Jak powstał mit Lecha Wałęsy – kłamstwo założycielskie polskiej transformacji/ Lech Zborowski, „Kurier WNET” 74/2020

Lech Wałęsa mógł się pojawić na strajku wyłącznie za zgodą lub z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy.

Lech Zborowski

Lech Wałęsa, czyli jedno z największych kłamstw w naszej historii

To historyczne oszustwo wdarło się w naszą rzeczywistość, a ściślej – zostało w nią wepchnięte już wczesnym rankiem 14 sierpnia 1980 roku w Stoczni Gdańskiej, krótko po rozpoczęciu stoczniowego strajku. Samym kłamstwem jest Lech Wałęsa i cała absurdalna historia jego rzekomej walki z czymkolwiek, a tym, który z pełnym wyrachowaniem postawił ostatecznie pieczęć pod tym fałszerstwem, jest Bogdan Borusewicz.

Jest zjawiskiem wręcz niebywałym, że jedyną i oficjalną wersją historii tworzenia się sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest od początku aż po dzień dzisiejszy bezsensowna i całkowicie niewiarygodna opowiastka Bogdana Borusewicza, która – jak większość kłamstw – ma więcej wersji niż opowieści Wałęsy o rzekomym przeskoczeniu muru stoczni. Historia, która ma być początkiem bezprecedensowych wydarzeń, zmieniających rzeczywistość nie tylko Polski, ale w konsekwencji całego świata, wymyślona i opowiedziana przez jednego patologicznego kłamcę, przyjęta została bez zastrzeżeń, bez pytań i bez najmniejszej próby dochodzenia prawdy przez tzw. historyków.

Dlaczego tak się stało?

Odpowiedź tkwi w fakcie, że kłamstwa Borusewicza są do dzisiaj jedynym alibi Wałęsy dla pierwszych chwil jego kariery „Nikodema Dyzmy”. Alibi bezsensownym, bezwartościowym i bardzo łatwym do obalenia.

Nasi „badacze” historii nie mieli jednak odwagi ruszyć tematu i woleli pozwolić, aby Polacy uwierzyli, że potrzebowaliśmy ulicznego cwaniaczka, dumnego z faktu nieprzeczytania w życiu choćby jednej książki, drobnego kombinatora i kapusia komunistycznej bezpieki, aby się tej bezpiece przeciwstawić.

Wielu z tych „historyków”, poszło nawet dalej i przyłączyło się do propagowania tej obraźliwej dla kilku pokoleń Polaków tezy, tylko dlatego, że aby obalić te kłamstwa, trzeba by było wyjść przed szereg i narazić się różnym służbom, agresywnym pseudoopozycjonistom i nawet wielu zwykłym Polakom, którzy nie mając informacji, uważali, że Wałęsa mógł być rzeczywistym robotniczym rewolucjonistą.

Borusewicz opowiada historię strajku

Natychmiast po sierpniowym strajku Gdańsk wypełnił się ekipami wszelkich możliwych mediów z całego świata. Przed kamerami i mikrofonami powstawały „świadectwa” pojawiających się jak grzyby po deszczu dzielnych kombatantów antykomunistycznego ruchu oporu. Nowo objawionemu herosowi wystawiano laurki na prawo i lewo w tempie nieprawdopodobnym, mimo że tak naprawdę znało go kilkudziesięciu działaczy Wolnych Związków, kilkunastu stoczniowców, na których donosił, no i oczywiście kilku prowadzących oficerów bezpieki. Jednak głównym ówczesnym narratorem historii stał się Bogdan Borusewicz.

Jego wersja wydarzeń była prosta.

Dzielny „Borsuk” obudził się pewnego bliżej nie sprecyzowanego ranka i wiedziony solidarnością z Anną Walentynowicz, postanowił wywołać strajk w stoczni, w której nigdy nie pracował i z którą nie miał nic wspólnego. Od samego początku aż do dzisiaj twierdzi, że swój przewrót przygotowywał w proteście przeciwko zwolnieniu Anny, mimo że w tamtym czasie nie była ona jeszcze zwolniona i nikt nie mógł wiedzieć, że tak się stanie.

Niemniej po jakimś czasie Borusewicz skontaktował się z dwoma współpracownikami WZZ-ów w stoczni, Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim. Do tej dwójki dołączył jeszcze nikomu nieznanego Borowczaka. Zszedł do podziemia i przygotował plan światowego przewrotu. Kiedy już własnoręcznie przygotował wszystko, nakazał pętającemu się bezproduktywnie niejakiemu Wałęsie wpaść na chwilę do stoczni i poprowadzić ewentualny strajk, bo przecież tylko człowiek o tak niezwykłym intelektualnym potencjale mógł tym niekumatym stoczniowcom pomóc. Oczywiście Borusewicz czynił to wszystko w wielkiej tajemnicy przed światem i wszelkiego rodzaju służbami, bo przecież któż mógł tej tajemnicy dochować lepiej niż agent bezpieki?

Tak w skrócie wygląda historia wywołania sierpniowego strajku, którą za sprawą Borusewicza otrzymali Polacy i znamy ją wszyscy, ponieważ wmawia się ją nam od wielu lat mimo, że jest krańcowo absurdalna i nielogiczna, a przez to w żadnej mierze nieprawdopodobna. Mimo tego jest to wersja obowiązująca w medialnym przekazie, którą każe nam się uznawać za prawdę jeszcze dzisiaj, 40 lat później. Nie możemy z powagą obchodzić kolejnej rocznicy tamtych wydarzeń, traktując serio opowiastki, które zwyczajnie obrażają naszą, Polaków, inteligencję.

Co się wówczas działo?

W lipcu ʼ80 przez kraj przeszła fala strajków: począwszy od Lublina, przez Świdnik, Poznań, Elbląg i setki innych miejsc. Były to strajki lokalne i krótkie, trwające od kilku godzin do kilku dni. Różne były deklarowane przyczyny tych protestów. W Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża obserwowaliśmy te wydarzenia i upewnialiśmy się w przekonaniu, że komuś we władzach zależało nie tylko na samych strajkach, ale też na tym, aby informacje o nich się rozchodziły. Pachniało prowokacją, której cel próbowaliśmy zrozumieć.

W pewnym momencie z sobie tylko wiadomych przyczyn Kuroń ze swoim środowiskiem zaczął wywierać nacisk na swojego KOR-owskiego przedstawiciela w trójmieście, Bogdana Borusewicza, aby podjął próbę zorganizowania podobnego strajku w Stoczni Gdańskiej. Pomysł był niedorzeczny nie tylko dlatego, że Borusewicz nie pracował w stoczni, ani też do tamtej pory nie przepracował jednego choćby dnia w jakimkolwiek zakładzie pracy. Jego doświadczenie w temacie pracy i warunków w zakładach było absolutnie zerowe. Nie miał też żadnego zaplecza w ludziach. Współpracował, co prawda, z Wolnymi Związkami Zawodowymi Wybrzeża, ale nie mógł w ich imieniu podejmować takich decyzji, zwłaszcza z polecenia Kuronia, który w WZZ-ach nie miał kompletnie nic do powiedzenia. Nie było też konkretnej przyczyny, dla której Borusewicz czy Kuroń mogliby namawiać stoczniowców do buntu. Borusewicz rozpoczął wypełnianie polecenia swego politycznego guru na długo przed zwolnieniem Anny Walentynowicz z pracy.

Jego późniejsze twierdzenie, że podjął swoje działania, aby bronić opozycyjnej koleżanki, jest takim samym kłamstwem jak wiele innych, które przez lata stworzył. Posuwał się przy tym do nieprawdopodobnych absurdów.

W telewizyjnym programie „Sierpień 1980” stwierdził dumnie: „Ja podjąłem decyzję o strajku, przygotowanie rozpocząłem gdzieś 1 lipca”. Przypomnę więc, że Anna Walentynowicz została zwolniona z pracy 7 sierpnia, czyli ponad miesiąc później, niż dzielny „Borsuk” miał zacząć planować protest przeciwko temu zwolnieniu(!).

Warto też pamiętać, że 1 lipca nie było jeszcze późniejszej fali strajków, która miała dopiero w sierpniu dotrzeć do Gdańska. Nie mam żadnych wątpliwości, że Borusewicz użył zwolnienia Anny Walentynowicz dla spełnienia zamiarów Kuronia, który jeszcze po wielu latach publicznie opowiadał, jak to przesyłał do Gdańska zapytania: „Cała Polska strajkuje, a wy nic. Na co wy tam jeszcze czekacie?”

Kilka tygodni później, bo 10 sierpnia, Bogdan Borusewicz, jak sam twierdzi, dowiedział się o zwolnieniu Anny Walentynowicz.

Już następnego ranka „Borsuk”, jak go wówczas nazywaliśmy, pojawił się u mnie na gdańskiej Żabiance, aby spotkać się ze mną i Janem Karandziejem, który obok Andrzeja Gwiazdy był członkiem Komitetu Założycielskiego Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. Prosił o pomoc w przygotowaniu strajku. Jednak od początku nie był z nami szczery i kłamał o wielu szczegółach swego planu. Twierdził, że organizuje strajk z powodu zwolnienia naszej przyjaciółki, a jednocześnie okazało się, że swoje przygotowania zaczął już dużo wcześniej, jeszcze zanim do tego zwolnienia doszło. Przyniósł gotową ulotkę, którą podpisał nazwiskami wszystkich członków redakcji WZZ-owskiego „Robotnika Wybrzeża”. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że żaden z nich nic o tym nie wiedział.

Tak więc Borusewicz zamierzał sprowokować strajk w miejscu, gdzie dziesięć lat wcześniej taki sam protest skończył się wielką tragedią i złożyć odpowiedzialność za taką ewentualność na ludzi, których nie zamierzał nawet o tym poinformować.

W swej książce Jak runął mur Borusewicz, pisząc swoją kombatancką laurkę, z dumą przyznaje: „Napisałem tekst, podpisałem: Komitet Założycielski Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i redakcja »Robotnika Wybrzeża«. Treści ulotki też z nikim nie konsultowałem”. „Borsuk” w pełni zdawał sobie sprawę z możliwych konsekwencji dla ludzi, których okłamywał, bo w jednym z wywiadów mówi wyraźnie „Miałem świadomość, że jeśli strajk się nie uda lub dojdzie do rozlewu krwi, pójdę na długie lata do więzienia”. Posłużył się jeszcze innymi kłamstwami, powołując się na rzekome ustalenia z innymi działaczami wolnych związków, których nie było w tym momencie w Gdańsku. Jego krętactwa wyszły na jaw, gdyż do Gdańska wrócił nagle lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. WZZ-y brały pod uwagę protest w obronie Anny Walentynowicz, ale nie spieszyły się z akcją strajkową w jej obronie, gdyż jej sytuacja jeszcze na tydzień przed zwolnieniem wydawała się załatwiona. A to dlatego, że Terenowa Komisja Odwoławcza uznała jej skargę i nakazano stoczni wycofanie się z próby zwolnienia. Stało się jednak coś zupełnie niespotykanego.

Decyzję o zwolnieniu Anny, wbrew wyrokowi TKO, podjął osobiście minister resortu, któremu podlegała stocznia. Było czymś niesłychanym, aby sam minister zwalniał z pracy jakąś prostą suwnicową. To upewniło nas, że chodzi o prowokację, i to zaplanowaną na najwyższych szczeblach.

Niemniej postanowiliśmy bronić naszej przyjaciółki Anny Walentynowicz i po dokonaniu zmian w proponowanej przez Borusewicza ulotce zabraliśmy się do działania. Wiedzieliśmy już, że „Borsuk” kontaktował się w stoczni z dwoma współpracownikami WZZ-ów: Ludwikiem Prądzyńskim i Bogdanem Felskim oraz z niezwiązanym z nami Borowczakiem, który potem stał się Borsukowym i Wałęsowym narzędziem zakłamywania historii. Prymitywnym, ale również bardzo szkodliwym.

