Dalekosiężny zamysł Jałty, dławiący w zasadniczy sposób aspiracje i żywotność żywiołu polskiego, tego „bękarta traktatu wersalskiego”, nadal jest skuteczny, mimo dziejowej przemiany 1989/90.
Złowroga data
Dariusz Brożyniak
Jesteśmy chyba jedynym krajem na świecie, a na pewno w Europie, który swoją tak ogromną i brzemienną w skutkach historycznych, kulturowych i społecznych stratę terytorialną z 17 września 1939 r. uznał za słuszną i traktuje z pełnym zrozumieniem.
W tym to dniu bowiem wojska Armii Czerwonej sowieckiej Rosji napadły od wschodu na II Rzeczpospolitą. Napadły pod pretekstem obrony mniejszości narodowych przed skutkami przegranej przez Polskę wojny z Niemcami. Pretekstem do dzisiaj w szkolnych programach demokratycznych Niemiec aktualnym, choć fałszywym – tj. niemalże jednodniowo przegranej wojny.
Nie jest to bynajmniej jedyny relikt tamtego września.
Mocarstwa świata w pełni potwierdziły w Jałcie słuszność wytyczonej w tenże sposób przez Hitlera i Stalina, paktem Ribbentrop-Mołotow, nowej granicy Polski.
Tym samym 600 lat cywilizacji łacińskiej, zaprowadzonej jeszcze ręką Bolesława Chrobrego w Grodach Czerwieńskich, na Rusi Halickiej i Rusi Czerwonej, zostało z połowy II Rzeczypospolitej wykreślone razem z całą spuścizną unii polsko-litewskiej. Komunistyczna Partia bolszewickiej Zachodniej Ukrainy i Białorusi zyskały nieoceniony teren kształtowania polskojęzycznych kadr i bliskość Lublina do ich późniejszego przerzutu. To oni właśnie parę lat później ogłoszą Manifest Lipcowy PKWN i Tymczasowym Rządem zastąpią jedyny prawomocny Rząd RP na uchodźstwie w Londynie. Rząd zdelegalizowany wcześniej przez aliantów pod naciskiem Stalina.
We współczesnym życiu politycznym III RP ciągle jeszcze są aktywni ideowi, bezpośredni spadkobiercy tamtych zasłużonych działaczy KPZU i KPZB; taka rekomendacja do dziś nie przeszkadza karierom w wysokich gremiach Unii Europejskiej i w ogóle na europejskich salonach. Tych, którzy już na zawsze odchodzą, żegna się nadal z honorami na warszawskich Powązkach. To niewątpliwe konsekwencje nad wyraz podejrzanego i zgniłego okrągłostołowego kompromisu, przyjętego jednak z taką ulgą przez świat.
Na granicy spotkania w Brześciu nad Bugiem 22 września 1939 r. dwóch totalitarnych agresorów – niemieckiego i sowieckiego – stała się dla nich oczywista konieczność wymordowania przywódczej elity Polski. Po niemieckiej stronie w ramach „Intelligenzaktion” wymordowano krakowskich i lwowskich profesorów, w Oświęcimiu założono niemiecki obóz KL Auschwitz, gdzie przez dwa lata eksterminowano Polaków, zanim zarządzone przez Hitlera „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej” spowodowało powstanie w Brzezince niemieckiego obozu zagłady Birkenau.
Centrum „Intelligenzaktion” stanie się jednak z czasem, ciągle w swej grozie odkrywany, kompleks KL Mauthausen-Gusen na terenie Austrii. Sowieci z kolei dokonali ludobójstwa na polskich oficerach rezerwy, którego symbolem stał się Katyń i liczba 22 tysięcy ofiar, a masowe wywózki do systemu gułagów dotknęły setki tysięcy urzędników II RP i ich rodzin. Dokonano tym samym swoistego i okrutnego „ciągu dalszego” eksterminacji Polaków z lat 30. z tych terenów I Rzeczypospolitej, których Piłsudski 700-tysięczną armią polską i symboliczną 3,5-tysięczną „pomocą” Petlury nie zdołał odebrać bolszewikom, zmuszony w 1920 roku zakończyć przed zimą swą zwycięską kampanię. Zemście i za „Cud nad Wisłą” stało się więc zadość.
50 lat po wybuchu II wojny światowej, w wyniku rozpadu Związku Radzieckiego, a więc także na połowie II Rzeczypospolitej, powstało państwo Ukraina. Nie chcąc niczego zawdzięczać Sowietom, próbuje ono odwoływać się do 100-letniej tradycji samozwańczej, nigdy nie uznanej przez społeczność międzynarodową Ukraińskiej Republiki Ludowej graniczącej z Polską na Zbruczu i ze stolicą w Kijowie.
Bohaterem narodowym Ukrainy stał się jednak nie ataman URL, Symon Petlura, lecz Stepan Bandera, odpowiedzialny za sprawstwo kierownicze wołyńskiego ludobójstwa na Polakach, dokonane z niemieckiego obozu w Sachsenhausen, gdzie przebywał na specjalnych warunkach. Był on skazywany w II RP za morderstwa na tle terrorystycznym, lecz podobnie jak Adolf Hitler, nie brał osobistego udziału w masowych zbrodniach. Ludobójstwo na Wołyniu i operacje wojskowe OUN UPA były za to zdecydowanie na rękę sowietom, zasadniczo przyspieszając realizowaną czystkę etniczną na zagarniętym Polsce terytorium.
W budowę nowego bytu państwowego za wschodnią granicą Polski angażują się wyjątkowo ochoczo polscy postkomuniści, i to nierzadko właśnie z rodzinnymi tradycjami Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Mamy do czynienia z profanacją polskich ofiar, dewastacją i degradacją polskiego dziedzictwa kulturowego, szczególnie sakralnego, a uznanie prawne wszystkiego, co starsze niż 100 lat, za dobro narodowe Ukrainy, już ostatecznie ruguje ślady polskości z terenów zagarniętych przez sowietów 17 września 1939 r. Tak więc skutki drastycznej amputacji dokonanej we wrześniu 1939 roku przez Stalina na państwowym i jakże historycznie bogatym organizmie Polski, pozostają po 80 latach nadal w mocy ku zadowoleniu samej Rosji, straszącej dodatkowo białoruskim wojskiem i litewskim nacjonalizmem, ale mogą także nadal cieszyć wpływowe środowiska Stanów Zjednoczonych, a na pewno Niemiec i Austrii. Mimo „Enigmy” i krwawej, bohaterskiej ofiary Bitwy o Anglię czy Monte Cassino, nie było przecież dla Polaków miejsca w powojennej defiladzie. Niedawne warszawskie rocznicowe dudnienie, „poklepywania po plecach” nie zagłuszy tej pamięci, tak jak metafizyczne przemówienie wiceprezydenta USA, zapatrzonego w krzyż, nie zatrze goryczy usuwania z oświęcimskiego żwirowiska krzyży postawionych przez śp. Kazimierza Świtonia.
Dalekosiężny zamysł Jałty, dławiący w zasadniczy sposób aspiracje i żywotność żywiołu polskiego, tego „bękarta traktatu wersalskiego”, nadal jest skuteczny, mimo dziejowej przemiany 1989/90.
Ostatnie 30 lat znów wolnej Polski nie wytrzymuje przecież żadnego porównania z dynamiką, determinacją i entuzjazmem, a przede wszystkim skutecznością 20-lecia międzywojennego.
Wtedy Polska była prawdziwie wolna, oddychała tą bezdyskusyjną wolnością za cenę przelanej krwi polskiego żołnierza. Patriotyczne wychowanie, stanowiące fundament podstawy programowej ówczesnych szkół, nie budziło żadnych wątpliwości. Dramat przewrotu majowego i Bereza Kartuska (zatwierdzona z trudem i wielkimi oporami na rok), karykaturalnie porównywalne przez pewne środowiska dla usprawiedliwiania ukraińskiego terroryzmu, były desperacką próbą obrony suwerenności ledwie odzyskanego znów państwa o 1000-letniej historii i tradycji przed wciąż czającą się bolszewicką zarazą.
Jesteśmy chyba jedynym krajem na świecie, a na pewno w Europie, który swoją tak ogromną i brzemienną w skutkach historycznych, kulturowych i społecznych stratę terytorialną z 17 września 1939 r. uznał za słuszną i traktuje z pełnym zrozumieniem.
W wolnym od 30 lat państwie przyjmujemy nieoczekiwanie z pełną pokorą, za niegdysiejszymi komunistami, tak kontestowane w Polsce Ludowej przez środowiska patriotyczne i wolnościowe zdradzieckie rozstrzygnięcia Jałty.
Rozstrzygnięcia decydująco podżyrowane przez Stany Zjednoczone, pozbawiające nas przede wszystkim Lwowa i Wilna, a więc niekwestionowanego centrum polskiej tożsamości i dziedzictwa, na czym zawsze szczególnie zależało bolszewikom, a także sowietom właśnie 17 września 1939.
W Grobie Nieznanego Żołnierza ciągle jednak leży obrońca Lwowa, a 17 września jednak mówimy o rocznicy napaści sowietów na… Polskę. W Europie Zachodniej są znane podobne przypadki, choć nie na taką skalę. Spór o Alzację i Lotaryngię między Francją i Niemcami, czy o Południowy Tyrol między Austrią i Włochami przybrał jednak pragmatyczny i cywilizowany charakter. Szanuje się wzajemne dziedzictwo kulturowe, dba o dwujęzyczność i swobody odmiennych społeczności. Zostawia otwartą furtkę na wypadek powstania politycznych okoliczności dla ewentualnych negocjacji. My za to dopuszczamy do coraz wyraźniejszej „wymiany elit”, ciągle nie mając sił dla wstrzymania stałego exodusu Polaków na Zachód. Biorąc pod uwagę ponad milion wypchniętych z Ojczyzny przez juntę stanu wojennego rodaków, możemy odnotować już co najmniej 4-milionowy odpływ zaradnych i pracowitych młodych ludzi. W jeszcze wyraźnie homogenicznym kraju zaczynamy propagować nawet wielojęzyczność. Próbujemy wystawiać Niemcom słuszny rachunek, ale nikt nie ma jednak, jak dotąd, odwagi wystawić rachunku za sowiecką napaść i 45 lat zniszczeń pojałtańskim porządkiem.
17 września 1939 r. nie bez powodu nazwano IV rozbiorem Polski. Oby ten proces nie trwał nadal, choć takie nadzieje z pewnością w Europie jeszcze nie wygasły. Świadczy o tym chociażby mapa Niemiec z tymczasowo zaznaczoną wschodnią granicą, prezentowana na jednych z najbardziej prestiżowych, Międzynarodowych Targach w Hanowerze.
Pakt niemiecko-rosyjski, którego jedną z odsłon był właśnie 17 września 1939 r., w coraz to nowych przejawach niezmiennie trwa. Zmartwychwstały nagle pomysł „Wolnego Miasta Gdańska” został prędko uzupełniony także o „Wolne Miasto Szczecin”, przy zastanawiającej praktycznej bierności najwyższych władz.
W 80 rocznicę wybuchu II wojny światowej Warszawa gościła 40 prominentnych przedstawicieli państw. Do pełnego obrazu dwóch agresorów i sporej grupy niemieckich kolaborantów wyraźnie brakowało przedstawiciela Rosji. W końcu bez paktu Ribbentrop-Mołotow i wcześniejszej produkcji broni dla Niemiec na terenie sowieckiej Rosji, ze złamaniem traktatu wersalskiego, nie doszłoby najprawdopodobniej do tej najtragiczniejszej w dotychczasowych dziejach wojny. Zmarnowano świetną okazję do bezpośredniego wypowiedzenia obecnym, wzorem Prezydenta Niemiec, całej bolesnej prawdy – aż do samego końca.
Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Złowroga data” można przeczytać na ss. 8 i 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Dariusza Brożyniaka pt. „Złowroga data” na s. 8 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com
Dr Rafał Brzeski odnosi się do kolejnego użycia przez Niemców sformułowania „polskie obozy zagłady”.
Dr Rafał Brzeski w przededniu 80. rocznicy „nocy kryształowej” dokonuje surowej oceny niemieckiej polityki historycznej. Politolog gorzko stwierdza:
60-dniowy „czas pokutny”, zapoczątkowany wystapieniem prezzydenta Niemiec Franka Waltera-Steinmeiera, już się skończył. Starczy już […] proszenia o przebaczenie.
Gość Radia WNET zwraca uwagę na postawienie obok siebie sformułowań „noc kryształowa” i „polskie obozy zagłady w ulotce mówiącej o obchodach rocznicy „Kristalnacht”. „Chodzi o połowiczne przyznanie się do winy i zrzucenie tej najgorszej winy na kogoś innego”. Niemcy wybijali szyby, a Polacy mordowali. Dr Brzeski przypomina, że przed takimi działaniami Niemców ostrzegał już w latach 40. brytyjski dziennikarz Sefton Delmer.
Rozmówca Łukasza Jankowskiego przedstawia również swoje dowody na potwierdzenie tezy o współpracy niemieckich i izraelskich służb specjalnych dotyczącej przerzucania odpowiedzialności za niemieckie zbrodnie popełnione w czasie II wojny światowej.
Grupa „Jędrusiów” pozostała samowystarczalna i samodzielna politycznie. Po scaleniu z AK w listopadzie 1943 r. zachowała niezależne dowództwo, swój koleżeński styl bez koszarowego drylu.
Włodzimierz Henryk Bajak
Oddział „Odwet-Jędrusie” powstał z inicjatywy Władysława Jasińskiego ps. „Jędruś”, harcerza z Tarnobrzegu, przedwojennego magistra prawa Uniwersytetu Warszawskiego, nauczyciela szkół średnich. (…) Jasiński, angażując się już na jesieni (wrzesień/październik) 1939 r. w konspiracyjne wydawanie pisemka „Odwet”, tworzył w ten sposób ideową podstawę, na bazie której zamierzał kształtować i rozwijać tajną grupę – siatkę prowadzącą działalność przeciw niemieckiemu hitlerowskiemu okupantowi. Rozszerzając działalność grupy na okoliczne wsie oraz Mielec, szukał od początku kontaktów z przedstawicielami starszego pokolenia. Już wiosną 1940 r. grupa znalazła oparcie moralne i radę w gronie doświadczonych konspiratorów, przede wszystkim w osobie nauczyciela gimnazjum Zygmunta Szewery (ps. „Cyklop”) ze Związku Walki Zbrojnej, który piastował tam funkcję adiutanta Komendanta Obwodu Tarnobrzeskiego. Komenda Obwodu ZWZ nie zdecydowała się jeszcze wówczas na wydawanie odrębnego tajnego pisma lokalnego, warszawskie zaś długo nie docierały w ten zakątek okupowanego kraju. Na terenie obwodów ZWZ „Niwa”, „Twaróg” i „Mleko”, tj. w rejonie Nisko-Tarnobrzeg-Mielec, nie ukazywało się na całym Zasaniu żadne inne pismo poza „Odwetem”, zorganizowanym przez Szefa Władka (Władysława Jasińskiego). (…)
Aby wspomóc rodziny zabitych i aresztowanych działaczy „Odwetu”, Szef Władek postanowił podjąć dywersję i sabotaż gospodarczy w stosunku do okupanta.
Pierwszy „angryf” (napad w celu uzyskania pieniędzy i artykułów spożywczych i gospodarczych) zorganizował w leśnictwie Szczeka, leżącym na trasie Połaniec-Rytwiany (obecnie powiat Staszów). W akcji wzięli udział: Władysław Jasiński, Stach Wiącek „Inspektor”, Franciszek Stala „Kuwaka”, Franek Kasak „Mały Franek”, Józef Kasak, Franek Motyka, Antoni Toś „Antek” i Józef Gorycki. Około dziesiątej wieczorem weszli do leśniczówki Mieczysława Zycha. Zaskoczonym mieszkańcom wyjaśnili cel akcji: zabranie pieniędzy ze sprzedaży drzewa. Aby stworzyć alibi domownikom, przywiązali ich do krzeseł, a Szef Władek zostawił pokwitowanie z podpisem „Jędruś”.
Fot. NCA
Miejscem kolejnej „angryfowej” akcji, 24.01.1942 r., była placówka KKO w Staszowie. Następne przeprowadzano w różnych miejscowościach. Stosowana przez „Jędrusiów” do czasu scalenia z AK taktyka partyzancka polegała na operowaniu małymi grupkami uderzeniowymi, w których uczestniczyło po 7–8, najwyżej 15 osób. Wykonywali krótkie, szybkie uderzenia, czasem jednocześnie w kilku miejscach, a potem błyskawicznie odskakiwali i zacierali ślady. Sprawdzonym środkiem lokomocji i łączności w tych akcjach był rower, zwłaszcza że rejony zakwaterowania i wykonywanych akcji były bardzo odległe.
Rozmach działań umożliwiał autonomiczny charakter oddziału „Jędrusiów”. Nie musieli części zdobytych na okupantach środków materialnych odprowadzać na potrzeby zwierzchnich ogniw organizacyjnych, jak to było w dużych, scentralizowanych organizacjach podziemnych.
Oddział dawał ponadto tzw. lekcje wychowania obywatelskiego w postaci porcji batów Polakom-sługusom hitlerowskim.
Swoją działalność przeciw niemieckiej administracji i organom represji „Jędrusie” rozpoczęli wcześniej niż ZWZ/AK. (…) W późniejszym okresie „Jędrusie” wykonywali także wydawane przez sądownictwo AK i NSZ wyroki śmierci, np. na osobie „Kozodoja” (który wymknął się spod kontroli organizacji, uprawiając rozbój i zabijając ukrywającego się w jednej z wiosek Żyda); na konfidentach, na gorliwych policjantach granatowych, a zwłaszcza na gestapowcach. Dlatego też ludność cywilna widziała w „Jędrusiach” obronne oparcie prawno-porządkowe, reprezentujące polską władzę podziemną na tamtych terenach.
Grupa „Jędrusiów” pozostała niezależna, mimo prób podporządkowania i włączenia do Obwodu NZS-u, Obwodu AK, a także ze strony BCH. Do jesieni 1943 r. była samowystarczalna (nie pobierała żołdu AK) i samodzielna pod względem politycznym.
Znaczną część zdobytych środków żywności przekazywała w postaci paczek do polskich żołnierzy przebywających w niemieckich obozach jenieckich.
Śmierć Władysława Jasińskiego „Jędrusia” w starciu z gestapo w Trzciance 09.01.1943 r. zamyka drugi okres działalności Oddziału „Odwet-Jędrusie”. Po tym wstrząsie grupa zdecydowała kolegialnie, że następcą poległego dowódcy zostanie Józef Wiącek ps. „Sowa”, dotychczasowy zastępca Władysława Jasińskiego. Oddział nasilił akcje odwetowe. Zlikwidowano gestapowca Andrzeja Reslera (23.03.1943 r.) z posterunku w Rytwianach, odpowiedzialnego za śmierć „Jędrusia”. Na prośbę władz Okręgowych AK w Krakowie grupa przeprowadziła udaną akcję uwolnienia więźniów w Mielcu. Następna taka akcja została zorganizowana przez „Jędrusiów” w Opatowie.
Po scaleniu z AK w listopadzie 1943 r. oddział przeszedł na kwatery leśne. Zachował niezależne dowództwo, swój koleżeński styl bez koszarowego drylu.
W końcówce okupacji niemieckiej w Polsce, na skutek działań NKWD-UB i nowej okupacji – stalinowskiej, wielu „Jędrusiów” musiało się ukrywać, wielu też trafiło do więzienia. Niektórzy zostali wywiezieni też na zsyłkę na Wschód albo jeszcze pod koniec wojny (początek 1945 r.) musieli opuścić nielegalnie granice Polski. (…) Niektórzy przeżyli zbrodniczą okupację niemiecką, a potem stalinowską i po kolei odeszli na „wieczną wartę”. W 2017 roku odeszli następni: Jerzy Rolski ps. „Babinicz” oraz Jan Gałuszko ps. „Mizerny”.
Cały artykuł Włodzimierza Bajaka pt. „Odchodzą ostatni Jędrusie” można przeczytać na s. 18 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Włodzimierza Bajaka pt. „Odchodzą ostatni Jędrusie” na s. 18 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com
„Kłamstwo katyńskie” Kpt. Henryk Aleksander Kalemba (Cz. VII) Zdzisław Janeczek W czasach, gdy prawda stała się zakładnikiem pseudopolityki historycznej i obowiązywało „kłamstwo katyńskie”, decyzją Sądu Grodzkiego w Katowicach z 21 IV 1950 r. (po rozpoznaniu na rozprawie niejawnej prowadzonej przez sędziego W. Mędlewskiego) „ustalono datę zgonu na 9 V 1946 r., godzinę 24.00 w nieustalonej […]
„Kłamstwo katyńskie” Kpt. Henryk Aleksander Kalemba (Cz. VII)
Zdzisław Janeczek
W czasach, gdy prawda stała się zakładnikiem pseudopolityki historycznej i obowiązywało „kłamstwo katyńskie”, decyzją Sądu Grodzkiego w Katowicach z 21 IV 1950 r. (po rozpoznaniu na rozprawie niejawnej prowadzonej przez sędziego W. Mędlewskiego) „ustalono datę zgonu na 9 V 1946 r., godzinę 24.00 w nieustalonej miejscowości”.
Werdykt ten, będący odzwierciedleniem komunistycznej „praworządności”, nie rozwiał wątpliwości żony i córki męczennika. Sucha sentencja urzędowego komunikatu nie mogła usatysfakcjonować kogoś, kto próbuje pojąć i ogarnąć wyobraźnią rzeczywistość po 1945 r. Dzięki tym dwom kobietom por. Henryk Kalemba to umarły, który żyje. Ktoś, kto zniknął, a jest obecny. Powoli docierało do nich, iż stosowane wówczas prawo miało służyć wyłącznie do fizycznego i moralnego eliminowania często domniemanych przeciwników politycznych. W czynieniu owych niegodziwości wykorzystywano m.in. sądy i prokuratury. To właśnie te organy skazywały patriotów na długoletnie kary więzienia i kary śmierci. Likwidacja polskiego podziemia niepodległościowego przez NKWD, UB, KBW i MO prowadziła m.in. do tzw. procesów kiblowych i dostarczała Wojskowym Sądom Rejonowym ludzi do sądzenia. Przed takimi trybunałami stawali także niektórzy z ocalałych towarzyszy broni por. H. Kalemby. Stawało się oczywiste, że działania komunistów zmierzały do całkowitego podporządkowania i uzależnienia Polski od ZSRR oraz zniewolenia narodu, który uniknął takiego przeznaczenia w 1920 r. Realizowali oni plan J. Stalina, który po dekapitacji zamierzał głowę nacji polskiej, przynależną do cywilizacji łacińskiej, podmienić na głowę nieco inną, postępowo-internacjonalistyczną.
Realia zmagań z komunizmem były dobrze znane zarówno żonie, jak i córce, z opowieści śp. ich bohatera oraz z relacji ocalonych i obserwacji bieżących wydarzeń. Negatywny obraz przemian na Wschodzie zawdzięczały przekazowi Kalemby, m.in. o okrucieństwach i przemocy stosowanej przez „ludowych komisarzy” i barbarzyństwie 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego.
Opowieści weterana tej wojny o losie aresztowanych, wziętych do niewoli i rozstrzeliwanych napawały lękiem i odrazą. Pewnego razu sugestywnie nakreślił obraz, który poruszył słuchaczy, jak to 7 VI 1920 r. bolszewicy wycięli w Żytomierzu cały polski garnizon, a w Berdyczowie spalili szpital wraz z 600 rannymi i medycznym personelem, w większości kobiecym. Widział nawet ludzi nawleczonych na pal, jak w opisie Jędrzeja Kitowicza.
Mając szczegółową wiedzę o narzuconym systemie politycznym, mogły tylko współczuć tak lubianemu przez H. Kalembę Stanisławowi Ligoniowi. „Karlik” nie tylko nie odzyskał funkcji dyrektora Radia Katowice, którego był twórcą, ale wyrzucono go z własnego domu, dokwaterowano do mieszkania obcych ludzi i skonfiskowano wszystkie pamiątki. Podobnie na Śląsku potraktowano spadkobierców Karola Miarki, a w centralnej Polsce potomków Henryka Sienkiewicza, Jana Kochanowskiego i Mikołaja Reya oraz powszechnie lubianego Kornela Makuszyńskiego. Koziołek Matołek, bohater bajek, ubrany w barwy narodowe, uznany został za faszystę i zakazano zapisem cenzorskim, obowiązującym do 1957 r., rozpowszechniania jego Przygód. Była to bezpardonowa wojna wymierzona w polską tożsamość od Tatr po Bałtyk. Grzegorz Lasota (1929–2014), dziennikarz prasy młodzieżowej, członek Związku Młodzieży Polskiej, PPR i Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu, wygłosił na Plenum Zarządu Związku Literatów Polskich referat oskarżający Kornela Makuszyńskiego, że jego dzieła negują walkę klasową. Wyrugowano także niektóre tytuły Gustawa Morcinka i Kazimierza Gołby, m.in. powieść wojenną pt. Wieża spadochronowa. Harcerze śląscy we wrześniu 1939.
Henryk Kalemba był wyklęty także jako żołnierz 7. Pułku Piechoty Legionowej, w którym rodowód części oficerów wywodził ich z I Brygady. A jak wiadomo, w okresie powojennym wszyscy legioniści byli napiętnowani jako żywe nośniki idei niepodległościowej i skazani na zapomnienie.
Z tablicy Grobu Nieznanego Żołnierza zniknęła m.in. inskrypcja upamiętniająca tak bliski Henrykowi Kalembie 7 Pułk Piechoty Legionowej i jego zwycięski bój w Operacji Nadniemeńskiej pod Brzostowicą Wielką.
Listę proskrypcyjną jako numer jeden otwierał sam twórca czynu niepodległościowego, pod którego skrzydła garnęli się m.in. Walenty Fojkis, Rudolf Niemczyk, Rudolf Kornke i wielu innych dowódców powstańczych. Bronisława Kalembowa i jej córka żywo reagowały na to, co działo się m.in. w Krakowie, mieście tak bliskim marszałkowi. Ze smutkiem dowiadywały się o popadającej w ruinę krypcie na Wawelu i dewastacji kopca w Lesie Wolskim na Sowińcu, w którego sypaniu uczestniczyło tysiące powstańców śląskich z rodzinami, m.in. podkomendni H. Kalemby. Kobiety pamiętały, iż wśród zaginionych w czasie wojny pamiątek i dokumentów, w domu Kalembów na poczesnym miejscu znajdował się portret I Marszałka Polski, wykonany techniką drzeworytu przez „śląskiego Dürera” Pawła Stellera, który jako ochotnik do wojska, w 1920 r. kreślił mapy dla Naczelnego Wodza. Po tzw. wyzwoleniu artysta, 3 IV 1945 r. aresztowany przez NKWD za kontakty ze szpiegiem obcego wywiadu, został wywieziony do obozu nr 503 w Kemerowie w Kuzbasie pod chińską granicą, skąd do Katowic wrócił po 20 miesiącach.
Jak poczynała sobie nowa władza z pamiątkami narodowymi, opisał jeden z legionistów, mjr Józef Herzog: „Był u dołu kopca głaz potężny z napisami. Przyszli kamieniarze i pół dnia dłutami i młotkami napis niszczyli. Na szczycie też był wielki kamień z napisem. Przybyła komisja, a po niej w jakiś czas grupa ludzi, aby ów głaz zniszczyć i zrzucić z kopca. Nie dali rady. Wydłubali i zniszczyli jedynie napis. Głaz został. Niedługo znów przyszło więcej ludzi. Autami przywieźli legary, zrzucili głaz z kopca i wywieźli na jakąś budowę. Był wodociąg, dziś go nie ma, rury popękane, zniszczone. Były budynki, dziś ruina. Płyty kamienne do dzisiaj rozkradają i wywożą. Wszystko ma drzewami, krzakami zaróść i zdziczeć”. Do niwelacji Mogiły Mogił i zniszczenia płyty z Krzyżem Legionowym użyto czołgu. Zniszczeniu uległy także urny zawierające prochy ze wszystkich pól bitewnych pierwszej wojny światowej, na których walczyli i ginęli Polacy.
Do tego samego poziomu chciano doprowadzić wawelską kryptę Komendanta. Oddany żołnierz odnotował: „Dzisiaj, w 1952 r., krypta na Wawelu z jego zwłokami zabita deskami, ciemna jak czeluść w podziemiach wawelskich. Nawet w przedsionku krypty zatrzymywać się nie wolno. A jednak porobiono otwory, szpary w deskach, przez które Polacy chcieliby wzrokiem dotrzeć wnętrza. Ale tam było ciemno, szarzała jedynie trumna na kamiennej podłodze krypty, tym milsza, tym droższa, tym cenniejsza dla narodu […] za tę bezmyślną, głupią i mściwą zniewagę. Kwiaty składano przed deskami”. Sytuacja się powtarzała, jak za okupacji niemieckiej, kiedy to rezydujący na Wawelu gubernator Hans Frank planował wysadzenie w powietrze tego pomnika kultury i polskiej władzy. To pod kopcem Piłsudskiego Polacy z okazji różnych rocznic narodowych składali bukiety kwiatów ozdobione wstęgami w barwach narodowych i napisami: „AK czuwa i walczy” oraz „Bohaterom walki o wolność – Naród”.
Apatia i stan beznadziejności w kraju łączył się z obojętnością Zachodu, wobec której wielu Polaków wyrażało swój sprzeciw. W 1943 r., trzy tygodnie po wystąpieniu Josepha Goebbelsa, w którym ujawnił on sprawę mordu polskich oficerów w Katyniu,
Geoffrey Władysław hrabia Potocki de Montalk (1903–1997) wydał Katyn Manifesto, „przez bardzo długi czas jedyny angielskojęzyczny dokument głoszący prawdę o zbrodniczych poczynaniach sojusznika Brytanii”. Publikacja manifestu spowodowała atak brytyjskich lewicowych, ale też i prawicowych polityków, rządu i prasy na jego autora.
Potocki był na różne sposoby obrażany i nazywany m.in. „hrabiofaszystą”, oskarżany o „zakłócanie stosunków między aliantami”, a o jego publikacji najczęściej pisano, jako o „plugawej truciźnie”. Hrabia jednak nie dał się zastraszyć i nie ustępował, bronił się, nazywając jednego z deputowanych Izby Gmin „lizusem na usługach Sowietów”. Brytyjscy pismacy różnej maści dawali upust uczuciom, które dziś określa się terminem: „mowa nienawiści”. „Daily Express” na temat Katyn Manifesto pisał: „mamy tu do czynienia z wersją historyjki o strasznych bolszewikach rodem z przedszkola albo z zakładu dla umysłowo chorych”. Ostatecznie za sprawą czynników rządowych Potocki po „wichrzycielskiej” publikacji trafił do hrabstwa Northumberland przy granicy ze Szkocją, do obozu pracy, który nazwał „brytyjsko-sowiecką republiką karną”.
Marian Hemar, polski poeta emigracyjny, patrząc na sprawę także z perspektywy Londynu, pozostawił w temacie Katynia równie bulwersujący przekaz. Według jego relacji, gdy Polak próbował przekonać swojego rozmówcę, iż sprawcami byli Rosjanie, Anglik mu odpowiadał: Katyń musieli zrobić Niemcy. Czy ty tego nie rozumiesz? Bo rząd Jego Królewskiej Mości nie może być w sojuszu ze zbrodniarzami!
Niestety szef tego rządu W. Churchill nie tylko radził Polakom zapomnieć o zbiorowych mogiłach w smoleńskim lesie, ale zakomunikował amerykańskiemu prezydentowi F.D. Rooseveltowi, że „Karty atlantyckiej [gwarantującej granice II RP z 1939 r. – Z.J.] nie należy rozumieć jako odmawiania Rosji prawa do terytoriów, które zajmowała, kiedy napadły na nią Niemcy”.
Ponadto, gdy Sowieckie Biuro Informacyjne odpowiedzialnością za Katyń obarczyło przywódców III Rzeszy, W. Churchill zaprosił premiera gen. W. Sikorskiego i ministra spraw zagranicznych Edwarda Raczyńskiego na lunch na Downing Street 10, by im zakomunikować, jak niebezpieczne dla sprawy polskiej byłoby, gdyby na oczach całego świata zajęli takie samo stanowisko jak Hitler.
Namawiał więc polski rząd do złożenia oficjalnego oświadczenia, iż zbrodni dokonali Niemcy. Jedną z form nacisku była prasa. Rysownik David Law na łamach satyrycznego pisma „Punch” w 1943 r. opublikował rysunek Klin, który przedstawiał gen. W. Sikorskiego jako pomocnika Josepha Goebbelsa usiłującego wbić klin w solidne drzewo aliansu brytyjsko-rosyjsko-amerykańskiego. Jako polityczny komentarz tej karykatury służyły kłamstwa na temat Katynia szerzone przez moskiewską „Prawdę” (ros. Правда) organ Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego.
W tej sytuacji przebywający w USA płk Ignacy Matuszewski, były kierownik wywiadu antyniemieckiego i antysowieckiego II RP, który dużo wcześniej mówił o zagładzie i bezsensie poszukiwań polskich oficerów, zanim Niemcy odsłonili ich groby pod Smoleńskiem, stał się obiektem napaści nie tylko słownych. Zaatakował go obóz gen. W. Sikorskiego, moskiewska rezydentura wywiadowcza w Waszyngtonie kierowana przez gen. Wasilija Zarubina i polscy komuniści w Ameryce, którymi kierował Bolesław Gebert ps. „Ataman”. Ten ostatni był inspiratorem artykułu zatytułowanego Komitet Amerykanów Polskiego Pochodzenia dla Nieamerykańskiej Działalności Pronazistowskiej. Działania tych gremiów spowodowały, iż płk. I. Matuszewskim zajęła się FBI i poddała go ścisłemu nadzorowi, cenzurując i szykanując w najróżniejszy sposób, m.in. za próbę podniesienia sprawy katyńskiej, która mogła zepsuć stosunki między USA i ZSRR.
Mimo różnych szykan ze strony dawnych sojuszników, dla wielu powrót do kraju nie wchodził w rachubę. Nad Tamizą środowisko powstańcze m.in. reprezentowali wielcy Ślązacy: biskup polowy Józef Gawlina, generał Jan Brandys – dziekan emigracyjnego dekanatu „Londyn”, Walenty Fojkis – legendarny dowódca pułku katowickiego im. Józefa Piłsudskiego i kpt. Henryk Kopiec, członek Zarządu Głównego ZPŚl. oraz były wojewoda śląski Michał Grażyński. Na obczyźnie pozostał także syn Wojciecha, Zbigniew Korfanty.
W cieniu Stalinogrodu
Informacje o zachowaniu dawnych aliantów docierały na Śląsk za pośrednictwem weteranów gen. Władysława Andersa. Byli wśród nich synowie powstańców śląskich, z których wielu, jako „andersowców”, wtrącono do więzień UB. Bronisława Kalembowa po smutnym, zamkniętym, „otchłannie pustym życiu”, po łańcuchu krzywd i rozczarowań – cierpiała nadal. Wciąż aktualne było dla niej pytanie: komu teraz można wierzyć? Nie opuszczał jej strach i niepewność jutra. Co krok spotykała się z tryumfem wrogów sprawy śp. pamięci jej męża i wrogą postawą najbliższych przyjaciół. Niepowodzeniem zakończyły się poszukiwania Henryka za pośrednictwem Polskiego Czerwonego Krzyża. Szczególną wymowę miał dla niej dzień Wszystkich Świętych oraz pusty talerz i wolne miejsce przy stole podczas każdej wieczerzy wigilijnej. Z wytrwałością i determinacją znosiła trudy losu, chłonęła zasłyszane opowieści i historie zesłańców. Ani ona, ani córka nie doczekały dnia całkowitego wyjaśnienia i zadośćuczynienia tej stalinowskiej zbrodni.
Musiały być nie tylko kobiece, ale mądre i silne, by zmierzyć się z tą historią. Zwłaszcza Bronisławie z trudem przychodziło pogodzenie się z tym, że pozostawi na zawsze grób męża w nieznanym, obcym i wrogim świecie. Jako dobra żona, matka i obywatelka, dopóki jej umysł był przytomny, prowadziła w tej sprawie najdłuższą wojnę swego życia.
Z kolei rodziców Henryka Kalemby dotknęło, oprócz straty syna, pozbawienie ich tożsamości związanej z miejscem na tej ziemi. Pewnego dnia okazało się bowiem, iż na mocy dekretu Rady Państwa z 7 III 1953 r. mieszkają nie w Katowicach lecz w Stalinogrodzie, przy ulicy – Józefa Stalina nr 11. Zaistniałą sytuację można by skomentować słowami Tukidydesa, greckiego historyka, autora Wojny peloponeskiej, adresowanymi do każdej tyranii: „żadna bowiem rozkosz nie zbliża się bardziej do boskości niż radość wypływająca ze świadomości, że jest się przedmiotem czci”. Toteż „liderzy komunizmu nie żałowali grosza publicznego na stawianie sobie pomników za życia w każdym zakątku […] i znacznie prześcigali w tym razem wziętych cesarzy rzymskich Tyberiusza, Kaligulę, Klaudiusza czy Nerona”.
Nadeszły zakłamane czasy, których ducha oddawały słowa porzekadła: „Dawniej wóz nazywano wozem, nierządnicę nierządnicą, a szelmę szelmą. Dziś wóz nazwano karetą, nierządnicę metresą, a szelmę politykiem”.
Dla córki Kalemby jedynym remedium na szykany i wszechobecne kłamstwo była ucieczka w modlitwę, a szczególne znaczenie miała dla niej ta, którą ułożył ksiądz Zdzisław Peszkowski (1918–2007), jeniec kozielski i kapelan Rodzin Katyńskich. Wielokroć więc ze wzruszeniem powtarzała słowa: Bogurodzico, MATKO BOŻA KOZIELSKA, Patronko zesłańców polskich i jeńców z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, Matko tysięcy oficerów wyrwanych zdradziecko z ziemi ojczystej i skazanych na wymordowanie przez okrutnych oprawców, wrogów Boga i człowieka […].
Ważnym wydarzeniem w życiu córki porucznika był udział w Pielgrzymce Rodzin Katyńskich na Jasną Górę i 18 IV 1993 r. wypowiedziany przed Obliczem Jasnogórskiej Królowej Narodu Akt przebaczenia i zawierzenia Rodzin Katyńskich, zaczynający się od słów: „Najłaskawszy Boże, Miłosierdziu Twojemu oddajemy dusze naszych Umiłowanych, którzy niewinnie zginęli w tylu miejscach kaźni na Wschodzie, szczególnie więźniów Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska. Boże, przygarnij ich do Siebie. Ich wieczne szczęście z Tobą jest dla nas jedyną pociechą. Wierzymy, że spotkamy się z Nimi w niebie”…
Wreszcie doczekała chwili, gdy pozwolono jej odwiedzić miejsce kaźni ojca i jego towarzyszy broni. Dwukrotnie uczestniczyła w pielgrzymkach do Katynia: 29–31 X 1989 r. i 23–29 IV 1990 r., zabierając ze sobą wiązankę biało-czerwonych goździków z szarfami i napisem: „Por. Henrykowi Kalembie – córka”. Za pierwszym razem odnotowała: „Idziemy asfaltową dróżką w głębokiej ciszy. Te 230 metrów, dzielące parking od leśnych symbolicznych mogił, nad którymi króluje Krzyż przywieziony przez Prymasa Glempa, są dla nas, pielgrzymów, najtrudniejsze. Każdy z nas przeżywa w myśli ostatnie chwile naszych Najbliższych – o czym Oni myśleli, co czuli, czy zdawali sobie sprawę z tego, że idą ostatnią drogą swego życia? Przecież każdy z nich był młody lub w pełni sił i miał tyle planów na przyszłość, miał nam tyle do powiedzenia. Jakże inaczej wygląda ten cmentarz niż oglądane przeze mnie na Monte Cassino czy El Alamein. Na cmentarzach tych szukałam nazwiska mego Ojca. Są tu jedynie cztery kryte darnią symboliczne wzniesienia, a za nimi ściana z ażurową, artystyczną, przypominającą więzienną – kratą. Na niej ufundowane przez miejscowe władze czarne tablice – po lewej rosyjski napis, po prawej polski: »Ofiarom faszyzmu, oficerom polskim rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 r.« Nadal to zakłamanie, pomimo licznych protestów!”
Afera pomnikowa
Podobne refleksje budziła treść korespondencji prowadzonej w latach 60. z Zarządem Koła Katowice-Dąb Związku Bojowników o Wolność i Demokrację, reprezentowanym przez prezesa Franciszka Zagórnego-Góreckiego.
ZBOWiD wysłał 16 X zaproszenie dla Bronisławy Kalemby na 1 XI 1962 r. „do wzięcia udziału w uroczystości składania wieńca na płycie pomnika na cześć poległych i zmarłych Bojowników”, podkomendnych H. Kalemby, równocześnie dopuszczając się afrontu względem zaproszonej.
Zdawać by się mogło, że wspólne nieszczęście zrównało i zbratało wszystkich. Niestety za męstwo, szczerość czynów i cierpienie – wdowie po bohaterze podano kielich goryczy! Po uroczystości córka H. Kalemby otrzymała urzędowe pismo: „Wyrządzoną przykrość Pani i Jej Matce w związku z nieumieszczeniem nazwiska Jej ojca na płycie Pomnika, chcemy natychmiast tę sprawę właściwie uregulować i odpowiednio uzupełnić i dlatego prosimy o niezwłoczne zakomunikowanie nam, kiedy i gdzie zginął, bliższe szczegóły pracy politycznej i szczegóły zaginięcia ojca Pani”.
Mimo nurtujących ją wątpliwości, J. Bogdanowiczowa udzieliła obszernej pisemnej odpowiedzi, kreśląc szlak bojowy ojca od powstań śląskich po kampanię 1939 r., cytując na tę okoliczność postanowienie Sądu Grodzkiego w Katowicach z dnia 19 V 1950 r., który uznał por. H. Kalembę za zmarłego. W jej liście do Zarządu czytamy: „Nawiązując do mojej rozmowy z członkami Zarządu w dniu 15 II 1963 r., stwierdzić muszę, że postawiono mnie i mojej matce nieuzasadniony i nielogiczny zarzut odnośnie niezgłoszenia ojca na listę ofiar hitleryzmu, umieszczonych na pomniku. Nie słyszałam, żeby gdziekolwiek praktykowano w ten sposób, że rodziny podają swych członków rodzin do odznaczeń, czy też uczczenia pamięci nieżyjących. Ludzi wyróżniają z własnej inicjatywy instytucje, stowarzyszenia itp. Skąd mogłyśmy wiedzieć, że powstała koncepcja umieszczenia nazwisk poległych na odbudowanym pomniku? A kwestionowanie tego, czy ojciec żyje, uważam również za niesłuszne. Nie płaciłby bowiem mojej matce nikt renty wdowiej po żyjącym mężu. Nie zależałoby również mojej matce na ukrywaniu żyjącego męża, którego nie musiałaby się przecież wstydzić”.
Cytowane fragmenty korespondencji pokazują, jak brutalnie i kłamliwie, w podły sposób, w imię „tolerancji i postępu” wykluczano z kart historii obrońców Niepodległej. Sprawa por. H. Kalemby została zaliczona do kategorii walki z „niesłusznymi” powstańcami. Władze komunistyczne pozbawiły go należnych honorów i prawa do pamięci historycznej, gdyż okazał się „nie nasz”. Partyjniacy bezkarnie wartościowali krew bohaterów, rannych i również tych, którzy zginęli z bronią w ręku.
W cenie byli tylko ci, co „walczyli o Polskę Radziecką w ramach Związku Radzieckiego” i czytywali „Czerwony Sztandar”, do którego pisywała Wanda Wasilewska, patriotyzm zaś definiowali jako „gorące umiłowanie ZSRR”. Za podważanie „kłamstwa katyńskiego” karali zaś surowymi wyrokami sądowymi.
Taki Los spotkał m.in. ks. Leona Musialaka, byłego więźnia Kozielska, który ocalał i miał odwagę mówić prawdę, za co został skazany na 5 lat więzienia. W późniejszym czasie krnąbrnych karano zwolnieniem z pracy lub pozbawieniem praw wykonywania zawodu.
Niezasłużone szykany stosowane wobec polskich patriotów budziły emocje. J. Bogdanowiczowa pisała: „Z wielkim […] żalem, rozczarowaniem i przykrością uczestniczyłam wraz z matką w uroczystości odsłonięcia pomnika. Nasunęło się bowiem pytanie, które nurtuje do dnia dzisiejszego, dlaczego wśród poległych nie znalazło się miejsce dla mojego ojca. Skoro wspomniano o przedwojennym pomniku powstańców, to dlaczego zapomniano o tym, który ten pomnik budował? Mówi się o ludziach, którzy zginęli w obozach koncentracyjnych na terenach Polski i Niemiec. A przecież kula dosięgła również Polaków, jeńców na ziemiach radzieckich. Przecież Ojciec został zamordowany […] i to nie w wyniku zabawy, lecz w wyniku obrony naszej Ojczyzny. Trudno się tłumaczyć nieświadomością losów Ojca – co się z Ojcem stało, wynika przecież jasno z deklaracji członkowskiej mojej matki, jak również wiedzą o tym członkowie Koła, a nawet byli członkowie zarządu Koła. Przykro mi, że jako córka muszę występować w obronie pamięci nieżyjącego Ojca, przykro mi, że nie znalazł się nikt z dawnych towarzyszy broni i członków Koła powstańców śląskich, który chciałby oddać cześć swemu zamordowanemu dowódcy i późniejszemu prezesowi”.
Mimo nacisków i manipulacji, obie kobiety nie zgodziły się na przypisanie śmierci por. H. Kalemby hitlerowcom, tj. Niemcom. J. Bogdanowiczowa podjęła za to próby docieczenia prawdy na własną rękę. Tropiła każdy ślad, który wiązał się ze sprawą katyńską. Pisała listy adresowane do różnych ludzi i instytucji, m.in. do Wojskowego Instytutu Historycznego i Telewizji Polskiej na Woronicza oraz do płk. dr. Marka Tarczyńskiego, redaktora „Wojskowego Przeglądu Historycznego”. W jednym z nich, zredagowanym w okresie tzw. transformacji ustrojowej, czytamy: „Powołując się na artykuł Katyń – Dług milczenia zamieszczony w numerze 19/89 »Tygodnika Polskiego«, pozwalam sobie zgłosić na wystawę Zginęli w Katyniu zdjęcia mojego Ojca por. rez. 73 PP w Katowicach, Henryka Kalemby. Nazwisko Ojca figuruje w spisie oficerów internowanych w Kozielsku i zamordowanych w Katyniu, zamieszczonym w numerze 13 z roku 1989 Tygodnika »Zorza« pod nr 1736”.
Uczestniczyła nawet w przypadkowych dyskusjach o powstaniach śląskich i losach jeńców polskich w ZSRR, narażając się nieraz na plugawy język adwersarzy o plugawym wnętrzu, powołujących się na nieprawdziwie interpretowane dokumenty, wybrane cytaty i preparowane fakty.
Dyskutowała z ludźmi, dla których historia była tylko narzędziem polityki, zabójczą bronią, inwektywą, dla których ulubionym pojęciem, był zwrot „polscy faszyści”. Mimo to czytała paszkwilanckie publikacje przed kolejnymi rocznicami powstań śląskich i dochodziła prawdy o tamtych wydarzeniach i ludziach. Zdawała sobie sprawę, iż komunizm cofał polską świadomość w rozwoju. Wojna, jaką od 1944 r. toczył z narodem, dławiła w zarodku to, co w Polakach było najlepsze i najwznioślejsze – zdolność do przekraczania ograniczeń jednostkowego egoizmu, wrażliwość na świat wartości, przywiązanie do Boga i Ojczyzny. Apostołowie kłamstwa przez dziesięciolecia pracowali nad eliminacją ze zbiorowej pamięci bohaterów, których postawy pozostawały w sprzeczności z ich wizją „nowego człowieka”. O losach takich ludzi, jak H. Kalemba, którzy współkształtowali polską tożsamość, można było mówić ściszonym głosem jedynie w czterech ścianach własnych domów. Ani Bronisława, ani jej córka nie mogły opowiedzieć światu historii sowieckiej okupacji, okoliczności mordu polskich oficerów, zsyłek, przesiedleń, bezwzględnej eliminacji rodzimych elit intelektualnych i kulturalnych.
Usunięcie z kart historii ludzi takich jak H. Kalemba skutkowało zafałszowaniem polskiej przeszłości i zainfekowaniem wyobraźni młodego pokolenia wersją kalekiej historii, spreparowanej tak, by służyła innym. Na szczęście styl tych kłamliwych dzieł był najczęściej ciężki, bezbarwny i ubogi.
Dobry, jak mawiał Johann Wolfgang Goethe, do czytania na wiosnę, gdy można znaleźć pociechę w kwiatach. Ten stan rzeczy usiłowała naprawić i zmienić J. Bogdanowiczowa. Próbowała przebić się do opinii publicznej z prawdziwą, opartą na faktach narracją o swoim ojcu. Toteż gdy przystąpiono do redakcji Encyklopedii powstań śląskich, wystąpiła z inicjatywą udostępnienia posiadanych materiałów źródłowych. Wsparł ją w tym przedsięwzięciu dawny towarzysz ojca, Marian Kierecki. W liście pisał: „Bardzo cenne są odpisy listów Tatusia z Kozielska i również informacje, jaką drogą uzyskała Pani od byłych podkomendnych z czasu zagarnięcia przez wojska radzieckie”. Po tym wstępie informował: „Biogram Tatusia przesłałem do Instytutu Śląskiego w Opolu, do wykorzystania. Ten biogram jest w porównaniu do biogramów zawartych w Encyklopedii powstań śląskich zbyt obszerny. Ale dostarczyłem materiału. Instytut wyjaśniał, że o Pani Tatusiu wiedzą tylko, że był dowódcą batalionu i posiadał Gwiazdę Górnośląską”. Historia skończyła się na obietnicy zamieszczenia biogramu w Encyklopedii.
Józefa nie wahała się pisać sprostowań do Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej. Usiłowała m.in. skorygować „błędy” dotyczące ikonografii zawartej w publikacjach MON. W jednym z pism czytamy: „W wydanym w 1971 r. przez tamtejsze wydawnictwo albumie Powstania śląskie – 1919–1920–1921, na str. 85 (licząc strony od Przedmowy) w rozdziale Dyplomatyczne targi, zdjęcie nr 3 zatytułowano Patrol oficerski w powiecie gliwickim. Tytuł ten jest niezgodny i powinien brzmieć: Sztab I baonu 3 Pułku Piechoty im. gen. J.H. Dąbrowskiego-Niemczyka, od lewej: dowódca baonu Henryk Kalemba, pseudonim Biały, doradca Zdzisław Tadeusz Stęślicki, adiutant B. Naworzyn, st. sierżant L. Gołąb. Dowódcą 3. Pułku Piechoty im. gen. J.H. Dąbrowskiego był Rudolf Niemczyk. Pułk ten obejmował obwód katowicki. Ponieważ zbliża się 65 rocznica wybuchu III Powstania i Wydawnictwo wznosi może wydanie omawianego albumu, jako córka dowódcy baonu por. Henryka Kalemby – uznanego przez Sąd za zmarłego w ramach wojny 1939 r. – zwracam się z uprzejmą prośbą o dokonanie poprawki w następnych wydaniach. Za uwzględnienie mej prośby z góry serdecznie dziękuję. Jednocześnie zawiadamiam, że dysponuję dwoma nieopublikowanymi zdjęciami z uroczystości pierwszej dekoracji orderami polskimi na Rynku w Katowicach (Ojciec mój został na tej uroczystości odznaczony Krzyżem Virtuti Militari)”.
Do każdego błędu można się przyznać i go naprawić. W tym przypadku były to rachuby chybione. A przypomnienie, iż bohatera na katowickim Rynku dekorował marszałek J. Piłsudski Krzyżem Virtuti Militari, nie polepszyło sprawy. Trudno więc było liczyć, iż Komitet Redakcyjny ustosunkuje się do wniesionych uwag.
Bogdanowiczowa odczekała cztery lata i zwróciła się o pomoc do Wilhelma Szewczyka (1916–1991), publicysty i poety oraz redaktora naczelnego czasopism „Odra”, „Przemiany” i „Poglądy”: „Powołując się na moją rozmowę przeprowadzoną z W. Panem w miesiącu listopadzie ub.r., pozwalam sobie przesłać w załączeniu kopię pisma skierowanego do Wydawnictwa MON, na które do dnia dzisiejszego nie otrzymałam odpowiedzi. Ponieważ mam nadzieję, że wydawnictwo – którego W. Pan jest współautorem – doczeka się wznowienia, uprzejmie proszę o skorygowanie objaśnienia pod zdjęciem przedstawiającym mojego ojca Henryka Kalembę por. rez. WP (zamordowanego w Katyniu) i członków sztabu I baonu, którym mój ojciec dowodził”.
Gdy w Urzędzie Wojewódzkim odbyło się spotkanie wojewody katowickiego Tadeusza Wnuka z Kolegium Redakcyjnym Encyklopedii Górnośląskiej, podczas którego prof. Alojzy Paweł Melich przedstawił stan prac nad dziełem i program naukowy przewidujący ok. 11 tys. haseł, córka H. Kalemby i w tym przypadku zareagowała. Spośród grona uczestników (Lucyna Frąckiewiczowa, Zdzisław Gorczyca, Jan Kita, Jan Zieliński, Andrzej Szefer, Jerzy Sochanik, Jacek Wódz, Wilhelm Szewczyk i wicewojewoda Józef Piszczek) zaufaniem obdarzyła prof. A. Melicha, ekonomistę, rektora WSE (później AE), posła na Sejm PRL i członka Rady Redakcyjnej „Nowych Dróg”. 8 VII 1988 r. zwróciła się do niego listownie, ofiarując się dostarczyć materiały źródłowe do biogramu ojca. I tym razem nie doczekała się spełnienia swoich oczekiwań.
W słowotoku modernizującej Polaków lewicy opowieść dwóch kobiet o ich mężu i ojcu, o dawnej Polsce i Polakach niknie, bywa postrzegana jako szkodliwy anachronizm, jako objaw chorobliwej skłonności do pielęgnowania resentymentów.
Często przepisywała ręcznie fragmenty poematów o tematyce martyrologicznej. Jej uwagę zwróciła m.in. twórczość zapomnianej poetki lwowskiej Jadwigi Gamskiej-Łempickiej (1903–1956), autorki wiersza Nad grobami polskimi w Katyniu. Była ona, podobnie jak Bogdanowiczowa, ofiarą wojny. Przeżycia okupacyjne odbiły się na zdrowiu pisarki i doprowadziły do głębokiej depresji. W lipcu 1945 r. została przymusowo wysiedlona z grodu nad Pełtwią, a w PRL-u objętym cenzurą nie drukowano jej wierszy. 9 I 1956 r. popełniła samobójstwo w Lublinie. Mimo zapisów cenzorskich jej poezja była w wąskim gronie czytywana, a opublikowane w międzywojniu, w „Tajnych Lwowskich Drukarniach Wojskowych” i w londyńskiej „Nowej Polsce” (redagowanej przez Antoniego Słonimskiego) dzieła uchodziły za rarytas bibliofilski. J. Bogdanowiczowa należała do tych, którzy popularyzowali wiersz Nad grobami polskimi w Katyniu. Innym cennym poetyckim opisem, który inspirował do różnych przemyśleń J. Bogdanowiczową, był wiersz Zbigniewa Herberta pt. Guziki, dedykowany pamięci kapitana Edwarda Herberta. Stanowił on literacki hołd dla wszystkich, którzy stali się ofiarami tej zbrodni.
Otuchy najbliższym por. H. Kalemby dodały wydarzenia lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Wcześnie J. Bogdanowiczowa dostrzegła na arenie dziejów wyjątkową postać, jaką był krakowski metropolita Karol Wojtyła. To on głośno upomniał się o najważniejszego z „wyklętych”, który przyniósł niepodległość i pod którego sztandarami bił się o wolną Polskę, jako jeden z wielu, prosty chłopak, Ślązak z Józefowca. Karol Wojtyła wyraził swoją solidarność z tymi, którzy w swoich poczynaniach mieli „na celu obronę godności narodu, a zwłaszcza honoru polskiego żołnierza – tego, któremu Polska zawdzięczała Niepodległość”. Równocześnie w swej wypowiedzi zaznaczył, iż „Wołanie o szacunek dla pamiątek przeszłości, m.in. Kopca Józefa Piłsudskiego, jest w pełni uzasadnione”.
Wybór kardynała Karola Wojtyły na papieża i pontyfikat Jana Pawła II oraz narodziny Solidarności były wstrząsem duchowym, który dodał sił wszystkim ofiarom komunizmu, także córce Kalemby. J. Bogdanowiczowa ze swoich przeżyć zwierzyła się listownie towarzyszowi ojca, jednemu z weteranów, z którym utrzymywała stały kontakt.
Korespondencja ta świadczy, jak bolesnym cierniem była dla niej sprawa katyńska. Mówiła o niej, pisała, zbierała wiersze i modlitwy, a pod koniec życia uprawiała moralistykę polityczną. Listy były przejmujące, a wiele fragmentów to świetna proza medytacyjna o winie, grzechu i modlitwie.
W podobnym tonie była zredagowana odpowiedź:
„Z największym zainteresowaniem przeczytałem ostatni list […]. Opisuje Pani bardzo szczegółowo pobyt […] na terenach ZSRR, w których znalazły się prochy naszych pomordowanych oficerów, w tym i Pani Ojca. Jakież to może być przeżycie córki tak ambitnego oficera, jakim był Pani Ojciec. Nie mogę wyobrazić sobie, jak zachowywał się w momencie, kiedy przykładano broń do jego skroni. On, który nie bał się w 1921 r. [pod Górą św. Anny – Z.J.] Niemców, którzy dążyli do okrążenia batalionu, którym dowodził, z zimną krwią prawie bez ofiar ludzkich zdołał wyjść z tej zasadzki. Za to słusznie zasłużył na Virtuti Militari. Jak już po wojnie wykorzystał sprzyjające warunki i dokształcał się, aby uzyskać stopień oficerski. I uzyskał.
A można rozmyślać, biorąc pod uwagę, że miał mundur oficerski, dla Rosjan był największym wrogiem i oficerów oddzielano od żołnierzy, pewnie już od samego początku przeznaczeni zostali do unicestwienia. Przecież żołnierzy zwolniono, zwłaszcza tych, którzy pochodzili z ziem polskich zachodnich, a okupowanych przez Niemców. Rodzi się pytanie, jak by postąpił Ojciec będąc żołnierzem, a nie oficerem. Tragedia zamordowanych oficerów nie jest jeszcze dostatecznie opisana. Kryje bardzo dużo znaków zapytania. Ale bez pomocy i otwartości Rosjan nie będzie łatwo odpowiedzieć na te pytania.
A sprawa rozliczenia zabójców jest obecnie bardzo aktualna w Polsce. Doszło już do tego, że sądy wojskowe i historycy wojskowi przeprowadzają śledztwo, aby ustalić, kto wydawał rozkazy strzelania do bezbronnych […]. Śledztwo trwa, ale nie informuje się, że ustalono już częściowo nazwiska rozkazodawców. Takie orzeczenie rozładuje […] częściowo nienawiść i ból, będzie pewnego rodzaju moralnym zadośćuczynieniem.
Kiedy nastąpi taka zmiana sytuacji w stosunku do […] naszych oficerów. Miejmy nadzieję, że taka zmiana nastąpi. Może nie dożyjemy jej, ale może potomni dowiedzą się prawdy. Byłoby sprawiedliwością, aby mogli doczekać się tej prawdy członkowie rodzin tych zamordowanych, bo oni najgłębiej tę krzywdę przeżywają i będą przeżywać do końca życia. Przecież i Pani jest tego przykładem.
Czy zamierza się w Katowicach lub może w innym miejscu postawić pomnik, przecież właśnie bardzo dużo oficerów pomordowanych służyło w pułkach górnośląskich i oni stanowili znaczny odsetek”.
Zakończenie
Ukoronowaniem pracy społecznej córki H. Kalemby był odsłonięty już po jej śmierci, 24 V 2001 r. pomnik Ofiar Katynia naprzeciw kościoła garnizonowego na placu Andrzeja w Katowicach, autorstwa rzeźbiarza Stanisława Hochuła. Jest to kompozycja przedstawiająca polskiego policjanta i dwóch oficerów WP stojących nad dołem śmierci. Jednak dla niej samej najważniejszy był akt powtórnych narodzin jej ojca i jego towarzyszy męczeństwa, do życia innego niż życie, do trwania w przestrzeni i czasie, ale na prawach innych od podyktowanych przez oprawców. W pamięci jej tkwił oprócz obrazu ojca wiersz z nagrobka w sławnej farze w Żółkwi, zbudowanej przez wielkiego hetmana: O quam dulce et decorum pro patria mori! (O jak słodko i zaszczytnie jest umrzeć za Ojczyznę!), któremu towarzyszyły słowa prorocze: „Niech mściciel z kości naszych powstanie”.
W czasie podróży do Smoleńska wysłuchała opowieści o bohaterskich dowódcach kresowych: Ludwiku Narbucie z 1863 r. i jednorękim ppłk. Macieju Kalenkowiczu (1906–1944), cichociemnym, komendancie Nadniemeńskiego Zgrupowania AK, którzy polegli w walce w obronie ojczyzny i spoczęli na prowincjonalnym cmentarzyku, który Sowieci zamienili w skrawek ugoru. Przez dawny cmentarz kołchoźnicy codziennie przepędzali bydło. Pamięci jednak o polskich bohaterach nie byli w stanie zabić. Do 2010 roku opublikowano wiele cennych monografii, biografii, materiałów źródłowych, wywiadów, relacji, pamiętników, studiów i artykułów naukowych. Autorzy bibliografii katyńskiej odnotowali 5916 pozycji. Niniejsza publikacja będzie kolejnym ziarnkiem do tego korca.
5 X 2007 r. Minister Obrony Narodowej Aleksander Szczygło mianował por. H. Kalembę pośmiertnie kapitanem WP. Awans został ogłoszony 9 XI 2007 r. w Warszawie, w trakcie uroczystości Katyń Pamiętamy – Uczcijmy Pamięć Bohaterów. Ponadto pośmiertnie odznaczono H. Kalembę Medalem za udział w wojnie obronnej 1939 r.
Bohaterska obrona granic II Rzeczypospolitej i udział w niej Henryka Kalemby oraz wielu innych powstańców śląskich, ogromne ofiary i represje jeszcze raz potwierdziły w dziejach prawo narodu do niepodległości. W ten sposób ziściły się także słowa Artura Oppmana:
To, co przeżyło jedno pokolenie,
drugie przerabia w sercu i pamięci.
I tak pochodem idą cienie, cienie,
aż się następne znów na krew poświęci!
Wspomnienie dziadów pieśnią jest dla synów
od Belwederu do śniegów Tobolska
i znów przez wnuków brzmi piorunem czynów…
Pieśń, czyn… wspomnienie – to jedno
– to POLSKA!
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „»Kłamstwo katyńskie«. Kpt. Henryk Kalemba (VII)” można przeczytać na ss. 6–7 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „»Kłamstwo katyńskie«. Kpt. Henryk Kalemba (VII)” na ss. 6–7 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com
„Czym jest w ogóle nuncjatura apostolska w Polsce?” -pyta ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski mówiąc o nadużyciach hierarchów, w tym abpa gdańskiego i zamiatanych pod dywan skandalach w Kościele.
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski mówi o abp. Sławoju Leszku Głódziu, któremu trójmiejscy kapłani zarzucają mobbing, przemoc psychiczną i wymuszanie opłat. Stwierdza, że o tych zarzutach, które jak podkreśla, podnieśli sami księża, z którymi rozmawiał, a nie świeckie media, pisał już 9 lat temu. Podkreśla, że „styl zachowania się abpa Głódzia jest nie do przyjęcia”.
Szef katolickiej agencji informacyjnej powiedział, że trzeba zrozumieć arcybiskupa, bo to typowy Podlasiak. Ja na miejscu mieszkańców Podlasia bym się obraził. Trzeba powiedzieć prawdę- jest to alkoholik, który doprowadził już do wielu ekscesów. Nie może ktoś, kto pełni taką funkcję tak się zachowywać.
Kapłan zwraca uwagę na brak reakcji nuncjatury apostolskiej, co prowadzi go od pytania: „Czym jest w ogóle nuncjatura apostolska w Polsce? Gdzie księża mogą zwrócić się z tymi sprawami?””. Przytacza przykłady innych bulwersujących rzeczy, które nie doczekały się właściwej reakcji ze strony hierarchów Kościoła. Zwraca uwagę na „skandale homoseksualne” w seminarium w Sosnowcu. „Kościół sam strzela sobie w stopę”, gdyż jak mówi nasz gość, wie o tych, rzeczach, ale nic z nimi nie robi. Dominuje polityka chowania głowy w piasek i wyciszania afer. Przykładem jest „sprawa abpa Juliusza Paetza, który prawie 20 lat temu molestował młodych kleryków i księży na tle homoseksualnym”. Ks. Isakowicz-Zaleski podkreśla, że abp Paetz „nie poniósł żadnej kary”, a episkopat „nigdy nie wyjaśnił sprawy”. Jest to jego zdaniem „jeden z powodów, dla których młodzi ludzie mają wątpliwości czy wstąpić do seminarium duchownego”.
Gość „Poranka WNET” mówi także o książce Piotra Zychowicza „Wołyń zdradzony”, która została przez jury wycofana z konkursu Książka Historyczna Roku.
Bardzo przykrą sprawą jest fakt, że konkurs w tym roku w ogóle się nie odbędzie. Jest to wielka krzywda wyrządzona autorom i czytelnikom.
Duchowny mówi, iż jest to skandal, gdyż książka ta porusza ważny problem, a zarzuty, że jest antypolska i sprzeczna z polską racją stanu są absurdalne. Historyk Kościoła, chociaż nie zgadza się z pewnymi tezami Zychowicza, podkreśla, że odpowiedzią na tę książkę powinny być recenzje, polemiki, kolejna książka, a nie inwektywy, które tylko podgrzewają atmosferę, a samej książce robią dodatkową reklamę.
Paweł Lisicki o rewolucji w Kościele: osłabieniu celibatu, kapłaństwie kobiet i synkretyzmie religijnym oraz o konferencji „Polska hekatomba i walka z polonofobią”.
Paweł Lisicki mówi na temat konsekwencji synody amazońskiego. Uważa, że postanowienia ojców synodalnych są niebezpieczne dla Kościoła Katolickiego. Chodzi o „faktyczne zachwianie celibatem” oraz sygnały, że pojawi się próba przeforsowania kapłaństwa kobiet:
Nie pojawił się zapis, o tym, że kobiety powinni zostać diakonami, ale można przypuszczać, iż w dłuższej perspektywie taka propozycja się pojawi.
Problemem jest także stworzenie nowego rytu mszy, zawierającego „dosyć dziwne rytuały” jest powiązane z pogańskimi bóstwami Ameryki Południowej. Jak mówi dziennikarz, jest to „otwarcie drzwi dla synkretyzmu religijnego”. Niepokojąca również jest kwestia tzw. grzechu ekologicznego. Relacja z synodu brzmi „jakby się jedna z agend oenzetowskich spotkała”. Synod jednocześnie unikał przeforsowywania zbyt radykalnych zmian. Jak mówi dziennikarz:
Jest to raczej otwieranie furtek i wprowadzania zmian w długim okresie. To taktyka salami. Wiemy, że w Kościele jest jeszcze wiele konserwatystów […] To metoda rewolucjonistów.
Lisicki podkreśla, że dzięki tej metodzie chodzi o to, aby człowiek nie zauważył zmian (lub je zignorował), które mają miejsce w Kościele, a jednocześnie znalazł się w nowej rzeczywistości. Redaktor naczelny tygodnika „Do Rzeczy” zauważa, że KK zaczyna przypominać świecką organizację o charakterze partii politycznej. Tymczasem jak podkreśla:
Kościół to nie instytucja stworzona przez człowieka. Tak wierzymy przynajmniej, że to jest coś, co nam pozostawił Pan Jezus.
W „Poranku WNET” Lisicki opowiada o konferencji „Polska hekatomba i walka z polonofobią”, która odbędzie się 29.10. Będzie ona szukać odpowiedzi na pytanie, jak opowiadać o polskiej pamięci i zbrodniach, których Polacy stali się ofiarami między 1937 a 1953 rokiem. Problemem jest brak jednego symbolu i pojęcia łączącego tak różne tragedie, jak: operacja polska w ZSSR, okupacja sowiecka i niemiecka, Wołyń etc. Dziennikarz proponuje określenie hekatomba jako „słowo, które mogłoby obejmować zbrodnie na Polakach w latach 1937-1953”. Chciałby, aby Polacy potrafili mówić o własnym cierpieniu, tak jak robią to Żydzi. Więcej informacji i relacja na żywo TUTAJ.
Stefan Hambura o dochodzeniu sprawiedliwości przez ofiary hitlerowców, braku możliwości pozywania RFN przed polskie sądy za zbrodnie nazistów i o sprowadzeniu do Polski relikwii bł. Michała Woźniaka.
Stefan Hambura o przegranej sprawie przez Barbarę Gautier, która domagała się od RFN wypłaty 6 mln zł zadośćuczynienia oraz comiesięcznej renty w wysokości 5 tys. zł. Pozew został odrzucony przez stołeczny Sąd okręgowy, który swoją decyzję tłumaczy brakiem jurysdykcji krajowej. Gautier była więźniarka niemieckiego obozu śmierci Auschwitz-Birkenau. Miała wówczas 3,5 roku. Była ofiarom pseudonaukowych eksperymentów prowadzonych przez „Anioła Śmierci” Josefa Mengele. Dodaje, że wniosek stu posłów (w tym Arkadiusza Mularczyka i Andrzeja Matusiewicza) w polskim Trybunale Konstytucyjnym dotyczący immunitetu jurysdykcyjnego tzn. możliwości pozywania obcego państwa przed polskim sądami leży już nierozpatrzony przez dwa lata. Tymczasem włoski TK wydał takie orzeczenie już w 2014 r., z czego Włosi korzystają, dochodząc swoich praw wobec prawnego dziedzica III Rzeszy.
Prawnik mówi także o staraniach na rzecz sprowadzenia do Polski ciała bł. Michała Woźniaka, zamęczonego na śmierć w Dachau. Jak mówi, wystosował pismo do Monachium, żeby sprowadzić prochy i władze bawarskie nie robią problemów. Na ekshumację i sprowadzenie relikwii do Kutna, gdzie zostałyby pochowane w przeznaczonej do tego kaplicy, nie zgadzają się władze polskie. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego stoi na stanowisku, że:
Groby wszystkich ofiar zamordowanych w czasie II wś, a znajdujących się na terenie obecnych Niemiec są trwałym świadectwem okrucieństwa. Ekshumacje do Polski mogą spowodować powolne zanikanie śladów zbrodniczej działalność tam, gdzie miała ona miejsce.
Resort proponuje godne upamiętnienie kapłana na miejscu jego obecnego pochówku.
Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi.
Wojciech Pokora
Śmierć Karola Świerczewskiego stała się pretekstem do przeprowadzenia zaplanowanej dużo wcześniej akcji przesiedleńczej. Fakt, że już kilkanaście godzin po śmierci generała podjęto decyzję o deportacji ludności ukraińskiej i rusińskiej – Łemków i Bojków – współgra z tezą o celowym zabójstwie, ale też jej nie przesądza. Część historyków uważa, że decyzja o Akcji Wisła zapadła w Moskwie już w połowie lutego (czyli przez śmiercią „Waltera”). Plan operacji miał przygotować gen. Siergiej Sawczenko, a zaaprobował ją Ławrentij Beria. Nosiła ona wówczas kryptonim „Operacja Wschód”. (…)
Akcja rozpisana była na dwa etapy. Pierwszy, rozpoczynający się 20 kwietnia i trwający do końca maja 1947 r., polegał na rozbiciu kureni Petra Mykołenki „Bajdy” i Wasyla Mizerny „Rena” oraz na wysiedleniu ludności ukraińskiej i rodzin mieszanych z powiatów: Brzozów, Sanok, Przemyśl, Lesko i Lubaczów. Drugi etap, na którym planowano skończyć akcję, trwał do końca czerwca. Prowadzono wówczas działania zmierzające do likwidacji kureni Wołodymyra Soroczaka „Berkuta” i Iwana Szpontaka „Zalizniaka”. Wysiedlono ludność ukraińską z powiatów Jarosław, pozostałą z pierwszego etapu ludność powiatu Lubaczów i Tomaszów Lubelski. Jednocześnie trwały działania w powiatach Gorlice, Nowy Sącz i Nowy Targ, skąd wysiedlano ludność łemkowską. Akcja nie zakończyła się jednak na zaplanowanym etapie i w lipcu 1947 r. rozpoczęto etap trzeci, polegający na prowadzeniu działań przeciwko pozostałościom sotni „Rena” i „Bajdy” oraz wysiedlano te osoby, którym udało się schować bądź wróciły do miejsc zamieszkania po przeprowadzonych wcześniej akcjach. Przesiedlenia w ramach Akcji Wisła objęły ok. 140 tysięcy osób.
Przy okazji przesiedleń przeprowadzono także akcję aresztowań inteligencji – w tym księży greckokatolickich i osób podejrzanych o współpracę z UPA i innymi organizacjami niekomunistycznymi. Duża część aresztowanych trafiła do dawnej filii KL Auschwitz w Jaworznie, gdzie w kwietniu 1945 r. utworzono Centralny Obóz Pracy. W ramach COP działał podobóz ukraińsko-łemkowski, do którego trafiło w sumie 3873 więźniów. (…)
Wydarzeniem, które każe traktować Akcję Wisła jako część szerszego planu, którego wytyczne zarysowano w Moskwie, jest akcja deportacyjna przeprowadzona w zachodnich obwodach sowieckiej Ukrainy.
Prof. Grzegorz Motyka wskazuje, że akcje faktycznie mogły być powiązane, ale impulsem do deportacji na Wołyniu i w Galicji Wschodniej była akcja przeprowadzona w Polsce. Być może impuls poszedł z Polski, ale nie był nim sam fakt deportacji, plan przygotowań do wysiedleń we wszystkich obwodach zachodniej USRR powstał bowiem już na początku 1947 r., mniej więcej wtedy, gdy przygotowano plan Operacji Wschód, której nazwę zmieniono następnie na Operacja/Akcja Wisła. (…)
Rada Ministrów ZSRR 10 września przyjęła uchwałę „O zesłaniu z zachodnich obwodów USRR do obwodów: karagandyjskiego, archangielskiego, wołogodzkiego, kemierowskiego, kirowskiego, mołotowskiego, swierdłowskiego, tiumemeńskiego, czelabińskiego, czytyjskiego członków rodzin OUN-owców i aktywnych bandytów aresztowanych i zabitych w starciach”. Plan operacji zatwierdzono 10 października 1947 r. Zaplanowano wysiedlenie 75 tys. osób. Operacja Zachód rozpoczęła się 21 października o 2.00 w nocy we Lwowie. (…)
Powszechnie zaczęto się obawiać, że deportacje będą systematycznie powtarzane, aż do czasu wywiezienia miejscowej ludności, w miejsce której zostaną sprowadzeni kołchoźnicy. Zaczęto zatem gorliwie oddawać zaległe kontyngenty, masowo stawiano się do prac społecznych. Władza to zauważyła i już wiosną 1948 r. rozpoczęła podobną akcję na Litwie. 22 maja o 4 rano rozpoczęły się wysiedlenia miejscowej ludności. Akcja objęła prawie 50 tys. osób i nosiła kryptonim „Wiosna”.
W 1949 r. podobne działania podjęto na Łotwie i w Estonii. Tam operację nazwano „Przypływ”. Te ostatnie akcje podają w wątpliwość tezę, że operacje deportacyjne z lat 1947–1949 miały na celu osłabienie ruchu oporu. Niewątpliwie też, ale przede wszystkim chodziło w nich o to, by podporządkować ludność reżimowi.
Cały artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” znajduje się na s. 12 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Ukrywajcie się! Będą was wysiedlać!” na s. 12 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com
Łatwo oceniają: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi.
Zbigniew Kopczyński
W październiku o Wrześniu
Siedząc wygodnie w fotelu, popijając piwko, oglądamy mecz i widzimy dokładnie, jakie błędy popełniają grający. Co za ślepiec, nie widział wychodzącego na pozycję! Przecież dokładnie widać, że trzeba było podawać w lewo, a nie prawo. Widać wyraźnie w zwolnionym tempie i ujęciu z innej kamery. Fotelowemu ekspertowi, który od lat nie dotknął piłki, nie przychodzi do głowy, że tenże ślepiec mógł nie widzieć partnera, a na podjęcie decyzji miał ułamek sekundy, bez korzystania ze zwolnionych powtórek.
Podobnie w okolicach września następuje wysyp fotelowych ekspertów oceniających politykę Polski międzywojennej, a raczej potępiających jej przywódców. Mądrzejsi o osiemdziesiąt lat historii, uzbrojeni w wiedzę z kolorowych czasopism, łatwo szafują ocenami: Beck to idiota, a Śmigły to skończony dureń. Myślą kategoriami drugiej dekady XXI wieku, ahistorycznie, nie uwzględniając sytuacji, w jakiej przyszło działać tymże idiocie i durniowi, ich doświadczeń, dostępnej wiedzy, sposobu myślenia, a także postaw i dążeń przywódców innych państw naszego kontynentu. Na tym tle polscy przywódcy, choć można im wiele zarzucić, szczególnie w polityce wewnętrznej, wydają się być bardzo trzeźwo stąpającymi po ziemi. Zdawali sobie sprawę z rosnących niebezpieczeństw i podejmowali działania najlepsze z będących w zasięgu ich możliwości. A że nie znaleźli sposobu na uniknięcie katastrofy? Takiego sposobu najprawdopodobniej wtedy nie było.
Od kiedy pamiętam, a pamiętam już dużo, sanacyjnym rządom zarzucano, że wiążąc się sojuszem z Francją, zapomniały o mądrej sentencji „Szukajcie przyjaciół blisko, a wrogów daleko”. Pozorna mądrość tej sentencji przywoływana jest przez fotelowych ekspertów od dziesięcioleci, choć znający historię wiedzą, że sąsiedzi rzadko bywają przyjaciółmi, znacznie częściej wrogami.
Tymczasem oczywiste jest, że przyjaciół należy szukać ani daleko, ani blisko, lecz tam, gdzie są, przy czym w polityce, oprócz przyjaźni, ważna, a może i ważniejsza jest wspólnota interesów. Wrogów natomiast nie trzeba szukać, sami się znajdują.
Jakich przyjaciół wśród sąsiadów powinna szukać wówczas Polska? Spójrzmy na mapę. Wśród siedmiu ówczesnych sąsiadów II RP przyjazne relacje łączyły nas jedynie z Rumunią i małą Łotwą. Rumunia była naszym formalnym sojusznikiem na wypadek agresji sowieckiej. Relacje z pozostałymi sąsiadami były różne: złe albo bardzo złe. I to raczej nie z polskiej winy, chyba że winą było samo jej istnienie. Obaj nasi najwięksi sąsiedzi od początku istnienia państwa polskiego zgodnie dążyli do jego likwidacji. Ci, którzy mówią o konieczności dogadania się z jednym lub drugim z nich, zapominają o traktacie w Rapallo, dzięki któremu rozkwitła współpraca Sowietów i Niemców w rozwijaniu ich potencjałów militarnych, omijająca postanowienia traktatu wersalskiego.
Można, jak czynią to twórcy historii alternatywnej, snuć wizje wspólnego z Niemcami pochodu na Moskwę, zachowania niezależności wobec sojusznika, a później gładkiego przejścia na stronę aliantów i skorzystania jeszcze z pobicia przez nich Niemiec. I wszystko to pięknie, jak to w historii alternatywnej, gdy bierze się pod uwagę jedynie korzystne wersje wydarzeń.
A ja zadam trochę pytań: Co byłoby, gdybyśmy wtedy nie pobili Sowietów? Skąd wiemy, że byłaby jakaś wojna na Zachodzie i alianci, do których moglibyśmy dołączyć? Przecież Francja i Anglia weszły do wojny w obronie Polski. W przypadku sojuszu polsko-niemieckiego powodu do wojny by nie było i Polska znalazłaby się w potrzasku. Sojusz z Hitlerem nie uchroniłby również – jak chcą fotelowi eksperci – polskich Żydów, tak jak sojusz z Niemcami Węgier, Słowacji czy Rumunii nie uchronił mieszkających tam Żydów od bliskiego poznania imponującego wytworu niemieckiej techniki zlokalizowanego między Katowicami a Krakowem. Ogólnie niezależność sojuszników Niemiec była dość umiarkowana, o czym świadczy choćby przykład Węgier, sprowadzonych nagle ze statusu sojusznika do kraju okupowanego.
W czasach mojej młodości oficjalni historycy twierdzili, że sojusz z Sowietami umożliwiłby Związkowi Radzieckiemu obronienie nas przed Niemcami. Fakt, że Armia Czerwona posiadała wtedy więcej czołgów i samolotów niż pozostałe armie świata razem wzięte. Jednak wartość bojową tych mas sołdatów i pozostającego w ich dyspozycji złomu mogliśmy poznać już we wrześniu ’39, gdy nieliczne polskie oddziały skutecznie powstrzymywały, a czasem i rozbijały przeważające siły krasnoarmiejców, i później, podczas wojny zimowej, gdy potężna Armia Czerwona nie potrafiła poradzić sobie z małą Finlandią; wreszcie – podczas niemieckiego Blitzkriegu. Fotelowi sowietofile nie zauważają doświadczeń historycznych. Z sowieckiej ochrony skorzystali Bałtowie i w jej efekcie ich państwa zniknęły z map na pół wieku. Trudno przypuszczać, by z Polską było inaczej.
No to może sojusz z Czechosłowacją? Z dzisiejszego punktu widzenia oczywistość. Dziś wszystkie państwa Międzymorza gotowe są do większej współpracy, ale w dwudziestoleciu międzywojennym tak nie było. Elity powstałych wtedy państw uważały, że ich niepodległość dana im jest na zawsze, przynajmniej na bardzo długo, a najbardziej pasjonowały się konfliktami sąsiedzkimi. Te konflikty wynikały wprost z postanowień traktatu wersalskiego i tego z Trianon. W efekcie przywódcy Czechosłowacji największe – i jedyne – zagrożenie widzieli ze strony Węgier i Polski, budując umocnienia na granicach z nimi.
Czesi obawiali się polskiego rewanżu za ich agresję na Śląsk Cieszyński w czasie, gdy Polska zaangażowana była w wojnę na wschodzie. Było to dwadzieścia lat przed Wrześniem. Czy dzisiaj moglibyśmy z pełnym zaufaniem zawierać sojusz z państwem, które napadło na nas w roku 1999, zaanektowało kawał polskiej ziemi i od tego czasu odnosiło się do nas, powiedzmy, mało przyjaźnie?
Czesi rywalizowali z Polską o miano lidera tej części Europy i bycie najlepszym sojusznikiem Francji. Ta właśnie krańcowa lojalność wobec Francji kazała im pozwolić rozebrać swój kraj, gdy francuski sojusznik sobie tego zażyczył. Poza tym Czechosłowacja opierała swoje bezpieczeństwo na sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Trudno o bardziej księżycową politykę. Gwoli prawdy należy tutaj odnotować, że w momencie nieuchronnego już upadku państwa czechosłowacki prezydent zwrócił się oficjalnie prezydenta RP z propozycją negocjacji na temat korekty granic, w domyśle zwrotu spornych terenów, co miało umożliwić nawiązanie współpracy militarnej. Jednak na jakiekolwiek rozmowy było już wtedy za późno.
Podobnie postawa rządzących Litwą wykluczała sojusz z Polską, z którą Litwini pozostawali – według nich – w stanie wojny. Polsko-litewską granicę uznawali jedynie za linię demarkacyjną. Spowodowane to było przede wszystkim kwestią przynależności państwowej Wilna, które Litwini uważali za swoją stolicę.
Rządzący Litwą naprawdę wierzyli, że po upadku Polski Litwa będzie istnieć między Niemcami i Sowietami jako suwerenne państwo i powiększy swoje terytorium. Stąd wielka radość z wyniku wojny w ’39 r. i przekazania im Wilna przez Sowietów. Życie w ułudzie trwało zaledwie kilka miesięcy, po których ani Wilno, ani Kowno nie były już litewskie.
Stanisław Cat-Mackiewicz, krytykując władze sanacyjne, zdefiniował pojęcie sojuszu naturalnego i egzotycznego. Tym drugim był według niego polski sojusz z Anglią i Francją. Sojusz naturalny, jego zdaniem, to sojusz takich państw, gdzie upadek jednego z nich powoduje zagrożenie dla niepodległości drugiego, na przykład Polski i Litwy. Egzotyczny natomiast to taki, gdy upadek jednego z sojuszników nie zagraża egzystencji drugiego, na przykład Polski i Francji. Cat nie zauważył, ze upadek Polski spowodował zagrożenie, a w konsekwencji utratę niepodległości Francji, więc sojusz tych dwóch państw był jak najbardziej naturalny. Dramat polegał na tym, że nie rozumieli tego, oprócz Cata, również francuscy przywódcy. Francja nie była też sojusznikiem odległym. Sąsiednia Rumunia była z Polską związana sojuszem obronnym przeciw agresji sowieckiej. I to było naturalne. W razie wojny Rumunia znalazłaby się na linii frontu, tak jak i my. Natomiast w wypadku wojny z Niemcami wojsko rumuńskie musiałoby przebyć kilkaset kilometrów, by przyjść nam z pomocą. Francuzi zaś mieli Niemców w zasięgu strzału. Musieli tylko chcieć strzelać.
Oceniając politykę władz II RP, nie możemy abstrahować od ich doświadczeń. Sanacja przejęła władzę w roku 1926, a więc zaledwie sześć lat po zakończeniu wojny polsko-bolszewickiej. Jak traktowalibyśmy dziś państwo, które napadłoby na nas w roku 2013 lub pomagało agresorowi? Mielibyśmy tyle zaufania do niego, by zawrzeć sojusz?
W latach 1919–1920 wszyscy nasi sąsiedzi z wyjątkiem Rumunii i Łotwy pomagali czynnie bolszewikom. Pomoc uzyskaliśmy jedynie z Węgier i Francji. Z Francji w postaci misji wojskowej, a z Węgier – transportu amunicji i wyposażenia. Transport z Węgier dotarł przez Rumunię, która, choć skonfliktowana z Węgrami, jako jedyna przepuściła pomoc dla Polski. Pomocy tej nie przepuściła Czechosłowacja. Nie przepuściła też węgierskiej kawalerii, mającej wspomóc Polaków, jak również pomocy materialnej z Francji. Wolne Miasto Gdańsk także zablokowało dostawy dla Polski, a Litwa przepuszczała oddziały bolszewickie i atakowała polskie. Niemcy z kolei przygotowywały atak na Polskę wiosną 1919 r., co w połączeniu z sytuacją na wschodzie mogło oznaczać koniec Rzeczypospolitej, tak jak stało się to w roku 1939. Nie doszło do tego dzięki zagrożeniu Niemcom interwencją przez Francję. Trudno więc dziwić się, że polscy przywódcy traktowali Francję jako sprawdzonego sojusznika. Dlaczego Francja nie zachowała się tak dwadzieścia lat później? Na to nie mam dobrej odpowiedzi. A czy rządzący Polską mogli przewidzieć tę zmianę postawy? Raczej nie. Chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby wtedy, że Francja, mając swego odwiecznego wroga – takimi byli wtedy dla siebie Niemcy i Francuzi – dosłownie na talerzu, nie kiwnie palcem. A wiele więcej robić nie musiała.
A więc Polska przegrała w ’39 z kretesem, a Niemcy triumfowały, tak? Pozornie tak, jednak w dłuższej perspektywie wygląda to trochę inaczej. Celem Blitzkriegu było zniszczenie przeciwnika w ciągu 3–4 dni lub zadanie mu takich strat, w sile żywej i terytorium, by sojusznicza pomoc nie miała już sensu. Tego celu Niemcy nie osiągnęły, Blitzkrieg się nie udał.
3 września trwała zacięta bitwa graniczna, a zdobycze terytorialne Niemców były dość mizerne. Ta sytuacja wpłynęła na decyzję Anglii i Francji o wypowiedzeniu im wojny. Tak więc już trzeciego dnia wojny Hitler znalazł się w sytuacji, której obawiał się najbardziej – wojny na dwa fronty. W tym momencie Niemcy wojnę przegrali.
Polscy przywódcy zdawali sobie sprawę z dysproporcji sił i wiedzieli, że samodzielnie prowadzenie wojny z Niemcami jest bardziej niż ryzykowne, więc celem ich było wciągnięcie do niej silnych sojuszników. Z kolei wojnę na dwa fronty uważali za niemożliwą i grożącą biologicznym unicestwieniem narodu, stąd późniejszy rozkaz Naczelnego Wodza, by nie walczyć z Sowietami. Polskim celem było uczynienie wojny polsko-niemieckiej wojną europejską, by po powszechnym pożarze mogła wyłonić się jego popiołów Niepodległa, tak jak stało się to dwadzieścia lat wcześniej. I ten cel Polska osiągnęła, wojna stała się europejską, a później światową. Militarnym celem Polaków było powstrzymanie niemieckiego uderzenia przy granicy do czasu wejścia do wojny aliantów, a następnie możliwie uporządkowany odwrót w kierunku przedmościa rumuńskiego, gdzie, korzystając z przewożonych przez Rumunię francuskich dostaw, zamierzali bronić się do czasu alianckiej ofensywy.
Wieczorem 16 września oficerowie polskiego Sztabu Generalnego mieli dobry powód do otwarcia szampana. Walki toczyły się sporej odległości od przedmościa rumuńskiego, prawie wszystkie duże jednostki zachowały zdolność operacyjną i w ciężkich walkach wiązały gros sił Niemców, którzy musieli pozostawić zachodnią granicę z symboliczna obroną. Impet Niemców słabł, pojawiały się problemy zaopatrzeniowe, a Polacy organizowali jednostki rezerwowe i kontruderzenie. Nazajutrz, zgodnie z umową, miała ruszyć francuska ofensywa, a to znaczyło, że wojna wkrótce skończy się klęską Niemiec.
Niestety zamiast Francuzów wkroczyli Sowieci.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” znajduje się na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 64/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „W październiku o Wrześniu” na s. 8 październikowego „Kuriera WNET”, nr 64/2019, gumroad.com
Antall z miejsca zatrudnił Sławika w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Współpraca zamieniła się w przyjaźń. Dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – uciekinier z obozu.
Zbigniew Kopczyński
Opowieść o Sławiku
Życie i ofiara Henryka Sławika pozostaje ciągle ogromnym, niewykorzystanym potencjałem. Jest on, wraz z wieloma innymi Sprawiedliwymi, naszym narodowym argumentem w wielu toczących się dziś sporach. Czas ten potencjał wykorzystać.
Życie i działalność Henryka Sławika to temat na dużą, wielowątkową powieść, wręcz cykl powieści, jako że los każdego jego podopiecznego to osobna historia. To opowieść o losach tysięcy ludzi w czasie II wojny światowej, o Polakach i Żydach tułających się po obcych krajach w poszukiwaniu możliwości przeżycia i walki, opowieść o mało znanych kartach ostatniej wojny. To opowieść o węgierskiej pomocy dla wielu Polaków, żołnierzy i cywilów, również dla polskich Żydów. To też opowieść o tym wielkim człowieku, a raczej dziesiątkach lat zapomnienia, a później trudnego przywracania pamięci o nim. To w końcu opowieść o polskiej niemożności, może niechęci do pokazania światu tej niezwykłej postaci.
To ostatnie jest najtrudniejsze do zrozumienia, bo dzieło Sławika to poważny argument w toczącej się dyskusji o stosunkach polsko-żydowskich w czasie ostatniej wojny, a jego życie stanowi ciąg pasjonujących wydarzeń godnych jak najszerszego rozpowszechniania. Dlaczego nikt nie nakręcił o nim hollywoodzkiego filmu, choć jego dzieje to gotowy scenariusz superprodukcji, a pewnie i serialu? Wiele wydarzeń z jego życia mogłoby się stać kultowymi scenami filmowymi. I niczego nie trzeba tam ubarwiać, jedynie pokazać to, co się naprawdę wydarzyło. Tak jest również z wieloma wydarzeniami z historii Polski. Kiedy pójdziemy w ślady Niemców, którzy wysupłali odpowiednie kwoty – prawda, że z bogatszego budżetu – by przekonać świat, że to właśnie oni ratowali Żydów (Lista Schindlera) i walczyli z Hitlerem (Walkiria)? A my nie musimy niczego poprawiać ani ubarwiać.
Henryk Sławik to typowy self-made man; tacy ludzie cenieni są szczególnie za oceanem. Urodzony w śląskiej wiosce, ukończył jedynie szkołę podstawową, a mimo to został redaktorem naczelnym „Gazety Robotniczej”, radnym Katowic, członkiem Rady Naczelnej Polskiej Partii Socjalistycznej i delegatem do Ligi Narodów.
Prosty chłopak robi taką karierę, a w czasie próby pomaga dziesiątkom tysięcy rodaków i ratuje co najmniej pięć tysięcy Żydów (to liczba udokumentowana), przypłacając swą działalność życiem. Nic, tylko brać go na sztandary ruchu ślązakowskiego. Rdzenny Ślązak, ratujący tysiące Żydów, w przeciwieństwie do wielu Polaków, którzy, jak to w Jedwabnem… itd.
Życiorys Sławika ma jednak dwie poważne rysy. Pierwsza to udział we wszystkich trzech powstaniach śląskich, w których, jak inni powstańcy, bił się o Polskę, a nie jakąś autonomię, wprowadzoną wskutek politycznych targów. Poza tym Sławika zabili Niemcy, w obozie niekwestionowanie niemieckim, bo leżącym w Austrii. Gdyby dokończył żywota w którymś z komunistycznych obozów na powojennym Śląsku, zwanych przez ślązakowców „polskimi”, byłby wysławiany jako śląski męczennik, ofiara polskiego nacjonalizmu. A tak, trudno się dziwić, że rządząca do niedawna w województwie śląskim koalicja Platformy z Ruchem Autonomii Śląska niezbyt dynamicznie popularyzowała postać Henryka Sławika, tym bardziej że RAŚ w tej koalicji odpowiadał za edukację i kulturę. Podejmowano wprawdzie pewne działania, zabrakło jednak rozmachu i skali ponadlokalnej. Były wiceprezydent Katowic – Michał Luty zadeklarował swego czasu publicznie wypłatę nagrody pieniężnej temu, kto wskaże choć jeden artykuł Michała Smolorza czy Kazimierza Kutza, najpopularniejszych śląskich felietonistów otwarcie sympatyzujących z autonomistami, właśnie o Sławiku. Ryzyko uszczuplenia portfela Michała Lutego było zerowe, jako że w wieloletniej twórczości tych publicystów temat Sławika nie istnieje.
Mógłby Sławik zostać ikoną lewicy, bo był socjalistą i antyklerykałem. Zresztą krótko po wojnie towarzysze uhonorowali go, nazywając obecną ulicę Zabrską jego imieniem. Uhonorowanie trwało cztery dni, do momentu, gdy do towarzyszy dotarło, że Sławik nie z tych socjalistów, nie przyjechał na sowieckim czołgu. Co gorsza, reprezentował w Budapeszcie rząd londyński, więc wysługiwał się reakcyjnej sanacji. A że ówczesny rząd RP, a tym bardziej Sławik, z sanacją mało mieli wspólnego? Cóż, nie wymagajmy zbyt wiele od tych, dla których „nie matura, lecz chęć szczera”… Teraz, gdy i na Śląsku, i w całej Polsce rządzi opcja poważniej podchodząca do polityki historycznej, można mieć nadzieję na szerszą popularyzację tego bohatera. Niestety czas biegnie, a wszelkie inicjatywy mają charakter raczej lokalny i zwykle docierają do tych, którym postać Sławika jest już znana.
Ciągle czekamy na superprodukcję, o jaką aż prosi się jego życiorys. Autor scenariusza nie musi nic wymyślać, wystarczy pozbierać z istniejących opracowań autentyczne relacje, a same ułożą się w pasjonującą fabułę, pełną poruszających scen. Można zrealizować również serial rozwijający wiele ciekawych, choć mało znanych wątków.
Ot, choćby węgierska pomoc dla polskich uchodźców – ewenement na skalę światową. Niewielki kraj, sojusznik hitlerowskich Niemiec, przyjął, lekko licząc, sto tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów, udzielając im wszechstronnej pomocy i chroniąc przed swym sprzymierzeńcem. Jednym z tych uchodźców był Henryk Sławik.
I tutaj, w obozie internowanych polskich żołnierzy, miała miejsce filmowa scena. Do jeńców przyjeżdża József Antall – komisarz rządu Królestwa Węgier do spraw uchodźców, by zorientować się w ich sytuacji i potrzebach. Wtedy Sławik informuje go o pilnej konieczności zmiany sytuacji internowanych. Otóż okoliczni chłopi upijali ich i karmili jak indyki, co zaczynało być niebezpieczne dla tych młodych ludzi. Należałoby – zdaniem Sławika – zająć czymś żołnierską młodzież, najlepiej nauką. Antall z miejsca zaproponował Sławikowi pracę w swoim urzędzie, by wspólnie opiekować się polskimi uchodźcami. Intensywna i zgodna współpraca zamieniła się z czasem w przyjaźń. Później dołączył do nich Henryk Zvi Zimmermann – Żyd z Krakowa, uciekinier z obozu w Płaszowie, którego postać zasługuje na osobną opowieść.
Sławik pełnił nieoficjalnie funkcję reprezentanta rządu Rzeczypospolitej przy urzędzie Antalla. I tu pojawia się ciekawy temat stosunków polsko-węgierskich w czasie ostatniej wojny. Oba państwa, będące w przeciwnych, śmiertelnie wrogich obozach, utrzymywały ze sobą mniej lub bardziej nieoficjalne kontakty, których charakter wymagał wysokiego stopnia zaufania. Antall i Sławik, oprócz opieki nad przebywającymi na Węgrzech obywatelami polskimi, co było ich głównym i oficjalnym zajęciem, ułatwiali Polakom wyjazd do krajów alianckich, przede wszystkim do polskiego wojska, a Żydom wyrabiali dokumenty aryjskie, czyli przepustki do życia. O skali ich działalności świadczy co najmniej pięć tysięcy uratowanych Żydów. Polaków, którym pomogli, było kilkakrotnie więcej.
W miasteczku Vác Sławik zorganizował sierociniec dla blisko setki żydowskich dzieci, oficjalnie nazwany Domem Sierot Polskich Oficerów. By uniknąć podejrzeń wynikających z niezbyt słowiańskiego wyglądu podopiecznych, dzieci uczone były katolickich modlitw, a co niedzielę ostentacyjnie prowadzone do miejscowego kościoła. Ale w zaciszu sierocińca uczyły się religii swojego narodu. Po wkroczeniu Niemców na Węgry zorganizowano wyjątkowo skuteczną ewakuację. Wszystkie dzieci przeżyły wojnę.
Dzięki pomocy Antalla udało się Sławikowi sprowadzić na Węgry przebywające w Warszawie żonę i córkę. Sposób, w jaki obie, na węgierskich papierach, lecz bez choćby elementarnej znajomości języka, przejechały przez kilka granic i punktów kontrolnych, to temat na osobny odcinek sensacyjnego serialu. Radość z bycia razem nie trwała długo, zaledwie pół roku. Po rozpoczęciu niemieckiej okupacji Węgier Henryk Sławik musiał się ukrywać, choć nie zaprzestał swej działalności. Miał paszport szwajcarski, mógł swobodnie wyjechać do Szwajcarii. Mógł również znaleźć schronienie w Rumunii, tak jak Henryk Zimmermann. I tu pojawia się mało znany temat rumuński.
Rumunię postrzegamy zwykle jako sojusznika, który nie do końca wywiązał się ze swoich zobowiązań. Internowanie polskich władz spowodowało zaburzenia w koordynowaniu działań walczących wojsk i umożliwiło przejęcie władzy przez gen. Sikorskiego. Z drugiej strony, Rumuni, choć przeszli na stronę Niemców, gdy przykład Polski pokazał, ile warte są angielskie gwarancje, do końca wojny chronili internowanych Polaków przed Niemcami, swoim sojusznikiem. Wiele tysięcy internowanych w Rumunii i na Węgrzech żołnierzy wymknęło się obozów i zasiliło Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie. Nie mogło się to stać bez co najmniej życzliwej neutralności władz obu tych krajów.
Sławik zdecydował się jednak zostać na Węgrzech, a żona nie chciała wyjeżdżać bez niego. W ukryciu udało mu się spotkać z córką. Było to ich ostatnie spotkanie. W jego trakcie mała Krysia zapytała: „Tatusiu, dlaczego nie wyjechaliśmy, choć nam to obiecywałeś?”. Tata Henryk odpowiedział, że nie mógł zostawić tych, których powierzono jego opiece… Rodzina Sławików zapłaciła wysoką cenę za tę decyzję. Żona Sławika przeżyła Ravensbrück, córce udało się uciec i tułała się po węgierskich rodzinach, aż po wojnie, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, odnalazł ją Józef Antall i umożliwił powrót do matki.
Niemcy aresztowali zarówno Sławika, jak i Antalla, by ukarać ich za uratowanie tysięcy Żydów i pomoc dziesiątkom tysięcy polskich żołnierzy w przedostaniu się do polskiego wojska na Zachodzie.
O ile Sławik, jako Polak, był winnym niejako z definicji, o tyle wobec Węgra Niemcy stosowali elementarne zasady praworządności, a te wymagały udowodnienia winy. Doprowadzili więc do ich konfrontacji, by dowiedzieć się, czy Antall działał świadomie. Sławik całą winę wziął na siebie, zapewniając, że Antall o niczym nie wiedział. Zeznań nie zmienił pomimo długiego, prowadzonego gestapowską metodą przesłuchania.
W swej powojennej relacji József Antall wspominał, że, gdy wieziono ich razem z tego przesłuchania, ujął dłoń skatowanego Sławika i rzekł:
– Przyjacielu, dziękuję. Uratowałeś mi życie.
Sławik słabym głosem odpowiedział:
– Tak płaci Polska.
Scena godna hollywoodzkiej realizacji.
Antalla zwolniono, a Sławika wysłano do Mauthausen, austriackiego Katynia, gdzie mordowano polską inteligencję. Zamordowano tam też Sławika.
I na tym kończy się życie Henryka Sławika, a zaczyna historia pamięci o nim. Żona z córką zamieszkały w Katowicach, jednak realia stalinowskiej nocy spowodowały, że wolały nie ujawniać, kim był ich mąż i ojciec. Pamięć o Henryku Sławiku zgasła.
Kilkadziesiąt lat później, pod koniec lat osiemdziesiątych, przybył do Polski Henryk Zvi Zimmermann i ze zdumieniem stwierdził absolutny brak wiedzy o czynie Henryka Sławika. Stwierdził wtedy: „Ja nie rozumiem Polaków. Mają takiego bohatera, a się nim nie chwalą”. Nikt nie umiał mu wskazać, gdzie szukać jego rodziny. Dotarł do niej dopiero dzięki ogłoszeniu w „Przekroju”.
Od tego czasu wiedza o tym wielkim człowieku, z trudem bo z trudem, znajduje sobie miejsce w świadomości społecznej. Przede wszystkim dzięki właśnie Henrykowi Zimmermannowi, który robił co mógł, by tę wiedzę upowszechniać. Dzięki niemu zaczęły pojawiać się publikacje, a nawet książki, później filmy. Jednak, gdy w roku 1990 Sławik otrzymał pośmiertnie tytuł Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata, w polskich mediach zapanowała głucha cisza.
Promocja dokonań Sławika to cel założonego w roku 2008 w Katowicach Stowarzyszenia Henryk Sławik – Pamięć i Dzieło. W ciągu minionych lat doprowadzono do wielu form upamiętnienia tej wielkiej postaci. Są one efektem zarówno bezpośrednich działań Stowarzyszenia, jak i osób i instytucji zainspirowanych tą działalnością. Największym, jak na razie, osiągnięciem Stowarzyszenia było doprowadzenie do pośmiertnego odznaczenia Sławika Orderem Orła Białego. Niespodziewanie to, zdawałoby się oczywiste uhonorowanie, nie było łatwe do przeprowadzenia. O ile prezydent Kaczyński nie miał problemów z podjęciem decyzji o odznaczeniu, o tyle wnioskodawcy długo musieli przebijać się do niego przez niezrozumiały mur obojętności, a czasem niechęci prezydenckich urzędników. Z ust pewnej wysoko postawionej w Kancelarii Prezydenta osoby usłyszeli nawet: „A może już dosyć tych polskich sprawiedliwych?”. Zaskoczonym wyjaśniono, że osoba ta ma wkrótce objąć ważne stanowisko w nowojorskiej placówce i obawia się, że udział w tym przedsięwzięciu zniechęci do niej wpływowe tam środowiska żydowskie.
Ta oportunistyczna nadgorliwość miała uzasadnienie jedynie w chorej wyobraźni, jako że w upamiętnienie Henryka Sławika to właśnie Żydzi wnieśli ogromny, wręcz fundamentalny wkład. Gdyby nie Żyd Zimmermann, nie wiedzielibyśmy dzisiaj nic o naszym bohaterze, nie byłoby ani Yad Vashem, ani Orła Białego, ani tego artykułu. Duży wkład wniósł również przewodniczący katowickiej Gminy Wyznaniowej Żydowskiej, członek założyciel przywoływanego tutaj Stowarzyszenia. A i w samej Ameryce nie robiono żadnych problemów ze złożeniem w waszyngtońskim Muzeum Holokaustu materiałów dokumentujących działalność i ofiarę Henryka Sławika.
Warto również obejrzeć krótki film dokumentujący reakcję izraelskiej widowni w Tel Avivie po obejrzeniu filmu Marka Maldisa „Henryk Sławik – polski Wallenberg”. Trudno o lepszy, bardziej autentyczny i emocjonalny wyraz wdzięczności wobec Henryka Sławika i polskiego narodu. Ten krótki film powinien być wyświetlany w polskich placówkach na całym świecie. A nie jest.
Ceremonia odznaczenia odbyła się 25 lutego 2010 roku, czyli półtora miesiąca przed Smoleńskiem. Do Katowic przybyli prezydenci Polski i Węgier, ambasador Izraela, konsul USA. Wydarzenie, jak na Katowice, niezwykłe. Wspaniałe przemówienia obu prezydentów, podziękowanie wnuczki Antalla, wygłoszone płynną polszczyzną. Nic, tylko transmitować i rozsyłać relacje na cały świat. Tymczasem transmisji nie było, relacji – tak samo. Główne polskie media solidarnie zamilczały to wydarzenie. Tylko w jednej z gazet znalazłem krótką informację, że Lech Kaczyński rozpoczął w Katowicach kampanię wyborczą. Znów pamięć o Sławiku padła ofiarą politycznych rozgrywek.
Wszystkie opisane działania mają ograniczony, zwykle lokalny zasięg. Potwierdzającymi regułę wyjątkami mogą być jedynie wspomniana wizyta w Muzeum Holokaustu, wystawa w Parlamencie Europejskim, pomnik Sławika w Budapeszcie czy składanie kwiatów w Mauthausen w rocznicę zamordowania Sławika. Działania osób prywatnych i stowarzyszeń takich, jak opisane w tym artykule, opierające się na pracy społecznej pasjonatów, mają swoje granice skali i skuteczności, wynikające ze skromności środków. Promocja Sławika w wymiarze, na jaki ta postać zasługuje, możliwa będzie jedynie przy odpowiednio dużym zaangażowaniu instytucji państwowych. Pierwsze jaskółki już się pojawiają. Jesienią w Konsulacie RP w Nowym Jorku zostanie otwarta wystawa o Henryku Sławiku. Pewne działania podejmuje też Instytut Polski w Düsseldorfie. Oby zapowiadały one wiosnę.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” znajduje się na s.7 wrześniowego „Kuriera WNET” nr 63/2019, gumroad.com.
„Kurier WNET”, „Śląski Kurier WNET” i „Wielkopolski Kurier WNET” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach WNET w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna aktualnego numeru „Kuriera WNET” jest do nabycia pod adresem gumroad.com. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera WNET” wraz z wydaniami regionalnymi, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Opowieść o Sławiku” na s. 7 wrześniowego „Kuriera WNET”, nr 63/2019, gumroad.com