Parę dni przed 81. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego, przybliżamy sylwetkę artystki, która jako młoda dziewczyna wzięła w nim udział jako łączniczka. Zapraszamy na opowieść o Alinie Janowskiej
Alina Janowska (1923–2017) była jedną z najwybitniejszych postaci polskiej kultury – aktorką teatralną, filmową i telewizyjną, piosenkarką, choreografką, a zarazem uczestniczką Powstania Warszawskiego.
Urodziła się w Warszawie, dzieciństwo spędziła m.in. na Kresach. Podczas II wojny światowej zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Po aresztowaniu w 1942 roku, spędziła siedem miesięcy w więzieniu, unikając wywózki do Auschwitz. W Powstaniu Warszawskim służyła jako łączniczka w batalionie „Kiliński”.
Po wojnie związała się z teatrem, m.in. Syreną, STS-em i Komedią. Na ekranie zadebiutowała w kultowym filmie Zakazane piosenki (1946). Szeroką popularność przyniosły jej role w serialach: Wojna domowa, Złotopolscy, Plebania, a także występy w filmach Wajdy czy Jakubowskiej.
Była także wykładowczynią, działaczką społeczną, radną Żoliborza, współtwórczynią inicjatyw wspierających dzieci i młodych artystów. Jej benefis w 2013 roku we Wrocławiu był symbolicznym pożegnaniem ze sceną.
Alina Janowska zmarła 13 listopada 2017 roku. Spoczywa na Powązkach w Alei Zasłużonych.
Zachęcamy także do wysłuchania poprzedniej audycji!
Agnieszka Cubała / fot.: Kamil Kowalik, Radio Wnet
Gościem audycji Sztuka jest magią była Agnieszka Cubała – autorka kilkunastu książek o Powstaniu Warszawskim. W rozmowie poruszono kwestię zainteresowania młodzieży przeszłością
Agnieszka Cubała, historyczka i autorka książek o Powstaniu Warszawskim, opowiada o roli kobiet – Peżetek – w powstaniu, ich codziennych zadaniach i zapomnianym wkładzie.
Rozmowa porusza też emocjonalny wymiar pisania, znaczenie pracy z młodzieżą i sposób, w jaki autorka trafia do młodych ludzi, pokazując im, że historia to opowieść o ludziach takich jak oni.
Most Grunwaldzki, fot. Jar.ciurus/Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0 PL
Tabliczka z napisem „Kaiser Brücke” (Most Cesarski) miałaby pojawić się w związku z planowanym remontem. Koncepcja wywołała głośną dyskusję wśród mieszkańców Wrocławia i historyków.
Informacja szybko obiegła media, jednak do kontrowersyjnego pomysłu nikt się nie przyznaje. Juliusz Woźny, odnosząc się do sytuacji, przede wszystkim streszcza burzliwą historię obiektu, który wielokrotnie zmieniał swoją nazwę:
Most Grunwaldzki, początkowo miał patrona cesarza Fryderyka. Konkurs ogłoszono w 1904 roku pod nazwą Kaiser Friedrich Brücke. Fryderyk w międzyczasie zmarł i zostawiono tylko Kaiser Brücke.
Po klęsce Niemiec w I Wojnie Światowej, współczesny Most Grunwaldzki przemianowano na Most Wolności. Jednak nie na długo:
Most zmienił po raz kolejny nazwę, kiedy doszedł do władzy Adolf Hitler. Wolność mu się nie najlepiej kojarzyła. Tak most wrócił do swojej nazwy.
Dzisiejszą nazwę mostu nadała władza ludowa. A skąd wzięła się ówczesna nomenklatura?
1910 rokskojarzył się po wojnie z bitwą pod Grunwaldem, prawda?1410 – nie ma Polaka, który by tej daty nie pamiętał, więc dlatego nazwano go Grunwaldzkim, jako taki symbol zwycięstwa nad faszyzmem.
~ mówi Juliusz Woźny. Wyraża też swoją opinię w kwestii planowanych zmian. Odnosi się przy tym do tragicznej katastrofy lotniczej (1945 r.), która wydarzyła się na znajdującym się nieopodal mostu Placu Grunwaldzkim:
Zostawcie ten most takim, jakim jest, boten most opowiada nam swoją historię w sposób naprawdę fantastyczny. Można tam dodatkowo umieścić tablice, które by tę rzecz jeszcze lepiej wyjaśniły. I pamiętajmy, że jak mówię, przez Wrocław przeszła straszliwa wojna. Jest co prawda taki niewielki kamień, który upamiętnia te 13 tysięcy ofiar, ale wydaje mi się, że swoistą pamiątką, nie powiem pomnikiem, ale taką pamiątką świadectwą tej tragedii na Placu Grunwaldzkim też jest sam most. W związku z tym jest to doskonała okazja, żeby w ten sposób pozostawić takiego świadka historii od 1910 roku.