Plan zakładał, że w trzech małych grupach wcześnie rano rozdamy w kolejkach elektrycznych ulotki wzywające jadących do pracy stoczniowców, aby zaprotestowali przeciwko zwolnieniu Anny Walentynowicz. Okazało się, że „Borsuk” planował dwie grupy, które miały działać na trasie od Sopotu w stronę Gdańska i jedną, która miała jechać z drugiej strony, czyli od Tczewa. I tu nastąpił poważny zgrzyt, gdyż okazało się, że jednym z grupy jadącej od Tczewa miał być Lech Wałęsa. Problem był poważny, gdyż to oznaczało, że Borusewicz powiadomił Wałęsę o zamiarze zorganizowania strajku. W tym momencie trudno nam było wierzyć, że nie wie o tym bezpieka.

Mało kto wie, że w czerwcu, czyli zaledwie dwa miesiące przed strajkiem, Wałęsa został z WZZ-ów wykluczony. Co najważniejsze, wiedział o tym Borusewicz. Wiedział on również, że już przez kilka miesięcy przed wyrzuceniem Wałęsy nikt w WZZ-ach, poza jego dwoma kolegami ze Stogów, nie chciał mieć z tym człowiekiem nic wspólnego. A to z prostej przyczyny całkowitego braku zaufania. Nikt z nas nie mógł jednoznacznie stwierdzić, że jest on płatnym donosicielem, gdyż nie mógłby tego wówczas udowodnić, ale jego postawa i zachowanie w grupie nie pozwalały na nawet najmniejsze zaufanie i jakąkolwiek współpracę.

W czerwcu ʼ80 trafiła do nas ulotka jakiejś nieznanej nam grupy, protestująca przeciwko nieprzyjmowaniu do pracy w służbie bezpieczeństwa wierzących katolików. Zdumienie budziło już samo założenie, że jakikolwiek katolik chciałby pracować w komunistycznej machinie opresji. Jednak prawdziwe wzburzenie spowodował fakt, że pod tą petycją podpisał się Lech Wałęsa.

Tego już było za wiele i Joanna i Andrzej Gwiazdowie wezwali go na ostateczną rozmowę. Zapytali go nie tylko o powód podpisania tej właśnie petycji, ale również o to, dlaczego podpisał jakąkolwiek petycję bez uzgodnienia z grupą. Zasada niepodpisywania oświadczeń poza grupą była żelazna, bo jej złamanie mogło sprowadzić na nas poważne problemy. Odpowiedź Wałęsy była szokująca nawet dla nas, którzy mieliśmy o nim już dawno wyrobione zdanie. Wałęsa powiedział wprost, że zrobił to, gdyż „jego nazwisko dawno już nie chodziło”. Dla tych, którzy mieli jakikolwiek kontakt z opozycją tamtych lat, jest jasne, że taka filozofia była charakterystyczna dla agentów bezpieki, którzy starali się pozorować swoją działalność, w rzeczywistości jej nie prowadząc. Co jakiś czas potrzebowali jednak uwiarygodnić się wobec kolegów i temu właśnie służyło to, co Wałęsa nazwał „chodzeniem nazwiska”.

Borusewicz tłumaczył, że wciągnął w nasze plany Wałęsę tylko dlatego, że trzej związani z nim stoczniowcy nie czuli się pewnie i potrzebowali wsparcia kogoś starszego. Twierdził, że wiedząc, jak bardzo Wałęsa lubi przechwalać się swoimi rzekomymi dokonaniami w czasie wypadków w grudniu ʼ70, poprosił go, aby z tymi chłopakami porozmawiał i dodał im odwagi. To tłumaczenie było dziwne, jako że wiedzieliśmy, iż w pamiętnych dniach tamtego grudnia Wałęsa rozpoznawał na zdjęciach bezpieki stoczniowców biorących udział w ulicznych starciach. I co gorsza, wiedzieliśmy to z jego własnych opowiadań.

Niemniej Wałęsa dowiedział się o strajku i tego nie można już było cofnąć. Stanęło na tym, że pojedzie kolejką od Tczewa i rozda ulotki. W końcu jednak nawet Borusewicz wyraził wątpliwość, czy on się tym zajmie, gdyż jak to określił Ludwik Prądzyński, który dwukrotnie odwiedził Wałęsę, ten „nie był strajkiem specjalnie zainteresowany”. My uznaliśmy, że dla nas to najlepsze rozwiązanie i z taką nadzieją postanowiliśmy robić swoje.

14 sierpnia 1980 roku pracownicy Stoczni Gdańskiej odpowiedzieli na wezwanie Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża i rozpoczęli strajk w obronie Anny Walentynowicz.

W tym miejscu niezbędne jest bardzo ważne wyjaśnienie. Kiedy mówimy o sierpniowym strajku w Stoczni Gdańskiej, większość Polaków myśli najczęściej o jednym ogólnopolskim strajku zakończonym słynnym porozumieniem. Tymczasem trzeba rozumieć i pamiętać, że w rzeczywistości musimy mówić o dwóch osobnych i zupełnie różnych w założeniu strajkach.

Strajk, który rozpoczął się w czwartek 14 sierpnia, na którym z niewiadomych przyczyn pojawił się człowiek o nazwisku Wałęsa, miał być i był wewnętrzną sprawą stoczni, której pracownicy stanęli w obronie swojej koleżanki. Tyle i tylko tyle. Ten strajk zakończył się trzeciego dnia w sobotę 16 sierpnia.

Ten drugi, o którym wiedzą wszyscy, był strajkiem solidarnościowym, zaistniałym również w stoczni, ale już za sprawą i przy udziale wielu zakładów pracy, który szybko zmienił się na ogólnopolski i był z perspektywy bezpieki „wypadkiem przy pracy”.

Dlaczego wiedza o tym fakcie jest niezbędna? Dlatego, że bez tego nigdy nie zrozumiemy oszustwa, jakie się wówczas na naszych oczach dokonywało i które stało się fundamentem kłamstwa funkcjonującego do dzisiaj w oficjalnym medialnym przekazie, podawanym nam perfidnie jako absolutna prawda.

W rzeczywistości jeszcze bardzo długo po strajku Bogdan Borusewicz we wszystkich swoich wspomnieniach i publikacjach mówił wyraźnie i zgodnie z prawdą, że zaplanował Wałęsę tylko i wyłącznie do rozwiezienia ulotek w kolejce jadącej z Tczewa i że to miał być jedyny jego udział w całym strajkowym przedsięwzięciu.

Taka wersja obowiązywała do momentu, w którym Borusewicz zdał sobie sprawę z tego, że nie jest w stanie wygrać przepychanki o popularność z uznanym już przez większość Polaków „bohaterskim Lechem” i dla zachowania choćby części swej kombatanckiej sławy zmienił swoje wcześniejsze świadectwo. Popełnił wówczas kłamstwo, które całkowicie przekształciło historyczną narrację.

Po kilku latach od wydarzeń Borusewicz doznał wyjątkowego pamięciowego olśnienia i ogłosił nagle światu, że to on wysłał Wałęsę do stoczni, zlecając mu poprowadzenie strajku. To absurdalne kłamstwo dało Wałęsie alibi i odpowiedź – której wcześniej nie miał – na pytanie, dlaczego wbrew wszelkiej logice 14 sierpnia 1980 roku znalazł się w Stoczni Gdańskiej? Pytanie, którego żaden historyk ani dziennikarz nigdy wcześniej mu publicznie nie zadał.

Całą historię powstania Solidarności i późniejszych tzw. przemian ustrojowych zbudowano na przyjściu Wałęsy do stoczni, które potraktowano jako tak oczywiste i logiczne, że żaden z badaczy nie uważał za stosowne nie tylko podważyć sensu tej teorii, ale nawet zadać choćby jednego prostego pytania.

Tak więc jako jedna z zaledwie kilku osób, biorących bezpośredni udział w przygotowaniach do strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku, zaświadczam, i czynię to od niemal 40 lat, że nigdy nie było planu udziału Lecha Wałęsy w strajku, w jakimkolwiek charakterze, a już szczególnie w roli przywódcy. Nikt z WZZ Wybrzeża tego nie planował i nigdy by się na taką propozycję nie zgodził, gdyby nawet powstała.

Nie ma żadnej wątpliwości, że Lech Wałęsa mógł się w tamtym momencie pojawić na tym strajku tylko i wyłącznie za zgodą lub nawet z inspiracji komunistycznej służby bezpieczeństwa. Ten fakt byłby już od dawna dla Polaków oczywisty, gdyby nie perfidne i katastrofalne dla historycznej prawdy kłamstwo jednego człowieka – Bogdana Borusewicza. To właśnie kłamstwo jest fundamentem, na którym zbudowano całą piramidę następnych i przyczyną, dla której przez czterdzieści lat nie możemy uporządkować i przekazać młodym prawdziwej historii tamtych wydarzeń.

Lech Wałęsa jest po prostu jednym wielkim oszustwem i nigdy nie poradzimy sobie z naszą historią, jeśli nie zdamy sobie z tego sprawy.

Przyjrzyjmy się faktom

Po prowokacyjnym zwolnieniu Anny Walentynowicz z pracy, bezpieka w żaden sposób nie próbowała powstrzymać strajku 14 sierpnia 1980 roku. Służby wyraźnie chciały jego zaistnienia, tak samo jak wszystkich protestów, które od początku lipca przetaczały się przez całą Polskę. Stocznia była bez wątpienia ważnym elementem tego stymulowanego i kontrolowanego „społecznego niezadowolenia”. Stoczniowy strajk miał wyglądać tak jak reszta, czyli zaistnieć i po jednym lub dwóch dniach zostać wygaszony. Dlatego musiał być przez bezpiekę kontrolowany. I tak też było.

Dziwnym zbiegiem okoliczności Wałęsa miał już w swoim życiorysie zdarzenie do złudzenia przypominające jego niewytłumaczalne pojawienie się na stoczniowym strajku.

Dziesięć lat wcześniej, w samym środku najbardziej krwawych wydarzeń grudnia ʼ70, kiedy jego stoczniowi koledzy zorganizowali protest i ruszyli na pomoc uwięzionym w areszcie, Wałęsa pojawił się w oknie otoczonej przez demonstrantów komendy milicji, aby przez megafon nawoływać do rozejścia się.

Ciekawe, że ci sami historycy, którzy teraz milczeli w sprawie niewytłumaczalnego udziału Wałęsy w sierpniowym strajku, nie chcieli zauważyć zdumiewającego podobieństwa do wydarzenia sprzed dziesięciu lat. Na domiar złego, tłumaczyli zdarzenie z grudnia ʼ70 jako heroiczną wręcz próbę zapobieżenia tragedii. Tyle tylko, że wówczas Wałęsa został przez tłum wygwizdany i obrzucony kamieniami. Dzisiaj wiemy też, że w tych właśnie dniach stawał się obrzydliwym płatnym kapusiem bezpieki, sprzedającym swoich kolegów.

W sierpniu ʼ80 mieliśmy sytuację identyczną. Wałęsa nie tylko nie miał nic wspólnego z przygotowaniem strajku, ale od samego początku nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Potwierdzał to nie tylko Ludwik Prądzyński, który rozmawiał z nim bezpośrednio przed strajkiem, ale nawet sam Borusewicz, który – jak już wspomniałem – przez długi czas, aż do swojego przełomowego kłamstwa, mówił wyraźnie, że Wałęsa miał tylko wraz z Kazikiem Żabczyńskim i Sylwestrem Niezgodą rozwieźć strajkowe ulotki.

Czy jakikolwiek doświadczony opozycjonista, za którego uważał się Borusewicz, mógł najpierw zaplanować kogoś na lidera strajku, a potem wysłać go do rozdawania ulotek, gdzie mógłby zostać zatrzymany? Przecież to nonsens. Na marginesie przypomnę, że Wałęsa nie tylko na rozdawanie ulotek nie pojechał, ale nawet nie zawiadomił swoich kolegów, że takie zadanie miało być wykonane.

Faktem również jest, że strajk planowany był jako wewnętrzny protest pracowników stoczni. Sam twórca kłamstwa o Wałęsie określił jednoznacznie, jakie były oczekiwania w stosunku do tego strajku. Jeszcze w 2005 roku Borusewicz powiedział: „Strajk z założenia jednodniowy. Może uda się pociągnąć jeszcze dzień czy dwa. Jak się strajk rozpocznie, to już sukces. A jak zakończy realizacją postulatów, będzie super”. Przypomnę, że chodziło o następujące postulaty: przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy, podwyżki płac dla stoczniowców i – w sprzyjających okolicznościach – jakaś forma upamiętnienia stoczniowców zabitych w grudniu ʼ70. W swojej książce Borusewicz pisze też: „Strajk był planowany do momentu przywrócenia Anny Walentynowicz do pracy”. Nawet „prawa ręka” Borusewicza w dziele zakłamywania historii, Borowczak, przyznawał: „Marzyłem o tym, żeby choćby rozpocząć strajk, zrobić zamieszanie i pokazać, że jest garstka ludzi, którzy sprzeciwiają się zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz. Przez myśl mi nie przeszło, aby robić wielki strajk”. Pamiętajmy też, że sam Borusewicz, nazywający siebie jedynym twórcą strajku, nie pojawił się na nim, ani nawet w pobliżu, przez ponad dwa dni.

Jak więc jest możliwe, że każe się nam akceptować, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógł planować wysłanie na wewnętrzny strajk w stoczni, który to protest nawet w najśmielszych oczekiwaniach miał trwać jeden lub dwa dni, człowieka, który nie był pracownikiem tej stoczni?

Absurd tego kłamstwa ujawnia, jak na ironię, sam jego twórca. W swojej książkowej relacji Borusewicz odnosi się do prośby trzech młodych stoczniowców: „Nalegali, żeby koniecznie wprowadzić kogoś starszego. Żeby ich wsparł (…) Ja nie mogłem wejść, bo władza miałaby pretekst, żeby uderzyć. Wszedłbym, a bezpieka krzyczałaby : A ty co, przecież nie pracujesz w stoczni, jesteś prowokatorem z KOR”. Tak więc ten sam człowiek, który tłumaczy nam, że nie mógł wejść do stoczni, gdyż nie był jej pracownikiem, każe nam wierzyć, że wysłał do tej samej stoczni, na ten sam strajk innego człowieka, który również nie był pracownikiem stoczni. To już istny obłęd.

Borusewicz opowiada również od wielu lat, jak to jako organizator strajku musiał się ukrywać. To ukrywanie się uważał za tak ważne, iż rozpocząć je miał, zanim jeszcze zwolniono Annę Walentynowicz z pracy. W swej książce podaje: „Ukryłem się na dziesięć dni przed strajkiem w mieszkaniu znajomych przy ulicy Matejki we Wrzeszczu”… I znów powstaje problem: jak zrozumieć, że Borusewicz uważał za nieodzowne ukryć się jako pomysłodawca strajku, a jednocześnie pozwolił, aby rzekomy główny wykonawca zaplanowanego przedsięwzięcia spał spokojnie w swoim łóżku aż do rozpoczęcia tego strajku, a nawet trzy godziny dłużej?

Jest jeszcze inny ważny powód, dla którego udział Wałęsy w tamtym strajku jest zupełnie nielogiczny. Każdy w WZZ-ach znał podstawową zasadę organizowania pracowniczych protestów. Ta żelazna zasada sprowadzała się do prostego założenia, że w żadnym takim proteście nie może być pojedynczego lidera, a tylko i wyłącznie komitet strajkowy. Od tej zasady nie było wyjątków, gdyż groziło to tym, że łatwy nacisk bezpieki na jedną osobę prowadził niechybnie do rozbicia protestu. Borusewicz doskonale znał tę zasadę. Jak bardzo rzeczywiste było to zagrożenie, najlepiej przecież świadczy sama historia sierpnia. Wiemy dzisiaj, że we wszystkich trzech miejscach w Polsce, gdzie podpisywano porozumienia z komunistycznymi władzami, czyli w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu, liderzy tych strajków byli głęboko zaplątani w relacje z władzą i służbami bezpieczeństwa (!). I to nie był przypadek, gdyż bezpieka nie zostawiała takich rzeczy przypadkowi.

Trzeba też postawić najbardziej podstawowe pytanie, o którym nasi historycy tak chętnie zapomnieli.

Jeżeli mamy wierzyć w teorię nawróconego kapusia bezpieki, to jak wytłumaczyć fakt, że kiedy ten kapuś obwieścił tłumowi stoczniowców, że przyszedł, aby poprowadzić ich na bój przeciwko komunistycznej władzy, ta władza nie zrobiła absolutnie nic, aby tego podrzędnego donosiciela zneutralizować? A przecież starą sowiecką metodą wystarczyło puścić w obieg informację o jego kilkuletnim wysługiwaniu się komunistycznym służbom i ten człowiek nigdy nie odważyłby się znaleźć w pobliżu wielotysięcznego tłumu stoczniowców.

Każdy Polak, mający choćby podstawową wiedzę o sposobach działania bezpieki, wie doskonale, że ta nie miała zwyczaju zapominać i wybaczać zdrady swoich ludzi. Najlepszym przykładem może być historia Adama Hodysza, który jako oficer SB jeszcze przed sierpniem współpracował z trójmiejską opozycją. Jak więc wytłumaczyć nie tylko bezkarność pospolitego kapusia, ale również późniejsze lata wsparcia bezpieki dla jego „antykomunistycznej” działalności?

Przypomnę więc tylko, że w czasie, kiedy były kapuś obalał dla dobra całego świata cały komunistyczny system, aparat opresji tegoż systemu wymordował co najmniej kilkunastu księży tylko za kilka niepoprawnych słów przemyconych w kazaniach. Wkrótce ten sam aparat terroru pomagał byłemu kapusiowi oczyszczać Solidarność z tzw. ekstremy, aby w końcu ogłosić wojnę z narodem i wsadzić kilkadziesiąt tysięcy opornych do więzień, a tego najgroźniejszego wysłać na wczasy w Bieszczady, bo przecież nikt normalny nie postawi znaku równości między tamtymi więziennymi celami a hotelowym apartamentem z wyszukanym wyżywieniem, niemal nieograniczonymi wizytami, możliwością uprawiania sportu, dostępem do przeróżnych rozrywek, no i oczywiście niekończącym się źródłem wyszukanych alkoholi.

Warto też zacytować intrygująco brzmiącą wypowiedź Bogdana Borusewicza z roku 1991. W jednym z wywiadów, tłumacząc, dlaczego miał rzekomo wybrać Wałęsę na przywódcę strajku, powiedział: „Musiał to być też ktoś do zaakceptowania przez drugą stronę – czyli dla władzy. Wałęsa był najlepszym kandydatem”(!). Zostawiam to bez komentarza.

Oprócz Borusewicza jest jeszcze jeden rzekomy świadek, który twierdzi, że oczekiwał Wałęsy wczesnym rankiem pamiętnego 14 sierpnia w stoczni. Jest nim Jerzy Borowczak.

Postać odpychająca, która na swojej drodze wysługiwania się Wałęsie ma wiele przeróżnych łajdactw, wielokrotnie przeze mnie opisywanych, a wśród nich przewodniczenie Wałęsowemu kapturowemu sądowi nad symbolem Solidarności – Anną Walentynowicz. A czynił to w obrzydliwy sposób zaledwie kilka miesięcy po sierpniowym strajku w jej obronie, wydając wyrok, iż jest ona niegodna reprezentowania Solidarności.

Samo przywoływanie postaci tego człowieka budzi mocno nieprzyjemne odczucia, ale czynię to w ciekawym, moim zdaniem, aspekcie, łączącym się z jego świadectwem.

Chcąc uwiarygodnić swoje wyimaginowane kombatanctwo, polegające na rzekomej aktywnej działalności w Wolnych Związkach Zawodowych, pytany, jak i kiedy dowiedział się o WZZ-ach, odpowiedział, że miał się dowiedzieć o istnieniu gdańskich Wolnych Związków od oficerów Ludowego Wojska Polskiego w końcu lat siedemdziesiątych, kiedy był jako poborowy żołnierz na tzw. misji pokojowej na Bliskim Wschodzie. Pomijając kompletny absurd tego twierdzenia, przytoczę tylko słowa gen. Darżynkiewicza, odpowiedzialnego za wspomniane misje pokojowe. W książce Kiszczaka stwierdza on: „Każdy żołnierz wyjeżdżający na misje musiał coś dla wywiadu zrobić”. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek zapytał Borowczaka, jak on się z tego obowiązku wywiązał. Warto jednak przypomnieć, że 8 lipca 1980 roku, dzień po zwolnieniu z pracy Anny Walentynowicz i – co najważniejsze – na dwa dni przed tym, jak Borowczak się o jej zwolnieniu dowiedział, bezpieka założyła mu sprawę osobistego rozpoznania, o kryptonimie „Wojak”. Można się tylko domyślać, jakie to osobiste właściwości Borowczaka potrzebowała sprawdzić bezpieka. Faktem jednak jest, że już niecały tydzień później, 14 sierpnia, nikomu nieznany Borowczak stał na środku stoczniowego placu na koparce, i twierdzi, że czekał tam na niepracującego w stoczni Lecha Wałęsę.

Cud na stoczniowym placu

14 sierpnia 1980 roku już od bardzo wczesnych godzin rannych zaopatrzeni w WZZ-owskie ulotki stoczniowcy zgromadzili się na stoczniowym placu. Strajk w obronie Anny Walentynowicz stał się faktem. Niemal natychmiast wybrano komitet strajkowy i oczekiwano na rozmowy z dyrekcją. Znalazło się w nim wielu ludzi młodych, szczerze zatroskanych losem ich stoczniowej przyjaciółki. Wśród nich związany z WZZ-ami Bogdan Felski i bliski stoczniowy współpracownik i obrońca Anny Walentynowicz, Piotr Maliszewski.

Wydawać by się mogło, że w takiej sytuacji dyrektor stoczni będzie robił wszystko, aby rozmowy zacząć jak najszybciej, podobnie jak strajkujący stoczniowcy. Wszyscy przecież wiedzieli, czym skończył się poprzedni taki protest, dziesięć lat wcześniej, kiedy zniecierpliwieni stoczniowcy wyszli na ulice. Jednak przez ponad trzy godziny żadne rozmowy się nie rozpoczęły i nikt nigdy nie potrafił tego faktu wyjaśnić. Przecież pamiętający grudzień ʼ70 dyrektor, na którego zakładowym podwórku trwał strajk, powinien być tym faktem przerażony i spieszyć się uspokoić napięcie. Tymczasem czas uciekał i ani stojący na koparce Borowczak, ani dyrektor nie wydawali się zbytnio spieszyć. Aż do momentu, kiedy już po dziesiątej rano w środku tłumu pojawił się nagle Wałęsa. Człowiek, który nie tylko nie pracował w stoczni, ale którego spośród kilkunastu tysięcy pracowników znać mogło kilkanaście osób, a z tych wielu nie pamiętało go z dobrej strony.

I nagle zdarzył się cud. Obie strony nagle ruszyły do działania. Borowczak dopisał obcego Wałęsę do wybranego już komitetu strajkowego. Sam obcy ogłosił się przewodniczącym tego komitetu, a dyrektor stoczni pospiesznie zaprosił go na rozmowy. Cała ta sytuacja była krańcowo absurdalna i gdyby uznać ja za spontaniczną i niekontrolowaną, to zwyczajnie nie mogła się wydarzyć.

Żaden przerażony dyrektor zakładu nie zgodziłby się na obecność kogoś, kto nie był jego pracownikiem, a już tym bardziej na jego udział w proteście i rozmowach, i kazałby go natychmiast wywalić za bramę. Dyrektor jednak z całym spokojem zabrał go na rozmowy jako przewodniczącego komitetu strajkowego.

Wkrótce zarzucił komitetowi, że ten jest niereprezentatywny dla załogi. I wcale nie dlatego, że jego samozwańczy przewodniczący był w tym zakładzie obcy, tylko dlatego, że komitet składał się z ludzi młodych. Wspólnie wymienili wybrany skład na ludzi dyrekcji i kontynuowali swoje absurdalne „pertraktacje”. Warto przy tym zaznaczyć, że wymiana młodych ludzi komitetu strajkowego na ludzi dyrekcji nie objęła Borowczaka, mimo że był on jednym z najmłodszych, jeśli nie najmłodszym członkiem tej grupy.

Ta farsa trwała dwa i pół dnia, po czym obcy lider strajku ogłosił wielki sukces porozumienia. Strajkujący otrzymali obietnicę podwyżki, mętną obietnicę pamiątkowej tablicy i gwarancję przywrócenia do pracy Anny Walentynowicz. Obcy Wałęsa wynegocjował jeszcze niespodziewany i nieplanowany bonus, czyli swoje własne zatrudnienie w stoczni. A to jeszcze nie koniec cudów. W sobotę, na krótko przed zakończeniem cyrku tzw. negocjacji, pojawił się w stoczni ten, który później przez lata twierdził, że pod żadnym pozorem wejść do stoczni nie mógł, czyli Bogdan Borusewicz. Żeby było ciekawiej, Wałęsa wprowadził go do sali rozmów z dyrekcją i w ten sposób znalazło się tam nagle nie jeden, ale dwóch obcych, niepracujących w stoczni przedstawicieli strajkujących stoczniowców(!). W pewnym momencie doszło do nieprawdopodobnej wręcz sytuacji. Dyrektor zapytał, kim jest Borusewicz i co tu robi ten obcy. Drugi obcy, czyli Wałęsa, odpowiedział: „Ten pan jest ze mną i tu pozostanie”. Dyrektor przytaknął pokornie i całe przedstawienie toczyło się dalej.

Ciekawym dodatkowym szczegółem tej sytuacji jest fakt, że zaraz po Borusewiczu przyszedł tam jako reprezentant strajkującego już Elmoru lider WZZ-ów Andrzej Gwiazda. Kiedy dowiedział się o Wałęsie i Borusewiczu, próbował również wejść na salę rozmów z dyrekcją i w tym momencie nie dyrektor stoczni, lecz Wałęsa nakazał pilnującym, by nie wpuścili Gwiazdy do środka.

Krótko potem nastąpiło radosne obwieszczenie Wałęsy o sukcesie negocjacji i zakończeniu strajku. Wałęsa nakazał opuszczenie stoczni i zniknął w gabinecie dyrektora. W tym czasie trzy WZZ-owskie kobiety zamknęty bramy stoczni, zatrzymując resztkę wychodzących stoczniowców. Niedługo po tym działacze WZZW wraz z przedstawicielami innych zakładów rozpoczęli międzyzakładowy strajk, który wkrótce stał się znany jako ogólnopolski wielki zryw sierpniowy, który otworzył drogę do powstania Solidarności.

Przywódca narodu

Wielu czytelników moich relacji pyta często: jak to się stało, że Wałęsa stał się ponownie liderem strajku po jego uratowaniu i zamianie na protest międzyzakładowy?

Odpowiedź jest prosta. O tym decydowali przybywający do stoczni przedstawiciele różnych zakładów. Wałęsa kilka godzin po położeniu pierwszego strajku wrócił z gabinetu dyrektora i został całkowicie zaskoczony nową sytuacją. Spotkał się też z ostrą krytyką przybyłych działaczy WZZW i tych, którzy zostali, by ratować upadły strajk. Po burzliwych awanturach Wałęsa zorientował się, że mimo jego starań, strajk zaistniał na nowo. Przestraszył się i za wszelką cenę próbował pozyskać przywództwo nowego protestu. Pobiegł do Anny Walentynowicz i prosił ją, aby pozostawiła go na pozycji lidera (A.W. opublikowała kiedyś relację z tej sytuacji). Ona jednak zdecydowanie odmówiła i oświadczyła mu, że o tym, kto będzie przewodził strajkowi, zadecydują przedstawiciele zgłaszających się do stoczni zakładów, którzy wybiorą nowy komitet strajkowy. Delegaci pochodzący z różnych przedsiębiorstw nie znali się wzajemnie i nie mieli pojęcia, co działo się przed ich przybyciem. Wiedzieli tylko, że przez ostatnie trzy dni odbywał się w stoczni strajk i z taką wiedzą przyłączali się do już istniejącego protestu. Dowiedzieli się, że wcześniejszym przewodniczącym komitetu strajkowego był jakiś człowiek o nazwisku Wałęsa i uczynili go ponownie liderem. Działacze WZZW nie mieli możliwości temu przeszkodzić.

Był to jednak moment, w którym stało się dla nas oczywiste, z kim mieliśmy do czynienia, i postanowiliśmy w miarę możliwości kontrolować sytuację, aby nie przejął i nie rozbił również tego strajku. I mimo podejmowanych przez niego prób udało nam się temu zapobiec.

Przebieg tego, już międzyzakładowego strajku w Stoczni Gdańskiej jest z oczywistych przyczyn dużo szerzej znany. Nie znaczy to wcale, że wraz z nim kończy się historyczna manipulacja. Wręcz przeciwnie, to, co w wielkim skrócie opisałem, jest tylko początkiem wielkiego Wałęsowego oszustwa, które rozwinęło się w następnych latach do nieprawdopodobnych rozmiarów i doprowadziło do tego, że to, co normalnie uznalibyśmy za niemożliwe, traktujemy dziś jako możliwą i logiczną historię. A przecież największym dowodem na nieprawdopodobieństwo teorii o rewolucjoniście nazwiskiem Lech Wałęsa jest prawdziwa i jeszcze mniej znana historia tego, co za jego sprawą działo się przed i po sierpniowym strajku.

Czy czterdzieści lat to za mało, aby oddzielić prawdę od kłamstwa i zamiast niego zacząć celebrować prawdę? Prawdę, z której mamy prawo być dumni, bo jest wyjątkowa. Fakt, że nasze – Polaków działania były zawłaszczane i manipulowane przez różnego rodzaju służby, jest tylko dowodem na to, że robiliśmy rzeczy dobre. Na zawłaszczanie naszych działań nie mieliśmy wpływu, jednak kiedy pozwalamy na zawłaszczanie prawdy i zastępowanie jej kłamstwem, jest to już dobrowolny i świadomy wybór, który z dumą nie ma nic wspólnego.

Artykuł Lecha Zborowskiego pt. „Lech Wałęsa – jedno z największych kłamstw w naszej historii” znajduje się na s. 10–11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Lecha Zborowskiego pt. „Lech Wałęsa – jedno z największych kłamstw w naszej historii” na s. 10–11 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

W czasie powyborczym wszystkie strony konfliktu powinny zastanowić się, co zrobić, by społeczeństwo skleić na nowo

Z punktu widzenia patrioty najważniejsze wydaje się budowanie świadomości narodowej, w której pierwszorzędnym zagadnieniem będzie interes narodowy, a nie troska o los np. Unii Europejskiej.

Piotr Sutowicz

W kwestii samych wyborów ważniejszy nawet od tego, kto wygrał, jest fakt, że głosujący podzielili się niemal po połowie. Za oboma startującymi w drugiej turze wyborów kandydatami stały bowiem całkowicie rozbieżne hasła i cele. Pomijam oczywiście te mówiące od dodatkowych emeryturach, dopłatach socjalnych i tym podobnych. Tu obaj pretendenci zdawali się artykułować podobne postulaty, przy czym ich wygłaszanie przez Rafała Trzaskowskiego brzmiało w społecznym odbiorze znacznie mniej wiarygodnie, przede wszystkim dlatego, że obóz, który reprezentował, przez długie lata kwestionował możliwość niektórych z wydatków społecznych i dowodził ich szkodliwości dla finansów kraju, w związku z tym partię, która je wprowadzała, ukazywał jako antypaństwowego szkodnika pierwszego rzędu. (…)

LGBT

O tym zjawisku pisałem już na łamach „Kuriera WNET” ponad rok temu. Okazało się, że temat ten z całym impetem wypłynął i tym razem. Rzecz na pewno będzie się powtarzać. Przy czym przy bierności strony przeciwnej, głos opinii publicznej coraz bardziej będzie się przechylał na korzyść tego, nazwijmy to bezpiecznie: ruchu. (…) Ideologia LGBT i to wszystko co wraz z nią idzie, to tylko narzędzie zniszczenia. Celem marksistów było i jest społeczeństwo bezklasowe, czyli coś zbliżonego do wyimaginowanej przez nich formy ustrojowej zwanej wspólnotą pierwotną. Realizacja tego założenia ma doprowadzić do końca humanistycznej historii.

Trudno odpowiedzieć na pytanie, po co to wszystko jest. Czy ludzie, którzy takie ideologie tworzą i próbują realizować, sami są zmęczeni byciem ludźmi, czy też uważają, że ziemia powinna być uwolniona od gatunku homo sapiens, bo lepiej się będzie bez niego rozwijać? (…)

Wydaje mi się, że jednym z poważniejszych zadań, jakie stoją przed wszystkimi tymi siłami społecznymi i medialnymi, które nie chcą dominacji ideologii LGBT, jest skuteczne wypchnięcie jej z obiegu politycznego.

Trzeba doprowadzić do tego, by dyskusje publiczne obracały wokół innych, ważniejszych tematów, co nie znaczy, że należy uciec od roszczeń ludzi, którzy w imię tejże ideologii dążą do zmiany prawa. Należy uzmysłowić społeczeństwu, w tym przede wszystkim jego młodszej części, że tzw. LGBT to nie jest kwestia polityczna, lecz cywilizacyjna. Dominacja tej doktryny byłaby odejściem od łacinizmu, a także wprowadzeniem prawa i rządów totalitarnych. Byłby to oczywiście totalitaryzm świecki, przy czym wymyśliłby on sobie odpowiednich „bogów” z jakiegoś udziwnionego panteonu. Już niektórzy rzymscy cesarze ewidentnie taką świecką religię tworzyli. W czasach bliższych nam było tego znacznie więcej, od mistycyzmu hitlerowskiego po taki sam komunistyczny.

Jak tę sprawę rozsupłać? Oczywiście kwestia jest trudna, ale na pewno są w Polsce ludzie i ośrodki zdolne do przeprowadzenia takich akcji edukacyjnych, które byłyby częścią działalności propatriotycznej. Trzeba działać, i to szybko.

Rodzina

Kwestia polityki prorodzinnej zdaje się nie schodzić z ust i szpalt z programami wyborczymi wszystkich partii, od lewa do prawa. Oczywiście nurty polityczne różnią się w tym zakresie, zależnie właśnie od stopnia lewicowości i prawicowości. (…)

Jeżeli projekt 500+ zaistniał i okazał się sukcesem, nie wywracając budżetu kraju, to znaczy, że był możliwy i wcześniej, a to z kolei może oznaczać, że rządziły nami kompletne głupki albo ludzie, którzy świadomie blokowali takie rozwiązanie.

Oczywiście mogło być to jedno i drugie. Lecz w sytuacji świadomej niechęci nadal mamy do czynienia z dwiema możliwościami: partie rządzące w Polsce albo miały rozkaz czynników wyższych, by nad takimi rozwiązaniami nie pracować, albo ich doktrynerstwo było wystarczającą autocenzurą. Rozwiązaniem tej kwestii w tym miejscu nie będę się zajmował. Jedno jest pewne: jeden, dwa czy pięć programów socjalnych to ciągle za mało.

Z programami należy zgrać mentalność społeczną. Dofinansowanie rodzin nie może kojarzyć się jedynie z pozyskiwaniem przez patologiczne środowiska kolejnych 500 zł, chociaż tego im zabronić nie można. Trzeba stworzyć świadomość prorodzinną i pronatalistyczną w narodzie. (…)

Media

Obawiam, się, że hasło polonizacji mediów użyte w kampanii przez Andrzeja Dudę było zwykłym „wiele hałasu o nic”. Chociaż absolutnie wolałbym nie mieć racji. Mało tego, polonizacja mediów jest rzeczą pierwszorzędną, choć niesłychanie trudną w globalnym świecie. Nie chodzi przecież o to, by „Gazetę Wyborczą” wykupiła spółka związana z ORLENEM czy KGHM; mało tego, nie może być tak, że największe media w Polsce staną się tubami rządu.

One muszą być polskie, co oznacza, że nie mają być politycznie ujednolicone, tylko nie wolno im promować obcych interesów.

W wypadku niektórych z nich wystarczy, że nie będą kłamać; w innych rzeczywiście znacząco musi zmienić się ich optyka. W kampanii wyborczej sprawa ta połączona była z kwestią niemiecką. Osobiście bardzo bym chciał, by rzecz była tak jednowymiarowa.

Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Najpilniejsze po wyborach” znajduje się na s. 13 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Piotra Sutowicza pt. „Najpilniejsze po wyborach” na s. 13 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Sopot to „letnia stolica Polski”, „mała Sycylia”… Ostatnio kurort ten zyskał jeszcze jeden epitet – „zagłębie pedofilów”

Efektów działań prokuratorów jednak – przynajmniej na razie – nie widać. Mieszkańcy Sopotu mają coraz poważniejsze obawy, że pył opadnie i będzie tak, jakby naprawdę „nic się nie stało”…

Krzysztof M. Załuski

W „polskim Palermo” bawią się nie tylko warszawskie gwiazdeczki – artyści, muzycy i aktorzy. Stałymi bywalcami tutejszych klubów są także samorządowcy, politycy, sędziowie, prokuratorzy, adwokaci i biznesmeni, sportowcy, luksusowe prostytutki, gangsterzy i dilerzy kokainy, a nawet animatorzy kultury i szefowie fundacji wspomagającej chore dzieci… Intymności śmietanki towarzyskiej III RP strzegą stojący na bramkach funkcjonariusze lokalnej policji.

„Elita elity” bawi się różnie. Nie zawsze bezpiecznie. Efektem tych igraszek była samobójcza śmierć 14-letniej Anaid Tutgushyan, która w marcu 2015 roku skoczyła pod pociąg na gdańskiej Oruni. Chwilę wcześniej dziewczyna zawiadomiła koleżankę, że została zgwałcona, nie powiedziała jednak, przez kogo. Początkowo media utrzymywały, że sprawcą miał być stały bywalec Zatoki Sztuki Krystian W., znany na Pomorzu jako „Krystek”. Ostatecznie jednak „łowca nastolatek” został skazany za gwałt na innej dziewczynie – 17-latce, podopiecznej sopockiego ośrodka opieki.

Zorganizowana prostytucja, zmuszanie do nierządu nieletnich, handel narkotykami i inne patologie w Sopocie nie są bynajmniej problemem ostatniej dekady. Zjawiska te toczą miasto przynajmniej od początku lat 90. ubiegłego wieku. Wcześniej kwitły tu jeszcze kontrabanda, handel walutą i hurtowy niemalże obrót kradzionymi na Zachodzie autami – wszystkie te interesy funkcjonowały pod parasolem komunistycznej bezpieki.

Pięć lat temu do katalogu sopockich dewiacji dołączyła pedofilia. Dziennikarskie śledztwa zdają się sugerować, że jej epicentrum umiejscowione było w Zatoce Sztuki – lokalu dzierżawiony do niedawna od miasta Sopot przez firmę Art Invest. To tu miało dochodzić do wykorzystywania nieletnich dziewcząt, tu także miano handlować kokainą i innymi środkami odurzającymi.

Szefem Zatoki Sztuki był Marcin T. Prezesem spółki zarządzającej lokalem – Leszek Grzymowicz. Prócz Zatoki, Marcin T. i jego siostra Natalia T.-Sch. „patronowali” kilku innym sopockim lokalom nocnym, w tym działającej w Krzywym Domku dyskotece Dream Club, gdzie nieletnie hostessy bujały się na podwieszonych pod sufitem huśtawkach. Do rodzeństwa T. należały także klub ze striptizem Show oraz dyskoteki Makahiki i Libation – w tej ostatniej (firmowanej przez Adama „Nergala” Darskiego) 2 maja 2015 roku (a więc w dwa miesiące po śmierci Anaid), podczas uroczystego otwarcia, bawił się m.in. prezydent Sopotu Jacek Karnowski. (…)

Dziewięć lat temu, podczas otwarcia Zatoki, ówczesna prezes Fundacji Multidyscyplinarne Centrum Kulturalno-Artystyczne Zatoka Sztuki, Natalia T.-Sch., poinformowała dziennikarzy, że na miejscu Łazienek Północnych powstanie największa i najbardziej multidyscyplinarna prywatna instytucja tego typu w kraju. Zapowiedziała, że w jej murach odbywać się będą m.in. spektakle teatralne, koncerty festiwalowe oraz projekcje filmowe – w tym Sopot Film Festival, którego jednym z patronów jest miasto Sopot. W Zatoce miały się odbywać także kursy i warsztaty artystyczne z udziałem twórców o światowej sławie. Natalia T.-Sch. obiecywała, że powstaną tu rezydencje artystyczne, pracownie ceramiczne i malarskie, studio nagrań, sala prób dla zespołów, ciemnia fotograficzna, pracownia projektowa i studio małych form rzeźbiarskich. Wspomniała też weekendowe programy dla amatorów, artystyczne wakacje dla młodzieży oraz różne kursy dla seniorów i dla dzieci. A wszystko to miało się dziać w budynku Zatoki oraz na scenie letniej na plaży o powierzchni 6 tysięcy metrów kwadratowych.

Co działo się naprawdę, w całej krasie pokazał dokument Sylwestra Latkowskiego. (…)

Karnowski zarzuca państwu polskiemu „bezsilność wobec zbrodni pedofilii i tych wszystkich rzeczy, które dzieją się w klubach go-go”. Pyta także: „Gdzie było państwo? Dlaczego po tylu latach pedofilia nie jest rozliczona?”. Ja również mam kilka pytań… Jak to jest możliwe, że Jacek Karnowski, powszechnie znany z zamiłowania do zabaw w nocnych klubach, nie widział, co dzieje się w rządzonym przez siebie (od ponad dwóch dekad) mieście? Dlaczego podlegli mu urzędnicy, którzy – jak ma wynikać z upublicznionych na jednym z portali społecznościowych dokumentów – jeszcze dwa lata po śmierci Anaid wynajmowali pokoje w budynku zarządzanym przez Art Invest? Gdzie przez te wszystkie lata była sopocka prokuratura i sopocka policja? Gdzie byli radni? Też nic nie wiedzieli, nic nie widzieli? W tym kontekście autokreacja Karnowskiego na jedynego strażnika moralności wydaje się być wyłącznie polityczną hipokryzją. (…)

Pedofilia to nie jedyne zmartwienie „pomorskiej riwiery” – podejrzewam, że dociekliwym dziennikarzom śledczym tematów starczyłoby na kilkadziesiąt seriali dokumentalnych. Ustawianie przetargów, relacje urzędników z deweloperami, pranie brudnych pieniędzy, korupcja, nepotyzm, zblatowanie polityków z prokuratorami, sędziami, dziennikarzami i biznesem – to tylko te najgorętsze wątki. Znajdzie się odważny, żeby to ruszyć? Obawiam się, że może być z tym problem.

Cały artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Zagłębie pedofilów” znajduje się na s. 14 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Krzysztofa M. Załuskiego pt. „Zagłębie pedofilów” na s. 14 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Znaczenie polskiego słowa ‘solidarność’ a pojęcie ‘kultura solidarności’/ Teresa Grabińska, „Kurier WNET” nr 74/2020

Jedni wskazują na Jana Pawła II jako na duchowego inicjatora przemian sierpniowych, inni na to, że encyklika „Laborem exercens” miała być ideową podstawą programową ruchu „Solidarność”.

Teresa Grabińska

Kultura solidarności w nauczaniu Jana Pawła II a tradycja solidarności

„Powołany do pracy” w solidarnym wysiłku wspólnoty

Pierwsza encyklika społeczna Jana Pawła II Laborem exercens (Powołany do pracy) była gotowa do ogłoszenia w maju 1981 r., w 90. rocznicę ukazania się pierwszej w ogóle w historii Kościoła encykliki społecznej, tj. o kwestii robotniczej, Leona XIII Rerum novarum (O rzeczach nowych) z 15 maja 1891 r.

Sam ten zamiar miał już tradycję, ponieważ w kilka kolejnych okrągłych rocznic ukazania się Leonowej encykliki jego następcy na Stolicy Piotrowej przedstawiali światu encykliki rozwijające naukę społeczną Kościoła.

Encyklice „Laborem exercens” towarzyszyły jednak niezwykłe wydarzenia.

Oto na przełomie sierpnia i września 1980 r. rząd PRL zawarł ze strajkującymi robotnikami cztery porozumienia: w Szczecinie (Stocznia Szczecińska), Gdańsku (Stocznia Gdańska), Jastrzębiu Zdroju (Kopalnia Węgla Kamiennego „Manifest Lipcowy”) i Dąbrowie Górniczej (Huta Katowice). W wyniku porozumień powstał Niezależny Wolny Związek Zawodowy Solidarność, którego najogólniej sformułowanym celem było przywrócenie Polakom godziwych warunków pracy i egzystencji. Od sierpnia 1980 r., a jeśli uwzględnić wcześniejsze lipcowe protesty na Lubelszczyźnie, to od lipca tego roku do 13 grudnia 1981 r. trwała trudna walka polskiego świata pracy, przy czym od września – o realizację punktów porozumień podpisanych z rządem PRL. Zakończyła się wprowadzeniem stanu wojennego i internowaniem ok. 10 tysięcy działaczy nowego związku.

Drugim, tragicznym wydarzeniem – 13 maja 1981 r. – był zamach na życie Jana Pawła II podczas środowej audiencji na placu św. Piotra w Rzymie. Krytyczny stan zdrowia Ojca Świętego nie pozwolił na ogłoszenie encykliki o pracy ludzkiej, która została ostatecznie ogłoszona cztery miesiące później – 14 września 1981 r. w Castel Gandolfo, po wyjściu Jana Pawła II ze szpitala.

W perspektywie tego, co się działo w latach 1980 i 1981 w Polsce rządzonej przez komunistów, i ówczesnych losów Jana Pawła II oraz jego encykliki, nieraz sobie stawiano pytanie o związek tych dwóch sekwencji wydarzeń. Jedni wskazują na Jana Pawła II jako na duchowego inicjatora przemian sierpniowych, który już na samym początku pontyfikatu (Warszawa, czerwiec 1979 r.) wzywał Polaków do mężnego podjęcia trudu walki o godność osoby ludzkiej. Inni wskazują na to, że encyklika Laborem exercens miała być ideową podstawą programową ruchu „Solidarność” i dlatego miała się nie ukazać.

Pisząca te słowa bierze poważnie pod uwagę obie hipotezy o związku wydarzeń Sierpnia 1980 r. w Polsce z zamachem na Jana Pawła II w Rzymie. Nie będąc jednak historykiem, postawiła sobie w latach 90. pytanie, na które odpowiedź bardziej leżała w jej kompetencjach, tj. o związek znaczenia polskiego słowa ‘solidarność’ z pojęciem ‘kultura solidarności’, ufundowanym na chrześcijańskich zrębach encykliki Laborem exercens.

Profesjonalny znaczeniowy rozbiór polskiego słowa ‘solidarny’ wykonała Janina Puzynina w książce „Język wartości”, w 1992 r. Był on jednak niekompletny, bo mimo podania etymologii terminu i jemu pokrewnych oraz rozwiniętej analizy pojęciowej, nie zawierał miarodajnego odniesienia do jego chrześcijańskiego (zwłaszcza katolickiego) zabarwienia znaczeniowego.

W podstawowym rozumieniu solidarny to ten, kto:

– zgodnie z innymi działa oraz kieruje się podobnymi celami i wartościami w działaniu;
– kto dotrzymuje przyrzeczenia wspierania kogoś innego;
– kto jest odpowiedzialny za skutki wspólnego działania.

Grupa połączona więzami solidarności charakteryzuje się zaś:

– wspólnym działaniem w celu realizacji uzgodnionego pozytywnego celu lub w przypadku usuwania skutków katastrofy (w celu przywrócenia stanu normalności);
– podporządkowaniem się poszczególnych jej członków celowi wspólnego działania nawet wtedy, gdy nie wszyscy w każdym szczególe tego działania zgadzają się ze sobą;
– relacją braterstwa członków grupy.

Co zatem szczególnego występuje w warstwie znaczeniowej polskiego słowa ‘solidarny’? Jak się okaże, jest to sprawa siły akcentu położonego na wybranych wymienionych cechach, jak i całego obrazu świata stowarzyszonego z warstwą znaczeniową języka polskiego, mocno naznaczoną uniwersalizmem katolickim.

W języku angielskim w znaczeniu słowa ‘solidarność’ wybija się na plan pierwszy ‘wspólnota interesów’ i ‘aktywna lojalność’ względem grupy (np. w Webster’s Encyclopedic Dictionary). Wspólnota interesów nie jest wszak tym samym, co wspólnota celu urzeczywistniania określonego dobra. Interes wiąże się z doraźnością i w dużym stopniu z interwencyjnością działania (jak w przypadku przeciwdziałania skutkom kataklizmu). Jakaś grupa tu i teraz ma interes, który jej członków łączy w działaniu. Po „solidarnie” wykonanym zadaniu kończy się owa lojalność, gdyż członkowie grupy (poszczególne indywidua) już nie muszą być niczym powiązani lub wzajemnie odpowiedzialni za siebie. Nie są to ustalenia wyłącznie teoretyczne. Wymownym przykładem jest nagłe zapomnienie o zasługach polskich żołnierzy w służbie aliantów podczas II wojnie światowej, pozostałych na Wyspach Brytyjskich, bo nie mogących wrócić do na nowo zniewolonej Ojczyzny.

W języku polskim w znaczeniu słowa ‘solidarność’ mocno natomiast zaznaczona jest więź emocjonalna (miłości bliźniego) między osobami, które, niezależnie od kolei losu, poczuwają się do odpowiedzialności za drugiego człowieka także wtedy, gdy nie są bezpośrednio członkami tej samej „grupy interesów”. I znów nie są to czcze dywagacje.

W czasie II wojny światowej duża część Polaków (choć niektórzy uważają, że zbyt mała) włączyła się (choćby cząstkowo, ale każdy udział w tym śmiertelnie niebezpiecznym przedsięwzięciu był ważny) w ratowanie Żydów w obliczu zbiorowej ich eksterminacji przez Niemców. Nie chodziło tu o interes, bo on w okupowanej Polsce był w buchalteryjnej analizie ze wszech miar „nieopłacalny”. Chodziło o drugiego człowieka – o osobę ludzką, niesprawiedliwie prześladowaną i skazaną na śmierć za pochodzenie i wyznanie.

Do tej cechy solidarności, która nie ma związku z egoistycznym interesem, odniosła się Janina Puzynina, wskazawszy na rozumienie solidarności w języku polskim także jako poświęcenia się drugiemu człowiekowi nawet wtedy, gdy akt solidarności jednej osoby wobec drugiej jest przez tę drugą nieodwzajemniony. Poszukiwała też podstawy religijnego uzasadnienia tak pojętej solidarności. Nie sięgnęła jednak po trudniejszą wykładnię Wojtyłową i Jano-Pawłową lecz, niezbyt fortunnie, do publicystycznej lub literackiej, więc nieuporządkowanej pojęciowo popularnej książeczki ks. Józefa Tischnera Etyka solidarności. A przecież jest jeszcze w polskiej tradycji w ogóle nieużywający pojęcia ‘solidarność’ (bo go wtedy w języku polskim w obecnym znaczeniu nie było) Cyprian Kamil Norwid, którego szczególnie sobie cenił Karol Wojtyła, a który obowiązek solidarności tak oto określił w Memoriale o nowej emigracji: „Obywatele Ojczyznę składający dzielą się samą naturą rzeczy – bez żadnego prawa nałożonego z góry (bo tego być nie może) – na (1) służących Ojczyźnie przez Siebie przez człowieka Swoiego… i na (2) służących człowiekowi przez Ojczyznę, bo taki organizm – w naturze rzeczy jest – i nie są to kasty – ani stopnie sztuczne – ale prawo wrodzone – natura = rerum”.

Gdyby dotychczasowe rozważania podsumować w następujący sposób: „Być solidarnym z bliźnim w czynieniu dobra wspólnoty to najważniejszy i pozytywny sens przymiotnika ‘solidarny’ w języku polskim”, to nawet w tej krótkiej i zbyt lakonicznej definicji relacji bycia solidarnym kluczowe jest słowo ‘dobro’.

W poprzednim eseju („Kurier WNET”, nr 73, lipiec 2020, s. 10) został naszkicowany złożony proces rozpoznawania dobra i podejmowania czynu zgodnie z wypadkową współuzupełniania się woli i rozumu – tak jak jest to przyjęte w filozofii św. Tomasza z Akwinu i w personalizmie Karola Wojtyły. W nauczaniu papieskim Tego Drugiego ma on przełożenie m.in. na postulowaną przez Jana Pawła II ‘kulturę solidarności’. Ten przekład jest jedną z ilustracji wyraźnej obecności w nauczaniu papieskim jego trudnej w odbiorze filozofii (zob. esej w „Kurier WNET”, nr 72, czerwiec 2020, s. 17), a także dociekań francuskiego personalisty Gabriela Marcela.

Program kultury solidarności Jan Paweł II rozwinął w II połowie lat osiemdziesiątych (m.in. w następnych społecznych encyklikach – Sollicitudo rei socialis w 1987 r. i w Centesimus annus w 1991 r.) i głosił go na całym świecie (m.in. w Kalkucie w 1986 r. i Santiago w 1987 r.). Dotykając zjawiska kultury, zwrócił uwagę na to, że jest ona dorobkiem ludzkości – tym, co się ma. A chodzi o to, aby to, co się ma, przekładało się zawsze na wzmocnienie konstytucji osoby ludzkiej – na to, w jakim stanie osoba jest. Odpowiednie proporcje między ‘być’ i ‘mieć’ oraz funkcję ‘mieć’ określa ‘kultura solidarności’, w której „‘mieć’ pełni względem ‘być’ i ‘działać’ rolę służebną”, tj. pozostaje w służbie całej ludzkiej wspólnoty, z zachowaniem cennych różnic kulturowych poszczególnych zbiorowości.

Na koniec warto by się choć przez chwilę zastanowić, na ile współczesne polskie społeczeństwo po 30 latach transformacji ustrojowej wyznaje wartości kultury solidarności.

W encyklice Sollicitudo rei socialis (Troska społeczna) Jan Paweł II napisał;

„[W] świetle wiary solidarność zmierza do przekroczenia samej siebie, do nabrania wymiarów specyficznie chrześcijańskich całkowitej bezinteresowności, przebaczenia i pojednania. Wówczas bliźni jest nie tylko istotą ludzką, ale staje się żywym obrazem Boga Ojca, odkupionym krwią Jezusa Chrystusa i poddanym stałemu działaniu Ducha Świętego. (…) Poza więzami ludzkimi i naturalnymi, tak już mocnymi i ścisłymi, zarysowuje się w świetle wiary nowy wzór jedności rodzaju ludzkiego, z którego solidarność winna w ostatecznym odniesieniu czerpać swą inspirację”.

Treść tej głęboko religijnej i teologicznej wypowiedzi, porównana z wiedzą o wzajemnych relacjach współczesnych Polaków, żyjących w III RP, nie wykazuje wyraźnie dodatnich korelacji z kondycją polskiego społeczeństwa. Oto najbardziej widoczne niezgodności.

1. Silny polityczny podział polskich obywateli zaprzecza warunkowi jedności.
2. Postępująca laicyzacja (szybsza i trwalsza niż w czasach PRL) czyni całe nauczanie papieskie „anachronicznym” i „niepotrzebnym”.
3. Brutalny atak na instytucje Kościoła Powszechnego odbiera mu rangę autorytetu nie tylko w sprawach kształtowania duchowości, ale i w ocenianiu niebezpiecznych społecznych trendów.
4. Egoistyczne dążenie do przede wszystkim ‘mieć’ zaprzecza kulturze solidarności.
5. Programowa chaotyzacja hierarchii wartości wśród dużej części tzw. elit (akademickich, artystycznych i medialnych) w imię negatywnie pojmowanej wolności wpływa demoralizująco na nowe pokolenia.

W poszukiwaniu przyczyn unieważniania Jano-Pawłowej kultury solidarności można się odwoływać do zewnętrznych nurtów postmodernistycznych i zwalczających (nie od dziś) Kościół katolicki, do politycznych interesów osłabiania narodu polskiego, do wymagań ciągłej rywalizacji w kapitalistycznym porządku ekonomicznym itp. Poleganie jednak tylko na takich diagnozach uniemożliwia resolidaryzację narodu polskiego, która jest warunkiem sine qua non jego prawdziwego odrodzenia. Konieczny jest powrót do źródeł tradycji solidarnościowej – zarówno tej zapisanej na pięknych kartach historii (także całkiem niedawnej), jak i tej, której duchową i racjonalną wykładnię krzewił w nauczaniu Jan Paweł II.

Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Kultura solidarności w nauczaniu Jana Pawła II a tradycja solidarności” znajduje się na s. 15 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Kultura solidarności w nauczaniu Jana Pawła II a tradycja solidarności” na s. 15 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Bosak: Konserwatyści znajdują się w społecznej mniejszości

Krzysztof Bosak opowiada o zakończonej trasie „Konfederacja na wakacjach” oraz komentuje działania ruchu LGBT w Polsce.


Krzysztof Bosak mówi o trasie „Konfederacja na wakacjach”, w której organizuje spotkania z Polakami. „Jest to projekt, w którym odwiedziliśmy 18 nadmorskich miejscowości, w sumie spotkaliśmy tysiące Polaków, a ilość pozytywnych emocji, które nas spotkały, była niesamowita” – twierdzi rozmówca Tomasza Wybranowskiego.

Krzysztof Bosak komentuje wydarzenia związane z protestami ruchu LGBT mówiąc, że następuje nieuchronna eskalacja. „Okazuje się, że zmiany społeczne zachodzą szybciej niż wydaje się konserwatystom starszego pokolenia, a ideologie, które są niebezpieczne, bywają agresywne i potrafią w szybkim tempie rozszerzać się na społeczeństwo” – podkreśla.

W tej chwili mamy sytuację, że w pewnej części Polski, nastroje sprzyjające ruchowi LGBT są większościowe. Przekonanie, że Polska jest krajem szczególnie konserwatywnym jest przekonaniem naiwnym – mówi gość Tomasza Wybranowskiego.

Jak zaznacza: W tym momencie konserwatyści znajdują się w społecznej mniejszości i każdy pogląd, który był dla nas oczywisty, wymaga kompleksowego uzasadnienia. Każde normy moralne są podważane i jeśli nie zaczniemy działać aktywnie i ofensywnie to przegramy tę walkę.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

M.N.

Studio Dublin – 14 sierpnia 2020 – Agnieszka Białek, Bogdan Feręc – portal Polska-IE, Piotr Słotwiński, Krzysztof Bosak

Studio Dublin na antenie Radia WNET od 15 października 2010 roku (najpierw jako „Irlandzka Polska Tygodniówka”). Zawsze w piątki, zawsze po Poranku WNET zaczynamy ok. 9:10. Zapraszają: Tomasz Wybranowski i Bogdan Feręc, oraz Katarzyna Sudak, Agnieszka Białek, Alex Sławiński oraz Jakub Grabiasz.

W piątkowy poranek przenosimy się zawsze radiowo do Republiki Irlandii. W głównym wydaniu Studia Dublin informacje, komentarze, korespondencje i muzyka. Zapraszamy na Szmaradgową Wyspę sierpniowo!

W gronie gości:

  • Agnieszka Białek – pedagog i przedsiębiorca z Belfastu, korespondentka Radia WNET,
  • Bogdan Feręc – redaktor naczelny portalu Polska-IE.com,
  • Piotr Słotwiński – politolog z wykształcenia, bloger z zamiłowania, kronikarz Polonii w Irlandii,
  • Krzysztof Bosak – poseł Rzeczpospolitej Polskiej, jeden z liderów Konfederacji. 
  • Muzycznie: Fontaines D.C., Piersi, Hungarica i U2. 

Prowadzenie i scenariusz: Tomasz Wybranowski

Wydawca: Tomasz Wybranowski

Realizator: Marcin Głos (Warszawa) i Tomasz Wybranowski (Dublin)

Zawsze na wstępie Studia Dublin pojawia się on i jego korespondencja. W roli głównej Bogdan Feręc, redaktor naczelny najważniejszego portalu dla Polaków na Szmaragdowej Wyspie – Polska-IE.com.

Rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Bogdanem Feręcem była przede wszystkim o spotkaniu Michaela Martina z premierem Wielkiej Brytanii Borisem Johnsonem. Do spotkania doszło w Belfaście, w Irlandii Północnej.

Informacje w tej sprawie nie są spójne, bo mówi się, że premier Micheál Martin spotka się dzisiaj ze swoim odpowiednikiem z Wielkiej Brytanii, ale pojawiły się też doniesienia, że spotkanie odbędzie się dopiero w piątek (14 sierpnia). – mówi Bogdan Feręc.

Bogdan Feręc, szef portalu Polska – IE. Fot.: arch. Bogdana Feręca.

Szefowie gabinetów Republiki Irlandii i Wielkiej Brytanii rozmawiali o sprawach dla Wielkiej Brytanii oraz Irlandii ważnych, bo do omówienia byy kwestie związane z brexitem, ożywieniem gospodarczym i o zacieśnianiu stosunków.

Martin i Johnson rozmawiali także o sprawach związanych z koronawirusem i sposobach, jak można sobie z nim radzić. W planie spotkania zawarto też punkt, w którym omawiano stan na dziś negocjacji handlowych pomiędzy Unią Europejską a Wielką Brytanią.

To oznacza, że rozmowy są istotne dla obu państw.

Tutaj do wysłuchania rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Bogdanem Feręcem, szefem Polska-IE.com: 

 

 

W piątkowym głównym wydaniu Studia Dublin do wysłuchania serwis informacyjny „Irlandia – Wyspy – Europa – Świat”. W serwisie Studia 37 między innymi o tym, że:

Wicepremier rządu Republiki Irlandii Leo Varadkar kolejny raz zasugerował, że otwarcie pubów, które zaplanowano na 31 sierpnia, może nie dość do skutku.

Wedle słów byłego premiera, w Irlandii należy doprowadzić do sytuacji, w której będzie można mówić o bezpieczeństwie zdrowotnym, więc niskiej liczbie zakażeń wirusem SARS-CoV-2. W związku z takim podejściem Varadkar dał sygnał, iż rząd nie jest przekonany, by celowym stało się uruchomienie pubów zgodnie ze wcześniejszymi zapowiedziami, co oznacza, iż te właśnie miejsca, mogą pozostać zamknięte nawet we wrześniu.

Z kart tak zwanego raportu Ronana Lyonsa wynika, że obecny poziom oddawanych do użytku domów, jest nadal zbyt niski i o ile przyjmiemy, że rocznie na rynek trafia do 25 000 domów.

To prawie o połowę za mało, by zacząć myśleć o wyjściu z zapaści mieszkaniowej.

Według Lyonsa, każdego roku do irlandzkiej przestrzeni trafiać powinno 47 000 jednostek mieszkalnych, co pozwoli na osiągnięcia dużego poziomu aktywności budowlanej, ale przyczyni się też do obniżenia popytu.

Dublin rain from the bus. Foto (c) Studio 37.

Tymczasem minister ochrony socjalnej Heather Humphreys poinformowała o nowej formie wspirania obywateli i rezydentów Republiki Irlandii przez państwo. Tym razem o pomocy dla osób samozatrudnionych.

Nowe świadczenie nazwano funduszem „białej furgonetki”, a przysługuje osobom, które prowadzą jednoosobową działalność gospodarczą w tym taksówkarzom, hydraulikom, elektrykom, stolarzom itd. Jednorazową dotację w wysokości 1000 €, wykorzystać można na wydatki powiązane, a mogą z niej korzystać przedsiębiorcy, którzy nie zakwalifikowali się do innych programów pomocowych.

W serwisie „Irlandia – Wyspy – Europa – Świat”  także o pogodzie nad Hibernią. W przyszłym tygodniu będzie na Wyspie bardziej niż gorąco, a temperatury wahać się będą od 21 do 26 stopni Celsjusza.

Spece od Met Éireann twierdzą, że ten weekend będzie ciepły i wilgotny, choć wydawało się, że już początek przyszłego tygodnia przyniesie ochłodzenie, jednak nic z tego! Kolejne dni, także będą gorące. Niektóre hrabstwa, gównie te na południu, w części wschodniej i na południowym zachodzie, zalewane będą falą gorąca, więc tam właśnie panować będą irlandzkie tropiki.

Irlandzcy meteorolodzy przewidują, że termometry w pierwszych dniach przyszłego tygodnia pokazywać będą do 26 stopni, a w części centralnej i północnej powyżej 21. kreski.

Tutaj do wysłuchania serwis informacyjny „Irlandia – Wyspy – Europa – Świat”:

 

 

Agnieszka Białek, serce i oczy Radia WNET w Irlandii Pólnocnej. Foto. arch. własne.

 

W Studiu Dublin gorące informacje wieści i przegląd prasy z Belfastu i Londynu.

Nasza urocza korespondentka Agnieszka Białek obok najnowszych danych i statystyk związanych z koronawirusem w Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.  Opowiedziała także o reakcjach mediów północnoirlandzkich i angielskich o wizycie premiera Borisa Johnsona w Belfaście i spotkaniu z premierem Republiki Irlandii Michaelem Martinem.  .

Wielka Brytania przygotowuje się na drugą falę koronawirusa. Premier Boris Johnson w ubiegłym tygodniu przedstawił plan walki z Covid-19. Prognozy ekspertów z brytyjskiej Akademii Nauk Medycznych mówią nawet o 120 tys ofiar w okresie od wcześnia 2020 do czerwca 2021.

Obok wiadomości pandemicznych w Studiu Dublin także przegląd prasy z Wielkiej Brytanii.

W „Daily Mail” o uruchomieniu programu śledzącego. Rząd Wielkiej Brytanii oraz północnoirlandzka służba zdrowia mają nadzieję (choć aplikacja na smartfony nie jest jeszcze obowiązkowa), że

Mieszkańcy wysp we wspólnej walce z wirusem zaaplikują w swoje telefony program śledzący, by w ten sposób wykrywać ogniska koronawirusa. – powiedziała Agnieszka Białek.

Ponadto brytyjskie media podają, że zdecydowano się na zmianę metodologii liczenia osób zmarłych na Covid-19. Tym samym na przykład ofiary wypadków drogowych nie będą dopisywane do listy covidowej.

W wyniku nowego sposobu liczenia, nowa, całkowita liczba zgonów w UK spadła o prawie 5000 os i wynosi 41347.

Ponadto brytyjski rząd przywraca czternastodniową kwarantannę dla przyjeżdżających na wyspy z Francji, Królestwa Niderlandów (dawniej Holandia) oraz Malty.

Arlene Foster, szefowa partii północnoirlandzkich unionistów DUP. Foto: Richter Frank-Jurgen (Wikipedia).

 

Na koniec informacje dotyczące czwartkowej (13 sierpnia 2020) wizyty na szczycie premierów Wielkiej Brytanii –  Borisa Johnsona, Micheale Martina (premiera Republiki Irlandii) oraz pierwszej minister (w randze premiera) Irlandii Północnej Arlene Foster oraz jej pierwszą zastępczynią Mitchell O’Neill (Sinn Féin).

Spotkanie miało miejsce w Belfaście i dotyczyło negocjacji Wielkiej Brytanii z Unią Europejską, walki z koronawirusem oraz omówiono gospodarcze skutki pandemii.

W związku z ostatnim tematem trójstronnych rozmów niewątpliwie bardzo ważną sprawą staje się współpraca dwustronna w szczególności w odniesieniu do Irlandii Północnej.

Premier Boris Johnson podczas tej wizyty zapowiedział też przyszłoroczne obchody setnej rocznicy powstania Irlandii Północnej.

Tutaj do wysłuchania korespondencja z Belfastu Agnieszki Białek:

 

Piotr Słotwiński, kronikarz Polonii w Irlandii. Fot. blog piotrslotwinski.com

 

Gościem Studia Dublin jest również Piotr Słotwiński, politolog z wykształcenia, bloger z zamiłowania i kronikarz Polonii w Irlandii.

Kliknij tutaj, aby przenieść się na blog Piotra: piotrslotwinski.com

Nasz korespondent z Cork opowiadał o zaktualizowanej przez Republikę Irlandii liście krajów z których można przylecieć bez kwarantanny.

Polski na niej nie ma, ale nawet gdyby była to dla Piotra nie miałoby to większego znaczenia.

Polityka firmy w której obecnie pracuję jest jasna: wróciłeś z zagranicy musisz odbyć kwarantannę. Z tą kwarantanną, jak z wieloma rzeczami w Irlandii, sprawa jest, przynajmniej dla mnie, nie do końca jasna: z jednej strony jest teoretycznie obowiązkowa z drugiej – nikt nikogo w domu nie kontroluje, mało tego, dopuszczalne jest np. wyjście do sklepu.

A jak wygląda procedura? Po wylądowaniu dostajemy do wypełnienia COVID-19 Passenger Locator Form, formularze w których trzeba podać wszystkie swoje dane, telefon, adres, itp. Podobne wypełnia się w samolocie do Polski, która zbiera załoga a w Dublinie czynią to celnicy przy odprawie paszportowej.

Przez to całe wypełnianie i bardziej skrupulatną kontrolę zrobiła się spora kolejka, przez co odprawa, która zwykle trwa kilka minut, teraz – trwała co najmniej dobre pół godziny.

Piotr Słotwiński skomentował także działania ruchu LGBT, których od ponad tygodnia jesteśmy świadkami w Warszawie. Jak podkreśla gość Tomasza Wybranowskiego:

Tęczowa agresja ludzi, którzy oczekują jedynie tolerancji, pokazała się nawet w Irlandii. Ruch LGBT nie ma poczucia przyzwoitości czy poszanowania czegoś, co dla innych jest bardzo ważne.

Tutaj do wysłuchania rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Piotrem Słowińskim: 

W finale Studia Dublin rozmowa Tomasza Wybranowskiego z posłem Krzysztofem Bosakiem, jednym z liderów Konfederacji. 

Krzysztof Bosak komentuje wydarzenia związane z protestami ruchu LGBT mówiąc, że następuje nieuchronna eskalacja:

Okazuje się, że zmiany społeczne zachodzą szybciej niż wydaje się konserwatystom starszego pokolenia, a ideologie, które są niebezpieczne, bywają agresywne i potrafią w szybkim tempie rozszerzać się na społeczeństwo. – podkreśla poseł i lider Konfederacji Krzysztof Bosak.

Krzysztof Bosak / Fot. Konrad Tomaszewski, Radio WNET

Tutaj do wysłuchania rozmowa Tomasza Wybranowskiego z Krzysztofem Bosakiem: 

opracowanie: Tomasz Wybranowski.

Współpraca: Marta Niźnik.


Partner Radia WNET

Partner Studia 37 Dublin

 

Produkcja – Studio 37 Dublin Radio WNET – sierpień 2020

Studio Dublin na antenie Radia WNET od października 2010 roku (najpierw jako Irlandzka Polska Tygodniówka). Zawsze w piątki, zawsze po Poranku WNET zaczynamy około godziny 9:10. Zapraszają: Tomasz Wybranowski i Bogdan Feręc, oraz Katarzyna Sudak, Agnieszka Białek, Ewa Witek, Alex Sławiński oraz Jakub Grabiasz i często Tomasz Szustek.

Obecny główny przywódca KPCh Xi Jinping, należy do osób, które przeżyły rewolucję kulturalną – faktycznie do jej ofiar

Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, czy rewolucja kulturalna naprawdę się skończyła, to niech po prostu sprawdzi, czy portret Mao został zdjęty z Bramy Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen), czy nie.

Peter Zhang

Jeśli mieszkasz w Chinach wystarczająco długo, prawdopodobnie jesteś świadkiem, jak KPCh okresowo rewiduje swoją historię, w zależności od politycznych potrzeb lub zmian nastroju jej przywódców.

Począwszy od semestru wiosennego 2019 r. w szkołach obowiązuje nowy, poprawiony podręcznik. Chińskich ósmoklasistów uczy się teraz nowej narracji o Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej (znanej również jako rewolucja kulturalna), którą zapoczątkował przewodniczący Mao Zedong i dodawał jej mocy w latach 1966–1976. Jest to znacząco odmienna treść od tego, czego uczyli się ósmoklasiści w poprzednich latach. (…)

W treści nowego podręcznika szkolnego wprowadzono trzy główne poprawki. W poprzednim wydaniu istniała pięciostronicowa sekcja zatytułowana 10-letnia rewolucja kulturalna, ale z nowego wydania usunięto ją i połączono opis rewolucji kulturalnej z inną sekcją, jednocześnie zmniejszając połączony tekst do jedynie trzech stron. [W] nowej edycji usunięto słowo ‘błędnie’, próbując uzasadnić motyw Mao zainicjowania rewolucji kulturalnej. Stwierdzono w niej: „W połowie lat 60. Mao Zedong uważał, że partia i kraj stoją w obliczu niebezpieczeństwa odbudowy kapitalistycznej. Zatem podkreślając ideę ‘stosowania walki klas jako zasady’, chciał zapobiec powrotowi kapitalizmu poprzez zainicjowanie Wielkiej Rewolucji Kulturalnej. Latem 1966 roku Wielka Rewolucja Kulturalna została w pełni zainicjowana”.

W nowym wydaniu podręcznika dodano również stwierdzenie: „Historia świata zawsze postępuje naprzód pośród wzlotów i upadków”. Tym samym umniejszono okrucieństwa rewolucji kulturalnej, które były jakoby częścią naturalnego rozwoju historii.

Jaki jest zatem cel zmiany tych podręczników i dlaczego dzieje się to teraz? Wielu członków KPCh, w tym obecny główny przywódca KPCh Xi Jinping, należy do osób, które przeżyły rewolucję kulturalną – faktycznie do jej ofiar.

Jednak w 2013 roku Xi poczynił kilka niezwykłych uwag: „Mao jest wspaniałą postacią, która zmieniła oblicze narodu i poprowadziła Chińczyków ku nowemu przeznaczeniu. […] Sztandaru Myśli Mao Zedonga nie można upuścić, a jego utrata oznacza negację chwalebnej historii partii. Zasada trzymania wysoko sztandaru Myśli Mao Zedonga nie powinna być nigdy podważana i będziemy wysoko trzymać ten sztandar, aby zawsze robić postępy”.

Wielu obserwatorów Chin podejrzewa, że zmieniając rolę Mao w rewolucji kulturalnej, Xi sam próbuje osiągnąć najwyższy status, jaki posiadał Mao. Szczególnie to widać w świetle niedawnego dążenia Xi do zniesienia limitu prezydenckich kadencji, co utorowało mu drogę do pozostania u władzy do końca życia. (…)

Większość chińskich przywódców, na wszystkich szczeblach władz, w tym Xi i Bo, należy do tak zwanego pokolenia rewolucji kulturalnej, znanego również jako „stracone pokolenie”. Możliwe, że doświadczyli jeszcze gorszych rzeczy niż te, które opisał George Orwell w Roku 1984, a ich światopogląd od dzieciństwa kształtowała głównie mała czerwona książeczka Cytaty z przewodniczącego Mao Zedonga.

Pomimo dzisiejszej reformy gospodarczej i globalizacji, w ich umysłach i duszach głęboko zakorzenione są doktryny maoistyczne, które nadal mają znaczenie w epoce cyfrowej. Wydaje się, że tak jest w przypadku wielu ludzi z pokolenia rewolucji kulturalnej. Trudnym zadaniem byłoby myśleć nieszablonowo, szczególnie w zamkniętym społeczeństwie. Jak zauważył kiedyś Carl Jung: „Wino młodości nie zawsze się oczyszcza z upływem lat, czasami mętnieje”. (…)

Od 1949 roku, czyli po tym, jak KPCh przejęła Chiny kontynentalne, tym, którzy żyją poza zasięgiem rządów komunistów, np. na Tajwanie, w Hongkongu i Makao, oszczędzono komunistycznego prania mózgu oraz różnych politycznych kampanii.

W wyniku tego ci Chińczycy, często określani przez mieszkańców Chin kontynentalnych jako „Chińczycy zamorscy”, nadal używają tradycyjnych chińskich znaków i podtrzymują chińskie tradycje liczące 5000 lat, podczas gdy w Chinach kontynentalnych przez ostatnie 69 lat podążano niemal odwrotną ścieżką.

Nie tak jak w otwartych społeczeństwach, gdzie dostępnych jest wiele wersji podręczników, w Chinach istnieje tylko jedna wersja książek szkolnych, a KPCh kontroluje ich zawartość.

Jak zauważył Song Yongyi w artykule w „The New York Times”: „Jeśli ktoś chciałby wiedzieć, czy rewolucja kulturalna naprawdę się skończyła, to niech po prostu sprawdzi, czy portret Mao został zdjęty z Bramy Niebiańskiego Spokoju (Tiananmen), czy nie”.

Cały artykuł Petera Zhanga pt. „Powracający upiór rewolucji kulturalnej” znajduje się na s. 9 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Petera Zhanga pt. „Powracający upiór rewolucji kulturalnej” na s. 9 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Dr Kuźmiuk: Mam nadzieje, że Białoruś pozostanie samodzielnym krajem, nawet z tak ułomną demokracją

Dr Zbigniew Kuźmiuk mówi o przemianach społecznych na Białorusi, presji międzynarodowej na Łukaszenkę by podjął dialog z obywatelami i ordynarnych prowokacjach środowisk LGBT.


Europoseł PiS, Dr Zbigniew Kuźmiuk uważa, że Rosja nie odpuści Białorusi, ani nie odda władzy tamtejszej opozycji, ponieważ jest to kraj ważny dla Moskwy ze względów strategicznych. Zdaniem europosła Prawa i Sprawiedliwości, mieszkańcy Białorusi przestali się bać, a sytuacja polityczna w tym kraju, już nigdy nie będzie taka sama.

Myślę, że Łukaszenka nie żyje w bańce informacyjnej i zdaje sobie sprawę ze skali tych protestów […] Ta skala jest dla Łukaszenki dużym zaskoczeniem, bo protesty rozlały się po całej Białorusi i mają miejsce nawet w malutkich miasteczkach. Widać, że ten strach opuścił mieszkańców Białorusi […] Aparat władzy w dalszym ciągu jest mocny, ale zmiany w ludziach nastąpiły.

Dr Kuźmiuk wyraża nadzieje, że choć opozycja nadal jest słabo zorganizowana, to międzynarodowa presja i konieczność współpracy, choćby w sprawie dywersyfikacji dostaw ropy, będzie zmuszała Łukaszenkę do ustępstw.

Na pewno ta kadencja nie będzie dla niego [Łukaszenki-przyp.red.] łatwa. Myślę, że będzie nacisk międzynarodowy, żeby prowadził rozmowy z opozycją. Mam nadzieję, że wykrystalizuje się tam jakieś przywództwo. Dobrze byłoby, żeby Białoruś pozostała samodzielnym krajem, nawet z tak ułomną demokracją.

Rozmówca Magdaleny Uchaniuk odnosząc się do ostatnich protestów osób LGBT podkreśla, że to środowisko dzięki tego typu akcjom, straci poparcie społeczne „dla swoich dziwactw”. Dodaje też, że jest pełen podziwu dla polskiej policji, która cierpliwie pilnuje porządku i wykorzystuje swoje doświadczenie w egzekwowaniu prawa.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

M.K.

Janusz: Protest LGBT pokazał ogrom hipokryzji tego środowiska. To mieszanina beneficjentów i sabotażystów społecznych

Mikołaj „Jaok” Janusz mówi o protestach środowisk LGBT w Warszawie, hipokryzji płynącej ze wznoszonych haseł i mieszaninie osób, którzy celowo dzielą społeczeństwo lub naprawdę wierzą w ideologię.

Mikołaj „Jaok” Janusz z kanału „pyta.pl” opowiada o swoich doświadczeniach ze środowiskiem LGBT i wskazuje, że składa się ono z mieszaniny „sabotażystów, którzy chcą siać zamęt” i „beneficjentów”, którzy wznoszą postulat tolerancji, a jednocześnie plują w twarz swoim przeciwnikom. Dodaje też, że ich działania prowadzą do podziałów społecznych, a niektórzy z nich są prawdziwie przekonani o racjonalności swoich poglądów.

Wydaje mi się, że jest to mieszanina takich sabotażystów, którzy chcą siać zamęt (…) i tych ludzi, którzy są beneficjentami jak Margot, który ma 4 dziewczyny i jest chłopakiem (…) i po trzecie jest to wypadkowa ludzi, jak Sylwia Spurek, którzy naprawdę uwierzyli w to z jakiegoś powodu.

Zdaniem rozmówcy Magdaleny Uchaniuk, wczorajszy protest lewicowych aktywistów pokazał ogrom hipokryzji, gdyż osoby wzywające, by nie używać przemocy, same stosowały agresję.

Wykorzystują oni hasła związane z tradycją chrześcijańską na zasadzie broni. Nie atakujcie mnie, bo przecież mówicie o miłości bliźniego (…) Te hasła są tylko próbą użycia naszych wartości przeciwko nam.

Wskazuje także, że agresywne zachowania wobec jego osoby, stosowały jedynie nieliczne osoby spośród protestujących w Warszawie aktywistów:

Spotkałem się owszem z agresją, ale nie chce by wszyscy myśleli, że są to ludzie strasznie agresywni, bo zazwyczaj są to ludzie bardziej skrzywdzeni, niż agresywni – powiedział dziennikarz.

Posłuchaj całej rozmowy już teraz!

M.K.

„O ksenofobii mrówek”. Nie dajmy się zwariować absurdalnej ideologii i poprawności politycznej. Brońmy się śmiechem

Kiedy Konstanty Ildefons Gałczyński napisał „Balladę o mrówkojadzie”, uniwersytety były jeszcze ostoją racjonalności, z którą dziś tak bezwzględnie walczą. O tym morał fraszki Henryka Krzyżanowskiego.

Henryk Krzyżanowski

O ksenofobii mrówek

W roku 1946, kiedy Gałczyński napisał „Balladę o mrówkojadzie”, nikomu nie śniła się polityczna poprawność w postaci, z jaką przychodzi nam walczyć obecnie. Owszem, była coraz ostrzejsza cenzura, był terror polityczny, na Kremlu planowano już zapewne etapy wprowadzania w Polszy socrealizmu. Jednak, inaczej niż dziś, uniwersytety były jeszcze ostoją racjonalności, z którą dziś tak bezwzględnie walczą. O czym morał mojego wierszyka.

Ze sfer postępu fama niesie,
że ma być multikulti w lesie.
Tu pumę, a tam barracudę
wpuści się w swojskiej fauny nudę.

Mrówki straszone mrówkojadem
ksenofobicznym plują jadem.
„Mrówkojad!!?? Takiej imigracji
nam nie potrzeba! Nie bez racji
mądry Ildefons opowiadał
o nędznym końcu mrówkojada”.

A dziś od Chałup aż do Jasła
Ciemnobór ciasne wznosi hasła:
Łąka dla żuczka! Las dla mrówki!
Balkon dla mszyc i bożej krówki!
Pupa dla kleszcza! Sad dla szpaka!
Staw dla okonia, żab i raka!
Etc., etc.
Szto diełat’? Wnioski oczywiste:
Czas faunę słać na studia wyższe.

Fraszka Henryka Krzyżanowskiego pt. „O ksenofobii mrówek” znajduje się na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Fraszka Henryka Krzyżanowskiego pt. „O ksenofobii mrówek” na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego