To w Libanie feniks odrodził się z popiołów. My też się odrodzimy/ Maja Outayek, Adam Rosłoniec, „Kurier WNET” 76/2020

Bliski Wschód się gotuje jak w garnku pod ciśnieniem. Tylko Liban pozostaje jako wentyl bezpieczeństwa. Jeśli zniknie Liban, zniknie cały Bliski Wschód, a zwłaszcza chrześcijanie jeszcze tutaj żyjący.

Maja Outayek, Adam Rosłoniec

Zdjęcia Witold Dobrowolski

Bejrut po wybuchu

Dlaczego warto ratować to miasto?

Rozmawiam z Mają Outayek, rodowitą Libanką z maronicko-katolickiej rodziny od pokoleń zamieszkującej w Byblos, mieście z historią pięciu tysięcy lat. Maja jest menedżerką zarządzania oraz urzędniczką instytucji międzynarodowych.

Adam Rosłoniec: Dlaczego tak wiele krajów na świecie interesuje się Libanem?

Maja Outayek: Według mnie nigdy żaden kraj nie interesował się Libanem, aby mu pomóc. Zawsze obce rządy korzystają z Libanu, aby osiągnąć własne cele; czasem są to cele polityczne, czasem ekonomiczne. Albo wręcz chcą bez reszty zachłannie wykorzystać nasz kraj i zabrać wszystko. Aktualnie wyraźnie widać, że istnieje kilka grup państw ze sobą skonfliktowanych. Na arenie międzynarodowej po jednej stronie znajdują się Stany Zjednoczone ze swoimi sojusznikami, na czele z Izraelem, po przeciwnej stronie stoi Rosja z Turcją, a do gry ostro chcą włączyć się Chiny, szukając swojego interesu w Libanie. Według zasady, gdzie dwóch się bije…

Do odbudowy czy wyburzenia?

A tak ściślej, dla przykładu. Czego szuka w Libanie Francja, w kontekście podwójnej wizyty prezydenta Macrona tuż po wybuchu i miesiąc później?

Francja po prostu szuka w Libanie gazu odkrytego pod dnem Morza Śródziemnego na wodach terytorialnych Libanu. Gazu jeszcze nie wydobywanego, choć gra potężnych firm wydobywczych o koncesję właśnie jest w stanie kulminacji. Francja za pośrednictwem firmy Total chce urwać spory kawałek tego tortu. Wiele krajów jest zainteresowanych tym bogactwem, ale szczególnie Francja uważa się za pretendenta do niego. Korzysta z historycznych relacji, jakie miała z Libanem.

Jednak ostatnio dowiedzieliśmy się o powstaniu Forum Gazowego, które za plecami Francji chce całkowicie pozbawić Liban możliwości korzystania z tych bogatych złóż „błękitnego złota”. Rychła eksploatacja mogłaby rozwiązać w krótkim czasie większość problemów ekonomicznych kraju cedrów, ratując go przed upadkiem. Tymczasem ministrowie energii i rozwoju gospodarczego 7 krajów wschodniego basenu Morza Śródziemnego – Egiptu, Włoch, Cypru, Grecji, Izraela i Jordanii oraz Autonomii Palestyńskiej – podpisali umowę o utworzeniu Wschodnio-Śródziemnomorskiego Forum Gazowego, z siedzibą w stolicy Egiptu, Kairze. Według oświadczenia egipskiego ministerstwa ropy naftowej, „Wschodnio-Śródziemnomorskie Forum Gazowe ma stać się istotną platformą zrzeszającą producentów, konsumentów i kraje tranzytu gazu, w celu stymulowania trwałego regionalnego rynku surowców”. Pytam się: a co z Libanem, któremu niby wszyscy chcą pomóc, a tu wyraźnie widać, że się go pomija i utrudnia korzystanie z jego naturalnych bogactw? Wykluczenie Libanu dziwi tym bardziej w kontekście włączenia do tego Forum Jordanii, która przecież nie ma dostępu do Morza Śródziemnego. Czyżby miał również wchodzić w grę transfer głębiej do Azji?

To zastanawiające. Francja miałaby przegrać ten wyścig. To dobry moment, aby choć trochę naszkicować czytelnikom historyczne związki między Libanem a Francją.

Pytasz, gdzie szukać korzeni nowożytnego Libanu?

Tak, wiemy przecież, że tak jak Polska, Liban nowożytny obchodzi, można powiedzieć, swoje 100-lecie istnienia – choć jeszcze nieutrwalonego deklaracją niepodległości, to jednak już kształtującego się spójnego bytu państwowego.

Historię Libanu, jaki znamy współcześnie, można rozpocząć już w 1920 roku. Bezpośrednio po zakończeniu pierwszej wojny światowej, francuski generał Henri Gouraud, dzięki swojemu zwycięstwu w bitwie pod Maysaloun, zniweczył marzenia o wyswobodzeniu się Syrii spod panowania haszymidzkiego króla Fajsala. Tenże generał uzyskał całkowitą swobodę działania, oddzielając Syrię od Libanu i proklamując stworzenie Państwa Libańskiego, którego granice miały całkowicie zaspokajać pragnienia zwolenników „wielkiego Libanu”. Ta idea pojawiła się, gdy na prośbę delegacji maronickiej do Mandatowego Libanu dodano Dolinę Bekaa, Tripolis, Sydon i Tyr. Dodanie tych obszarów zniweczyło szansę na powstanie ścisłego państwa maronickiego, na rzecz konfesyjnej demokracji 18 wyznań i grup etnicznych.

Wydzielenie Libanu z Syrii pociągnęło za sobą niezadowolenie zarówno w Damaszku, jak i w Trypolisie czy w Baalbek. Część środowisk muzułmańskich kontestowała sens istnienia Libanu. Spis powszechny z roku 1932 (jedyny taki do tej pory) wykazał, że na obszarze Libanu dominują chrześcijanie (51%), a najliczniejszą chrześcijańską grupą są maronici (30%). Według tego właśnie spisu ukształtowany został porządek organizacyjny państwa libańskiego.

Wyniki spisu z 1932 roku do dzisiaj budzą kontrowersje. Dla chrześcijan marzenie posiadania własnego państwa, przynajmniej częściowo, stawało się rzeczywistością. Nacjonalistom arabskim zostało jednak narzucone przez armię francuską. Syria na krótki czas została podzielona na cztery wyznaniowe minipaństwa, między innymi na Państwo Alawitów i Druzów. Libanowi już od 1920 roku udało się poczynić pozytywne kroki i dostosować się do nowej rzeczywistości, stąd jego niepowtarzalność i specyfika. To prawda, że działo się to na drodze konfliktów i napięć, ale Liban wciąż chce przypominać światu, że w najlepszych latach swojej historii był i nadal ma nadzieję być krajem-symbolem lub nawet tym, czym określił go papież Jan Paweł II podczas wizyty w Harrisie w Sanktuarium Matki Bożej Libanu, w 1997 roku, gdy powiedział znamienne słowa, święte dla Libańczyków – „Liban to więcej niż kraj, to przesłanie”.

Obecny stan portu, który powinien dawać pracę

Trzeba zaznaczyć, że pomimo konfliktów i kryzysów gospodarczo-finansowych, jest nadal atrakcyjny dla wszystkich mieszkańców arabskiego Bliskiego Wschodu, a w szczególności dla chrześcijan. Ta „mozaikowa” kompozycja społeczeństwa i pluralizm libański nie datują się od początków istnienia mandatu francuskiego, ale istniały już w czasach imperium otomańskiego. Obecny charakter pluralizmu libańskiego wywodzi się właśnie z tamtego okresu. Jest on obecny nie tylko w systemie sądowniczym, ale również w organizmach politycznych i administracyjnych, gdzie wyznaniowość jest regułą.

Jednak system mandatowy sprawił, że muzułmanie poczuli się oszukani na polu politycznym i ekonomicznym. Źle znosili panowanie chrześcijan. Przewidujący chrześcijanie dostrzegli ten problem i zaczęli stopniowo zdawać sobie sprawę, że emancypacja i przetrwanie Libanu będą możliwe tylko dzięki porozumieniu z muzułmańską burżuazją. Dążyli do przekonania elity sunnitów do idei niezależnego Libanu. Zaproponowali sunnitom porzucenie myśli o „wielkiej Syrii”. Zaszczepienie takiej idei stworzyło spójność interesów (niektórzy mówili o akcie wiary), a w konsekwencji przyczyniło się do powstania w 1943 roku „paktu narodowego” – nigdzie nie zapisanego, lecz trwałego porozumienia między maronitami a sunnitami. Miało ono na celu zbudowanie wspólnej wizji politycznej i podzielenie odpowiedzialności, za cenę wzajemnych ustępstw. Tak oto zarysował się kompromis w stylu libańskim. Prawdą jest, że nie zawsze udawało się go utrzymać w sferze polityki, ale długie doświadczenie, zdobyte przez wspólne życie Libańczyków, dało pozytywne rezultaty. Gdybyśmy ośmielili się stwierdzić, że w każdym chrześcijańskim Libańczyku jest coś z muzułmanina, a w każdym muzułmańskim Libańczyku coś z chrześcijanina, oznaczałoby to, że dialog poprzez sukcesję pokoleń, mimo pewnych trudności, nie był zmarnowany. Nie chodzi tylko o jakiś fakt narzucony przez historię, razem z jego blaskami i cieniami, ale również o wolny i odpowiedzialny wybór, którego konsekwencje są widoczne dla jednostki i wspólnoty.

Jak w tę historię nowożytnego Libanu wpisuje się jego stolica Bejrut?

Czas mandatu francuskiego, który przypada na okres międzywojenny, to czas, kiedy Bejrut przygotowywał się, aby stać się stolicą nowo tworzącego się państwa. Powstały okazałe bulwary i ulice. Z tego okresu pochodzi plac Gwiaździsty i większość do dzisiaj stojących budynków w stylu neokolonialnym. Niestety niemal wszystko zostało zniszczone podczas 15-letniej wojny, którą trudno nazwać domową, jeżeli weźmiemy pod uwagę, chociażby bombardowania izraelskie z 1982 roku. Centrum Bejrutu w 90% zostało odbudowane. To, czego najbardziej brakowało, to przedwojenny duch, który jeszcze się nie odrodził. Stan na dzień dzisiejszy można by określić jako zadawalający, gdyby nie ten nieszczęsny wybuch z 4 sierpnia tego roku.

Zanim zajmiemy się tym zagadnieniem, powróćmy na chwilę do problemów dzisiejszego Libanu, a zarazem problemu dzisiejszej Europy. Chodzi mi o uchodźców, których przecież nie brakuje.

To ważne zagadnienie dla Libanu, ale jeszcze ważniejsze dla całej Europy. Bo jeżeli rządy europejskie boją się upadku Libanu, to tylko z tego powodu, że spadnie na nich dramat uchodźców. 1,5 mln zdesperowanych ludzi stąd mogłoby raptem zapukać do domów Europejczyków, zakłócając im wygodny, konsumpcyjny styl życia. Co więcej, nie tylko uchodźcy ekonomiczni, ale również rodowici Libańczycy, spoglądając na upadające państwo, decydowaliby się na emigrację do Europy. Próby już mieliśmy w ostatnich dniach. Z okolic Trypolisu wypłynął statek pełny Libańczyków próbujących nielegalnie dopłynąć do Cypru. Niestety, o zgrozo, zatonął.

Czy można powiedzieć, że komuś zależy na tym, aby zniszczyć Liban – ten, który znamy – i na jego zgliszczach powołać nowy byt państwowy? Może jakieś rządy chciałyby, aby uchodźcom palestyńskim, zamieszkujących okolice Saidy i Tyru, przyznać obywatelstwo nowego Libanu? Jest ich około pół miliona, tak jak uchodźców syryjskich, którzy nie chcą wrócić do Syrii. Zmuszenie Libanu do przyznania im wszystkim obywatelstwa libańskiego rozwiązałoby problemy pewnych państw, ale co to znaczyłoby dla Libanu? Czy Twoim zdaniem taki scenariusz jest możliwy?

Stara dzielnica chrześcijańska

Taki plan istnieje od czasów Sekretarza Stanu USA Henry’ego Kissingera i plan ten powrócił w 2006 roku z nową, autorytarną wizją dla Bliskiego Wschodu Condoleezzy Rise. Od wojny między Hezbollahem a Izraelem w 2006 roku ten plan wszyscy mieli i mają w głowie. Czy aby tylko dlatego, żeby pomóc Izraelowi rozwiązać jego problem, Liban ma cierpieć? Czy do tego dojdzie? Nie jestem w stanie odpowiedzieć na takie pytanie. Sama zadaję sobie retoryczne pytanie, czemu trzeba zniszczyć Liban. Czemu trzeba zniszczyć wcześniej, niż go się zdobędzie. Dlaczego nie przejąć go takim, jaki jest obecnie?

Naturalnie, aby go przejąć, trzeba go maksymalnie osłabić. Liban taki, jaki jest obecnie, nie może masowo dać obywatelstwa uchodźcom. To zachwiałoby fundamentami państwa. Przecież jest ono zbudowane na równowadze pomiędzy chrześcijanami a muzułmanami.

Oczywiście! Zdajemy sobie sprawę, że przyznanie obywatelstwa takiej liczbie muzułmanów sprawiłoby, że chrześcijanie staliby się niczym, mniejszością bez znaczenia. A jak uczy doświadczenie, taka mniejszość spychana jest do nicości. Właśnie dlatego według koncepcji nie-Libańczyków trzeba stworzyć nowe państwo. Taki „nowy” Liban, „zaprogramowany” przez wielkich tego świata, nigdy by nie protestował. De facto Izrael miałby rozwiązany problem palestyński u siebie. Gdyby doszło do sytuacji, że muzułmanie stanowiliby 80 procent Libańczyków, zostałoby mniej miejsca dla chrześcijan w życiu politycznym. Chrześcijanie doświadczą wówczas tego samego, co w Syrii i Iraku – po prostu zostaną zmuszeniu do emigracji. Szyici od wieków śnią sen o potężnym państwie w kształcie półksiężyca zaczynającego się w szyickim Iranie, poprzez Irak, Syrię aż po Liban, gdzie szefem tego superpaństwa byłby ajatollah. Sunnici natomiast od wieków mają swój projekt wielkiego państwa muzułmańskiego na czele z kalifem. W tym wypadku chrześcijanie mogą zostać jako poddani – zimmi – i jak nakazuje Koran, płacić podatek religijny – dżizję, dzięki czemu mogliby pozostać w kraju i praktykować swoją wiarę.

Czyli wszyscy, którzy niby chcą pomóc Libanowi pod pozorem tworzenia państwa laickiego, demokratycznego – tak naprawdę kłamią. Dla islamu państwo i religia to jedno: „DIN ŁA DAULE”.

Islam rządzi i nigdy nie może być rządzony, żadne laickie prawa nie mogą rządzić islamem. Europa Zachodnia tego nie rozumie. Prawdziwy muzułmanin nie może podlegać żadnemu innemu prawu poza szariatem. Gdyby powstał ten tzw. nowy Liban, mamy 80 % władzy w rękach islamistów.

Ale przecież można pozytywnie założyć, że 80 proc. parlamentarzystów będzie politykami świeckimi, areligijnymi.

Dokonać zmiany na papierze i nazwać reprezentantów narodu świeckimi, to tylko pozór. Należałoby zmienić ich przekonania, myślenie i serca, a to w przypadku religii muzułmańskiej sprawa niewykonalna.

Znasz przecież wiele muzułmanek i muzułmanów w Libanie w pracy i w życiu codziennym, z którymi się przyjaźnisz. Czy Twoje koleżanki i koledzy śnią o Libanie muzułmańskim?

Nie, w żadnym wypadku. Pragną Libanu, naszego Libanu, który zbudowaliśmy razem. Nie chcemy mieć Libanu instruowanego przez inne państwa.

Co trzeba zrobić, aby właśnie, tak jak mówiłaś, ten zbudowany przez muzułmanów i chrześcijan Liban uratować?

Przede wszystkim wszystkich polityków rządzących Libanem od początku lat 90., a wcześniej będących „panami wojny”, należy postawić przed trybunałem. Każdy, kto zawinił, musi ponieść karę; ten, który ukradł państwowe pieniądze, musi je oddać. A w konsekwencji oddać władzę, którą uzurpuje od ponad 30 lat.

Stara dzielnica chrześcijańska

Czy wobec tego Liban potrzebuje nowego porozumienia narodowego, nowej konstytucji? Przecież obecna jest dość stara, z 1943 roku?

Moim zdaniem obecna konstytucja jest jedną z najlepszych na świecie. Świat powoli się do niej przekona i ją odkryje. Mówi się teraz o stworzeniu państwa laickiego, demokratycznego – ale my, według konstytucji, już tym jesteśmy właśnie takim państwem. Religie nie mają żadnej roli bezpośredniej w systemie politycznym Libanu, pozostają jednak w życiu społeczeństwa, są swego rodzaju sumieniem dla poszczególnych ich wyznawców i kiedy zabraknie tego sumienia, zabraknie również i ducha wartości.

Czy w Waszej konstytucji są nawiązania do religii chrześcijańskiej czy muzułmańskiej?

Nie ma żadnych. Mamy konstytucję świecką, ale zbudowaną na wartościach pochodzących z wiary i na poszanowaniu życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Jedyne wspomnienie o religii w konstytucji dotyczy zapisu o wolności wyznania. Jakiekolwiek utrudnienia w wyznawaniu wiary podlegają karze.

No tak, ale przecież zdarza się, że wychodzący na mównicę parlamentarzysta muzułmanin zaczyna swoje przemówienie od słów zapisanych w pierwszych wersetach Koranu: Bi Smi Lahi rahmani Rahim…, tzn. „W imię Boga miłosiernego, przebaczającego”… Dlaczego tak się dzieje?

Konstytucja mu tego nie zabrania i nie nakazuje, tu jest pełna wolność. Choć w nawiązaniu do takich sytuacji parlamentarzysta chrześcijanin występujący po nim rozpoczyna wystąpienie od znaku Krzyża Świętego: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, dodając jeszcze – dla naszego regionu – „W Boga Jedynego”, żeby muzułmanie nie myśleli, że mamy trzech bogów.

I istotną sprawą jest to, że choć wezwanie muzułmanina jest dla nas, chrześcijan, do zrozumienia, choć nie zaakceptowania, to już nasze wyznanie wiary, mówiące „W Imię Syna-Jezusa”, jest dla muzułmanina bluźnierstwem. Tym samym chcę jeszcze raz podkreślić i udowodnić, że wizja państwa Libanu jako państwa świeckiego w znaczeniu zachodnioeuropejskim jest utopią.

Mając doświadczenie pracy dla wielu instytucji międzynarodowych, masz ogląd sytuacji w różnych zakątkach globu. Czy uważasz, że jest sens ratowania tego Libanu, który znamy obecnie? Jeżeli tak, to dlaczego?

Mój Liban jako naród i kraina istnieje od kilku tysięcy lat. Jego historię znamy chociażby ze Starego i Nowego Testamentu. Jest tam wspominany ponad 100 razy. Najpiękniejsze znane nam epizody, historie miały miejsce właśnie tutaj. Niszczyć go teraz byłoby czymś nielogicznym i zbrodniczym. To byłaby katastrofa nie tylko dla Libanu, ale także dla całego swiata. Liban, zwłaszcza dla Bliskiego Wschodu, jest swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa. Bliski Wschód cały się gotuje jak w garnku pod ciśnieniem. Izrael, Palestyna Syria, Irak – wszędzie jest stan napięcia. Tylko Liban pozostaje jako wentyl bezpieczeństwa. Jeżeli zniknie Liban, zniknie cały Bliski Wschód, a zwłaszcza chrześcijanie jeszcze tutaj żyjący. A rezultaty tych zniszczeń i odłamki tej tragedii dotrą do Europy. A może nawet odbiją się również na całym świecie.

Bejrut przeszedł wiele: długie lata wojny domowej, bombardowania, ranni i zabici. Jednak dzisiaj stolica Libanu wydaje się przerażona, niedowierzająca, wstrząśnięta do samego fundamentu gwałtowną eksplozją, która 4 sierpnia tego roku wstrząsnęła portem i zniszczyła prawie połowę miasta. Hipotezy na temat tego, co się stało, są liczne. Detonacja, która uderzyła w Bejrut, była tak potężna, że spowodowała trzęsienie ziemi o sile 3,5 w skali Richtera, które było odczuwalne na Cyprze, oddalonym o około 200 kilometrów. Eksplozja w porcie w Bejrucie wstrząsnęła krajem borykającym się już z bezprecedensowym kryzysem gospodarczym, który jest przyczyną i zarazem skutkiem równie głębokiego kryzysu politycznego. Jak mogłabyś opisać ranę zadaną Bejrutowi 4 sierpnia tego roku?

Ta rana została zadana na dwóch poziomach o różnym natężeniu. Na poziomie fizycznym jest to zburzenie portu i prawie połowy miasta. Żadne z działań podczas piętnastoletniej wojny nie doprowadziło do tak kolosalnych zniszczeń, jak ten jeden moment. Drugi poziom zniszczeń, może jeszcze gorszy, dotyczy ducha. Podczas żadnej wojny, nawet tej najbardziej okrutnej, krwawej, Libańczycy nie bali się tak, jak podczas tego wybuchu. Lęk pozostał do dziś. Zwłaszcza dotknęło to dzieci, ponieważ zostały niespodziewanie zranione w ich własnych domach, tam, gdzie czuły się najbezpieczniej. Wiele z nich widziało na własne oczy śmierć swoich rodziców. W jednej sekundzie dzieci straciły wszystko: dom, rodziców, przyjaciół, szkołę i swoją przyszłość. Teraz, gdy słyszą jakiś nieznany, głośniejszy dźwięk w pobliżu, wzbudza to u nich strach.

Czego teraz najbardziej potrzebują ci, którzy mieli szanse przeżyć, aby pozostać w Bejrucie?