Groby powstańców lwowskich na Cmentarzu Łyczakowskim / Fot. Józef Żak
Artur Żak, korespondent Radia Wnet, stojąc na pieszym moście nad Użem w Użhorodzie, relacjonował lwowskie skromne obchody 81. rocznicy Powstania Lwowskiego, które zorganizowali kibice Legii Warszawa.
Artur Żak zaznaczył, że 22 lipca 1944 roku Lwów, stanął do Akcji „Burza”, by powitać Armię Czerwoną jako gospodarze. Przypomniał tragiczny finał: po kilku dniach biało‑czerwonych flag NKWD rozbroiło żołnierzy AK, a setki z nich trafiły do więzienia przy Łąckiego.
Szacuje się, że w walkach zginęło nawet 700 akowców, jednak do dziś nie mają oznaczonych mogił. Dzięki opiekunowi polskich grobów Józefa Żaka, ujawnił historię dyskretnej renowacji anonimowego grobu pięciu Powstańców na Łyczakowie, sfinansowanej przez krakowski oddział TMLiKPW.
Grób powstańca lwowskiego na Cmentarzu Łyczakowskim / Fot. Józef Żak
W rocznicę powstania członkowie Old Fashion Man Club – Legia Warszawa za pośrednictwem Józefa Żaka zapalili symboliczne znicze w kilku miejscach cmentarza, oddając cześć zapomnianym bohaterom. W drugiej części korespondencji opowiedział o weekendowej akcji OFMC, która wsparła 50‑osobową grupę polskich dzieci z Mościsk i okolic wracających z wakacji u salezjanów pod Ostródą. Pod opieką ks. Jarosława Wąsowicza mali kresowiacy odwdzięczyli się wzruszającymi koncertami pieśni patriotycznych i kresowych. Kibice Legii Warszawa nakarmili też szesnaścioro dzieci z Naddniestrza – krainy, gdzie przed wiekami stał słup z napisem „Finis Poloniae”. Zaangażowanie Legionistów, Stowarzyszenia Fanów Legii oraz projektu Legia PamiętaMY pokazało, że pamięć historyczna i pomoc rodakom idą w parze.
Ta koalicja rządząca nie była w stanie zniszczyć tego Instytutu wprost, dlatego, że nie jest powołany na mocy rozporządzenia, tylko ustawą – mówi była dyrektor Instytutu Pileckiego Magdalena Gawin.
W ubiegłym tygodniu aktualne działania Instytutu Pileckiego stały się przedmiotem szerokiej dyskusji publicznej. Kontrowersje wzbudził m.in. niejasny status programu „Zawołani po imieniu”, mającego za zadanie upamiętnić Polaków, którzy podczas II Wojny Światowej zginęli za udzielanie pomocy Żydom. Prof. Magdalena Gawin w rozmowie z Łukaszem Jankowskim odnosi się do licznych działań władzy, które w jej opinii mają na celu wygaszenie Instytutu. Najpierw jednak przypomina, jaka była misja założeniowa instytucji:
Chodziło o to, żeby stworzyć instytucję, która będzie pomocą dla Ministerstwa Kultury i Ministerstwa Spraw Zagranicznych w prowadzaniu polityki pamięci. I to takiej polityki pamięci, która odwołuje się do źródeł archiwalnych, zarówno polskich, brytyjskich, niemieckich. Dzięki niej możemy organizować wystawy w sposób szybki, łatwy i prosty. Nie musimy prosić ekspertów zagranicznych.
Jak mówi, działania Instytutu były oceniane negatywnie przede wszystkim przez Polaków:
Mamy największych wrogów, hejterów we własnym kraju.
Odpowiadając na pytanie, dlaczego tak się dzieje, mówi:
Wydaje się, że pewne obszary badań są tradycyjnie przypisane dla lewicy kulturowej, bardzo radykalnej. I ta właśnie lewica z przedmiotu badań Holokaustu uczyniła swoją dominującą narrację.
Nastał lipiec. Wokół pachnie dojrzewającym zbożem, gęstym od ciepła powietrzem i słodką nostalgią polskiego lata. Ale dla mnie lipiec od zawsze miał jeszcze jeden zapach – zapach popiołu…
… spalonego drewna, płaczu niesionego wiatrem przez pola.Lipiec pachnie Wołyniem.
Dla mnie ludobójstwo na Kresach i w Małopolsce Wschodniej to nie tylko bolesna karta polskiej historii. To część mojej tożsamości i rodzinnej tragedii. To depozyt, który otrzymałem od dziadka – człowieka, który cudem uniknął losu dziesiątek, a może i setek tysięcy Polaków pomordowanych w bestialski sposób tylko za to, że byli Polakami.
Wielokrotnie słuchałem jego historii, wypowiadanych półgłosem, często z zaszklonymi od łez oczami. Dziadek opowiadał o Wołyniu jak o krainie rodem z poetyckiego krajobrazu – malował słowem falujące łany zbóż, cerkwie na wzgórzach i dzieci beztrosko bawiące się nad rzeką Horyń. Wspominał bezkresne pola, po których niosły się zmieszane echa ludowych pieśni – polskich i ukraińskich – śpiewanych przez miejscowe kobiety. Opowiadał o baśniowym świecie – o szeptuchach, dziwach i płanetnikach. Siadałem wtedy przy kaflowym piecu i chłonąłem, wrastałem w ten świat pełen magii i folkloru.
Opowieść ta jednak nie ma szczęśliwego zakończenia. Urywa się nagle. Tak jak głos dziadka, który ją snuł.
Jak mawiał: „Złe” wyszło na świat i jak za dotknięciem różdżki ucichły radosne śpiewy na polach, ludzie zaczęli spoglądać na siebie podejrzliwie, a Horyń wkrótce miał spłynąć krwią.
Nastał czas grozy
Co jakiś czas słyszano wprawdzie, że ten czy tamten zaginął, ale tłumaczono to sobie jako efekt prywatnych porachunków. Do czasu. Coraz częściej docierały informacje o pomordowanych polskich wsiach. Na polnych drogach można było spotkać uciekających niedobitków a letnie, nocne niebo wypełniały łuny płonących nieopodal miejscowości.
Na Polaków padł strach. Nie spano już w domach, bo nie wiadomo było kiedy nastąpi kolejny atak. Chowano się po stodołach, na polach – gdzie kto mógł. Banderowcy, często przy wsparciu ukraińskiej czerni, zazwyczaj przychodzili nocą. Otaczali miejscowość, mordowali Polaków, po czym podpalali domy, nieraz całe wsie.
Piękne lipcowe noce zaczął przedzierać nieludzki krzyk mordowanych bestialsko ofiar, ryk płonącego bydła i błagalne prośby o oszczędzenie życia.
To nie był konflikt. To nie była wojna polsko-ukraińska. To było Genocidum Atrox-ludobójstwo dokonane z niezwykłym okrucieństwem.
Za pomocą siekier, wideł i innych narzędzi gospodarskich rżnięto polskie kobiety, starców i dzieci. Bez wyjątku. Bez litości.
Należy jednak pamiętać o wielu Sprawiedliwych Ukraińcach, którzy ryzykując własne życie ostrzegali swoich polskich sąsiadów i udzielali im schronienia. To oni są prawdziwymi bohaterami Ukrainy, nie rezuni spod znaku OUN-UPA.
Dziś, ponad osiemdziesiąt lat po tych wydarzeniach oddajemy hołd naszym zamęczonym Rodakom. Każda z ofiar miała swoją twarz: czyjegoś ukochanego dziecka, matki, ojca… Każda z tych osób miała swoją historię. Większość z nich nigdy nie zostanie opowiedziana. Zabrano je do bezimiennych mogił – rozrzuconych po lasach, studniach i polach, gdzie od ponad ośmiu dekad czekają na godny pochówek, którego im się odmawia.
Dlatego Wołyń i Kresy to nie tylko miejsca na mapie. To rana. Niezabliźniona. Dziedziczona z pokolenia na pokolenie. Wołyń to trauma, którą niesie się w genach-czasem nieświadomie jak niepokój bez przyczyny, jak tęsknota za czymś, czego nigdy się nie znało.
Jednak ten krzyk niesiony przez lipcowy wiatr nie umilkł. Po prostu zmienił ton i stał się szeptem przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Ja go słyszę. I nie pozwolę mu zamilknąć.
Fragment muralu upamiętniającego ludobójstwo na Wołyniu /Warszawa ul Młynarska/ autor: Mikołaj Ostaszewski
Dzisiaj przypada 82. rocznica Krwawej Niedzieli – kulminacyjnego punktu ludobójstwa Polaków dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu i w Galicji Wschodniej.
Wspomnienie tych wydarzeń boli tym bardziej, że ofiary wciąż czekają na pogrzeb. I że znów zagrano z nami w grę na czas.
Tutaj do wysłuchania jeden z programów wspomnieniowych Tomasza Wybranowskiego:
Polska – kraj bez prawa do pamięci?
Zacznijmy od gorzkiej refleksji: żadne poważne państwo nie może pozwolić sobie na upokarzanie własnych Ofiar. Nikt, kto ma w sobie cień moralności, nie powinien się na to godzić. A jednak od dziesięcioleci wymaga się od nas, Polaków, byśmy byli świętsi od papieża, milsi od Chrystusa.
W nowej, wygodnej dla Zachodu narracji to Polacy są współwinni Holokaustu. To nie Niemcy tylko jacyś „naziści”. Były kanclerz Scholz podczas rocznicy zamachu na Hitlera gloryfikuje von Stauffenberga – człowieka, który gardził Polakami i nazywał nas narodem „czującym się dobrze tylko pod knutem”.
Friedrich Merz, nowy kanclerz Niemiec, już pierwszego dnia urzędowania w Warszawie kpiąco zamknął temat wojennych reparacji, mówiąc przy Tusku:
„Prawne dyskusje na temat potencjalnych reparacji są zamknięte”.
Obok Merza Donald Tusk bez wahania przytaknął, oznajmiając, że „Polska nie ma żadnych roszczeń” i że „nie będziemy ich stawiać”. W jednej chwili pokoleń cierpienia – od ponad sześciu milionów ofiar niemieckiej okupacji – zostało symbolicznym ruchem ręki przekreślonych. Polska godność została oddana za grzeczne gesty i wzajemne obietnice „wspólnych projektów”.
W tym samym czasie nasi rządzący nie potrafią (albo nie chcą) skutecznie walczyć o pamięć Wołynia. Bo przecież „nie można drażnić Ukraińców”, „nie wolno wbijać noża w plecy sojusznika walczącego z Rosją”.
Gładkie słowa, mowa trwa i pozorowane działania
Podczas 80. rocznicy Krwawej Niedzieli usłyszeliśmy kilka miękkich, okrągłych zdań. Wysłano delegacje, zapalono znicze. Ale zabrakło prawdy. Zabrakło oficjalnego uznania ludobójstwa. Zabrakło realnych kroków – chociażby ekshumacji ofiar.
Czy my, Polacy, nie mamy prawa do wrażliwości? Czy nasz ból się nie liczy? Ukraina przeżywa traumę Buczy – i słusznie. Ale dlaczego my mamy milczeć o Ostrówkach, o Gaju, o Parośli?
Marsz z okazji 110. urodzin Bandery / Fot. Paweł Bobołowicz
Kreoni XXI wieku? Ukraina i prawo do pochówku
W tragedii Sofoklesa Kreon zabronił pochówku ciała Polinejkesa. To był bunt nie tylko przeciw człowiekowi, ale i przeciw prawom boskim. Dziś Ukraina, niczym Kreon opisany przez wielkiego tragika, nie pozwala pochować naszych Ofiar. Nie pozwala na ekshumacje. Nie pozwala postawić krzyży.
Zwłoki dziesiątek tysięcy Polaków wciąż leżą w bezimiennych dołach. Ich rodziny nie wiedzą, gdzie zapalić znicz. A przecież nawet w starożytnej Grecji wiedziano, że bez pochówku dusza nie zazna spokoju.
„Zniszczyć wszystko, co polskie” – rozkazy z piekła rodem
W 1943 roku Dmytro Klaczkiwśkyj pseudonim „Kłym Sawur”, w tajnej dyrektywie napisał:
„zlikwidować całą ludność męską w wieku od 16 do 60 lat”.
Jeszcze bardziej przerażają instrukcje wołyńskiej OUN-B: burzyć domy, niszczyć drzewa, zacierać ślady polskości. To nie były spontaniczne odruchy tłumu – to była zaplanowana eksterminacja.
OUN-B i jej zbrojne ramię UPA działali według „dekalogu ukraińskiego nacjonalisty”. Punkt dziesiąty wzywał do „nienawiści i podstępu wobec wrogów narodu”. Takich instrukcji nie wymyślili „ruscy”. One naprawdę istniały – i były realizowane z przerażającą konsekwencją.
Nie wojna – ludobójstwo
Wbrew ukraińskiej narracji – to nie była żadna „wojna polsko-ukraińska”. To było ludobójstwo. Fakty, dokumenty, rozkazy i relacje – wszystko to potwierdza: celem było fizyczne unicestwienie Polaków. Mordy nie były przypadkiem. Były polityką.
Świadczy o tym choćby przesłuchanie Jurija Stelmaszczuka „Rudego”, dowódcy UPA, który sam przyznał, że latem 1943 r. wyrżnął ponad 15 tysięcy Polaków. Cytuję: „Po spędzeniu całej ludności w jedno miejsce rozpoczynaliśmy rzeź. Zwłoki zrzucaliśmy do dołów, zasypywaliśmy ziemią i paliliśmy ogniska”.
fot. Wikipedia ofiary OUN-UPA w Lipnikach marzec 1943 roku
Mit założycielski zbudowany na zbrodni
Ukraina czci „Kłyma Sawura” jako bohatera. Stawia mu pomniki. Odznacza jego krewnych. Gloryfikuje UPA, zamiast zmierzyć się z prawdą. I to nie przez przypadek – mit UPA to fundament współczesnej ukraińskiej tożsamości narodowej.
W Polsce mówić o tym, to jak być „ruską onucą”. Ale czy naprawdę jesteśmy tak naiwni, że nie widzimy, jak fałszywy mit podbity gloryfikowaniem faszystowskich dywizji i bohaterów – rezunów niszczy prawdziwe braterstwo?
Czas, który się kończy
Ukraińcy powtarzają jak mantrę (sami w to nie wierząc): „dajcie nam czas”. Ale ten czas trwa już ponad trzy dekady. W tym czasie Polska pomagała Ukrainie jak nikt inny. A szczątki naszych rodaków dalej gniją pod ziemią w dołach śmierci. Bez imienia, bez krzyża.
Czy naprawdę chcemy wierzyć, że po wojnie Ukraina porzuci mit UPA i czczenie pamiątek z nazistowskimi symbolami Waffen SS Galizien? Skoro dziś, w czasie największej zależności od Polski, nie potrafi nawet zgodzić się na ekshumację naszych rodaków?
Przychylam się do opinii polityków i części historyków, że bez rozwiązania tej sprawy Ukraina NIE MOŻE liczyć na szacunek narodów Europy i świata!
Epilog: 82 lata po rzezi – i dalej bez grobów
Dzisiaj kolejna rocznica Krwawej Niedzieli – 82. Milczenie ukraińskich władz, zapowiedzi bez pokrycia, kolejne odsuwanie ekshumacji – to już nie deszcz. To splunięcie.
Polska musi odzyskać godność. Musi jasno powiedzieć, że pamięć o Wołyniu nie jest atakiem na Ukrainę, lecz elementarnym obowiązkiem wobec własnych Ofiar.
Bo jeśli nie teraz – to kiedy? Jeśli nie my – to kto?
Robert Kostro, były dyrektor Muzeum Historii Historii Polski, odwiedza Radio Wnet, aby opowiedzieć o najnowszej książce: „Państwowiec w Muzeum. Robert Kostro w rozmowie z Piotrem Zarembą”.
O okolicznościach jej powstania, Robert Kostro mówi tak:
To była w ogóle książka, którą przygotowywaliśmy z myślą o otwarciu wystawy stałej. No ale ponieważ nie było mi dane otworzyć wystawy stałej, to znaczy może jeszcze będzie dane, ale na razie, w każdym razie na to się nie zapowiada. W związku z tym postanowiliśmy opublikować to, dodając oczywiście ten obszerny fragment na początku dotyczący samego odwołania mnie. Ale generalnie to ma być opowieść i o tym, jak powstawało muzeum, ale też o to, skąd się wziął ten pomysł muzeum. A Piotr Zaremba też mnie wypytał i o moją trochę biografię, a też o wystawę stałą właśnie, bo to jest też jakaś tam ważna część tej książki.
Dzieli się też refleksjami na temat swojej dotychczasowej kariery. Na pytanie o to, jak ocenia sytuację w Muzeum Historii Polski teraz, odpowiada tak:
Nie stało się nic takiego, co by jakoś dramatycznie zmieniało kurs tego muzeum. Są tam jakieś odcienie inne, pewnie ten ster jest lekko skierowany lekko w lewo może, ale nie tak bardzo, żeby to jakoś istotnie na dzisiaj wpływało na to, co się dzieje w muzeum.
Dalej komentuje okoliczności wokół decyzji o odwołaniu go ze stanowiska:
To znaczy rzeczywiście było tak, że inny zarzut dostałem w tym piśmie odwołującym, co innego mówiono mi wcześniej w takiej rozmowie, która miała raczej skłonić mnie nie tyle do ustąpienia, ale z pewną ofertą, żebym przejął inną instytucję kultury. [Instytut Pileckiego]. Potem jeszcze były formułowane w różnych publicznych okolicznościach jeszcze inne uzasadnienia do mojego zwolnienia. Bo to było i to, co mam w tych pismach odwołujących, no to jest kwestia tego, że nie wydawałem wystarczająco sprawnie pieniędzy, czyli że zostawały jakieś pieniądze. Ja oczywiście nie mogłem wydać, no bo jak były opóźnienia na budowę, no to trudno, żeby płacić za niewykonaną pracę, no bo wtedy to nie tylko byłbym odwołany, ale nawet ryzykowałbym kryminał za takie postępowanie. Z kolei w takiej rozmowie, która miała doprowadzić do tego, żebym jakoś bez większego hałasu odszedł, mowa była o tym, że jest potrzebna zmiana, nowe otwarcie. Takie hasło było.
I kontynuuje:
Ja w ten sposób zinterpretowałem, że chodziło o to, żeby powiedzieć własnemu elektoratowi, nowy rząd, żeby powiedzieć, że to muzeum, które było złe wtedy, kiedy rządził PiS, no to teraz jest już dobry, prawda, bo jest nowy dyrektor słuszny i w związku z tym możemy już cieszyć się, że jest takie muzeum historii Polski. I tak bym rozumiał to nowe otwarcie, ale były też różne jeszcze jakieś inne, mniej czy bardziej udane uzasadnienia, żeby mnie odwołać. Na przykład, że potrzeba jest większej aktywności tego muzeum. Ja na Komisji Kultury wymieniałem kilkanaście, tak bez przygotowania specjalnego, kilkanaście projektów, które realizowaliśmy edukacyjnych, popularyzacyjnych, naukowych, które świadczyły o dużej aktywności tego muzeum.
Robert Kostro odnosi się też do mianowania dr Krzysztofa Ruchniewicza na dyrektora Instytutu Pileckiego:
Natomiast rzeczywiście to było dziwne w tym sensie, bo to jest też niepoważne, prawda? Jeżeli się najpierw proponuje coś takiej osobie jak ja, która ma jednak dość tradycyjny sposób myślenia o historii, właśnie niekoniecznie tego, że my zawiniliśmy w czasie II wojny światowej, tylko że jednak to Niemcy zawinili. A potem się mianuje kogoś, kto ma dokładnie odwrotny pogląd. W jednej z takich fundamentalnych spraw historycznych to jedno z dwóch. Albo tu nie ma żadnej polityki historycznej, prawda? Za tym nie idzie żadna myśl. Albo to jest jakieś, nie wiem, kwestia jakiegoś dania posady komuś bliskiemu ministerstwu. Nie mam zielonego pojęcia, jakim sposobem doszli do takiej wspaniałej nominacji.
Wreszcie mówi o tym, jak zareagował na decyzję o odwołaniu go ze stanowiska dyrektora Muzeum Historii Polski:
Dla mnie to było trudne, bo to oznaczało jednak pewną formę przyzwolenia na to, że właściwie bez jakiegoś poważnego uzasadnienia z takim pretekstem zostaję odwołany po 18 latach, po jednak sporej pracy, którą wykonałem i po tym, że jestem przekonany, że robiłem to dobrze w podwójnym sensie. To znaczy, że po pierwsze, że to muzeum powstało wbrew różnym oporom, często politycznym. Ale po drugie też, że jestem przekonany, że starałem się to robić tak, żeby to była naprawdę publiczna instytucja, a nie, nawet jeżeli ja mam powiedzmy jakieś bardziej konserwatywne sympatie, to jednak starałem się, żeby to było miejsce otwarte dla ludzi różnych poglądów.
W czasach, gdy chaos myśli miesza się z pozorną pewnością autorytetów, głos Ojca Józefa Marii Bocheńskiego brzmi jak twardy punkt oparcia. Nie szukał poklasku, ale szukał zawsze prawdy. I uczył, że prawda nie leży pośrodku, lecz tam, gdzie jest. Mówił wprost: „Społeczeństwo jest dla jednostki, a nie na odwrót. A jeśli w imię społeczeństwa żąda się od jednostki ofiar, to dzieje się w imię innych jednostek...” - Tomasz Wybranowski
Paweł Winiewski i Tomasz Wybranowski w audycjach „Muzyczna Polska Tygodniówka” Radia Wnet przywołują wspomnienia ojca Bocheńskiego z czasów rzymskich odsłaniają jego filozoficzne podejście do życia i wiary. Jak podkreśla Paweł Winiewski, dziennikarz i filozof, który jako ostatni przeprowadził wywiad z umierającym myślicielem, ojcem Bocheński był mistrzem logiki i filozofii, łącząc klasyczny platonizm z chrześcijańską wiarą. „Aby dobrze przejść przez życie, trzeba mieć 90% miłości i 10% bezczelności” […]
Paweł Winiewski i Tomasz Wybranowski w audycjach „Muzyczna Polska Tygodniówka” Radia Wnet przywołują wspomnienia ojca Bocheńskiego z czasów rzymskich odsłaniają jego filozoficzne podejście do życia i wiary. Jak podkreśla Paweł Winiewski,dziennikarz i filozof, który jako ostatni przeprowadził wywiad z umierającym myślicielem, ojcem Bocheński był mistrzem logiki i filozofii, łącząc klasyczny platonizm z chrześcijańską wiarą.
„Aby dobrze przejść przez życie, trzeba mieć 90% miłości i 10% bezczelności” – cytował Jego motto.
Wizyty ojca Bocheńskiego w Watykanie i starania o błogosławieństwo papieskie to opowieść o determinacji i duchowej drodze, pełnej szacunku dla tradycji i zarazem bezkompromisowej odwagi.
Tutaj do wysłuchania program z udziałem Pawła Winiewskiego o ojcu Bocheńskim (odc. 4):
Rzym i Polska – refleksje nad dziedzictwem i rzeczywistością
Ojciec Józef Maria Innocenty Bocheński pozostawił także refleksje o różnicy między wielkością kulturową Rzymu a polską rzeczywistością. Z uznaniem mówił o bogactwie włoskiej historii i architektury, która przy całej wspaniałości przewyższała polskie dziedzictwo. Jednocześnie krytykował mitologizowanie polskich dziejów, nawołując do realizmu i konfrontacji z prawdą.
Jego sceptycyzm wobec hierarchii kościelnej i systemów politycznych – w tym komunizmu – pokazuje, że był intelektualnym partyzantem i niezłomnym krytykiem, który nie bał się mówić prawdy.
W czasach, gdy chaos myśli miesza się z pozorną pewnością autorytetów, głos Ojca Józefa Marii Bocheńskiego brzmi jak twardy punkt oparcia. Nie szukał poklasku, ale szukał zawsze prawdy. I uczył, że prawda nie leży pośrodku, lecz tam, gdzie jest. Mówił wprost:
„Społeczeństwo jest dla jednostki, a nie na odwrót. A jeśli w imię społeczeństwa żąda się od jednostki ofiar, to dzieje się w imię innych jednostek…”
To przypomnienie, że człowiek nie jest narzędziem. Że nie istnieje „większe dobro”, które może usprawiedliwić deptanie sumienia jednostki.
Uczył ostrożności w osądach: „Dopóki go lepiej nie poznasz, uważaj każdego spotkanego człowieka za złośliwego głupca.” Nie z pogardy, ale z pokory. Pokory wobec własnej niewiedzy, uprzedzeń, emocji. Dziś, gdy osąd przychodzi szybciej niż myśl, te słowa są ostrzeżeniem.
Bocheński rozdzielał to, co rozdzielić należy: rozum i wiarę, naukę i sens.
„Filozofia naukowa nie może wyjaśniać zagadnień egzystencjalnych” – przypominał. Bo nie da się zmierzyć cierpienia, policzyć miłości ani udowodnić sensu życia. Techniczne kompetencje nie zastąpią moralnej odpowiedzialności. Musimy o tym pamiętać!
Wreszcie – lojalność! Cecha dzisiaj właściwie nieistniejąca. Ojciec Bocheński pisał o braterstwie broni, które jest wartością tylko wtedy, gdy służy dobru. Wierność bez prawdy to już nie cnota, ale niewola. Mądrość wymaga odwagi myślenia – nawet wbrew własnym.
To wszystko czyni z Bocheńskiego nie tylko filozofa, ale nauczyciela wolności. Wolności trudnej, odpowiedzialnej i wymagającej – bo opartej nie na krzyku, lecz na rozumie. I właśnie dlatego warto do niego wracać – gdy wszystko inne staje się zbyt hałaśliwe, zbyt chwiejne i zbyt głośne.
Tutaj do wysłuchania II część opowieści o ojcu Józefie Bocheńskim:
Mini biogram:
Ojciec Józef Maria Innocenty Bocheński (1902–1995): wybitny polski filozof, logik i duchowny katolicki. Profesor Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie i działacz emigracyjny. Autor licznych prac z zakresu filozofii religii, logiki i teologii, znany z krytycznej analizy komunizmu oraz obrony chrześcijańskiej wiary.
Przez wiele lat mieszkał w Rzymie, gdzie łączył życie duchowne z intelektualną aktywnością, pozostawiając trwały ślad w polskiej kulturze i myśli filozoficznej. Polak – patriota, uczestnik wojny 1920 roku, żołnierz i kapelan Kampanii Wrześniowej 1939 roku, świadek zdybycia Monte Cassino i uczestnik krwawej Bitwy Adriatyckiej.
Podpisanie aktu kapitulacji Niemiec, 8 maja 1945, Berlin. Fot. Bundesarchiv, Bild 183-J0422-0600-002 CC-BY-SA 3.0
Nie było suwerenności. Była za to sowiecka okupacja pod czerwoną gwiazdą, mniej brutalna niż ta ze swastyką, ale zadżumiona bolszewickim zakalcem.
7 maja 1945 roku, w kwaterze głównej Alianckich Sił Ekspedycyjnych generała Eisenhowera w Reims we Francji, przedstawiciele Niemiec podpisali akt wstępnej kapitulacji wobec sił zbrojnych USA, Wielkiej Brytanii i ZSRS. Po stronie aliantów podpisali dokument generał Walter Bedell Smith i generał-major Iwan Susłoparow. Ze strony Niemiec zaś generał Alfred Jodl, major Wilhelm Oxenius i admirał Hans-Georg von Friedeburg. Miało to zakończyć działania wojenne do godziny 23:01 8 maja 1945 roku.
Jednak fakt podpisania dokumentu bez uzgodnienia z Moskwą rozwścieczył Stalina. Sowiecki dyktator zażądał powtórzenia aktu w Berlinie – w „sercu pokonanego wroga” i w obecności marszałka Żukowa. I tak też się stało. 8 maja, o godzinie 22:43 czasu środkowoeuropejskiego, podpisano ponowną kapitulację w szkole saperów w dzielnicy Karlshorst w Berlinie.
Created with GIMP
Uczestniczyli w niej przedstawiciele czterech aliantów: Żukow, Spaatz, Tedder i de Tassigny. Zbrodniczy reżim III Rzeszy reprezentowali feldmarszałek Keitel, admirał von Friedeburg i generał Stumpff.
W Moskwie był już 9 maja, stąd ta data do dziś funkcjonuje w Federacji Rosyjskiej jako „Dzień Zwycięstwa”. Komuniści narzucili ją również Polakom w czasach PRL. Dziś oficjalnie obchodzimy 80. rocznicę zakończenia wojny 8 maja – zgodnie z tradycją zachodnią – ale co to zmienia, skoro nie odzyskaliśmy wówczas niepodległości?
Nie było suwerenności. Była za to sowiecka okupacja pod czerwoną gwiazdą, mniej brutalna niż ta ze swastyką, ale zadżumiona bolszewickim zakalcem. PRL był marionetkowym tworem, pod całkowitą kontrolą Moskwy. Procesy polityczne, sfingowane wybory, zbrodnie na Żołnierzach Niezłomnych, zsyłki i represje. Kłamstwa o Katyniu, cenzura, inwigilacja i propaganda.
Mamy pełne prawo stwierdzić, że wojna dla Polski nie skończyła się ani 8, ani 9 maja 1945 roku. Zmienił się tylko okupant. Ale bez dymów obozów śmierci, łapanek czy masowych egzekucji jak czynili to “dumni” pokoleniowi następcy Jana Sebastiana Bacha, Emanuela Kanta czy wielkiego Goethego.
W tym kontekście trzeba też jasno powiedzieć: z perspektywy Polski nie byliśmy w obozie zwycięzców. Pomogliśmy aliantom wygrać wojnę. Bo polscy lotnicy, żołnierze 1. Dywizji Pancernej, II Korpusu generała Andersa i zastępy Armii Krajowej.
Oddaliśmy życie za wolność innych, a nas samych zdradzono w Jałcie i Poczdamie. Na Marszu Zwycięstwa w Londynie w 1946 roku nie pozwolono Polakom nieść swojej flagi (by nie urazić Stalina). A przecież bez polskich skrzydeł nad Anglią, Londyn mógłby zostać zrównany z ziemią.
I w tym miejscu należy postawić kolejny znak zapytania nad dzisiejszym kształtem pamięci historycznej. Bo czyż nie jest tak, że znów milknie temat niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, ludobójstwo i zniszczenie Polski, a cała uwaga mediów i opinii publicznej skupia się na Rosji i wojnie na Ukrainie?
Działania Rosji trzeba je potępiać, ale nie mogą one przesłaniać prawdy o przeszłości. Nie możemy pozwolić, by wojna za naszą wschodnią granicą przysłoniła prawdę o niemieckich zbrodniach, o masowych egzekucjach, obozach zagłady, pacyfikacjach wsi i eksterminacji inteligencji.
Tymczasem dziś, w świecie poprawności politycznej, zbrodnie Niemiec w okupowanej Polsce są relatywizowane, zmiękczane w języku publicznej narracji, albo wręcz pomijane.
A przecież to Niemcy utworzyli Auschwitz, to Niemcy spalili Warszawę, to Niemcy na rozkaz Hitlera prowadzili planową eksterminację naszego narodu. Oto kolejne pokolenia w Niemczech dowiadują się więcej o „złych Rosjanach” niż o własnym dziedzictwie zbrodni. Nazywa się ich już nie „nazistami”, ale „nazistami bez narodowości”.
A przecież nie byli to jacyś abstrakcyjni naziści. To byli niemieccy obywatele, niemieccy żołnierze, niemieccy urzędnicy i lekarze. Wiem, wiem… tylko wykonywali polecenia z iście niemiecką (upsss, przepraszam: nazistowską) dokładnością. Fałszywa historia jest mistrzynią fałszywej polityki, a ta historia coraz częściej jest pisana nie atramentem, ale tuszem politycznego interesu i geopolitycznej wygody.
Dlatego powtarzam za Prymasem Tysiąclecia błogosławionym Stefanem Wyszyńskim: Non possumus.
Nie możemy akceptować tej zakłamanej narracji. Nie możemy świętować 8 ani 9 maja jako dnia naszej wolności. Bo tej wolności nie było. I nie będzie jej w pełni, dopóki nie nazwiemy spraw po imieniu i nie upomnimy się o całą prawdę. Nie tylko tę wygodną i bezpieczną dla Berlina i nowego kanclerza z aprobatą polskiego premiera, że o zadośćuczynienie (nawet nie reparacje) “nie będzie prosił”.