjr. Franciszka Głowy. Najpierw miasto nad Pełtwią szturmowały tylko jednostki Wehrmachtu, po 17 IX pojawiły się formacje Armii Czerwonej.
Porucznik H. Kalemba zobaczył znajomy mu sprzed lat widok: brudnych, spoconych żołnierzy roztaczających wokół siebie nieprzyjemną woń dziegciu. Kawalerzyści zamiast strzemion mieli powrozy, karabiny na sznurkach, twarze złowrogie i zacięte, czasami skośnookie, policzki niegolone, a na czapach czerwone gwiazdy. Traktami ciągnęły oddziały konnicy, posuwające się w szyku, truchtem, za nimi jechały wozy taborowe. Zdumienie budził autobus zaprzężony w czwórkę koni w poręcz, tj. obok siebie. Na jednym z nich jechał wierzchem krasnoarmiejec, jak w zaprzęgu działowym. W środku pojazdu siedzieli oficerowie. Sowieci konie mieli po części jeszcze swoje, małe, kudłate, przeważnie karej lub szarogniadej maści, ale już trafiały się także rosłe i ładne, uprowadzone z dworskich stadnin. (…)
Do rąk H. Kalemby trafiła ulotka propagandowa, której treść i polszczyzna wprawiły go w zdumienie:
„Rzołnierze Armii Polskiej! Pańsko-Burżuazyjny Rząd Polski, wciągnąwszy was w awanturniczą wojnę, pozornie przewaliło się. Ono okazało się bezsilnym rządzić krajem i zorganizować obronu. Ministrzy i generałowie, schwycili nagrabione imi złoto. Tchórzliwie uciekli, pozostawiając armię i cały lud Polski na wolę losu. Armia Polska pocierpiała surową porażkę, od którego ona nie oprawić w stanie się. Wam, waszym żonom, dzieciam, braciam i siostram ugraża głodna śmierć i zniszczenie. W te ciężkie dni dla Was potężny Związek Radziecki wyciąga Wam ręce braterskiej pomocy. Nie przeciwcie się Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej. Wasze przeciwienie bez korzyści i przerzeczone na całą zgubę. My idziemy do Was nie jako zdobywcy, a jako wasi braci po klasu, jako wasi wyzwoleńcy od ucisku obszarników i kapitalistów. Wielka i niezwolczona Armia Czerwona niesie na swoich sztandarach procującym, braterstwo i szczęśliwe życie. Rzołnierze Armii Polskiej! Nie proliwacie daremnie krwi za cudze Wam interesy obszarników i kapitalistów. Was przymuszają uciskać białorusinów, ukraińców. Rządzące kołe Polskie sieją narodową różność między polakami, białorusinami i ukraińcami. Pamiętajcie! Nie może być swobodny naród, uciskające drugie narody. Pracujące białorusini i ukraińcy – Wasi pracujące, a nie wrogi. Razem z nami budujcie szczęśliwe dorobkowe życie!”
(…) Według relacji naocznego świadka, por. H. Kalemba, uniknąwszy niewoli niemieckiej, dostał się jeszcze we wrześniu 1939 r. do sowieckiej, w założonym w 1540 r. przez hetmana Jana Tarnowskiego Tarnopolu. (…) Rozpoczął się w życiu H. Kalemby ponad półroczny okres koszmarnych nocy więziennych. W Tarnopolu przesłuchania aresztowanych, inwigilacje, prowokacje, wszystko to było na porządku dziennym. Instrumentem śledczym NKWD stosowanym wobec miejscowych był, obok szerokiego asortymentu tortur (konwejer, stójki, siedzenie nago na nodze odwróconego taboretu, bicie po żebrach, łamanie grzbietu, ujeżdżanie wierzchem), głód i szantaż losami bliskich. Dlatego wielu z nich decydowało się na zmianę nazwisk, imion i dat urodzenia dzieci. Śledztwa były nadzwyczaj brutalne, dokładne i drobiazgowe. Celem ostatecznym oprawców było: zmiażdżyć moralnie i pozbawić godności przesłuchiwanego. H. Kalemba mógł być szczęśliwy, że jego rodzina mieszkała w Siemianowicach Śl. na dalekim Górnym Śląsku, a nie w Tarnopolu, Brodach, Stanisławowie czy we Lwowie.
Po pewnym czasie ze stolicy Podola jeniec został przeniesiony do nadgranicznych Podwołoczysk nad Zbruczem, gdzie mieściła się strażnica Korpusu Ochrony Pogranicza, a następnie do Kozielszczyzny, wsi w dwudziestoleciu międzywojennym leżącej przy granicy polsko-radzieckiej po stronie sowieckiej w obwodzie mińskim; wreszcie trafił do Kozielska nad Żyzdrą nieopodal Kaługi, skąd napisał krótki list (notkę) z 29 XI 1939 r. i kartkę pocztową z 19 II 1940 r. Został tam osadzony w tzw. Pustelni Optyńskiej – w XVIII-wiecznym monastyrze, na którego terenie w latach 1939–1940 funkcjonował sowiecki obóz jeniecki dla Polaków. W zachowanej korespondencji starał się uspokoić rodzinę. W notce listopadowej pisał: „Moi Najmilsi! Znajduję się na terenie SSSR–ZSRR. Jestem cały i zdrowy, czego się i od Was spodziewam. Bóg niech Was ma w opiece i pozdrawiam Was wszystkich. Henryk”. Żona i córka ucieszyły się, że trafił do sowieckiej, a nie niemieckiej niewoli. Nie wiedziały, bo nie mógł im napisać, że był to obóz śledczy, w którym na potrzeby NKWD pod kierownictwem kombryga (generał-majora), prawdopodobnie Wasilija Michajłowicza Zarubina, rozpracowywano każdego internowanego.
W ostatnim liście z Kozielska, datowanym 19 II 1940 r., można między wierszami wyczytać oznaki niepokoju i ślady cierpienia. Od prawie pół roku żył w świecie nękanym przemocą i niedoborami spowodowanymi wojną. (…) Krew i łzy lały się strumieniami. Równocześnie wyczuwał niebezpieczeństwo grożące jego rodzinie, która była zdana na łaskę okupanta niemieckiego. Radził przeprowadzkę do Generalnej Guberni. Gdzieś w głębi duszy rodził się także niepokój o własną przyszłość. W trwodze i on nie mógł być pewien jutra.
Jak trafnie to ujął Florian Czarnyszewicz, autor Nadberezyńców, „chwile wyczekiwania śmierci straszniejsze bywają niż sama śmierć”.
Na co dzień myślał o swojej rodzinie. Toteż pisał: „Najdroższa Broniu, Dzidziuniu i Wszyscy w domu! Otrzymałem 12 II br. Wasz miły list, za który serdecznie dziękuję i który mnie bardzo rozweselił. Moi Najmilsi! Jak z mieszkaniem? Czy wszyscy żyją? Rodzice obojga stron, bracia, siostry? Czy wszyscy pracują? Pozdrówcie Wszystkich i uściśnijcie Ich ode mnie. Gdzie ty moje Złotko (Józefo – Z.J.) pracujesz? A ty Ukochana Broniu czy pobierasz zasiłek po mnie? Bo jak wynika z listów kolegów, to żony niektórych otrzymują około 47 zł. Czy złote kursują? Moi Najdrożsi! Zlikwidujcie mieszkanie i bądźcie do mego powrotu u Babci (Wiktorii Jędruskowej – Z.J.) na Saturnie. Resztę ja załatwię. Dbajcie tylko o Wasze cenne zdrowie. Ja już zupełnie zdrowy i mam drugą gwiazdkę. Bardzo tęsknię za Wami i niepokoję się o Was ale poruczam wszystko Bogu. Kiedy się zobaczymy, nie wiadomo. Jest tu kilku Panów z Siemianowic, a nawet w Kozielszczyźnie był Koczy i Kocek z Dębu oraz Buk z Wełnowca. Bardzo dużo przeżyłem i nie wiem co nas jeszcze czeka. Zatem bądźcie ostrożne, nie wychodźcie, piszcie mi częściej gdyż ja mogę raz na miesiąc. Całuję Was Najdroższa Żonusiu i Córuniu mocno i ściskam. Wasz Ojciec. Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich obojga stron. Przyślij mi notes i papier”.
Otrzymawszy prawo do korespondencji, musiał podawać swój adres pocztowy jako „Dom wypoczynkowy im. Gorkiego” w Kozielsku. Dla bezpieczeństwa swojej rodziny (był poszukiwany przez gestapo) pisał do Wiktorii Jędruskowej, przebywającej w tym czasie u pana Trojaka, zamieszkującego posesję przy ulicy Katowickiej w Czeladzi. Informował, iż przyznano mu drugą gwiazdkę, co znaczyło, iż otrzymał awans na porucznika. Starał się w ten sposób odwrócić uwagę najbliższych od grożących mu niebezpieczeństw. Był to ostatni pozostawiony przez niego ślad życia. Pozostała mu już tylko wiara. Bo jak napisał F. Schiller: „Kto się Boga boi, ten się nikogo bać nie potrzebuje”. (…)
W dziele zagłady Sowieci mieli doskonałych wspólników. Komunistycznych filii Katynia można doszukiwać się także w niemieckich obozach, m.in. w Auschwitz i Buchenwaldzie, gdzie sympatycy J. Stalina, nawet jako więźniowie, likwidowali polskich faszystów, tj. sanacyjnych oficerów.
(…) „Wszyscy polscy oficerowie są wrogami proletariatu! Wszyscy byli indoktrynowani do walki z komunizmem i socjalizmem. Żaden z nich nie może być reedukowany do pracy dla dobra ojczyzny! Są zdecydowanie kontrrewolucyjnym elementem antysocjalistycznym, który musi być zniszczony […] Zadaniem Sowietów jest uwolnienie [Polski – Z.J.] od faszystów i zbudowanie prawdziwego społeczeństwa socjalistycznego”.
Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba (cz. VI) Między niemieckim i sowieckim piekłem” znajduje się na s. 6, 7 i 11 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Kpt. Henryk Kalemba (cz. VI) Między niemieckim i sowieckim piekłem” na s. 6–7 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com
Wujek przeżył dzięki fachowej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dalszą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich.
Tadeusz Puchałka
Zanim zdecyduję się na przelanie wspomnień na papier, bo pamięć jest zawodna i wiek robi swoje, zacytuję słowa mojej starki, które nieco później często powtarzała moja mama podczas wielu wspomnieniowych spotkań rodzinnych: „Hitler wygnał naszych mężów, ojców, braci i synów z domów i pognał ich w daleki świat, każąc im walczyć o wartości, które w większości przypadków każdemu z nich były obce, a wrócili do domów często dzięki wrogom, do których na początku kazano im strzelać”… (…)
Młody Alojzy Klose był lokalną gierałtowicką złotą rączką – potrafił nie tylko naprawić, ale i wyprodukować wiele potrzebnych w gospodarstwie urządzeń. Motocykle nie stanowiły dla niego tajemnicy i nie tylko je naprawiał, ale z nimi rozmawiał po swojemu (często trochę z przekąsem mawiał, że z maszyną można szybciej znaleźć wspólny język aniżeli z człowiekiem, bo ona nie politykuje). (…)
Alojzy został ciężko ranny. Część oddziału zginęła, kilku dostało się do niewoli, ale on wrócił do żywych na pryczy polowego radzieckiego szpitala. Odzyskiwał przytomność, by po chwili ją tracić. Po czasie nabrał sił. Rosjanie traktowali go dobrze.
Alojzy zaczął chodzić i dostrzegł wiele niesprawnych samochodów, w których usuwał drobne usterki. Pomagał także lekarzom (jak wynika z opowiadań, własnoręcznie wykonywał igły chirurgiczne), za co radzieccy lekarze dziękowali mu najserdeczniej.
Pewnego dnia wezwała go do siebie radziecka lekarka w stopniu oficera. – Obiecuję wam, Alojzy – powiedziała – że jeszcze nie rozpoczną się transporty waszych ludzi do kraju, a wy już tam będziecie.
Nie wiadomo, jak długo wujek przebywał w niewoli. Faktem jest, że rodzina uważała go za zaginionego i łatwo sobie wyobrazić, co odczuwała moja ciocia, skoro np. chłopak mojej mamy nie wrócił z frontu, a walczył na zachodzie Europy. Wszystko więc wskazywało, że potworne fatum w rodzinie Gaborów osiadło na stałe. Warto w tym miejscu raz jeszcze przypomnieć słowa radzieckiej lekarki, bo chociaż miała do czynienia z wrogiem, to jednak obudziły się w niej ludzkie uczucia. Wujek wspominał, że lekarka, mimo trudnej sytuacji, przynosiła z domu jedzenie, dokarmiała Alojzego, czym narażała się na wielkie ryzyko. Widać zatem, że zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie byli ludzie z sercem i duszą, a także nie brakowało pospolitych bandziorów i chacharów. (…)
Któregoś dnia, kiedy w Gierałtowicach stacjonowali jeszcze Rosjanie, ktoś powiadomił moją starkę, że oto Alojzy widziany był w Ornontowicach. Starka nie brała tych słów poważnie, bo przecież nikt nie słyszał, by ktoś wrócił stamtąd. – Plotka, zwyczajne wiejskie klachy – pomyślała i po pacierzu, jak zwykle, uroniła kilka łez i zasnęła. W pokoju obok spał ruski oficer. Postawne ponoć to było chłopisko o dobrotliwym spojrzeniu, nie pasującym do żołnierza. Z relacji starki wynikało, że podwładni bardzo go szanowali, a niektórzy bali się okrutnie. Dla rodziny Gaborów, w której w tym czasie przecież były same tylko kobiety, był bardzo dobry. Stara Gaborka zasnęła twardym snem, ale obudziło ją pukanie w szybę okna. Był to to Alojzy, ziyńć. Cichaczem, aby nie budzić ruskiego oficera, teściowa i żona przetransportowały bezpiecznie Alojzego do piwnicznej komórki. (…)
Kobiety rozpaczały i opatrywały umierającego człowieka. Czynności te przerwało pukanie do drzwi. Na progu stał ruski żołnierz, najpewniej z meldunkiem, ale kiedy popatrzył na chorego, wybiegł. Po chwili wrócił z dużym workiem żołnierskim, z którego wyciągnął opatrunki i jakieś środki dezynfekcyjne i sam niezwykle fachowo zajął się wujkiem. W tym czasie na podwórko wtoczył się motocykl naszego oficera. Żołnierz natychmiast wstał, wyprężył się w postawie zasadniczej i czekał na wejście przełożonego. Do motocykla przytroczone było kilka bażantów i jakiś zając.
Oficer poprosił, by oprawić zająca, oskubać ptaki i dopiero potem wysłuchał żołnierza i nakazał mu, by natychmiast udał się do polowego punktu opatrunkowego po kolejne opatrunki, środki dezynfekcyjne i jakieś leki. Nauczył potem kobiety, jak należy karmić naszego wujka, jak gotować potrawy, jak z nim postępować w najgorszym dla niego czasie.
– Wujek przeżył dzięki fachowej opiece Rusa – wspominała często starka. Nikt z rodziny nie wie, czy ten oficer, który wkrótce udał się w dalszą drogę, by bić giermańca, przeżył i czy wrócił do swoich (kiedy się żegnał, obiecał, że kiedy będzie wracał do swoich, wstąpi, by zgodnie ze zwyczajem usiąść przed podróżą). Ciągle jednak mamy nadzieję, że Bóg pozwolił mu przeżyć, bo bardzo sobie na to zasłużył.
Cały artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Wydarte z pamięci” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Tadeusza Puchałki pt. „Wydarte z pamięci” na s. 2 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com
Nie istniał ppor. Józef Stanisław Kapuściński! Ppor. Józef Kapuściński po „zgubieniu się” ok. 6 września, przeżył wojnę, natomiast Stanisław zginął 9 września i spoczywa na jeżowskim cmentarzu.
Tadeusz Loster
Por. Tadeusz Marcin Loster, stryj Autora, który w wieku 29 lat zginął 9.09.1939 r. w bitwie pod Przyłękiem i pośmiertnie został odznaczony orderem Virtuti Militari. Jest pochowany na cmentarzu wojskowym w Jeżowie | Fot. T. Loster
Publikacja ta przedstawia niewygodną prawdę o Józefie Kapuścińskim, ojcu znanego reportażysty i publicysty Ryszarda Kapuścińskiego. Bohaterska historia ojca została „stworzona” przez „cesarza reportażu”, syna Józefa, i jest do chwili obecnej łączona z życiorysem Ryszarda K. Sprawa ppor. rez. Józefa Kapuścińskiego łączy się również z losami mojego stryja, dowódcy 9. kompanii 84 psp, u którego do około 6 września 1939 roku Kapuściński był dowódcą 1. plutonu. (…)
Zgodnie z obsadą personalną na dzień 1 września 1939 roku (Wwp, s. 180–184), ppor. rez. Józef Kapuściński był d-cą 1. plutonu 9. kompanii w 84. pułku strzelców poleskich. Według wielu publikacji miał zginąć dnia 9.9.1939 r. w bitwie pod Przyłękiem i został pochowany na cmentarzu wojskowym w Jeżowie. Jest sprawą dziwną, że w tak wielu pracach pisanych przez zawodowych historyków nikt nie zwrócił uwagi, że na wymienionym cmentarzu pochowany został Stanisław Kapuściński, a nie Józef. Józef Kapuściński nie brał udziału w bitwie pod Przyłękiem. Podobno wcześniej odłączył się od kompanii (zaginął). Był ojcem znanego pisarza Ryszarda Kapuścińskiego.
Pisarz ten, wspominając w książkach swoje dzieciństwo, a w tym rodziców, stwarza podstawy, aby odtworzyć wojenne i powojenne losy Józefa Kapuścińskiego. Materiałem do odtworzenia życiorysu „zaginionego oficera” są również biografie pisarza, w których nie brakuje osoby ojca. (…)
Dzień 23 marca 1939 roku był pierwszym dniem mobilizacji. Termin gotowości bojowej wynosił 36 godzin. Trzeci batalion, w skład którego wchodziła 9. kompania pod dow. por. Tadeusza Lostera mobilizowała się w Łunińcu i tam dnia 23 marca musiał przyjechać ppor. rez. Józef Kapuściński, który objął dow. 1. plutonu 9. komp. Oddziały 84. psp zostały w dniach 25–27.03 przewiezione koleją w okolicę Szczercowa. Trzeci bat. w okresie marzec–sierpień 1939 r. rozmieszczony był w okolicy Broszęcin, Kodran (przyp. T.L.).
Mogiła ppor. Stanisława Kapuścińskiego z dopisanym imieniem Józef | Fot. T. Loster
Ta poniewierka zaczęła się wraz z wybuchem wojny, która zastała siedmioletniego Ryszarda z matką i młodszą o rok siostrą w Pawłowie, około trzysta kilometrów od Pińska, licząc najprostszymi drogami. Udali się tam razem ze sparaliżowanym ojcem matki (wiezionym furmanką), wpadając od razu w tłum uchodźców (Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek, Ryszard Kapuściński – biografia pisarza, Kraków 2008, s. 16; dalej: RK Bp).
W odróżnieniu od większości wędrówek wrześniowych tułaczy, martyrologia Kapuścińskich nie zakończyła się szczęśliwym powrotem do domu, lecz wkroczeniem w nowy, złowrogi świat. Bo kiedy zmęczeni wielodniową tułaczką dostrzegają wreszcie znajome wieże kościołów, domy i ulice, wtedy właśnie – na moście „łączącym miasteczko Pińsk z Południem świata – wyrastają przed nimi marynarze z czerwonymi gwiazdami na okrągłych czapkach. „Kilka dni temu przybyli tu aż z Morza Czarnego”… (RK Bp, s. 17).
„Ojciec, oficer rezerwy, uciekł z transportu do Katynia” (rozmowa J. Kapuścińskiego z W. Skulską, Raport, 1988).
Widzę, jak ojciec wchodzi do pokoju, ale poznaję go z trudem. Pożegnaliśmy się latem. Był w mundurze oficera, miał wysokie buty, nowy żółty pas i skórzane rękawiczki. Szedłem z nim ulicą i słuchałem z dumą, jak wszystko na nim chrzęści. Teraz stoi przed nami w ubraniu poleskiego chłopa, chudy, zarośnięty. Ma na sobie lnianą koszulę do kolan, przewiązaną parcianym paskiem, a na nogach łykowe kapcie. Z tego co mówi mamie rozumiem, że dostał się do niewoli sowieckiej i że pędzili ich na wschód. Mówi, że uciekł, kiedy szli kolumną przez las, i w jakieś wiosce zamienił z chłopem mundur na koszulę i łapcie (Opis powrotu Józefa Kapuścińskiego z wojny w 1939 r., zamieszczony w Imperium, Warszawa 1993; fragment ten za życia Ryszarda Kapuścińskiego umieszczony był na jego stronie internetowej – przyp. T.L.).
Następnego ranka ojca już nie było, podążył dalej do centralnej Polski, a do skromnego mieszkanka przy ul Wesołej dokładnie w noc po niespodziewanej wizycie wtargnęło kilku czerwonoarmistów i cywilów, zadając młodej kobiecie tylko jedno pytanie „muż kuda?” (RK Bp, s. 18).
Wątpliwościami co do ucieczki ojca z radzieckiej niewoli (nie mówiąc o ucieczce „z transportu do Katynia”) dzieli się ze mną szkolny przyjaciel Kapuścińskiego, Andrzej Czcibor-Piotrowski, pisarz i tłumacz. – Wielu pisarzy ma ciągoty do autokreacji, dopisywania do swojej biografii zmyślonych lub częściowo zmyślonych, ubarwionych wydarzeń – mówi. – Nie ma w tym nic sensacyjnego. Rysiek, jakiego pamiętam, lubił konfabulować.
Kapuściński opowiada o „ucieczce ojca z transportu do Katynia” w jednym z wywiadów, niespełna cztery lata przed śmiercią (wcześniej wspomina o tym w rozmowie z Wilhelminą Skulską w jej tekście Raport z 1988 r.)…
Pytam siostrę Kapuścińskiego, Barbarę, czy zna szczegóły ucieczki ojca z niewoli radzieckiej. Jest zaskoczona pytaniem. Mówi stanowczo, że ojciec nigdy nie był w radzieckiej niewoli, że Opatrzność Boża nad nim czuwała.
Nie uciekł więc – dopytuję – z transportu do Katynia? „Nie uciekł ani z transportu do Katynia, ani z żadnego z obozów dla polskich oficerów i żołnierzy. Ojciec nigdy nie był w niewoli, a gdyby był, na pewno wiedziałabym o tym. Wrócił, kiedy ustały walki, przebrany w cywilne ciuchy, i krótko potem przeprawił się z kolegą, Olkiem Onichimowskim, też nauczycielem, do Generalnego Gubernatorstwa. Musiał uciekać, bo pod okupacją radziecką, jako nauczycielowi, groziła mu wywózka na Wschód.
List stryja Kapuścińskiego, Mariana, który znajduję w pracowni mistrza na poddaszu, potwierdza wersję siostry. Na miesiąc przed wybuchem wojny Marian Kapuściński dostał posadę w nadleśnictwie w Sobiborze. We wrześniu 1939 roku, zanim Niemcy doszli do Sobiboru, zjawił się u niego Józef Kapuściński w mundurze wojskowym. Nadleśniczy, przełożony stryja, dał mu cywilne ubranie, żeby go nie złapano jako oficera i nie wywieziono do oflagu. Józef Kapuściński udał się w dalszą podróż do Pińska po cywilnemu”.
Cały artykuł Tadeusza Lostera pt. „Sprawa poruczników Kapuścińskich” znajduje się na s. 1 i 3 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Tadeusza Lostera pt. „Sprawa poruczników Kapuścińskich” na s. 1 wrześniowego „Śląskiego Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com
Działania „karygodne” oraz „niezgodne z prawem i poczuciem elementarnej przyzwoitości”- tak lider PO komentował medialne doniesienia nt. wydatkowania pieniędzy publicznych przez PFN.
We wtorek portal Onet.pl ujawnił, że Polska Fundacja Narodowa zapłaciła w ciągu kilkunastu miesięcy ponad 5,5 mln dol. — czyli ponad 20 mln zł — amerykańskiej firmie PR-owskiej White House Writers Group za promowanie naszego kraju w USA. Amerykanie wzięli pieniądze m.in. za stworzenie w mediach społecznościowych profili o Polsce, które na całym świecie obserwuje po kilkanaście czy kilkadziesiąt osób. Dla porównania — Ambasada RP w Waszyngtonie dostaje rocznie na swoje wydatki i utrzymanie podobną kwotę.
Według dziennikarzy Onetu za przyznaniem WHWG kontraktu stoi amerykański historyk polskiego pochodzenia Marek Jan Chodakiewicz, badacz stosunków polsko-żydowskich i tematyki Holocaustu oraz członek rady programowej Muzeum II Wojny Światowej. Prywatnie jest on bliskim znajomym Macieja Świrskiego, który w momencie tworzenia Polskiej Fundacji Narodowej w 2016 r. został wiceprezesem fundacji ds. współpracy międzynarodowej. To właśnie Świrski zdecydował, by lukratywny kontrakt na promowanie Polski w USA trafił do firmy WHWG.
Zgodnie z kontraktem za współpracę z PFN odpowiada w amerykańskiej firmie Anna Chodakiewicz-Wellisz, siostra historyka. Na kontrakcie WHWG z Polską Fundacją Narodową zarabia bardzo dobrze: rocznie 120 tys. dolarów, czyli nieco ponad 39 tys. zł miesięcznie. Z dokumentacji wynika, że jest jedyną pracownicą WHWG, której płaca wprost zależy od kontraktu z Polską Fundacją Narodową. Pracuje więc w WHWG dlatego, że płaci za to fundacja z Warszawy. Na dodatek zgodnie z umową PFN zwraca pracownikom WHWG „uzasadnione” wydatki, które powinny być związane z wykonywaniem obowiązków dla fundacji. W praktyce owe weryfikacja tych wydatków, przez PFN, sięgających milionów dolarów, jest czysto iluzoryczna.
W wydanym przez PFN w tej sprawie oświadczeniu możemy przeczytać, że Anna Wellisz jest stypendystką Fulbrighta i absolwentką UC Berkeley, gdzie skończyła komparatystyczne studia doktoranckie.
Informacje podane przez media są bulwersujące. Wydawanie publicznych pieniędzy na znajomych wiceprezesa jest karygodne, haniebne niezgodne z poczuciem elementarnej przyzwoitości. To pokazuje patologię PiS, który z naszych pieniędzy finansuje kariery znajomym.
Tak ustalenia dziennikarzy komentował w środę Grzegorz Schetyna, zapowiadając złożenie zawiadomienia do prokuratury. Podkreślił, że „Polska Fundacja Narodowa to pieniądze nas wszystkich”.
Z tych pieniędzy 24 tys. dol. (prawie 100 tys. zł) zainkasowała żona Marka Chodakiewicza, Monika Jabłońska-Chodakiewicz, badaczka spuścizny św. Jana Pawła II. Współpracowała ona z WHWG przy organizacji konferencji „Ronald Reagan i papież Jan Paweł II: partnerstwo, które zmieniło świat”. Za udział w konferencji tysiąc dolarów dostał również sam Chodakiewicz. Udział małżeństwo w konferencji chwaliła PFN, wskazując na ich dorobek naukowy i osobistą znajomość tematu.
Zasadniczy przekaz ekspozycji to spojrzenie everymana, szarego człowieczka dopadniętego przez okrutną Historię. Ale czy taki everyman w ogóle istnieje? Każdy przecież ma imię, język, kulturę, uczucia.
Henryk Krzyżanowski
Gorączka przedwyborcza i niemądra konfrontacyjna polityka gdańskiego samorządu nie sprzyjają poważnej rozmowie o Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Mimo to, wobec 80 rocznicy Września, warto zastanowić się, czy obecny kształt muzeum odpowiada znaczeniu tej wojny w zbiorowej świadomości Polaków.
To, co piszę, jest opinią zwykłego zwiedzającego, który nie widział Muzeum przed zmianami w ekspozycji wprowadzonymi przez nowe kierownictwo. Zmianami przez jednych chwalonymi, przez innych gwałtownie krytykowanymi. Stały się one nawet przedmiotem kuriozalnej skargi sądowej – gdyby przyjąć punkt widzenia autorów pierwszej wersji Muzeum, nie mogłoby ono podlegać żadnym zmianom bez ich zgody. A przecież nie jest ono dziełem sztuki, jest instytucją państwa polskiego, oprócz zwykłych zadań wystawienniczych realizującą ważne cele polityki historycznej. Czyż zatem domaganie się, by zastygło w swoim pierwotnym, „autorskim” kształcie, nie jest nieporozumieniem?
Po pierwszej wizycie byłoby niemądre czepianie się szczegółów. Ale ocenić założenie ogólne można. Wychodząc z Muzeum po kilku godzinach zwiedzania, miałem wrażenie, że zasadniczy przekaz ekspozycji to spojrzenie everymana, szarego człowieczka dopadniętego przez okrutną Historię. Czyli w skrócie przede wszystkim pacyfizm bez państw i granic.
No tak, ale czy taki everyman w ogóle istnieje? Każdy ma przecież imię i nazwisko, rodziców, dziadków, może mieć dzieci; ma język i kulturę, uczucia sympatii i antypatii… no, to wszystko, co ma żywy człowiek. Wielu ma religię, każdy ma pragnienie wolności, dla wielu silniejsze od instynktów kierujących codzienną egzystencją. Ma wreszcie poczucie przynależności do większej wspólnoty, które w warunkach skrajnych może przeważyć nawet nad instynktem samozachowawczym. Zatem próba opowiedzenia II wojny światowej z perspektywy nieistniejącego everymana ma w sobie coś nieludzkiego, tak jakby człowieka przyciąć do samej biologii.
Gdyby Polacy w swojej masie byli takimi tworami wyłącznie biologicznymi, nie znaleźliby w sobie siły, by stawić opór dwóm sprzymierzonym przeciw nim potęgom. Gdyby Niemcy nie czuli upokorzenia traktatem wersalskim i nienawiści do tych, którzy odebrali im Posen czy Bromberg, nie ulegliby tak łatwo i tak masowo demagogii nazistów.
To nie jest chyba przypadek, że jest to bodaj pierwsze muzeum, gdzie próbowano znaleźć wspólny mianownik dla losu ludzi po obu stronach frontu. Nie wydaje się jednak, by dla takiego sposobu mówienia o II wojnie światowej było miejsce w zbiorowej wyobraźni Polaków. Trauma Września i wszystkiego, co było dalej, jest ciągle jeszcze zbyt świeża.
Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu” znajduje się na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Felieton Henryka Krzyżanowskiego pt. „Muzeum II wojny światowej – błąd w założeniu” na s. 2 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com
Uroczystość odbędzie się w kaplicy św. Józefa w kościele pw. św. Jana Kantego, gdzie znajdują się: Tablica Pamięci mieszkańców Poznańskiego, obraz Matki Boskiej Katyńskiej oraz Tablica Wołyńska.
Stowarzyszenie „Katyń” Poznań
ma zaszczyt zaprosić na uroczystość obchodów 80. rocznicy wydania rozkazu utworzenia pierwszych obozów dla polskich oficerów, żołnierzy i policjantów przez władze ZSRR.
Uroczystość odbędzie się w kaplicy św. Józefa w kościele pw. św. Jana Kantego w Poznaniu
20 września 2019 roku o godzinie 12.00
W kaplicy znajdują się: Tablica Pamięci mieszkańców województwa poznańskiego – ofiar ludobójstwa katyńskiego, na której jest 1939 imion i nazwisk pomordowanych, obraz Matki Boskiej Katyńskiej trzymającej w swych dłoniach przestrzeloną głowę oficera oraz Tablica Wołyńska, poświęcona ludobójstwu dokonanemu na mieszkańcach Kresów Wschodnich i II Rzeczpospolitej Polskiej.
O godz. 12.00 zostanie poświęcona płaskorzeźba Matki Boskiej AK autorstwa prof. Andrzeja Pityńskiego. Następnie będzie sprawowana Msza Święta pod przewodnictwem metropolity poznańskiego abp. Stanisława Gądeckiego, w intencji pomordowanych w czasie II wojny światowej. Bezpośrednio po Eucharystii nastąpi składanie kwiatów.
Opracowanie Wojciecha Bogajewskiego pt. „Matka Boska AK” i zaproszenie na uroczystości znajduje się na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Opracowanie Wojciecha Bogajewskiego pt. „Matka Boska AK” i zaproszenie na uroczystości na s. 8 wrześniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com
Stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ podczas agresji Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji.
Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła
Wojciech Pokora
Świt 18 września 1939 roku. Pogranicze polsko-sowieckie. Z poleskiej wsi wyruszają dwie postaci. Poleszuk, który opowiadał później o tej chwili, był przekonany, że widzi parę na porannym spacerze. Szli w kierunku wsi Szachy. W drodze milczeli. W pewnej chwili przemówił mężczyzna:
– Ja nie mogę, nie mogę czekać ostatniej chwili! Muszę jeszcze teraz, póki jest Polska. I trzeba spokojnie, z honorem.
Chwilę później zatrzymali się przy rozłożystym dębie. Mężczyzna rozpuścił w garnuszku z wodą tabletki luminalu i podał go kobiecie. Spojrzała ostatni raz na niego i wypiła zawartość. Usiadła oparta o drzewo i zasypiając, jak przez mgłę, obserwowała, co robi jej partner. On zaś połykał w tym czasie pastylki efedryny. Pobudzają krążenie krwi. Patrzyła, jak siada blisko niej, z lewej strony. Wyjął żyletkę i podciął sobie żyły. Na rękach, na nogach i ostatecznie tętnicę szyjną. Zasnęła. On padł na wznak i wykrwawiał się, znacząc swoją krwią ziemię, która jeszcze była Polską. Kobieta nazywała się Czesława Oknińska-Korzeniowska, mężczyzna to Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy.
Pogranicze w ogniu
Wieś Jeziory, w której Witkacy spędził ostatnie dni życia, jest poleską wsią w powiecie rówieńskim. Leży ok 40 km na północny wschód od Sarn i ok 60 km od Tynnego, gdzie w chwili samobójczej śmierci artysty trwało obsadzanie obiektów, odtwarzanie łączności i uzupełnianie amunicji i uzbrojenia w umocnieniach podległych ppłk. Nikodemowi Sulikowi, dowódcy pułku Korpusu Ochrony Pogranicza „Sarny”.
To właśnie z tego pułku rekrutował się legendarny kapitan Władysław Raginis, heroiczny obrońca Wizny, który opuścił KOP „Sarny” w ostatnich dniach sierpnia. Jak się miało niebawem okazać, nie był on jedynym bohaterem rekrutującym się z tego regimentu.
Dlaczego 18 września o świcie graniczne fortyfikacje nie były w pełni uzbrojone i trwało ich obsadzanie i uzupełnianie amunicji? Wpływ na to miały dwie decyzje. Pierwsza była związana z groźbą ataku Niemiec na Polskę. Wzmocniono wówczas żołnierzami i sprzętem Pułku KOP „Sarny” Obszar Warowny „Śląsk” oraz pas obronny SGO „Narew”. Druga decyzja przyszła w formie rozkazu 14 września. Marszałek Rydz-Śmigły zdecydował o przerzuceniu na przedmoście rumuńskie wszystkich możliwych oddziałów wojskowych. W tym granicznych ze wschodu.
Zgodnie z rozkazem, należało opuścić fortyfikacje, załadować dwa baony wraz ze sprzętem do wagonów i wysłać je do miejsca zgrupowania. Zdemontowano wówczas broń maszynową i artylerię w obiektach fortyfikacyjnych. Załadunek trwał dwie doby i wieczorem 16 września transport gotowy był do odjazdu. Doszło jednak tego dnia do silnego bombardowania przez niemieckie samoloty stacji kolejowej w Równem, co spowodowało chaos organizacyjny i zablokowało ruch pociągów z rejonu Sarn. 17 września sowieci napadli na Polskę. Na wieść o tym podjęto decyzję o rozładowaniu transportu. Wyładowano wówczas i podporządkowano Sulikowi batalion forteczny „Osowiec” mjr. Antoniego Korpala, batalion marszowy 76 pp mjr. Józefa Balcerzaka oraz sformowany w Grodnie, tuż przed decyzją o wycofaniu wojsk, oddział piechoty ppłk. Edwarda Czernego. Ppłk Sulik przejął także pod komendę pociąg pancerny pod dowództwem kpt. Zdzisława Rokossowskiego.
18 września upłynął w tym rejonie spokojnie, mimo że sowieci przekroczyli granicę z Polską na innych odcinkach już dzień wcześniej i dotarli do Równego. Część sąsiednich strażnic podjęła walkę, niektóre nie miały na to nawet szans. Jak wspomina Kazimierz Odyniec, syn sierżanta baonu KOP „Hoszcza” Antoniego Odyńca:
„Kiedy 17 września granicę polską przekroczyły wojska sowieckie, panowało u nas przekonanie, że Rosja idzie nam z pomocą w walce z Niemcami. Jak daleka była dezinformacja, niech świadczy fakt, że dowództwo baonu w Hoszczy otrzymało telefoniczne powiadomienie z Równego, że wojska sowieckie są naszymi sojusznikami i że należy przygotować przyjęcie dla sojuszników na 150 osób na godz. 17.00.
Kilku oficerów w strojach galowych czekało przed bramą parku, w którym znajdowały się koszary. Około wspomnianej godziny przed bramę zajechał sowiecki samochód wiozący kilku oficerów sowieckich. Nasi oficerowie prezentowali broń. Po krótkim powitaniu jeden z sowieckich oficerów wydał rozkaz oddania broni. Zaskoczenie było kompletne. Polscy oficerowie na oczach Rosjan łamali szable oficerskie. Trzy dni później uformowano kolumnę jeniecką złożoną z oficerów, podoficerów i szeregowców KOP-u i pognano ich aż do Starobielska” (za: Czesław Grzelak, Szack – Wytyczno 1939, Bellona 2001, s.108).
O godz. 18.00 do ppłk. Sulika zatelefonował generał Orlik-Rückemann, który zalecił natychmiast wycofać się na zachód w kierunku na Kowel. Sulik miał odpowiedzieć, że nie wycofa się bez walki, na co generał odpowiedział, by bronić się, póki to będzie możliwe, a następnie wycofać się za Styr i szukać łączności z generałem.
Termopile Wschodu
Świt 19 września 1939 roku. Granica polsko-sowiecka w pasie obrony pułku „Sarny”. Panuje gęsta mgła. Pod osłoną nocy i mgły w okolice polskich umocnień sowieci podciągają czołgi i artylerię. Przed godziną 4.00 rozpętało się piekło. Główny atak 60 Dywizji Strzeleckiej Armii Czerwonej ruszył na umocnienia w okolicach miejscowości Tynne, dowodzone przez kpt. Emila Markiewicza. Akurat ten fragment fortów nie był ukończony, w bunkrach brakowało m.in. energii elektrycznej, w związku z czym np. urządzenia wentylacyjne napędzane były w nich ręcznie.
Polacy nie dali się zaskoczyć. Sowieci otworzyli ogień z dział, celując w otwory strzelnicze. Jednak ogień ze schronów nie ustawał. Po niespełna 2 godzinach walki jednostki Armii Czerwonej zajęły wschodni skraj Tynnego. Z umieszczonego w okolicy cerkwi bunkra odezwały się karabiny, zdradzając lokalizację schronu. Do zablokowania go wysłano dwa czołgi, które ugrzęzły w bagnistym terenie. Podciągnięto więc działo 72 mm, z którego skierowano ogień wprost do otworów strzelniczych. Atak ten oślepił i ogłuszył załogę, która przerwała ogień. Na krótko, bowiem jak się okazało, obrona bunkra nie ustępowała i po chwili zaczęła na nowo ostrzeliwać pozycje nieprzyjaciela. Odpowiedzią było podciągnięcie większego działa, tym razem 152 mm, z którego znów ostrzelano otwory strzelnicze. Załoga znów została ogłuszona, ale przeżyła. Jednak dłuższe przerwy w walce, spowodowane ostrzałem, pozwoliły saperom zaminować bunkier.
Jak relacjonował kpr. Kalicki, odpierający sowieckie ataki w sąsiednim schronie, bunkier przy cerkwi był oddalony od jego stanowiska o ok 200 m. Była to duża jednostka, dobrze wyposażona, znajdowały się w niej obok cekaemów działa i działka przeciwpancerne, dzięki którym skutecznie odpierano ataki i nie pozwalano zbliżyć się czołgom.
Jak relacjonował Kalicki, w pewnym momencie nastąpił ogromny wybuch. Słup ognia i dym zasłonił widok z miejsca, w którym się znajdował. Gdy kurz opadł, a wiatr rozwiał dym, jego oczom ukazało się rumowisko w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą walczyli żołnierze KOP. Z powierzchni ziemi znikła także oddalona od rumowiska o 50 m cerkiew.
Kpt Markiewicz na bieżąco relacjonował ppłk. Sulikowi, jak wygląda sytuacja w Tynnem. O 8.00 zgłosił, że jego schron jest ostrzeliwany z działek przeciwpancernych, jednak drzwi schronu wytrzymują. Skoro meldował o ostrzeliwaniu drzwi, znaczyło to, że sowieci przedarli się przez linię umocnień i rozpoczęli atak od tyłu. W jednym z meldunków kpt. Markiewicz postawił wniosek o odznaczenie ppor. rez. Jana Bołbotta. Ppłk. Sulik odpowiedział zniecierpliwiony: „Nie teraz, panie kapitanie, nie teraz…”.
Leonidas, Raginis… Bołbott
Jan Bołbott urodził się i kształcił w Wilnie, gdzie jego kolegą gimnazjalnym był Czesław Miłosz, który tak go scharakteryzował w swoim Abecadle: „W niższych klasach szkoły dzieliliśmy się na tłumek mikrusów i nielicznych starszych osiłków, opóźnionych w naukach, bo przecież to było zaraz po wojnie. Jednym z nich był Jan Bołbott. Widocznie z nauką mu nie szło, bo nie zauważyłem go w wyższych klasach”. Miłosz mógł tego nie zauważyć, jednak Bołbott skończył prestiżowe wileńskie gimnazjum imienia króla Zygmunta Augusta, co prawda głównie z ocenami dostatecznymi, ale nie przeszkodziło mu to dostać się na studia prawnicze na Wydziale Prawa i Nauk Społecznych Uniwersytetu Stefana Batorego, na którym studiował także Czesław Miłosz po porzuceniu polonistyki. Bołbott był zmuszony porzucić studia po trzech latach. Spowodowała to sytuacja rodzinna i potrzeba zdobycia środków do życia. Podjął pracę w urzędzie skarbowym i w niedługim czasie został wcielony do 6. Pułku Piechoty Legionów w Wilnie. Ukończył kurs podchorążych (z wynikiem bardzo dobrym) i przeszedł do rezerwy. Przygodę z wojskiem skończył w stopniu podporucznika rezerwy.
W 1935 roku Jan Bołbott przeniósł się do Lublina i podjął pracę w banku. Wrócił też na studia, tym razem na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W Lublinie poznał przyszłą żonę Helenę Marię Wojciechowską, z którą ożenił się w sierpniu 1938 roku. Ich związek pobłogosławił ówczesny wikariusz lubelskiej katedry, ks. Stanisław Mysakowski, męczennik Dachau, beatyfikowany w 1999 roku przez papieża Jana Pawła II.
Jan Bołbott nie ukończył studiów. Termin obrony pracy magisterskiej, którą złożył na uczelni, wyznaczono mu na jesień 1939 roku. Jednak w tym czasie miał do zdania poważniejszy egzamin.
Jego przebieg opisał jego dowódca, kpt. Markiewicz: „Ppor. Bołbott trzyma się bohatersko. Pododcinek jego, chociaż opanowany przez nieprzyjaciela z zewnątrz, dzięki umiejętności walki i woli walki uniemożliwia nieprzyjacielowi przejście do porządku nad nim i ruszenie w głąb naszego ugrupowania. Patrole nieprzyjaciela – co prawda panują już na naszym zapleczu, lecz większość sił jest związana walką nie tylko w Berdusze, ale większa część w Tynnem (…). Ppor. Bołbott jeszcze kilkakrotnie podaje mi grozę swojego położenia. Czuje, że nieprzyjaciel »obkłada« jego obiekty materiałem łatwopalnym, nie zważając na ponoszone przy tym straty. Obliczył, że na jego bezpośrednim przedpolu – w granicach jego widoczności – leży ponad 100 zabitych. Pomimo to uważa, że sytuacja jego jest jeszcze gorzej niż krytyczna – ma też poczucie, że nie doczeka wieczora. Zapewnia mnie jednakże, że bez względu na to, co by się miało stać, będzie wykonywał powierzone mu zadanie. Duch obrońców jest w tej sytuacji tragicznej – wspaniały (…). Najwięcej szkód wyrządzają czołgi. Zmieniają one kolejno swoje stanowiska, podchodzą na najbliższe odległości i prowadzą ogień z działek przeciwpancernych wprost w szczeliny. Oślepiają przez to obsługę, a najczęściej powodują niepowetowane straty. Wszyscy najodważniejsi już nie żyją. Ostatnie minuty przyniosły mu znowu 8 zabitych oraz 1 ckm zniszczony. Amunicja jest faktycznie na wyczerpaniu. Rozumie, że zaopatrzenie w tej sytuacji jest niemożliwe, ale z uwagi na to, że jest dowódcą, melduje mi, że wystarczy jej jedynie na 3–4 godziny walki”.
Ppłk. Jan Bołbott został spalony żywcem w swoim bunkrze po południu 19 września 1939 roku (niektóre źródła podają ranek 20 września, ale jest to raczej niemożliwe ze względu na fakt, że już wieczorem 19 września padł rozkaz wycofania się całej formacji, która następnie przyłączyła się do grupy KOP gen. Wilhelma Orlik-Rückemanna i brała udział w bitwach pod Szackiem i Wytycznem) wraz z 49 żołnierzami, którymi dowodził. Miał 28 lat. W 1989 roku został pośmiertnie odznaczony przez Prezydenta RP na uchodźstwie srebrnym krzyżem Virtuti Militari.
Kpt. Markiewicz w swojej relacji podaje, że w ostatnim meldunku, który złożył mu Bołbott, zameldował on o zdobyciu sąsiedniego schronu przez nieprzyjaciela oraz wyraził prośbę: „Prosi mnie bardzo, ażebym po szczęśliwym wydostaniu się z walki dał znać jego żonie, że jeżeli miałby zginąć, niech wie o tym, że do ostatniej chwili, myśląc o Ojczyźnie, myślał również o niej”.
Mistyfikacja i propaganda
11 kwietnia 1988 roku. ZSRR. Na prawosławnym cmentarzu w Jeziorach pojawiła się delegacja, w której obecności rozkopano grób, w którym po samobójczej śmierci spoczął Witkacy. Gdy zaczęto kopać, najpierw natrafiono na zwłoki noworodka. Poniżej znajdował się szkielet, który obecny na miejscu kijowski antropolog określił jako „szczątki szkieletu nieboszczyka płci męskiej, rasy europejskiej, około 54–55 lat”. Szczątki zabrano i 14 kwietnia pochowano w grobie matki Witkacego na cmentarzu w Zakopanem. Mszę odprawił ks. Józef Tischner.
26 listopada 1994 roku. Zakopane. W miejscowym prosektorium otwarto ekshumowaną na zakopiańskim cmentarzu trumnę ze szczątkami Witkacego. Obecni przy tym naukowcy stwierdzają, że leży przed nimi szkielet kobiety w wieku 25–30 lat o wzroście ok 164 cm. Maciej Witkiewicz, krewny Witkacego, zdecydował, że szczątki mogą zostać ponownie pochowane w grobie matki Witkiewicza. Komisja uznała również, że nie będzie więcej prac na cmentarzu w Jeziorach. Miejsce spoczynku Witkacego pozostaje więc nadal nieznane.
Opisana powyżej sytuacja spowodowała narodziny legendy, zgodnie z którą Witkacy nie popełnił samobójstwa, a jedynie je sfingował, po czym wyjechał na Zachód, a przez ostatnie lata życia mieszkał w Łodzi.
Jest to oczywista i bezsporna nieprawda, ponieważ naoczni świadkowie odnalezienia jego ciała po samobójstwie i późniejszego pogrzebu przeżyli wojnę i ich relacje się zachowały. Mało tego, samobójczą próbę przeżyła Czesława Oknińska-Korzeniowska i nie ma powodu, by sądzić, że po wojnie utrzymywałaby w tajemnicy fakt przeżycia wojny jej partnera życiowego.
Nazywanie samobójczej śmierci Witkacego mistyfikacją może pobudzać wyobraźnię i być kanwą książek i filmów. Utrzymywanie legendy artysty, który nawet po śmierci budzi kontrowersje, może służyć podtrzymywaniu pamięci o nim. Raczej nikomu to nie szkodzi, poważni eksperci z tej teorii się śmieją, fani życia i twórczości Witkacego mają czym zająć myśli. Gorzej, gdy mistyfikacją nazywane jest to, co wydarzyło się 40 km dalej w tym samym czasie co samobójcza śmierć artysty. Nazywanie agresji ZSRR 17 września 1939 roku wyzwoleniem Zachodniej Białorusi i Ukrainy jest nie tyle mistyfikacją, co rewizjonizmem historycznym i jest o wiele bardziej szkodliwe niż ciekawostki z życia artysty.
A niestety coraz częściej kwestionowany jest fakt napaści na Polskę przez Armię Czerwoną. Nawet przez polskich historyków.
W wywiadzie udzielonym rosyjskiej sekcji BBC, który ukazał się na portalu bbc.com/russian 1 września 2019 roku pt. Польский историк: нельзя равнять Гитлера и Сталина в 1939 году (Polski historyk: nie można porównywać Hitlera i Stalina w 1939 r.), historyk dr Łukasz Adamski, zastępca dyrektora Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia przekonuje, że jeśli postawi się znak równości między działaniami ZSRR i Niemiec w sierpniu i wrześniu 1939 roku, to można zmniejszyć odpowiedzialność Hitlera, bowiem prawdą jest – zdaniem Adamskiego – że „ZSRR podpisał pakt z Niemcami, zajął kawałek terytorium Polski, przeprowadził represje, popełnił pewne przestępstwa. Ale nie można tego porównać z odpowiedzialnością Niemiec za ludobójstwo i światowy horror”.
Dr Adamski mówi także, iż „po tym, co naziści zrobili w Polsce w latach 1939–1944, wszystkie kolejne wydarzenia można nazwać zmianą na lepsze. Żołnierze Armii Czerwonej, którzy zakończyli faszystowską okupację Polski, nie przynieśli jej wolności, ponieważ sami nie byli wolni. Do 1989 r. Polska nie była całkowicie niezależna i wolna. Do 1956 r. w Polsce miały miejsce masowe represje wobec elit i przeciwników reżimu komunistycznego, ale nie można tego porównać z okropnościami faszystowskiej okupacji”. Jego zdaniem „władze komunistyczne chciały zasadniczo zmienić Polskę, zmienić kulturę narodową i zabić tradycyjne elity. Ale celem komunistów nie była eksterminacja Polaków ani zamiana ich w niewolników. Ale Hitler właśnie miał taki cel”.
Sposób, w jaki wojska ZSRR zajmowały „kawałek” ziem Polski i „wyzwalały” bez chęci „eksterminacji Polaków”, opisałem powyżej. Należy do tego dodać cały system terroru, jaki zapanował na ziemiach zajętych przez ZSRR, zagładę polskich elit, której symbolem jest Katyń, a także wcześniejszą o kilka lat operację polską NKWD i wieloletnią walkę o wyzwolenie Polski z rąk sowietów i ich pachołków, by stwierdzić, że historyk, który na potrzeby jakiejkolwiek rosyjskojęzycznej publiki głosi, że obecność Armii Czerwonej w Polsce to zmiana na lepsze, mija się z prawdą.
Ponadto z pełną odpowiedzialnością stawiam znak równości między bohaterską śmiercią Raginisa, który poległ w obronie granic Polski podczas agresji hitlerowskich Niemiec, a śmiercią Bołbotta, który poległ w obronie tych samych granic przed agresją stalinowskiej Rosji, która – zdaniem Adamskiego – zajmowała wówczas „kawałek” Polski. Waham się jeszcze, czy postawić znak równości między dr. Adamskim a propagandystami Kremla, którzy tłoczą do głów czytelników Sputnika czy słuchaczy Głosu Rosji propagandę identyczną w swej wymowie, co słowa, jak by nie było, polskiego historyka.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” znajduje się na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Spartanie przed Polakami pochyliliby czoła” na s. 6 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com
– Wydarzenia po 17 września 1939 r. pokazują, że agentura ZSRR w II RP była dobrze rozwinięta. Sowieci wkraczali z gotowymi listami osób do zatrzymania – mówią Paweł Bobołowicz i Wojciech Pokora.
Paweł Bobołowicz, korespondent Radia WNET na Ukrainie, oraz Wojciech Pokora, szef Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w Lublinie, opowiadają o swojej pracy w archiwum Służby Bezpieczeństwa Ukrainy. Panowie od kilku lat analizują informacje znajdujące się w wydzielonym archiwum KGB. Składa się na nie m.in. zbiór meldunków, które otrzymywał gen. mjr Iwan Sierow, kontrolujący w 1939 r. działalność wojsk granicznych NKWD. Wojskowemu raportowano nie tylko to, jak wyglądała sytuacja na granicy sowiecko-polskiej, lecz również jak kształtują się w II Rzeczypospolitej nastroje społeczne.
Bobołowicz mówi m.in. o tym, kto odpowiedzialny był za przygotowania do powitania Sowietów w 1939 r.
To były najczęściej osoby związane przed wojną z Komunistyczną Partią Polski (…) i osoby, które zakładały (…) możliwość kolaboracji z okupantem. Tu nie ma co się doszukiwać jakiejś próby wybierania lepszego (…) czy gorszego okupanta. To po prostu byli agenci przygotowywani przez długi czas. Niestety, w II Rzeczypospolitej agentura sowiecka była silnie rozwinięta i właściwie te wydarzenia po 17 września dokładnie to pokazują. Sowieci przecież wkraczali tutaj z gotowymi listami, kogo należy zatrzymać, kogo należy aresztować.
Pokora zaznacza natomiast, że wejście Sowietów do Polski 17 września 1939 r. planowane było już dużo wcześniej.
To, co się dokonywało w ‘39 r. to była (…) kontynuacja tego, co było przygotowane na 1920 r. Kiedy trwała wojna polsko-bolszewicka i bolszewicy wchodzili na teren nowo powstałego bytu państwowego Polski, już próbowano zakładać komitety rewolucyjne. Wtedy to jeszcze się nie udawało (…). W ‘39 r., przez 20 lat trwania Państwa Polskiego, poprzez Komunistyczną Partię Polski m.in., ale i też przez Bund budowano struktury, które w 1939 r. wyszły na ulice i witały tych Sowietów.