Ludzie szukają pomocy

Przede wszystkim powrotu do własnego domu, mieszkania, przed rozpoczęciem pory deszczowej i nadchodzącego chłodu. Ludzie zostali złamani. Wcześniej włączali się w próbę reform swego kraju – jak słynna saura, czyli rewolucja uczniowska jesienią ubiegłego roku. Teraz, gdy nie mają gdzie mieszkać, nie mają co jeść, nie będą się zajmować rewolucją. Nie wyjdą na ulice, aby protestować. Może właśnie o to chodziło. Po pierwsze chcę mieć chleb, mieszkanie, później mogę myśleć, jak wpłynąć na rząd mego kraju, aby zmieniał go na lepsze. Po drugie, żeby kontynuować moje życie, muszę mieć gdzie pracować, utrzymać rodzinę. Dewaluacja naszej waluty z jednej strony spowodowała zubożenie znacznej części naszego społeczeństwa i tym bardziej pomoc zagraniczna, która napływa w walucie dolarowej, sprawia, że nawet małe sumy pozwalają na powrót do normalności. W chwili obecnej najbardziej efektywna jest pomoc w żywej gotówce, ponieważ pomoc żywnościowa w postaci ryżu czy cukru może być nietrafiona – może rodzina potrzebuje zupełnie czegoś innego.

Jak wiesz, polska Fundacja Fenicja im. świętego Charbela od lat pomaga na różnych płaszczyznach zarówno uchodźcom syryjskim, jak i ubogim rodzinom libańskim. Od pierwszego dnia po wybuchu 4 sierpnia całą naszą energię skierowaliśmy na pomoc Bejrutowi. Dzięki naszym ofiarodawcom doprowadziliśmy do stanu użytkowania kilkanaście mieszkań. Oprócz tego pomogliśmy w odbudowaniu piekarni i restauracji. Jak oceniasz wkład fundacji?

Mówiłam już wcześniej, jak ważna jest sprawa odbudowy mieszkań przed porą deszczową. Waszą działalnością zatrzymaliście choć trochę tendencję wyjazdu chrześcijan z miasta. Moim zdaniem jeszcze większe znaczenie ma pomoc w odbudowie małych, rodzinnych biznesów, takich jak piekarnia czy wspomniana restauracja. Odbudowana restauracja nie tylko utrzyma właściciela firmy, ale przede wszystkim uratuje miejsca pracy dla Libańczyków i ich rodzin.

A Ty – czy masz zamiar zostać w Libanie?

Tak, pozostaję tu. Jeżeli ktoś planuje zmusić nas, chrześcijan, do opuszczenia Libanu, to my mu w tym nie pomożemy. Co nie znaczy, że nie ma lęku w moim sercu. Ale dzięki mojej wierze i wsparciu libańskich świętych, niczego nie powinnam się bać. W takich trudnych chwilach zwątpienia przychodzi mi na myśl modlitwa z Psalmu 23: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska są tym, co mnie pociesza…”.

Liban jest miejscem, gdzie mitologiczny feniks odrodził się z popiołu. Tak i my odrodzimy się jeszcze raz.

Dziękuję za rozmowę.

Więcej o Libanie przeczytają Państwo w książce Kazimierza Gajowego pt. Liban, więcej niż przewodnik, polecanej na stronie makazi.eu.

Maja Outayek posiada tytuł licencjata w dziedzinie komunikacji i informatyki oraz tytuł magistra zarządzania biznesem. Przez ostatnie 15 lat pracowała w zakresie pomocy humanitarnej w Libanie w różnych organizacjach lokalnych i międzynarodowych.

Adam Rosłoniec, wiceprezes
Fundacja FENICJA im. św. Charbela
fenicja.org
NIP 5252620561
KRS 000561105
kazimierzgajowy@libanprzewodnik.pl,
rosloniec@post.pl, tel.+48 602 449 777

Numer konta dla darowizn: 62 1020 1156 0000 7402 0134 0702
BIC/SWIFT: BPKOPLPW

Wywiad Adama Rosłońca z Mają Outayek, pt. „Bejrut po wybuchu”, znajduje się na s. 10–11 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Wywiad Adama Rosłońca z Mają Outayek, pt. „Bejrut po wybuchu”, na s. 10–11 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak uwolnić się z pułapki ideologicznego definiowania polityki. Wykład prof. Kazimierza Koraba w Akademii Wnet

Lewica odrzuca „ordo” w imię neutralności i tolerancji oraz pomija społeczność, a więc w jej zainteresowaniu de facto pozostaje jedynie władza, która bez „ordo” przed nikim i niczym nie odpowiada.

Kazimierz Korab

Opracowanie Joanna Pyryt

Konspekt wykładu prof. Kazimierza Koraba pt. „Jak uwolnić się z pułapki ideologicznego definiowania polityki”, wygłoszonego w Akademii Wnet 19 września br.

Bez precyzyjnego zdefiniowania pewnych powszechnie przyjętych fałszywych pojęć trudno dobrze zrozumieć współczesne zniewolenie myślowe. Mamy do czynienia z wojną ideologiczną prowadzoną przez lewicę, która pod hasłami wolności i neutralności w istocie neguje wszelką aksjologię, porządek (ordo), chce pozostawić ludzi bez oparcia w prawie naturalnym i doprowadzić do zaniku naturalnych zasad i więzi społecznych. W tym celu tworzy liczne, coraz to nowsze ideologie, chętnie prezentowane i promowane przez współczesne uniwersytety w imię postępu i nowoczesności.

Stawianie oporu przez środowiska konserwatywne, zwane też prawicowymi, nie jest łatwe – przede wszystkim dlatego, że posługują się one wykształconym na uniwersytetach językiem lewicy i wytworzonymi przez nią fałszującymi pojęciami (np. ‘wolność’ to nie „wolna wola wyboru między dobrem a złem”, ale „pełna swoboda odrzucenia wszelkich zasad, łącznie z obrazem rzeczywistości”).

Profesor Korab podkreśla jednocześnie, że konserwatyzm nie oznacza wstecznictwa i oglądania się w przeszłość, lecz kontynuację tego, co dobre z przeszłości, wytworzonego przez poprzednie pokolenia. To znaczy: zachowujemy to, co dobrze się sprawdziło, naprawiając i porzucając błędy. Stąd – ponieważ prawica nie tworzy nowych ideologii – może jedynie odrzucać fałszywe ideologie lewicy. Osiemnastowieczny filozof i polityk Edmund Burke, analizując rewolucję francuską, mógł jedynie powiedzieć 'nie’, zaprzeczając jej ideom.

Politykę tworzą w istocie trzy zasadnicze elementy: porządek i ład (ordo), władza, społeczność.

Lewica w istocie odrzuca ordo w imię neutralności i tolerancji (Kościół to właśnie ordo, a więc jest nieodłącznym elementem polityki i stawia Boga ponad władzą) oraz pomija społeczność, a więc w jej zainteresowaniu de facto pozostaje jedynie władza, która bez ordo w rzeczywistości przed nikim i niczym nie odpowiada. W takiej sytuacji trójpodział władzy w istocie jest narzędziem despotyzmu, ewentualnie państwa totalitarnego.

Warto też precyzyjnie zdefiniować pojęcia republiki i demokracji oraz ustroju i systemu.

Republika, jak wskazuje nazwa, to rzecz wspólna, a więc władza w imię wspólnego interesu, podczas gdy demokracja wychodzi od interesu poszczególnego człowieka, więc w istocie promuje egoizm i konflikt sprzecznych interesów.

Warto też odróżniać ustrój od systemu. W pewnym uproszczeniu ustrój to porządek prawnie zapisany, a system to realna władza, sieć powiązań ludzi w różnych miejscach zarządzania (tu jako przykład posłużył PRL – gdzie w ustroju występował sejm, Rada Państwa, a nie istniał taki organ jak Pierwszy Sekretarz PZPR, który jednak sprawował rzeczywistą władzę i był za granicą przyjmowany jako głowa państwa).

Dla zobrazowania antynomii lewica – prawica w polityce wykładowca przywołał Księcia autorstwa Machiavellego przeciw Erazma z Rotterdamu De institutione principis christiani.

Aby bronić się w wojnie ideologicznej, warto zauważyć jej trzy reguły:

  1. neutralność – zabrania się oceniać, bo ocena to dyskryminacja (tym samym zastępuje się chrześcijaństwo ideologią, co prowadzi do utraty tożsamości),
  2. prymat walki z wrogami – prymat idei nad człowiekiem (dlatego można wykorzystać wszelkie narzędzia nawet przeciw człowiekowi, byle zapewnić panowanie ideologii),
  3. rewolucja aksjologiczna – wprowadza się ideologiczne zasady normatywne (np. głosi się wolność, ale wprowadza się przymus akceptowania wolności zdefiniowanej przez ideologów). Te ideologiczne zasady są wprowadzane do prawa – a potem następuje obrona „państwa prawa”.

W myśli konserwatywnej, chrześcijańskiej człowiek rodzi się wolny, ma zdolność oceniania, rozróżniania dobra i zła oraz możliwość wolnego wyboru drogi postępowania. Tymczasem rewolucja głosi wolność i równość przy rzeczywistym zniewoleniu jednostki: wolność oznacza odrzucanie zasad; uniemożliwia się ocenę jako wartościującą, a to powoduje mnożenie prawa i urzędników je wdrażających.

Oczywiście jest to bardzo skrótowy konspekt w wykładu. Warto zajrzeć do książki profesora Kazimierza Koraba, o której prof. Andrzej Nowak napisał: „To wyjątkowo oryginalna, oddalona od politologicznej sztampy analiza świata polityki w ujęciu systemowym, ustrojowym i filozoficznym zarazem. Ważne dzieło!”.

Natomiast sam autor mówi o swojej książce: „Po największym w dziejach sponiewieraniu polityki przez dwudziestowieczne systemy totalitarne pragnę bronić jej wielkości, godności i czystości”.

Prof. Kazimierz Korab jest autorem książki Polityka. Zmierzch czy odrodzenie?, a obecnie czeka na wydanie jego książka o współczesnej wojnie ideologicznej.

Kontakt w sprawie zapisów na spotkania Akademii Wnet: akademia@radiownet.pl.

Streszczenie Joanny Pyryt wykładu prof. Kazimierza Koraba, zatytułowane „Polityka sponiewierana przez ideologię”, znajduje się na s. 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Streszczenie Joanny Pyryt wykładu prof. Kazimierza Koraba, pt. „Polityka sponiewierana przez ideologię”, na s. 15 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wspomnienie o śp. ks. kard. Marianie Jaworskim/ Krzysztof Skowroński, kard. Kazimierz Nycz, „Kurier WNET” 76/2020

Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

Odszedł dobry pasterz. Wspomnienie o śp. ks. kardynale Marianie Jaworskim

W Pałacu Arcybiskupów Warszawskich przy ulicy Miodowej z gospodarzem tego miejsca, kardynałem Kazimierzem Nyczem, metropolitą warszawskim, o śp. kardynale Marianie Jaworskim rozmawia Krzysztof Skowroński.

W sobotę 5 września o godzinie 22:02 odszedł do Domu Pana ksiądz kardynał Marian Jaworski. Od czego Ksiądz Kardynał by zaczął opowieść na temat świętej pamięci księdza kardynała Jaworskiego?

Odszedł człowiek, który przez ostatnie trzydzieści kilka był moim bliskim, serdecznym znajomym przez czas mojego bycia biskupem, a bardzo zbliżyliśmy się do siebie już w czasie jego emerytury. Ksiądz Kardynał Marian Jaworski i ks. kard. Franciszek Macharski byli bliskimi przyjaciółmi, a ja z kolei byłem blisko kardynała Macharskiego jako współpracownik. Nasze drogi się splatały. Nie tak dawno, parę lat temu, obaj byli tutaj u mnie; ksiądz kardynał Jaworski, dziś świętej pamięci, mieszkał tu kilka dni. Z Domu Arcybiskupów, gdzie teraz rozmawiamy, robiliśmy wycieczki, że tak powiem – pod jego dyktando, w tym znaczeniu, że wspólnie jechaliśmy tam, gdzie on chciał być. Oczywiście na pierwszym miejscu, jak się łatwo domyślić, były Laski.

Dlaczego Laski?

Przede wszystkim dlatego, że Laski to miejsce związane z ks. Tadeuszem Fedorowiczem. To był ksiądz lwowski, z jego pokolenia, który był dla niego kimś ważnym i bliskim, nie tylko wtedy, kiedy był rektorem w Laskach, ale także wcześniej, już we Lwowie, kiedy obaj byli księżmi tej diecezji i zawsze to sobie bardzo cenili. Laski stały się dla niego miejscem bardzo bliskim, i to nie tylko ze względu na siostry franciszkanki czy Zakład dla Ociemniałych, ale również z uwagi na skupiające się tam środowisko intelektualistów okresu przedwojennego i powojennego. Chętnie tam przyjeżdżał, wracał i przez te moje kilkanaście lat w Warszawie, kiedy był młodszy i zdrowszy, wiele razy był w Laskach, nawet czasem zatrzymał się tam na dwa–trzy dni. Z Laskami miał kontakt do samego końca.

Ksiądz kardynał Marian Jaworski rzeczywiście urodził się we Lwowie w sierpniu 1926 roku i tam wstąpił do seminarium. Po II wojnie światowej, kiedy okazało się, że zawsze wierny Lwów znalazł się na terenie Związku Radzieckiego, arcybiskup Baziak przeniósł seminarium do Kalwarii Zebrzydowskiej. Ksiądz kardynał Marian Jaworski związany był ze Lwowem i z Kalwarią, i z Krakowem, a potem ponownie ze Lwowem.

Tak, takie etapy życia w jakimś sensie wyznaczyła mu historia tych 94 lat, które przeżył. Jego wstąpienie do seminarium – to mogę sobie tylko wyobrazić, bo daty to podpowiadają – nastąpiło w szczególnym momencie. Z jednej strony już było po Jałcie, więc wszyscy ludzie, do których dochodziły wiadomości, wiedzieli że Lwów nie będzie należał do Polski po wojnie. Jesień 1944 roku to był czas, kiedy część ludzi już stamtąd wyjeżdżała. Niektórzy uciekali z obawy przed bolszewikami. Jego wstąpienie do seminarium nastąpiło na zakręcie historii w tym sensie, on dopiero zdał maturę, zdążył zostać przyjęty do seminarium jeszcze we Lwowie, a potem arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak, który był następcą Bolesława Twardowskiego, zabrał księży, seminarium – wszystko, co było do zabrania – i przyjechał z tym do Polski. Zatrzymał się w Krakowie u swojego protektora i przyjaciela kardynała Adama Stefana Sapiehy, jeszcze wtedy nie kardynała.

Ja pamiętam z początków mojego kapłaństwa jeszcze dziesiątki księży lwowskich w Krakowie. To byli bardzo często wybitni kapłani, wybitni duszpasterze. Duża część tych lwowskich księży pojechała dalej pociągami w kierunku zachodnim, a więc do Opola, do Wrocławia i tam dożyli swojego życia – właściwie wśród swoich, Lwowiaków. Myślę, że kardynał Jaworski był jednym z ostatnich, jeżeli nie ostatnim spośród tych księży.

Stanowili oni także zalążek Wydziału Teologicznego, o którym trzeba by więcej powiedzieć, bo po wyrzuceniu Wydziału Teologicznego z Uniwersytetu Jagiellońskiego ogromny wkład w powstanie tego wydziału miał kardynał Jaworski razem z Wojtyłą, czy przy Wojtyle, jako młody profesor, młody filozof i teolog.

Natomiast sprawa seminarium zawsze była dla mnie znakiem zapytania. Nieraz z księdzem kardynałem rozmawialiśmy na ten temat, nawet mieliśmy pewne różnice poglądów. Nieraz go pytałem: dlaczego, skoro na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie była teologia, a częścią tego wydziału było afiliowane przy nim seminarium krakowskie – dlaczego ksiądz arcybiskup Baziak nie włączył po prostu seminarium lwowskiego do krakowskiego? Mówiłem: może myśleliście, że to wszystko jest czasowe, że jeszcze tam wrócicie, że ta nowa okupacja nie będzie trwała? On nigdy mi tego nie potwierdził, ale tak wyczuwałem, choć może się domyślam za dużo, że była taka intencja, żeby zachować odrębność lwowskiego seminarium i przy najbliższej okazji wrócić do Lwowa. Ale, jak mówię, nie mam na to żadnych dowodów historycznych ani empirycznych. Tym niemniej to seminarium było w Kalwarii Zebrzydowskiej przez równe dziesięć lat. A moje przypuszczenie wzięło się stąd, że właściwie ostatnim krajem, który się wyrwał ze szponów komunizmu, była Austria – w 1955 roku – a potem nadzieje zgasły. Potem był mur berliński i wszystko inne.

On w tym seminarium odbył całe 5 lat formacji seminaryjnej, intelektualnej. Tam byli lwowscy profesorowie, którzy go uczyli, byli przełożeni ze Lwowa. I tam został wyświęcony w czerwcu 1950 roku. Tam też zaczęła się jego kapłańska droga życiowa. Zaczęła się w parafiach archidiecezji krakowskiej, m.in. w Poroninie.

Ale tam też zaczęła się jego droga naukowa w zakresie teologii, z której zrobił najpierw magisterium, potem w dziedzinie filozofii, z której zrobił doktorat. Zrobił doktorat także z teologii i wreszcie – zwrócił się ku profesurze przez habilitację.

To było już w oparciu o kilka uczelni. Początek był na UJ, a potem był KUL, a zwłaszcza ATK. I tak się rozwinął ksiądz profesor Marian Jaworski, z którym ja miałem się okazję spotkać dokładnie w październiku 1967 roku w seminarium w Krakowie.

Był wykładowcą Księdza Kardynała?

Tak, był wykładowcą dwóch przedmiotów. Na II roku drugim wykładał nam metafizykę. Powiem – dzisiaj, w niebie, jak patrzy na nas, to się nie obrazi: to był trudny kawałek dla dziewiętnastolatka po pierwszym roku studiów – słuchać o substancji, o bycie… Wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie kreuję się na jakiegoś wielkiego filozofa, bo nim nie jestem, ale dzisiaj wiem, że ten całoroczny dwugodzinny wykład z metafizyki był oparty na filozofii tomistycznej i wierny tej filozofii. Natomiast na III roku miał z nami filozofię religii.

Wówczas myśmy w tej dziedzinie raczkowali, ale dziś potrafię ocenić, że w filozofii religii było widać, jak on ma ogromną wiedzę także z innych kierunków filozoficznych, jak potrafił mówić o tych wszystkich filozofach religii; począwszy od młodego Rickena itd. To był człowiek, który wtedy już, że tak powiem, dawał oznaki tego, że jego zainteresowania filozoficzne są bardzo szerokie.

Romano Guardini był „ulubionym” filozofem religii księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Tak, on się do tego przyznawał, mówił o tym na wykładach, zachęcał nas do czytania Guardiniego, a trzeba pamiętać, że w tamtych czasach niewiele rzeczy jeszcze było tłumaczone, bo to był koniec lat 60. i początek 70. Kiedy kard. Jaworski jeszcze żył, nasuwało mi się porównanie, że w pewnym sensie miał w sobie podobieństwo do papieża Franciszka – w znaczeniu zauroczenia filozofią Guardiniego. Papież Franciszek z tego powodu pojechał do Niemiec i tam miał robić doktorat. Dla kardynała Jaworskiego Guardini też był osobą bardzo ważną. On często do tego filozofa nawiązywał i myślę, że gdyby w ostatnich latach życia kardynała mieli okazję ze sobą rozmawiać, to by się z papieżem na wielu płaszczyznach z Guardinim spotkali. Bo cała doktryna papieża Franciszka, zasadzająca się na czterech zasadach, czterech pierwszeństwach: czasu nad przestrzenią, jedności nad konfliktem, rzeczywistości nad ideą i całości nad częścią – jest wzięta z Guardiniego, który już w roku 1925 widział w tym sposób na pojednanie świata po I wojnie światowej. To są znamienite i znakomite postaci, które podejmują ten sam problem: w jaki sposób, jak zbudować intersubiektywny system filozoficzny, na którym można by „osadzić” Objawienie, Ewangelię. Ten temat podejmował także jeden z najbliższych przyjaciół kardynała Jaworskiego – Ojciec święty, przedtem Karol Wojtyła – kiedy się zastanawiał, czy można zbudować system filozoficzno-etyczny w oparciu o Maxa Schelera; i tak dalej, i tak dalej.

Padło imię i nazwisko świętego Jana Pawła II. W 1951 roku ksiądz kardynał Marian Jaworski trafił do parafii świętego Floriana i tam rozpoczęła się jego wielka przyjaźń z Karolem Wojtyłą.

Mądrzy Sapieha i Baziak, mimo że widzieli ogromne zasługi Wojtyły w duszpasterstwie akademickim, które właściwie wtedy raczkowało, posłali go na studia do Rzymu zaraz po święceniach. Potem Sapieha zrobił go wikarym w dwóch parafiach. To też było bardzo, że tak powiem, edukacyjne: jeśli masz być wielkim profesorem, dydaktykiem, to zacznij najpierw poznawać ludzi i problemy Niegowici, Floriana…To już pamiętam z moich własnych doświadczeń. Tam się to wszystko zaczęło. U św. Floriana w 1951 roku był także Jaworski. A kiedy Sapieha zobaczył, że jest potrzebne, żeby Wojtyła zrobił jak najszybciej habilitację – dla dobra nauki, dla dobra Wydziału (wtedy jeszcze na UJ) – to go po prostu troszkę przymknął na Kanoniczej i on mieszkał w tym domu pod numerem 19/21 przez wiele lat. I tam się już całkiem blisko zaprzyjaźnili z kardynałem Jaworskim.

Bo kardynał Marian Jaworski był sekretarzem arcybiskupa Baziaka?

Był sekretarzem Baziaka, ale także miał swoją drogę naukową i w związku z tym ta bliskość rzeczywiście była naturalna. Myślę, że ich przyjaźń miała przede wszystkim podłoże czy wspólny mianownik poszukiwań naukowych. Jeśli chodzi o przyjaźń z młodym Wojtyłą, to ta bliskość mieszkania wtedy, kiedy już nie był sekretarzem, też była niezwykle ważna.

Pamiętam, jak w listopadzie 1968 roku (byłem już na drugim roku studiów), kiedy Wojtyła został kardynałem, to po jego kolejnym wyjeździe do Rzymu myśmy bez jego wiedzy, na polecenie księdza Kuczkowskiego, ówczesnego kanclerza kurii, przenieśli jego rzeczy z Kanoniczej już na Franciszkańską i kierowca z lotniska zawiózł go tam, a on był bardzo zdziwiony, co się stało. Myśmy jego rzeczy tydzień przedtem przenieśli jako klerycy na własnych plecach, że tak powiem, a on już był nie tylko biskupem pomocniczym, ale od 5 lat ordynariuszem. Tak że ich przyjaźń od Floriana do roku 1968 umocniła się również dzięki miejscu zamieszkania. Potem widzieliśmy, jak oni się nawzajem cenili, jak się szanowali, przede wszystkim wspólnie troszczyli się o Wydział Teologiczny. W 1974 roku ks. Jaworski został dziekanem Papieskiego Wydziału Teologicznego w Krakowie, ale już na długo wcześniej obaj myśleli, co robić. Nie chcę tutaj przypominać sporu o ATK, która miała być pewną komunistyczną rekompensatą za wydziały teologiczne wyrzucone z uniwersytetów. Ale dobrze pamiętam, jak dyskutowano, czy zaakceptować sytuację i posyłać profesorów na ATK. Potem zaczęła kiełkować myśl, żeby zachować niezależność, która polegała na afiliacji do wydziałów papieskich w Rzymie, czyli konkretnie do Lateranu. I tak nastąpiło pod koniec lat 50. i 60. odnowienie czy stworzenie Wydziału Papieskiego, którego właśnie Marian Jaworski po habilitacji był jednym z ważnych dziekanów; nie tylko dlatego, że doczekał wyboru papieża.

Ponoć nie przez przypadek, kiedy papież został wybrany, nastąpiło podniesienie wydziału – już w styczniu w 1981 roku – do trzywydziałowej Akademii Teologicznej. I pierwszym jej rektorem został ten, o którym dziś rozmawiamy, czyli ksiądz kardynał Jaworski.

A potem został administratorem apostolskim w Lubaczowie, jeszcze później – metropolitą lwowskim, ale to już jest inna historia. Jakie jest znaczenie księdza kardynała Mariana Jaworskiego dla Kościoła w Polsce i dla Kościoła w ogóle?

Tak się zastanawiam, bo śmierć zawsze wyzwala szukanie pewnych pojęć porządkujących. Myślę, że po pierwsze – o czym już trochę mówiliśmy – był filozofem, profesorem, naukowcem – znanym, wybitnym, ważnym. Ten wymiar się trochę skończył w 1984 roku z wiadomych powodów. Po drugie: ksiądz i pasterz. Do tego wymiaru należy jego kapłaństwo, szerokie – dopiero z czasem wychodziło, ilu świeckich było z nim bardzo blisko związanych. On był dość powściągliwy w wypowiedziach. Nie chwalił się, nie opowiadał nie wiadomo gdzie i jak obszernie, ale to było widać: ten był z nim bardzo blisko związany, ten był prowadzony, ten wiele skorzystał na jego kierownictwie duchowym.

I trzeci wymiar, który trzeba by wyodrębnić z jego pasterzowania, moim zdaniem – to jego zasługi dla diecezji lwowskiej. Tu należy wyróżnić dwa etapy: pierwszy to lata 1984–91, kiedy był strażnikiem tego troszkę kadłubowego tworu, który został zachowany po stronie Polski z diecezji lwowskiej: Lubaczów, gdzie została administratura, która „res clama ad Dominum”, czyli „rzecz woła, krzyczy do Pana”. Ten skrawek krzyczał, że tu był kiedyś Kościół łaciński, katolicki… Pamiętam jak dziś, bo studiowałem wtedy KUL-u. Wtedy Rechowicz – był taki profesor KUL-u – też Lwowiak zresztą, był administratorem w Lubaczowie w randze biskupa. Po nim nastąpił kardynał Jaworski, wtedy arcybiskup, a po roku 1990 ta diecezja została reaktywowana po stronie ukraińskiej. Abp Jaworski przeniósł się do Lwowa i tam organizował praktycznie od zera przedwojenną diecezję lwowską. Później część lubaczowska przeszła do diecezji zamojskiej utworzonej w 1992 roku, a on trwał na posterunku lwowskim.

Miałem szczęście dwukrotnie go odwiedzić. W 1994 roku z grupą mojego rocznika księży pojechaliśmy na Ukrainę, żeby poodwiedzać dwunastu księży krakowskich, których kardynał Macharski dał tam na początek do pracy jako proboszczów, jeszcze wtedy bez wikarych. Abp. Jaworski nas gościł i mieszkaliśmy trzy dni we Lwowie i trzy w Kijowie.

Mieliśmy okazję wieczorami rozmawiać z nim, ale nie tylko z nim, także z Polakami, z katolikami że Lwowa. Wtedy sobie uświadomiłem, jaką mądrość, roztropność i delikatność musi mieć biskup, żeby pewnie, bezpiecznie poruszać się po tym grząskim terenie problemów ukraińsko-polskich, łacińskich, greckokatolickich i prawosławnych.

A ksiądz kardynał Marian Jaworski potrafił to robić bardzo dobrze, bo ten Kościół powszechny, katolicki na Ukrainie został zrekonstruowany.

Przypomnę jednak, że to nie była dla niego łatwa sytuacja. Przecież pamiętamy rozmaite dyskusje z lat 90., a zwłaszcza już po roku 2000, chociażby wokół sprawy języka w katedrze świętego Jakuba we Lwowie: czy odprawiać też po ukraińsku – dla małżeństw mieszanych albo dla Ukraińców, którzy chcą być w rycie łacińskim. Więc on pewne rzeczy delikatnie ustawiał na tym trudnym terenie. Pamiętam, że w tym 1994 roku rozmawialiśmy ze trzy godziny wieczorem z grupą tamtejszych Polaków na tematy obecności tam Polaków i Kościoła łacińskiego. No i oczywiście generalnie dominantą było to, co mówili ci Polacy, że musimy tu trwać, bronić polskości. I mieli rację oczywiście.

Z drugiej strony strasznie ubolewali, że młodzi – a nasi rozmówcy byli przedstawicielami średniego pokolenia – wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Znajdują pracę, żenią się i tak dalej. I że to jest zdrada polskości.

My przyjechaliśmy autokarem i w drodze powrotnej wzięliśmy studentów z dwóch rodzin, którzy studiowali w Krakowie na Politechnice i na Akademii Medycznej. Rozmawialiśmy z nimi przez te kilkanaście godzin podróży i ta rozmowa miała się nijak do tego, co mówili ich rodzice. Młodzi byli przekonani, że tu się już nic nie wróci i muszą szukać swojego życia i to życie organizować, chociaż oczywiście kochali Polskę i polskość.

I pamiętam także, jak jeden z ojców podczas tej dyskusji u kardynała powiedział, że nigdy by nie pozwolił na to, żeby jego dzieci zostały na stałe w Polsce. One między innymi były w tym naszym autokarze. Pewnego razu przyjmowałem w kurii w Krakowie ludzi i widzę znajomą twarz, ale nie skojarzyłem od razu. Przypomniał mi, że jest jednym z tych, z którymi dyskutowaliśmy u kardynała. To był lekarz wraz z żoną, którego dzieci studiowały w Krakowie, a po studiach wszystkie zostały w Polsce. I ten ojciec nieśmiało poprosił, żeby mu pomóc załatwić nostryfikację dyplomu, bo przyjechali do Polski za dziećmi. Zapytałem go, jak to się ma do tej naszej wieczornej dyskusji. A on mówi: tak to w życiu bywa.

Poprosiłem Księdza Kardynała na początku rozmowy o pierwsze zdanie związane z księdzem kardynałem Marianem Jaworskim. A co by można powiedzieć o nim na zakończenie?

Patrząc na całokształt życia kardynała i to wszystko, co zrobił dla Wydziału, dla nauki, dla filozofii, dla archidiecezji krakowskiej i lwowskiej przede wszystkim – to takim zdaniem ostatnim byłoby, że będzie bardzo brakowało tego refleksyjnego, mądrego, zdystansowanego człowieka, który nigdy nie wypowiadał nieprzemyślanych sądów, choć nie znaczy to, że nie potrafił czasem podnieść głosu.

Potrafił. Jak coś go zabolało w rozmowie, z czymś się nie godził, to wprost wypowiadał swoje zdanie. To jest bardzo potrzebne i ważne zawsze, a myślę, że ważne było szczególnie, kiedy był we Lwowie i potem, kiedy wrócił do Krakowa. Mam na myśli to, że będzie brakowało takiego rozważnego głosu.

Tam, gdzie się pojawiał, gdzie miał bliższy kontakt, było widać jego ciepło. W Wilamowicach, niedaleko mojego domu rodzinnego, urodził się święty arcybiskup Bilczewski. Kardynał Jaworski był z Wilamowicami bardzo związany przez to, że miał wielkie nabożeństwo do tego swojego poprzednika. Bywał w Wilamowicach, do dzisiaj go parafianie wspominają. Drugą parafią, z którą był bardzo związany, bo tam miał swojego przyjaciela księdza Bieńkowskiego i przyjeżdżał prawie co roku, jest parafia Brzeszcze, też niedaleko… Całe pokolenia ludzi go pamiętają.

Oni mu też na różne sposoby pomagali, jeździli do niego, byli z nim w kontakcie. Jestem przekonany, że w obu tych parafiach się teraz odprawiają msze święte. A mówię to po to, że takich miejsc jak Poronin, Brzeszcze, Wilamowice, gdzie on bywał, i to także w czasie, kiedy był profesorem, i gdzie pomagał, odprawiał, mówił kazania, spotykał się z ludźmi, dawał się zaprosić – jest wiele. Kiedy był we Lwowie, może mniej, ale teraz, na emeryturze, przez te swoje ostatnie 12 lat, dopóki miał siły, dopóki mógł chodzić – udzielał się. I na pewno można powiedzieć, że odszedł dobry pasterz, dobry kardynał.

Ja znam jeszcze takie dwa małe miejsca: w Bolechowicach i w Kleszczowie, w których też bywał ksiądz kardynał Marian Jaworski. Bardzo serdecznie dziękuję, Księże Kardynale, za czas poświęcony na wspomnienie księdza kardynała Mariana Jaworskiego.

Ja też bardzo dziękuję.

Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim znajduje się na s. 1 i 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Rozmowa Krzysztofa Skowrońskiego z kardynałem Kazimierzem Nyczem pt. „Odszedł dobry pasterz” o śp. kard. Marianie Jaworskim” na s. 5 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Marek Jurek: Bez poparcia mieszkańców wsi PiS na pewno straci władzę . Zmniejszenie rządu poprawia stabilność koalicji

Były marszałek Sejmu mówi o rekonstrukcji rządu, konfliktach w Zjednoczonej Prawicy, postulacie zakazu aborcji eugenicznej oraz możliwych konsekwencjach uchwalenia tzw. piątki dla zwierząt.

Marek Jurek komentuje zakończoną niedawno rekonstrukcję rządu. Tłumaczy, że jej celem było zwiększenie kontroli Prawa i Sprawiedliwości nad koalicjantami w ramach Zjednoczonej Prawicy. Gość „Popołudnia WNET” ocenia, że politycy Porozumienia i Solidarnej Polski nie potrafią zapanować nad swoimi ambicjami.

Zmniejszenie rządu jest funkcjonalne nie tylko pod względem merytorycznym, ale i pod kątem utrzymania stabilności koalicji.

Rozmówca Łukasza Jankowskiego stwierdza, że wejście Jarosława Kaczyńskiego do rządu podyktowane było koniecznością wzmocnienia działań na rzecz zażegnania sporu między Mateuszem Morawieckim a Zbigniewem Ziobrą.

Premier Kaczyński może obecnie kontrolować każdą decyzję personalną i administracyjną.

Były marszałek Sejmu wraca do kwestii wyborów prezydenckich. Ocenia, że dobrze się stało, iż odbyła się w miarę normalna kampania wyborcza, co byłoby niemożliwe w przypadku utrzymania majowego terminu wyborów.

Dzięki przełożeniu wyborów, Andrzej Duda ma pełnowymiarowy mandat społeczny.

Rozmówca Łukasza Jankowskiego porusza kwestię walki o zakaz przeprowadzania w Polsce aborcji eugenicznej. Wyraża nadzieję, że Trybunał Konstytucyjny wyda wyrok sprzyjający takiemu rozwiązaniu. Jak przypomina, TK już wcześniej wypowiedział się pozytywnie na temat zakazu aborcji eugenicznej:

Nadrzędna norma jest bardzo silna, wystarczy, że Trybunał się do niej zastosuje, zgodnie z sugestią prof. Andrzeja Zolla, który zredagował tamto orzeczenie.

Marek Jurek mówi o swoich nadziejach związanych z objęciem funkcji ministra edukacji i nauki przez prof. Przemysława Czarnka. Wskazuje na potrzebę prowadzenia spokojnych, ale zdecydowanych działań w obszarze wychowania i edukacji:

Niestety,  politycy zbyt często zajmują się tworzeniem emocji, a nie instytucji.

Jak dodaje Marek Jurek:

Przez ostatnie 30 lat w edukacji mieliśmy do czynienia z dreptaniem w kółko. Nowy minister powinien dać nauczycielom nowe, lepsze narzędzia do wykonywania pracy.

Omówiony zostaje również temat tzw. piątki dla zwierząt. Były marszałek Sejmu przestrzega, że zakaz eksportu mięsa z uboju rytualnego wywoła „katastrofalne skutki gospodarcze”:

Doskonale rozumiem niezadowolenie rolników i ministra Ardanowskiego. […] Jeżeli teraz wycofamy się z rynków arabskich, to już tam nie wrócimy.

Były polityk Prawa i Sprawiedliwości z pewnym sceptycyzmem ocenia próby połączenia myśli konserwatywnej z zawłaszczoną przez ruchy lewicowe z ekologią.

Zielony konserwatyzm i polityka prozwierzęca to dwie zupełnie różne sprawy.

Marek Jurek przypomina ewolucję PiS z partii wielkomiejskiej na formację opartą na elektoracie małomiasteczkowymi i wiejskim:

 Jeżeli te dwa filary się zawalą, Prawo i Sprawiedliwość na pewno straci władzę.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

A.W.K.

Sławomir Mazurek o prof. Janie Szyszko: Był to człowiek naprawy Rzeczypospolitej, człowiek integralny

Sławomir Mazurek o prof. Janie Szyszko w pierwszą rocznicę jego śmierci: o pasji i oddaniu zmarłego ministra środowiska ochronie przyrody.

Odczuwamy brak profesora. […] W Starej Miłosnej odprawiana będzie msza święta.

Sławomir Mazurek wspomina prof. Jana Szyszkę, wielokrotnego ministra środowiska, w pierwszą rocznicę jego śmierci.  Cieszył się on uznaniem w kraju i za granicą.

Jarosław Kaczyńskim mówił o nim, że był to człowiek naprawy Rzeczypospolitej, człowiek integralny.

Prezydent Andrzej Duda podkreślał, że zmarły był osobą z pasją. Podsekretarz stanu w Ministerstwie Klimatu w latach 2019–2020 przypomina, że prof. Szyszko podkreślał mocno rolę dostępnych dla wszystkich lasów państwowych. Był przeciwko ich prywatyzacji.

Patrzył na upadek Puszczy Białowieskiej związanej z gradacją kornika.

Mazurek wskazuje, że mimo manipulacji ze sprawą tą związanych, profesor nauk leśnych walczył o uratowanie Puszczy Białowieskiej do końca swoich dni.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

CMWP SDP: Jeden miesiąc i kilka bardzo istotnych spraw z punktu widzenia przestrzegania zasady wolności słowa w Polsce

Jedna z tych spraw ma szansę trafić do podręczników PR pod tytułem „Jak przegrać w walce z mediami?”. To próba zablokowania przez Z. Bońka pisania na jego temat w mediach. Odniosła odwrotny skutek.

Jolanta Hajdasz

Zbigniewa Bońka pisania w tej akcji wsparł Sąd Okręgowy w Warszawie, wydając kuriozalny zakaz publikacji na temat związków obecnego Prezesa PZPN z aparatem komunistycznym i niejasności finansowych dotyczących sprawowania przez niego tej funkcji. Taki zakaz przed publikacją to po prostu cenzura prewencyjna, zabroniona przez Konstytucję RP, o czym sąd pewnie wiedział, ale nie przeszkodziło mu to wydać postanowienia sprzecznego z nadrzędnym aktem prawnym, co samo w sobie jest skandalem. Ale działanie sądu w obronie pana Bońka było całkowicie przeciwskuteczne.

O jego związkach z aparatem komunistycznym i zarzutach finansowych wobec niego pisała tylko „Gazeta Polska”; o tym, że sąd zakazał pisania na ten temat – napisały chyba wszystkie gazety, rozgłośnie, telewizje i internetowe portale. Taka darmowa, potężna reklama tematu, który miał zniknąć z przestrzeni publicznej.

Do błędu przyznał się pośrednio sam prezes PZPN, który osobiście na Twitterze obwieścił, iż wycofuje się z żądania tego zakazu publikacji… Kto mieczem wojuje, od miecza ginie; jak widać, warto o tym pamiętać. (…)

2 września

Mamy do czynienia z cenzurą prewencyjną. CMWP SDP o zakazie pisania o zarzutach wobec prezesa PZPN w Telewizji Republika

Jolanta Hajdasz była gościem specjalnego wydania programu „Wolne głosy” red. Marcina Bąka w Telewizji Republika. Program poświęcony był decyzji sądu zakazującej „Gazecie Polskiej” i red. Piotrowi Nisztorowi publikacji na temat Prezesa PZPN i nieprawidłowości finansowych w związku. – Nie mam wątpliwości, że należy protestować przeciwko temu wyrokowi, przeciw zakazaniu pisania o osobach publicznych, o zarzutach, które muszą być wyjaśnione – powiedziała wiceprezes SDP o wyroku sądu na temat zablokowania publikacji „Gazety Polskiej”. – Postanowienie sądu jest zdumiewające i budzi stanowczy sprzeciw dziennikarzy, to po prostu cenzura prewencyjna – podkreśliła J. Hajdasz. (…)

4 września

Publikacja opinii CMWP SDP przesłanej do obserwatorów zagranicznych OBWE na temat kampanii prezydenckiej w mediach

Centrum Monitoringu Wolności Prasy SDP przekazało swoje uwagi do „Stanowiska w sprawie wstępnych wniosków i ustaleń Misji Specjalnej Oceny Wyborów ODIHR, Rzeczpospolita Polska – Wybory prezydenckie, druga tura, 12 lipca 2020 r.” w zakresie dotyczącym roli mediów.

W swoim stanowisku CMWP SDP podkreśliło, iż w opublikowanych stanowiskach ODHIR przedstawiono zastrzeżenia jedynie w odniesieniu do nadawców publicznych, nie przedstawiając oceny działań prywatnych instytucji medialnych w Polsce, relacjonujących kampanię prezydencką.

Tymczasem jest to bardzo ważny aspekt oceny przebiegu kampanii prezydenckiej w mediach w naszym kraju, ponieważ na rynku mediów – we wszystkich ich sektorach w Polsce – dominują media prywatne, w tym media o zagranicznej rezydencji podatkowej, więc ich działania mają ogromny wpływ na decyzje wyborcze Polaków. Sprowadzając ocenę kampanii prezydenckiej w mediach jedynie do powierzchownej oceny działań jednego z nadawców publicznych, jakim jest publiczna telewizja TVP SA, wypacza się rzeczywisty przebieg kampanii prezydenckiej. CMWP SDP zwraca uwagę, iż prowadzić to może do nieobiektywnej i w konsekwencji błędnej oceny przebiegu wyborów w Polsce, także na arenie międzynarodowej. (…)

14 września

Wsparcie CMWP dla inicjatywy Reduty Dobrego Imienia nowelizacji Prawa prasowego

24 sierpnia br. fundacja RDI przedstawiła publicznie na swojej stronie internetowej (anti-defamation.org/; rdi.org.pl) obywatelski projekt nowelizacji ustawy Prawo prasowe.

Nowelizacja ta ma na celu powstrzymanie fali tzw. fake newsów oraz ma zapobiec nagonkom medialnym i niszczeniu wizerunku Polski za pomocą publikacji wypaczających prawdę o polskiej historii.

Projekt zakłada także wykreślenie z Kodeksu karnego art. 212, zgodnie z którym za zniesławienie grozi dziennikarzowi nawet rok bezwzględnego więzienia. CMWP SDP wspiera RDI w zakresie projektu nowelizacji Prawa prasowego ze względu na konieczność eliminacji z medialnej przestrzeni publicznej negatywnych zjawisk, które RDI wskazuje jako przyczynę zainicjowania społecznej akcji opracowania tego projektu. (…)

22 września

Ringier Axel Springer przeciwko red. Witoldowi Gadowskiemu. CMWP SDP wspiera dziennikarza w tym procesie

Pierwsza po przerwie spowodowanej pandemią koronawirusa rozprawa z powództwa wydawnictwa Ringier Axel Springer Polska sp. z o.o. przeciwko red. Witoldowi Gadowskiemu. Na 21 października sąd zapowiedział ogłoszenie wyroku. CMWP SDP objęło niniejszą sprawę monitoringiem pod kątem przestrzegania praw człowieka i obywatela, szczególnie w zakresie wolności słowa i prasy, i wspiera w tym procesie dziennikarza. Niemiecko-szwajcarski koncern medialny uznał, że dziennikarz naruszył jego dobra osobiste w felietonie, który we wrześniu 2017 r. ukazał się na portalu wPolityce.pl. Koncern domaga się przeprosin i 50 tysięcy zł grzywny. W felietonie dziennikarz podkreślił, że ważne jest, by na świecie więcej mówiło się o domaganiu się przez Polskę reparacji wojennych. Odniósł się również do niemieckich mediów.

„To Niemcy robili mydło z ludzkiego tłuszczu. To Niemcy robili abażury z ludzkiej skóry. To Niemcy robili maskotki z ludzkich kości. To Niemcy rozsiewali po polach popioły zwęglonych ludzi jako nawóz. To wszystko robili «kulturalni» Niemcy. Dziś, kiedy słyszę, że m.in. w ZDF, «Fakcie», Axel Springer zasiadali wermachtowcy, SS-mani – to rozumiem, skąd ta agresja na Polskę” – pisał m.in. Gadowski.

Cały artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2020. Wrzesień” znajduje się na s. 3 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jolanty Hajdasz pt. „Wolność słowa AD 2020. Wrzesień” na s. 3 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Są protesty wybuchające z ważnych powodów społecznych, a są też takie, których inaczej niż pastiszem nazwać nie można

Zdecydowanie większą sympatię budzą we mnie walczący o wolność Hongkończycy czy protestujący przeciwko korupcji młodzi Libańczycy niż amerykańska lewica, posiłkująca się sfrustrowanymi obywatelami.

5 czerwca w Warszawie przed ambasadą USA odbyła się demonstracja „solidarnych z dotkniętymi rasizmem Afroamerykanami” – jak mi wyjaśniła jedna z demonstrujących nastolatek.

Skąd młodzież dowiedziała się o tej „imprezie”? Wiele osób wiedzę czerpie z portali społecznościowych, ale część zostało zachęconych przez… swoich nauczycieli.

Pojawiły się osoby widoczne na tzw. czarnych marszach, walczące o prawo do zabijania dzieci nienarodzonych, jak też społecznie wrażliwi antyglobaliści z czarnymi sztandarami i kilku internacjonalistów z czerwoną flagą. Widziałem także walczące o polityki afiliacyjne grupki aktywistów LGBT.

Na pytanie, dlaczego nie demonstrują pod ambasadą Federacji Rosyjskiej, prowadzącej znacznie bliżej granic Polski wojnę napastniczą, młodzież reagowała zdziwieniem i niedowierzaniem; tak samo jak na pytanie o chińskie ofiary przemocy wobec osób myślących inaczej niż oficjalne władze Chin.

I tu nasuwa się komentarz. Są protesty wybuchające z ważnych powodów społecznych, a są też takie, których inaczej niż pastiszem nazwać nie można.

Obarczanie innych winą za swoje niepowodzenia życiowe to mechanizm znany nie tylko w polskim społeczeństwie. Prawda jest jednak taka, że brak zadowolenia z życia jest głównie wynikiem własnych zaniechań i błędów. W Polsce brak spójności społecznej część środowisk lewicy tłumaczyła spadkiem po pańszczyźnie, a prawicy – po komunizmie. To, że w Polsce człowiek urodzony w popegeerowskim osiedlu nie szuka lepszej pracy poza miejscem zamieszkania, ale woli spotykać się z kolegami przy piwie pod sklepem spożywczym, nie jest winą państwa ani mitycznych „elit wielkomiejskich”. Problem jest w konkretnym człowieku.

W USA przyczyną tego, że ktoś pracuje dla półświatka, nie jest kolor jego skóry. Prawo daje wszystkim równe szanse. W USA dodatkowo – ze względu na aktywną politykę afiliacyjną – ambitni tzw. Afroamerykanie mają większe możliwości zrobienia kariery niż biali.

Dodatkowo – czy w Polsce, czy w USA – jeśli podczas protestu na terenie, gdzie ten się odbywa, następuje podpalanie samochodów, niszczenie innego mienia i rabunki, to organizatorzy nie mogą się tłumaczyć, że oni osobiście nie są ich sprawcami, a więc nie ponoszą odpowiedzialności za zaistniałe akty wandalizmu.

Jeśli protestujący zajmują ulice, nie wpuszczają tam policji – to ponoszą odpowiedzialność za porządek na tych ulicach.. Organizując protest i odmawiając jednocześnie siłom porządkowym prawa do wykonywania ich pracy, stają się na równi odpowiedzialni za przemoc, która wówczas ma miejsce, jak ci, co jej dokonują.

Oczywiście nie neguję tego, iż w systemach demokratycznych – czy to w USA, czy w Europie – istnieją problemy, ale trzeba do nich przykładać odpowiednią miarę. Czym innym są protesty w Hongkongu czy na ulicach Bejrutu, a czym innym w USA.

Zdecydowanie większą sympatię budzą we mnie walczący o wolność Hongkończycy czy protestujący przeciwko korupcji młodzi Libańczycy niż amerykańska lewica, posiłkująca się sfrustrowanymi obywatelami.

Mariusz Patey

Prof. Legutko: W Polsce jest całkiem spora grupa ludzi o duszach niewolników uważających, że powinni nami rządzić inni

Prof. Ryszard Legutko o unijnych atakach na Polskę, patologii Parlamentu Europejskiego, ideologicznym terrorze na uniwersytetach i mentalności niewolniczej.

Idea była taka, żeby Polska była nie tylko politycznie i gospodarczo, ale też intelektualnie i duchowo niezależna.

Prof. Ryszard Legutko wskazuje na wagę manifestowania własnej tożsamości. Polska nie powinna być jak Podczaszyc z „Pana Tadeusza”, kopiująco niewolniczo modę francuską.

Unia Europejska jest rządzona przez tzw. główny nurt, na który się składają partie lewicowe i nominalnie centroprawicowe. Te partie faktycznie się od siebie nie różnią. Ideologia jaka tam panuje, jest ideologią lewicową.

Eurodeputowany PiS stwierdza, że duża część polityków Unii Europejskiej stara się zmusić Polskę do posłuszeństwa. Nie akceptują oni bowiem odstępców od wyznawanych przez nich poglądów. Zaznacza, że system działania Parlamentu Europejskiego jest patologiczny. On bowiem pozwala większości zagranicznych polityków bezkarnie ingerować w polskie sprawy.

Jest wysoki stopień patologii- trzeba sobie z tego zdawać sprawę.

Nasz gość mówi także, że częścią systemu UE staje się łamanie traktatów, co tworzy nowe zagrożenie w Europie. Podkreśla, iż nie ma w traktatów żadnych kryteriów wydawania środków unijnych, które wiązałyby je od praworządności. Tymczasem przed unijnymi zarzutami

Nie można się bronić posługując się literą i duchem prawa, bo nikt go tam nie reprezentuje.

TSUE narzuca swoje zdanie tym, którym może. Pogodził się on z orzeczeniem niemieckiego Trybunały w Karlsruhe, który obalił jego wcześniejszy wyrok. Europejczycy powoli dostrzegają prawdziwie oblicze największej organizacji na Starym Kontynencie:

Skończyły się czasy, gdy wszyscy wyobrażali sobie, że jest to klub dżentelmenów.

Prof. Legutko podkreśla, że musimy wywalczyć sobie pozycję w UE, co nie jest łatwe, biorąc pod uwagę naszą pozycję wyjściową. Kraje bogatsze od Polski chciałyby objąć ją swą protekcją. Tymczasem, jak zauważa nasz gość, nie wszystkim w naszym kraju to przeszkadza:

Jest w Polsce całkiem spora grupa ludzi o duszach niewolników, którzy uważają, że to ci inni powinni nami rządzić.

Profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego wskazuje, że sytuacja na zachodnich uczelniach jest coraz gorzej. Także polskich uniwersytetów dotyka poprawność polityczna, której ofiarą padli prof. Aleksander Nalaskowski, czy  prof. Ewa Budzyńska. Przypomina, swój wykład a Stanach Zjednoczonych, który miał charakter tajny, gdyż inaczej nie mógł się odbyć.

Wysłuchaj całej rozmowy już teraz!

K.T./A.P.

Wznowienie w Poznaniu – po przerwie spowodowanej pandemią – procesu w sprawie zabójstwa dziennikarza Jarosława Ziętary

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, w tym ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami.

Aleksandra Tabaczyńska

Po przerwie spowodowanej pandemią w Sądzie Okręgowym w Poznaniu wznowiono tzw. proces ochroniarzy w sprawie o pomoc w zabójstwie dziennikarza Jarosława Ziętary. Proces trwa od stycznia 2019 roku. Oskarżeni są: Mirosław R. pseudonim Ryba i Dariusz L. pseudonim Lala. Prokuratura zarzuca im uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie 24-letniego dziennikarza Jarosława Ziętary w 1992 r. Obaj mężczyźni nie przyznają się do winy. Na rozprawie 15 września br. miało zeznawać 10 świadków. Zgłosiło się czworo. Wśród nieobecnych 6 świadków jedna osoba była usprawiedliwiona, a okazało się, że pozostali wezwani nie zostali skutecznie powiadomieni.

Jako pierwszy zeznawał były redaktor naczelny nieistniejącej obecnie „Gazety Poznańskiej”, Przemysław N.

70-letni obecnie dziennikarz zatrudnił Jarosława Ziętarę i to podczas jego kadencji doszło do tragicznych wydarzeń związanych ze zniknięciem i w konsekwencji – śmierci reportera. Na pytanie sędziego, co świadek wie o tej sprawie, Przemysław N. odpowiedział:

– Zatrudniłem młodego, inteligentnego dziennikarza, to się okazało już po kilku miesiącach jego pracy. 1 września miał przyjść do redakcji. Nie przyszedł. Niepokoiliśmy się bardzo tym wszyscy. Oficjalne poszukiwania rozpoczęliśmy po kilku dniach, pisząc o tym na łamach gazety. Nawiązaliśmy kontakt z Policją i przez różne redakcyjne kontakty prosiliśmy o pomoc.

Ponadto świadek zeznał, że dziennikarz nigdy nie zgłosił mu, że zbiera materiały dotyczące Elektromisu. I że publikacje na ten temat, autorstwa Ziętary, nie ukazywały się na łamach „Gazety Poznańskiej”. (…)– Nie zauważyłem nigdy śladów pobicia dziennikarza. (…) Nigdy nie zgłaszał, że ma jakieś problemy, że ktoś go straszy czy odwiedza w domu. (…) Nie mam wiedzy o przeszukiwaniu biurka Ziętary. Redakcja była wtedy w totalnym remoncie. Nie było też takich restrykcji, jak obecnie. Instytucje były otwarte. Nie sądzę, by policja weszła i nie poinformowano mnie o tym. (…)

Kolejny przesłuchiwany świadek to Artur Ł., 50-letni kierowca mechanik, w 1992 roku zatrudniony jako kierowca redakcyjny.

– Rano [1 września 1992 roku] miałem jechać w teren z Jarkiem. Pamiętam, że tamtego dnia rano pojawiłem się w redakcji. Stamtąd mieliśmy jechać razem z Jarkiem Ziętarą. Jednak około godziny 8 rano dostałem informację od sekretarki, że wyjazd jest odwołany. Przyczyny mi nie podano.

Tego dnia nigdzie nie wyjeżdżałem, byłem do dyspozycji redakcji. Po południu polecono mi pojechać na Kolejową, by sprawdzić, dlaczego Jarek nie pojawił się tego dnia w redakcji. Zapukałem, ale nikt nie otworzył drzwi – zeznał Artur Ł.

Z zeznań Artura Ł. wynika, że w tygodniu miały miejsce wyjazdy z dziennikarzami do ościennych gmin, gdzie rzadko docierali dziennikarze. Nie wszyscy chcieli jeździć w teren, dlatego wysyłano tam najmłodszych. W redakcyjnym samochodzie jechały cztery osoby: dwóch dziennikarzy, jeden fotoreporter i kierowca. Artur Ł. potwierdził, że w samochodzie nikt nie rozmawiał o tym, czym się zajmuje, chroniąc swoje ustalenia. Nawet gdy jechał sam z Jarkiem, rozmawiali na tematy niezwiązane z pracą. W dniu zaginięcia miał odebrać Ziętarę z redakcji. Bywało też, że podjeżdżał po niego do domu. We wtorki i czwartki wyjeżdżali z dziennikarzami, a poniedziałki, środy i piątki były przeznaczone na załatwianie spraw administracyjnych. Ponadto świadek zeznał, że widywał w 1992 roku w redakcji Aleksandra Gawronika w towarzystwie Leszka Ł. – zastępcy redaktora naczelnego. I jak dodał: „zresztą wiadomo było, że sekretarką Mariusza Ś. była żona Ł.”. Wizyty pokrywały się w czasie z turniejami tenisowymi organizowanymi w Poznaniu.

Sprawa odwołania wyjazdu wciąż budzi emocje, dzieląc środowisko dziennikarzy. Część, a wśród tej części również ówcześni koledzy Jarka, sądzi, że ktoś z redakcji „Gazety Poznańskiej” mógł współpracować z porywaczami. Innymi słowy,

celowo odwołano samochód, by Ziętara musiał pieszo dotrzeć do redakcji. To dało sposobność przestępcom podającym się za policjantów, by się na niego zaczaić i uprowadzić dwudziestoczteroletniego dziennikarza zmierzającego do pracy, w stronę redakcji.

(…)

Ostatnia zeznawała Elżbieta D.-N., dziennikarka.

Elżbieta D.-N. jest autorką artykułu, który ukazał się miesiąc po zniknięciu Jarosława Ziętary i już wówczas wskazywał, że zarówno ludzie Elektromisu, jak i sam Aleksander Gawronik mogą stać za tą sprawą.

– Jarka znałam słabo, wcześniej krótko pracował w poznańskim oddziale „Gazety Wyborczej”. Nie byliśmy dobrymi znajomymi, ale wydaje mi się, że interesowały go afery gospodarcze, na pewno sprawa Elektromisu. Zajmował się tym, co dzisiaj nazywa się dziennikarstwem śledczym. Po jego zaginięciu opisywałam sprawę, rozmawiałam z jego znajomymi. Nie pamiętam już, kto powiedział, że zajmował się Gawronikiem i Elektromisem, na pewno tego nie zmyśliłam. W moim tekście z października 1992 roku opisałam różne wersje, w tym wątek partii KPN. Ludzie z KPN-u się odezwali po publikacji i protestowali. Natomiast ani Gawronik, ani Elektromis się nie odzywali.

Cały artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „W Poznaniu wznowiono proces o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary” znajduje się na s. 3 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Aleksandry Tabaczyńskiej pt. „W Poznaniu wznowiono proces o pomoc w zabójstwie Jarosława Ziętary” na s. 2 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Szacun dla Margot, który bezkarnie wystrychnął na dudka cały świat / Jan Martini, „Wielkopolski Kurier WNET” 76/2020

Ponieważ nie ma testu, który przez pobranie wymazu z nosa czy innych otworów pozwoli odróżnić „bezwaginalną kobietę o skłonnościach lesbijskich” od bezczelnego faceta, nie można mu udowodnić oszustwa.

Jan Martini

Szacun dla Margot?

Jako skrajnie binarny, heteronormatywny, patriarchalny biały człowiek, z utęsknieniem czekam na wypowiedzenie konwencji stambulskiej. Nie, żebym był jakimś specjalnym miłośnikiem przemocy w rodzinie. Przeciwnie – bijam żonę rzadko i niechętnie, ale tylko wtedy, gdy sobie nagrabi. Uważam jednak, że konwencja ta drastycznie narusza prawa człowieka, bo już w starożytnym kodeksie Hammurabiego są paragrafy odnoszące się do dyscyplinowania krnąbrnych żon. A dlaczego się dyskryminuje sadystów? Co ma zrobić człowiek mający takie preferencje seksualne? Dlaczego odmawia mu się człowieczeństwa i praw należnych?

A masochistki? Świat zapomniał o ich potrzebach. Chyba nawet nie są wspominane w skrócie LGBT, a liczne organizacje promujące „niestereotypowe zachowania seksualne” nie kwapią się do obrony ich interesów.

A przecież wiadomo, że kobiety uwielbiają słodkich brutali – świadczą o tym choćby słowa przedwojennej piosenki: „Na mej piersi blizna sina wciąż mi ciebie przypomina”.

Wszyscy znamy rytualną formułkę-zaklęcie o „szacunku i godności, które należą się każdemu bez względu na preferencje seksualne, płeć, narodowość, rasę, wyznanie, kolor skóry, włosów czy zębów”.

Ale trudno o szacunek dla produktów pedagogiki Wielkiego Wychowawcy Polskiej Młodzieży – „Jurka” Owsiaka. Mało kto wie, że on sam nie wymyślił sobie słynnego „róbta co chceta” – jest to dosłowne tłumaczenie hasła satanistów amerykańskich („do as you will”).

W latach 90. w internecie można było spotkać różne rozszerzenia programu ideowego Owsiaka:

Mówta co chceta, bluźnijta, kłamta,
nie szanujta innych, ubliżajta, wyśmiewajta,
plujta, wymiotujta, europeizujta,
szpiclom współczujta, bolkowi wierzta,
kaczory potępiajta, ałtorytety całujta,
patriotyzm przeklinajta, transwestytyzm podziwiajta,
gdzie stoita, tam lejta, gdzie siedzita – fajdajta.

Michał Sz. jako niebinarna, bezwaginalna kobieta o skłonnościach lesbijskich, uprawiająca wielkoformatową i wielootworową poliamorię, jest właśnie typowym beneficjentem (czy ofiarą?) filozofii „róbta co chceta”.

Na fejsbuku koszalińskiego KOD-u jest informacja, że „aktywistka LGBT Margot jest koszalinianką”. Choć sam „Margot” się swym pochodzeniem nie chwali, miasto Koszalin jest bardzo dumne ze swego syna/córki – to już trzecia postać z Koszalina, która uzyskała ogólnopolską renomę – obok szefa IPN Leona Kieresa (który „skitrał” „kompromaty” na polityków w zbiorze zastrzeżonym, czym poniekąd uratował IPN przed likwidacją za rządów SLD) i Kuby Wojewódzkiego.

Swoją drogą ten „Margot” jest szczęściarzem. Niejeden młody chłopiec w swoich najdzikszych fantazjach erotycznych marzy, aby być molestowanym i zdemoralizowanym przez feministkę. Nad „Margotem” opiekuńcze skrzydła roztoczyła bodaj najznamienitsza feministka polska – Klementyna Suchanow. Dzięki niej trafił z nieco zapyziałego miasta wprost na warszawskie salony i squoty. Jakież szare i ponure byłoby życie Michała Sz. bez feministek, które nauczyły go poliamoryzmu i wprowadziły do kolorowego świata LGBT!

Michał Sz. musiałby pójść do pracy gdzieś w skupie mleka czy przy melioracji, a tak – został nadzieją demokracji polskiej. Bo demokracja polska z utęsknieniem czeka na swego zbawcę.

Kilku poprzednich kandydatów – Palikot, Petru, Kijowski, Kasprzak, Biedroń, Hołownia – nie sprostało wyzwaniom. Nadzieje związane z Trzaskowskim właśnie spłynęły do Bałtyku.

Siłom postępu pozostał „Margot”, do którego zabawny profesor Hartman głosi inwokację na kolanach:

„Margot, stałaś się liderką i w ciebie wpatrują się oczy milionów porządnych ludzi. Dziś nie możesz być gówniarą i zawieść tych ludzi. To już nie jest twoje życie, ale sprawa wszystkich. Od tego, jak się będziesz zachowywać, jak udźwigniesz rolę liderki, zależy to, czy będą bić LGBT, czy nie. Czy będziemy normalnym krajem, czy zoną faszystowskiego terroru w środku Europy”.

Nawet dalej poszedł równie utalentowany kolega profesora – Jerzy Urban: „Dopier….cie katolikom, dopier…cie faszystom, dopier…cie białoczerwonym”. Widać, że agresywnym mniejszościom etnicznym nie chodzi o jakieś tam prawa osób LGBT, tylko o walkę z polskością i Polakami.

Niestety „Margot” nie jest pozbawiony wad. Prof. Hartman (etyk) po ojcowsku napomina: „Margot nie powinna używać wulgaryzmów”. Osobiście uważam, że powinna, bo sam/sama jest chodzącym wulgaryzmem. Powinna/powinien jednak nauczyć się ortografii podstawowych wulgaryzmów, bo robiąc dwa błędy w jednym wyrazie, przebił nawet prezydenta Komorowskiego, który do dwóch błędów ortograficznych potrzebował jednak całego zdania.

„Należy się szacunek każdemu bez względu na” itd. – słyszymy te bełkotliwe formułki niemal w każdej wypowiedzi ludzi lewicy i okolic. Jednak szacunek nie należy się każdemu. Człowiek nie rodzi się z szacunkiem. Trzeba go sobie zdobywać. Można mieć szacunek dla młodzieży, która szła do legionów, do młodych z AK. Nawet dla członków ZMP uwiedzionych ideą budowania świata „bez wyzysku człowieka przez człowieka”.

Ja szacunku dla Michała Sz. nie mam. Uważam, że to oszust i cwaniak, który przebił nawet Kijowskiego, dla którego „jelenie” zbierały „hajs” na „stypendium wolności”.

„Margot” bryluje w polskojęzycznych mediach, prowadzi lekkie życie bez trosk materialnych, korzysta z uroków „poliamorii niebinarnej” i zakpił sobie z tych wszystkich profesorów, Hartmanów, redaktorów, etyków i innych humanistów, którzy z nabożną czcią zawsze mówią o nim „ona”.

Ponieważ nie istnieje test, który przez pobranie wymazu z nosa czy innych otworów byłby w stanie odróżnić „bezwaginalną kobietę o skłonnościach lesbijskich” od bezczelnego faceta, nie można mu udowodnić oszustwa.

Z pewnością pozostanie bezkarny, bo trudno sobie wyobrazić sędziego skłonnego podjąć ryzyko skazania człowieka, za którego poręczają (materialnie?) największe autorytety – nobliści i artyści, księża i rabini z pewnym etykiem – księdzem profesorem z KUL na czele.

A już wiadomość, że z tymi nieszczęśnikami solidaryzuje się kilkunastu (!) filozofów z Uniwersytetu Warszawskiego, dosłownie zwala z nóg.

Artykuł Jana Martiniego pt. „Szacun dla Margot?” znajduje się na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Szacun dla Margot?” na s. 8 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego