Bardziej prawdopodobni sprawcy globalnego ocieplenia to gaz ziemny i zmiana albedo powierzchni lądów przez drogi, dachy i rolnictwo. Teraz zastanowimy się nad rolą sztucznych zbiorników wodnych.
Jacek Musiał, Karol Musiał, Michał Musiał
Istnieją dowody na sztuczne nawadnianie pól w Egipcie i na Bliskim Wschodzie, sięgające 6000 lat p.n.e. (Gibling M.R., River Systems and the Anthropocene, Dept. of Earth Sciences, Dalhousie Univ., Halifax, 2018). Pojedyncze źródło sugeruje, że w Dolinie Nilu zbudowano mniej więcej wtedy zbiornik o pow. 2000 km2 i pojemności 12 km3 (Hjorth P., Bentsson L., Large Dams, Statistics and Critical Review, Encyclopedia of Lakes and Reservoirs, Springer, 2012). Z uwagi na klimat woda z tak nawadnianych pól parowała, powodując w konsekwencji wytrącanie się soli w nawadnianych glebach, czym tłumaczy się przejście z upraw pszenicy na odporniejszy na sól jęczmień ok. 2000 p.n.e.
W Polsce jednym z najstarszych udokumentowanych sztucznych zbiorników wodnych jest Jezioro Zygmunta Augusta, pochodzące sprzed 1559 roku, wykorzystywane do hodowli ryb.
Dzięki uprzejmości i na podstawie informacji uzyskanych od p. Alicji Michałek z Muzeum Ustrońskiego przytoczymy ciekawostkę hydrotechniczną. Około 1772 roku wybudowano sztuczny kanał, zwany Młynówką, prowadzący wodę pochodzącą z Wisły, zaczynający się w miejscowości Wisła-Obłaziec, ciągnący się prawie równolegle do rzeki Wisły przez 16 kilometrów aż do Skoczowa. Woda ta była potrzebna do napędzania maszyn w powstałej w 1772 roku hucie żelaza, 5 innych zakładach przemysłu metalowego oraz przynajmniej jednego młyna. Przy każdym z zakładów powstał własny rezerwuar wody – staw. W 1872 roku Huta w Ustroniu dostarczała 40% żelaza ze Śląska Austriackiego. Obecność zbiorników wodnych, których część wciąż istnieje, prawdopodobnie złagodziła tamtejszy klimat, tworząc swoisty mikroklimat, doceniany współcześnie przez turystów, wczasowiczów i kuracjuszy. (…)
Energię wodną do napędzania generatorów elektrycznych zaczęto stosować od II poł. XIX w. w Stanach Zjednoczonych. Tzw. dostępna moc hydroelektrowni jest wprost proporcjonalna do wysokości spiętrzenia wody nad turbiną i wielkości strumienia wody przepływającego przez turbinę w m3/s. (…)
Największym pod względem obszaru (powierzchnia to jeden z najważniejszych czynników mających wpływ na parowanie, o czym w dalszej części) sztucznym akwenem jest Volta (Akosombo) w Ghanie o powierzchni 8500 km2, służący hydroelektrowni o zainstalowanej mocy mocy 1,38 GW; w Unii Europejskiej – zespół zbiorników Suorva w Szwecji, o powierzchni do 266 km2 i objętości 5900 mln m3 (ICOLD 1984/1988, za: Leonard J., Lakes and Reservoirs in the EEA area), z hydroelektrownią Harsprånget o zainstalowanej mocy 977 MW. Szwedzkie Archiwum Wodne SVAR, administrowane przez Szwedzki Instytut Meteorologiczno-Hydrologiczny (SMHI), wymienia 11 tysięcy zapór wodnych. Wśród nich jest prawie 200 dużych zapór, a 3 powyżej 100 m wysokości korony.
Szwedzi nie mają świadomości, że aż 43% swojej energii czerpią kosztem zniszczenia ekosystemu wodnego i klimatu europejskiego. Top secret? Czynione przez koncerny energetyczne zarybiania lub budowa infrastruktury rekreacyjnej to tylko fałszywe uspokajanie własnego sumienia.
Krzywa obrazująca wzrost pojemności zbiorników wodnych na świecie (Development of Worldwide reservoir storage since 1900, [w:] World Water: Resources, Usage and the Role of Man-Made Reservoirs, A Review of Current Knowledge, revised 2010, U.K.) doskonale koreluje z obserwowanym w minionym stuleciu wzrostem średniej temperatury przy powierzchni ziemi, tzw. krzywej kija hokejowego. Związek przyczynowo-skutkowy wydaje się o wiele mocniejszy niż w przypadku dwutlenku węgla, choć bardziej złożony – niebezpośredni i może być trudny do zrozumienia przez mniej lotnych ekologów-amatorów. (…)
Sztuczne zbiorniki powiększyły zatem obszar śródlądowych zbiorników naturalnych (wód stojących) o około 10%. (…) Jaką cegiełkę w globalnym ociepleniu dokłada zmiana albedo od sztucznych akwenów – przedstawimy w przyszłości. Za to są inne, poważniejsze oddziaływania sztucznych zbiorników wodnych na klimat.
1/3 światowej produkcji żywności pochodzi z upraw nawadnianych. Stanowią one ok. 20% upraw, czyli 300 mln ha, i pochłaniają ¾ używanej przez ludzi wody (dane nieco różniące się od podanych w poprzednich artykułach, rząd wielkości jednak podobny, za: Development of worldwide…). 300 mln ha to 3 mln km2, co stanowi ok. 2% powierzchni lądów, której albedo zostało zmienione wskutek nawadniania. (…)
Nawet gdyby sztuczne nawadnianie pól tylko w połowie pochodziło z antropogenicznych zbiorników, to bez tych zbiorników zmiana albedo, wynikająca ze zmiany użytkowania gleby, nie byłaby tak spektakularna, jak oszacowaliśmy w poprzednich artykułach.
Swoją drogą – bez zbiorników irygacyjnych zmiana użytkowania tych gleb w celu upraw najpewniej nie byłaby nawet możliwa.
Cały artykuł Jacka, Karola i Michała Musiałów pt. „Hipoteza Harsprånget. Czy zapory wodne i hydroelektrownie zmieniają klimat” znajduje się na s. 3 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Artykuł Jacka, Karola i Michała Musiałów pt. „Hipoteza Harsprånget. Czy zapory wodne i hydroelektrownie zmieniają klimat” na s. 3 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020
Świadome i odpowiedzialne rodzicielstwo oraz zdrowie psychiczne w trudnych czasach pandemii.
Ela Mazzoll w pierwszej godzinie gościła w studio Katarzynę Kalinowską – terapeutkę, która jest twórczynią platformy internetowej „Przystanek relacja”. Dziewczyny rozmawiają m.in. o różnych metodach wychowawczych, a szczególnie ostatnio bardzo kontrowersyjnych – karny jeżyk i time out. Drugim gościem był Mateusz Puchowski – psycholog, który wyjaśnia jak sobie radzić w czasach ilozalacji społecznej.
NZS istnieje i działa nadal. Są młodzi ludzie wyznający te same wartości i kontynuujący jego działalność. Utrzymują autentyczną więź z poprzedzającymi ich pokoleniami członków, w tym z założycielami.
Zbigniew Kopczyński
Niezależne Zrzeszenie Studentów
Obecna sytuacja w nauce polskiej to wyzwanie dla młodych, pełnych energii kontynuatorów Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Jest tyle do naprawienia, i to teraz. Skoro nam udało się coś zmienić, dlaczego nie miałoby się udać naszym następcom?
Nieco w cieniu 40 rocznicy sierpniowych strajków i powstania Solidarności obchodzona jest również 40 rocznica powstania NZS, czyli Niezależnego Zrzeszenia Studentów.
Obchody, zaplanowane na cały rok, rozpoczęły się w lutym Balem Alumnów w podcieniach Zamku Królewskiego w Warszawie. Impreza, która miała być ogólnopolską inauguracją obchodów, stała się ich punktem kulminacyjnym, jako że wybuch pandemii spowodował odwołanie pozostałych lub przeprowadzenie ich w sposób kameralny, z ograniczoną liczbą uczestników.
Kameralnie również mówi się i pisze o czterdziestoleciu NZS. Czterdziestolecie, bo NZS istnieje i działa nadal, choć nie jest już organizacją masową. Jest też inny niż pierwotny NZS, tak jak inni są ludzie, czasy i wyzwania. Niemniej cenne jest, że są młodzi ludzie wyznający te same wartości i kontynuujący w zmienionej rzeczywistości organizacyjnej istnienie i działalność Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Zresztą NZS jest jedyną chyba organizacją studencką utrzymującą autentyczną więź z poprzedzającymi ich pokoleniami członków, w tym z założycielami Zrzeszenia.
Umowy, podpisane przez reprezentantów strajkujących robotników z przedstawicielami komunistycznych władz, umożliwiły powstanie niezależnych od komunistów związków zawodowych, początkowo na Wybrzeżu, a po podpisaniu Porozumienia Katowickiego w całym kraju. Jasne było, że studenci dołączą do nich.
Temu jednak zdecydowanie sprzeciwili się komuniści, argumentując, skądinąd słusznie, że studenci, nie będąc pracownikami, nie mogą należeć do związku zawodowego.
Choć trwały wakacje – rok akademicki rozpocząć się miał, jak zawsze, 1 października – już we wrześniu na wielu uczelniach powstały komitety założycielskie niezależnych organizacji studenckich. Przyjmowano różne nazwy i tworzono różne statuty, jak to bywa z ruchem powstającym oddolnie. Szybko jednak, choć po kilku burzliwych konferencjach, udało się ustalić nazwę i powołać Ogólnopolski Komitet Założycielski. Szybko też, wręcz lawinowo, rosła ilość członków. W skali kraju było to ok. 10% studentów, ale NZS cieszył się poparciem wielu niezrzeszonych, o czym świadczy wybieranie do samorządów studenckich tych, których popierał lub wysuwał NZS. Podobnie było z wyborami rektorów.
Sformułowano też postulaty, czyli cele, do realizacji jakich dążyć ma organizacja. Było ich sporo. Dotyczyły zarówno spraw studenckich, jak autonomii uczelni, programu i formy studiów, a także i ogólnospołecznych, m.in. zniesienia cenzury i demokratyzacji kraju.
NZS, jak na organizację młodych ludzi przystało, prezentował radykalną postawę. Twardo i skutecznie nie zgodził się na wpisanie do statutu uznania kierowniczej roli partii komunistycznej, na co pozwoliła Solidarność. Nie ograniczał się tylko do środowiska studenckiego. Oddziaływał też skutecznie na młodzież szkół średnich, co dało efekt w późniejszych latach w formie zdecydowanego oporu młodzieży wobec komunistycznej władzy.
To wolnościowe oddziaływanie na przyszłe elity zostało dostrzeżone przez komunistów i na ich sposób docenione w formie utrudniania formalnej rejestracji Zrzeszenia. Trzeba było strajku łódzkiego, najdłuższego studenckiego strajku okupacyjnego w Europie, i solidarnościowych strajków w całym kraju, by 18 lutego 1981 r. Zrzeszenie zostało zarejestrowane, a władze zobowiązały się do spełnienia szeregu postulatów.
Z tym ostatnim było różnie. O ile sprawnie przeprowadzono demokratyczne wybory rektorów i innych organów uczelni, o tyle na przykład z odejściem od obowiązkowej nauki języka rosyjskiego był pewien problem. Wprowadzono wprawdzie wolny wybór języków, jednak w ramach ograniczonej ilości miejsc na poszczególnych lektoratach. Trudno było zastąpić rzeszę rusycystów przez anglistów czy germanistów, bo te języki wybierano najczęściej. Niemniej życie uczelni naprawdę bardzo się zmieniło. Oczywiście do czasu.
Wprowadzenie stanu wojennego i późniejsze regulacje cofnęły reformy. A NZS otrzymał kolejny dowód uznania ze strony czerwonej junty: jako pierwsza organizacja został zdelegalizowany.
Komuniści nawet nie planowali, jak w przypadku Solidarności, stworzenia jakiegoś neo-NZS, kierowanego przez ludzi im uległych. O ile wśród sygnatariuszy czterech historycznych porozumień jedynie Andrzej Rozpłochowski – podpisujący Porozumienie Katowickie – miał czystą kartę, o tyle wśród liderów NZS do dziś nie znaleziono żadnego tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa, o funkcjonariuszach nie mówiąc. Byli w Zrzeszeniu donosiciele, ale znaczyli tak mało, że nie można było na nich budować niczego o choćby pozorach wiarygodności.
NZS zdelegalizowano, lecz jego działacze w swej większości nie zaprzestali walki o wolną Polskę, kontynuując ją w podziemiu. Wielu przypłaciło to represjami. Wydawać by się mogło, że to koniec NZS-u. Studia trwają średnio pięć lat, po czym absolwenci odchodzą z uczelni. Działacze i członkowie NZS, jeśli kontynuowali działalność opozycyjną, robili to już pod innym szyldem. Znaleźli się jednak wśród studentów tacy, którzy kontynuowali działalność NZS, oczywiście w konspiracji. Wymagało to dużej odwagi i determinacji. Mimo to dali radę i doprowadzili Zrzeszenie do roku 1988, gdy mogli się już ujawnić.
A wtedy powtórka z historii. Znów blokowanie formalnej rejestracji. Znów trzeba było strajków i protestów ulicznych, by do niej doprowadzić. Nastąpiła ona dopiero 22 września 1989 r.
NZS został zarejestrowany jako ostatnia z organizacji zdelegalizowanych w czasie stanu wojennego. Kolejny dowód uznania za etyczny radykalizm.
Ani komunistom, ani ich okrągłostołowym partnerom nie była na rękę legalizacja organizacji konsekwentnie nazywającej białe białym, a czerwone czerwonym.
Jaki jest zatem bilans NZS-u, jakie są efekty jego działalności? Wygłaszający na rocznicowych obchodach w Krakowie okolicznościowy wykład prof. Henryk Głębocki określił go jako jednoznacznie dodatni.
Choć większość członków NZS-u wybrała w wolnej Polsce życie poza polityką, to jednak wielu z nich odegrało i odgrywa znaczącą rolę w III Rzeczypospolitej, nie tylko w polityce. Dziś reprezentują oni różne opcje polityczne (oprócz komunistycznej) i znajdują się po obu stronach dzisiejszej barykady.
Wspomnę tylko Donalda Tuska i Grzegorza Schetynę z jednej strony, a Jacka Czaputowicza i Marka Jurka z drugiej. Oprócz tego wielu młodszych polityków, choć nie byli członkami NZS-u, wychowało się na jego legendzie i kieruje się w swej działalności ideami NZS.
Jednak jako były działacz pierwszego NZS-u zmącę ten optymistyczny obraz. Już kilkanaście lat temu w gronie byłych NZS-owców doszliśmy do smutnej konstatacji:
W zasadzie uczelnie mają to, o co wtedy walczyliśmy. Mają autonomię i spore fundusze na działalność i badania. Ale to wszystko jest w rękach starych komuchów i ich wychowanków.
Kiszą się oni we własnym sosie, produkując publikacje uzasadniające ich etaty i wydane fundusze, a nie wnoszące niczego do nauki. Nieprzypadkowo nie używa się dziś określenia „uczony”, lecz „naukowiec”. Uczony to ktoś, kto posiadł dogłębną wiedzę i pracuje nad jej poszerzeniem, podczas gdy naukowiec to ktoś, kto żyje z zajmowania się nauką, i tyle.
Cenzury państwowej już nie ma, za to uczelnie spętały się ustanowioną przez siebie cenzurą politycznej poprawności, niszcząc tym samym to, co było istotą istnienia uniwersytetów – nieskrępowaną wymianę myśli. A o uniwersytecie jako wspólnocie profesorów i studentów dążących wspólnie do poznania prawdy możemy poczytać jedynie w podręcznikach historii. W efekcie, gdy spojrzymy na miejsca polskich uczelni w światowych rankingach, nie wiemy, czy śmiać się, czy płakać.
Wygląda to fatalnie. Jednak jako były działacz NZS-u dostrzegam w tym promień optymizmu. Nie tylko dlatego, że gorzej być mnie może, bo może. Taka sytuacja to wyzwanie dla młodych, pełnych energii kontynuatorów Niezależnego Zrzeszenia Studentów. Jest tyle do naprawienia, i to teraz. Skoro nam udało się coś zmienić, dlaczego nie miałoby się udać naszym następcom?
Artykuł Zbigniewa Kopczyńskiego pt. „Niezależne Zrzeszenie Studentów” znajduje się na s. 20 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Na Ziemiach Zachodnich nie tylko „kamienie mówiły po polsku”, jak to prymas Wyszyński, choć może jedynie one powrotu Polski doczekały; tu była ziemia polska. Trzeba tę prawdę popularyzować.
Piotr Sutowicz
Na ogół wielkie miasta, w których powstają i bywają transponowane rozmaite idee, stają się polem walki wszelkich nowych prądów i doktryn.
Państwo, jeśli chce być suwerenem na jakimś obszarze, to musi czuć się pewnie w wielkich miastach właśnie.
One dostarczają zarówno wiedzy, jak i inteligencji szeroko rozumianemu interiorowi. Oczywiście ich oddziaływanie może być mniejsze lub większe. To zależy od tego, jak bardzo jest wyludniony i wyssany z ośrodków medialnych i oświatowych właśnie ów interior. Najogólniej rzecz biorąc, jeśli w mniejszych miastach będą istniały dobre szkoły oraz lokalna wspólnototwórcza elita, poza tym na miejscu będzie praca i wszystko, czego potrzebuje do życia współczesny człowiek – oddziaływanie wielkiego miasta będzie nieco mniejsze, ale nie czarujmy się – na dłuższą metę ośrodek ten i tak będzie znacząco wpływał na peryferie, sam zaś będzie wciągany w światową wymianę dóbr i idei, którą określamy mianem globalizacji. W takim układzie państwa narodowe schodzą niestety na plan dalszy.
Duże miasto jako idea jest wynalazkiem od początku kontrowersyjnym. Wielkie religie – zarówno mozaizm, jak i islam – odnosiły się do niego niechętnie. Z nich pochodzić ma wszelkie zło. Można powiedzieć, że te obawy wielkich systemów myślowych nie były pozbawione podstaw, lecz z drugiej strony miasto jest symbolem współczesnej cywilizacji i niewiele można na to poradzić. Suwerenne państwo musi nim władać nie tylko w sensie fizycznym, ale, że się tak wyrażę, również mentalnym.
Wybory, które służą do wyłaniania władzy, obejmują wszystkich, także mieszkańców najmniejszych wiosek, jednak duże miasto ma tę cechę, że można tu najszybciej zebrać tłum niezadowolony z wyniku wyborów. Demokracja demokracją, ale rewolucji nie dokonuje większość obywateli, lecz mieszkańcy miast, często poddani sprytnej, dobrze ukierunkowanej propagandzie.
(…) Miasta są rozpolitykowane i silnie rozemocjonowane właśnie na tle ideowym. Najogólniej rzecz biorąc, widzimy to na linii tzw. prawica–lewica, ale to nie koniec. Przed minionymi wyborami prezydenckimi na jednej z grup facebookowych, sugerujących w nazwie, że zrzesza ona mieszkańców Wrocławia, do której to grupy także fizycznie należę, pojawił się wpis, iż miasto to zawsze poddaje się ostatnie. Oczywiście chodziło o ewentualne niepodporządkowanie się nowo wybranemu prezydentowi w sytuacji, jeśli okaże się nim ktoś inny niż faworyt piszącego. Ta konstatacja mną wstrząsnęła, chociaż nie powinna. Zdałem sobie bowiem sprawę z tego, że miałem czas się do tego typu narracji przyzwyczaić, lecz z jakiegoś powodu tak się nie stało.
Dla nieznających historii napiszę, innym przypomnę: Wrocław, a właściwie Breslau, był ostatnim dużym miastem III Rzeszy, które poddało się aliantom, tu akurat Rosjanom. Było to 6 maja 1945 roku, kiedy już nie żył Hitler, fronty rosyjski, amerykański i brytyjski właściwie połączyły się, a w różnych punktach walk wszędzie dochodziło do rozmów kapitulacyjnych. Miasto to miało takich epizodów nieco więcej: odegrało ważną symboliczną rolę również w czasie oblężenia przez wojska napoleońskie w roku 1806, choć tu palmę pierwszeństwa, przynajmniej jeśli chodzi o propagandę również w III Rzeszy, dzierżył Kołobrzeg. Warto wiedzieć, że ostatni film fabularny, nakręcony przez kinematografię nazistowską, poświęcony był właśnie heroicznej rzekomo obronie miasta w trakcie zmagań na początku wieku XIX. To, że Kołobrzegu Francuzi nie zdobyli, bo się do tego nie przyłożyli, zajęci w innych teatrach działań wojennych, było w tym wypadku sprawą drugorzędną.
Wracając do Wrocławia. Pokusa poddania się w charakterze ostatniej twierdzy jest nawiązaniem nieodpowiedzialnym. Czytelnik oczywiście ma prawo zarzucić mi, że czepiam się jednego wpisu, który dziś pewnie trudno odnaleźć. Jednak nie o sam wpis chodzi.
Cały szereg innych zdarzeń i narracji właśnie świadczyć może o tym, że następuje utrata świadomości ciągłości historycznej całego narodu polskiego, a od dużych miast tzw. Ziem Zachodnich nadciąga stopniowo narracja niemiecka, będąca odmianą germanizacji właśnie.
Po pierwsze, od zachodu jest najłatwiej, wystarczy bowiem sięgnąć do historii tej jak najbardziej obiektywnej. Wrocław był w swej historii ośrodkiem różnych kultur, w tym także niemieckiej. Jego przynależność do Prus, datująca się od lat 40. XVIII w., przypieczętowała pewien proces, który zachodził już od dawna. Dominacja kultury polskiej w tym mieście należała wówczas już do przeszłości; jej trwanie stopniowo ograniczane było do uboższych warstw ludności tudzież dało się zaobserwować gdzieś na przedmieściach i w interiorze Dolnego Śląska, przy czym im dalej na wschód, ku Opolszczyźnie oraz ku granicy wielkopolskiej, kultura ta była żywsza, a jej zasięg obejmował większe rzesze ludności. Niemniej nie miały one swojego ośrodka głównego. Wrocław stał się miejscem, w którym wykuwała się pruskość.
To, że polskie ostatki przetrwały tu do końca wieku XIX, zakrawa na cud. Warto wiedzieć, że w podwrocławskich miejscowościach jeszcze w latach 30. wieku ubiegłego mówiono resztkami gwary dolnośląskiej. W tej części miasta, a właściwie na przedmieściu, w którym właśnie pisze się ten tekst, język polski rozbrzmiewał ponoć mniej więcej właśnie do czasów wojen napoleońskich. Chociaż warto też zaznaczyć, że nie wiązał się on już z polską świadomością narodową, a próby zwrócenia ku niej Dolnoślązaków, prowadzone niemal do końca XIX wieku np. przez pastora Jerzego Badurę, zakończyły się fiaskiem. Niemniej ziemia ta nie powinna być dla Polaków terra incognita, a jeśli taką się stała, to dlatego, że komuś tak pasowało.
Do czego potrzebna jest ta dygresja, a właściwie ich ciąg? Ano właśnie do uświadomienia, że mało kto wydobywa takie fakty na światło dzienne i propaguje. Wygodniej jest pokazywać to, co jest tu niemieckie.
Historia niemieckiej twórczości kulturowej, historycznej i politycznej znajduje zasłużone i czcigodne miejsce w przestrzeni Wrocławia, w przewodnikach po nim oraz w książkach mówiących o jego historii. Mamy tu do czynienia z pewnym kładzeniem akcentu, który na pozór zdaje się tchnąć obiektywizmem mówiącym, że to jest nasza, wrocławian historia.
Wydaje się, że w innych miastach Ziem Zachodnich rzecz przedstawia się podobnie. Drugim po Wrocławiu tego przykładem jest dla mnie Gdańsk, z drażniącym mnie publicystycznym odniesieniem do przeszłości miasta jako Wolnego, którego to osobowość polityczna skierowana była ostro przeciwko Polsce. (…)
Oczywiście nic na świecie nie dzieje się samo z siebie. Od końca lat 80. ub.w. obszar Ziem Zachodnich poddany był szczególnej infiltracji niemieckich kół naukowych i ekonomicznych. Pod szyldem współpracy w różnych dziedzinach, pod parasolem różnych forów wymiany doświadczeń, konferencji naukowych, dotacji wydawniczych i wreszcie ciężkich pieniędzy skierowanych w formie inwestycji gospodarczych, obszar ten poprzez swe ośrodki metropolitalne miał się przeorientować politycznie. Oczywiście nie znaczy to, że ktoś gdzieś miał plan realnych zmian granic. No, może poza jakimiś skrajnymi rewizjonistami. Niemiecki ośrodek władzy najczęściej jest praktyczny, czasami tylko, jak w wypadku dwóch wojen światowych, puszczają mu nerwy i Niemcy chcą zmienić pewne rzeczy szybciej niż podpowiadałaby logika.
W grze prowadzonej przez kapitał i elity polityczne Niemiec nie chodzi tylko o ziemie, które kiedyś w granicach Prus czy Niemiec pozostawały. Chodzi o całą Polskę, więcej – o opanowanie Europy Środkowej tak, by pracowała na rzecz rzeczywistego kapitałowego i kulturowego suwerena.
Myśl ta w Berlinie jest obecna od dawna. Społeczeństwo polskie, według tej koncepcji, należy ukształtować w ten sposób, by wyłaniało ono właściwe z punktu widzenia Berlina elity, które zarządzałyby swoimi rodakami bez odwoływania się do idei narodu, najlepiej – jako składową procesu ekonomicznego, z minimalną dawką tożsamości kulturowej, tyle że lokalnej.
Cały artykuł Piotra Sutowicza pt. „Kwestia narracji” znajduje się na s. 7 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Za poznańską masakrę 1956 roku NIKT nie został ukarany. Aby opanować sytuację, użyto 300 czołgów i 10 tysięcy żołnierzy pod dowództwem „sojuszniczych” oficerów oddelegowanych do polskiego wojska.
Jan Martini
Odchodzą świadkowie historii
9 września 2020 roku zmarł ostatni uczestnik powstania poznańskiego 1956 roku, który walczył z bronią w ręku – Jerzy Grabus.
Karabin „odziedziczył” po ciężko rannym powstańcu, któremu służył jako amunicyjny. Był świadkiem śmierci kolejno dwóch swoich amunicyjnych. Nie „załapał” się na pierwsze, najbrutalniejsze przesłuchania, ale przez donos kolegi ze studiów został aresztowany po 2 miesiącach. Zrobiono wiele tysięcy zdjęć tłumu, które potem pracowicie oglądali tajni współpracownicy z zakładów pracy, rozpoznając znajomych. Właśnie w ten sposób został „namierzony” Jerzy Grabus.
Wśród „polskich miesięcy”, podczas których stopniowo wyrywaliśmy coraz więcej podmiotowości, te 3 dni w czerwcu 1956 roku, zwane w PRL jako „wypadki poznańskie”, wyznaczyły cezurę chyba najważniejszą.
Było to ostatnie zbrojne wystąpienie Polaków po II wojnie światowej. Równocześnie przemiany będące konsekwencją tych wydarzeń zakończyły okres nieformalnej powojennej okupacji sowieckiej, a późniejsza ułomna i zwasalizowana Polska Rzeczpospolita Ludowa była jednak formą państwowości polskiej.
W 2015 roku miałem okazję zarejestrować długie, bardzo interesujące wspomnienia członków poznańskiego Klubu Gazety Polskiej, będących bezpośrednimi uczestnikami Poznańskiego Czerwca – Zofii Bartoszewskiej i Jerzego Grabusa (film pt. Poznański Czerwiec 56w relacji uczestników jest dostępny na YT).
Zofia Bartoszewska była pielęgniarką w szpitalu im. Raszei, położonym w sąsiedztwie siedziby Urzędu Bezpieczeństwa. Nawet po 50 latach jej głos się łamie, gdy mówi o ciężko rannym 17-letnim chłopcu, który całą noc wołał matkę i zmarł rano, 20 minut przed jej przybyciem…
Natomiast Jerzy Grabus karabin „odziedziczył” po ciężko rannym powstańcu, któremu służył jako amunicyjny i był świadkiem śmierci kolejno dwóch swoich amunicyjnych. Będąc dwukrotnie ranny, Grabus miał wiele szczęścia – raz pocisk rozerwał mu marynarkę i oparzył bok (kula opuszczając lufę jest gorąca), rany zaś w kostkę w ferworze walki początkowo nawet nie zauważył. Po opatrzeniu rany i wylaniu krwi z buta poszedł walczyć dalej. Ponieważ szybko po tych wydarzeniach wyjechał z miasta na praktykę studencką do Gdańska, nie „załapał” się na pierwsze, najbrutalniejsze przesłuchania, ale przez donos kolegi ze studiów został aresztowany po 2 miesiącach. Choć samo aresztowanie miało brutalny przebieg (podczas aresztowania wskutek kopniaka pękła mu nerka), w samym śledztwie nie był traktowany źle. Widocznie funkcjonariusze wyczuli już wiatr historii i nadchodzące zmiany.
Grabusowi groziła kara śmierci, ale po objęciu władzy przez Gomułkę został zwolniony. Nie znaczy to, że komuniści o nim zapomnieli – został wyrzucony ze studiów i nigdzie nie mógł znaleźć pracy, a przez 11 lat był niepokojony przez funkcjonariuszy już nie UB, lecz SB.
(Po Październiku zlikwidowano Urząd Bezpieczeństwa, a jego „zasoby kadrowe” przeniesiono do milicji, tworząc w niej pion bezpieczeństwa – SB). W 1989 roku byliśmy świadkami równie kosmetycznej operacji likwidacji SB. Przezorny gen. Kiszczak przeniósł część funkcjonariuszy do milicji (wkrótce przemianowanej na policję), a resztę, po symbolicznej weryfikacji i odrzuceniu niektórych, zatrudniono w Urzędzie Ochrony Państwa.
Relacje Grabusa i Bartoszewskiej ujawniły szereg nieznanych faktów. Te białe plamy powstania poznańskiego 1956 r. ciągle czekają na rzetelne badania historyczne. Jednak wydaje się, że wciąż nie ma na to klimatu politycznego, a świadków coraz mniej… Zarówno Grabus, jak i Bartoszewska twierdzili, że „wypadki poznańskie” zostały sprowokowane, a świadczy o tym choćby fakt, że strajk w zakładach Cegielskiego rozpoczął się podczas Targów Poznańskich, kiedy w mieście przebywała duża ilość cudzoziemców.
Nieznany jest los więźniów przetrzymywanych w piwnicach Urzędu Bezpieczeństwa – prawdopodobnie zostali wymordowani podczas oblężenia gmachu. Szkielety znalezione na poligonie w Biedrusku mogą należeć do żołnierzy, którzy odmówili strzelania do ludzi lub przeszli na stronę powstańców. Bardzo mało wiadomo na temat aresztowań i represji wobec personelu medycznego kryjącego rannych powstańców. Chyba te obszary badawcze nie podlegały zainteresowaniu historyków z Wojskowego Instytutu Historycznego, którzy pierwsi zajęli się Czerwcem ’56.
Oficjalnie władze „zatwierdziły” 72 ofiary śmiertelne i 230 rannych, ale nie ulega wątpliwości, że są to liczby znacznie zaniżone.
Obecni podczas wydarzeń w Poznaniu francuscy dziennikarze znaleźli sprytny pomysł na zweryfikowanie liczby ofiar. Zgłosili oni do władz, że zaginął ich kolega. Powołano komisję, w skład której, obok przedstawicieli ambasady francuskiej i dziennikarzy – kolegów „zaginionego” – wchodził minister zdrowia Sztachelski. Przeszukano wszystkie szpitalne kostnice, Francuzi dziennikarza nie znaleźli, ale przy okazji policzyli zmarłych od ran postrzałowych. Do południa 29 czerwca było ich 115. Biorąc pod uwagę fakt, że walki trwały jeszcze następną dobę, a część ciężko rannych zmarła później, można szacować ogólną ilość ofiar śmiertelnych na ok. 150. Mimo przerwania łączności telefonicznej, szpitale komunikowały się między sobą (pożyczano środki opatrunkowe, przemieszczano pacjentów), a służba zdrowia doskonale orientowała się o ogólnej ilości rannych, których mogło być ok. tysiąca. Ponadto wielu rannych po udzieleniu pomocy nie wpisywano do oficjalnych rejestrów z uwagi na możliwość represji.
Zofia Bartoszewska, odwiedzając koleżankę-pielęgniarkę, której narzeczony pracował jako fotograf w UB, widziała walizkę zdjęć z demonstracji. Dowiedziała się też, że stu takich fotografów wyszło na ulice miasta podczas zajść.
Zrobiono wiele tysięcy zdjęć tłumu, które potem pracowicie oglądali tajni współpracownicy z zakładów pracy, rozpoznając znajomych (taką „działalnością usługową” dla SB zajmował się „wczesny Wałęsa”). Właśnie w ten sposób został namierzony Jerzy Grabus. Podczas śledztwa widział on ogromne wory ze zdjęciami w pokojach przesłuchań.
Po stłumieniu oporu na miasto spadły wielkie represje – kilka tysięcy zatrzymanych osób umieszczono w obozie filtracyjnym na lotnisku Ławica. Wybrano 800 podejrzanych do bardziej wnikliwego śledztwa, w końcu do spraw sądowych zakwalifikowano 130. Wśród nich był Jerzy Grabus. Aby „przeprocesować” taką ilość, potrzebne było „wzmocnienie kadrowe” – to wówczas powiększono liczbę etatów w UB do 900 i ta „firma” stała się jednym z największych zakładów pracy w mieście. Prawdopodobnie ówczesne decyzje kadrowe, tak bardzo wzmacniające protoplastów dzisiejszej „lewicy laickiej”, mają wpływ na obecne preferencje wyborcze mieszkańców – to w Poznaniu na kandydata „polskojęzycznych Europejczyków” (jak siebie określają) padło 74% głosów – więcej niż w Warszawie czy Gdańsku.
Za masakrę 1956 roku NIKT nie został ukarany. Powołano partyjno-rządową komisję do spraw wyjaśnienia przyczyn „wypadków poznańskich”, na czele której stał nieznany wówczas Edward Gierek. Komisja ustaliła, że próbę „kontrrewolucji” wywołali „agenci imperializmu amerykańskiego”. Aby opanować sytuację, użyto 300 czołgów i 10 tysięcy żołnierzy pod dowództwem „sojuszniczych” oficerów oddelegowanych do polskiego wojska. Zwycięstwo nad ludnością Poznania odniósł sowiecki wojskowy w Polsce, znany jako „generał Stanisław Popławski – syn polskiego chłopa spod Mohylewa”. Zdaniem wielu historyków jego prawdziwe nazwisko to Sergiej Fiodorowicz Gorochow. Po stłumieniu oporu poznaniaków został odwołany do Rosji. Do śmierci pobierał polską emeryturę, a na jego pogrzeb w 1973 roku do Moskwy pojechała delegacja partyjno-rządowa z gen. Jaruzelskim na czele. W osiemnastą rocznicę poznańskiej masakry – 28 czerwca 1974 roku – zwodowano w Gdańsku statek MS „Generał Stanisław Popławski”… W oficjalnym biogramie generała wymieniony jest jego „szlak bojowy” i kampanie, w których uczestniczył. Jako ostatni punkt kariery zawodowej tego oficera wymienione jest „powstanie poznańskie”.
Drugi sowiecki generał Jerzy (Jurij) Bordziłowski, który w Poznaniu wydał rozkaz strzelania ostrą amunicją, powrócił do ZSRR później, bo dopiero podczas kolejnego „zakrętu historii” – w roku 1968. Miał on długą historię walki z Polakami, bo debiutował w tej roli już podczas wojny polsko-bolszewickiej w roku 1920.
Po październikowym przesileniu 1956 roku wielu spośród tysięcy sowieckich oficerów oddelegowanych do służby w wojsku polskim wróciło do Rosji (na czele z marszałkiem Rokossowskim). Jednak jakaś część pozostała. Ich dzieci mówią już bez akcentu i z pewnością nie są wyborcami Prawa i Sprawiedliwości.
Podczas zaborów znane były liczne przypadki polonizacji (szczególnie w zaborze austriackim) dzieci wojskowych zaborczych armii. Jednak rosyjscy oficerowie oddelegowanych do „pełnienia obowiązków Polaków” (tzw. POP) w latach 1944–1945, specjalnie przygotowywani, po intensywnych kursach językowych, byli zbyt przywiązani do swej radzieckiej ojczyzny, by ulec polonizacji. Może ich dzieci i wnuki dalej wykonują jakieś zadania?
Artykuł Jana Martiniego pt. „Odchodzą świadkowie historii” znajduje się na s. 1 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Wydarzenie wystartowało w niedzielę i odbywa się w formie on-line, jednak zarówno rozmowy z twórcami jak i inne punkty Festiwalu realizowane w poprzednich latach zostaną przeprowadzone.
[related id=126009]Na inauguracji Festiwalu, tj. 18 października zobaczyliśmy pokaz premierowy filmu ORZECH – zawsze chciałem być z ludźmi w reż. Magdaleny Piejko [która o filmie opowiadała również w Poranku Wnet] i Damiana Żurawskiego. Po filmie organizatorzy połączyli się z jego twórcami i głównymi bohaterami.
Od poniedziałku rozpoczną się emocje konkursowe. W konkursie na Najlepszy Film Fabularny zobaczymy m.in. Dolinę Bogów w reż. Lecha Majewskiego, Małe Szczęścia w reż. Daniela Cohena czy obraz Siostrzyczki w reż. Aleksandra Galibina.
O przyznaniu statuetki MAKSYMILIANA w tej kategorii zdecydują: Małgorzata Buczkowska, Ksawery Szlenkier i Dariusz Regucki.
W konkursie na Najlepszy Film Dokumentalny zobaczymy aż dziewięć filmów, w tym obsypaną nagrodami Krainę Miodu w reż. Tamary Kotevskiej i Ljubomira Stefanova. O statuetkę MAKSYMILIANA powalczą także Pielgrzymi Bożego Miłosierdzia w reż. Przemysława Jana Chrobaka, Położna w reż. Marii Stachurskiej, Fortunata w reż. Pawła Banasiaka czy Wyjście w reż. Michała Króla.
W tej kategorii odbędzie się pokaz przedpremierowy filmu Czyściec w reż. Michała Kondrata. W filmie udział wzięli m.in.: Małgorzata Kożuchowska, Marcin Kwaśny, Ida Nowakowska, Olga Bończyk.
Filmy w Konkursie na Najlepszy Film Dokumentalny oceniać będą jurorzy w składzie: Maciej Wójcik, Magdalena i Rafał Kołodziejczykowie.
Po projekcjach filmów konkursowych, zarówno filmów fabularnych jak i dokumentalnych, będą miały miejsce rozmowy członków jury z twórcami, gośćmi specjalnymi, a także widzami.
Formuła Kino Według to spotkania z wybitnymi i zasłużonymi postaciami kina, włącznie z projekcją wskazanych przez nich filmów. W tym roku w ramach tej formuły zobaczymy Małgorzatę Imielską z filmem Wszystko dla mojej Matki, francuskiego dokumentalistę Jacquesa Debsa z filmem Śladami dźwięków Zen i Opery Wikingów oraz Marka Tomasza Pawłowskiego z filmem Dotknięcie Anioła.
Rozmowy z gośćmi w ramach tej formuły poprowadzą krytycy filmowi: Piotr Gociek, Łukasz Adamski oraz Jakub Moroz.
Gala kończąca Festiwal połączona z wręczeniem nagród odbędzie się 23 października.
Organizatorzy Festiwalu, Fundacja Vide et Crede im. św. Jana Pawła II z Wrocławia oraz Klasztor OO. Franciszkanów z Niepokalanowa, zapraszają już dziś do udziału w wydarzeniu, które choć w formie on-line, będzie z pewnością prawdziwą ucztą dla ducha.
Dostęp do wszystkich wydarzeń festiwalowych jest bezpłatny.
Szczegóły na stronie: mkff.pl
facebook.com/FestiwalNiepokalanow/
To nie jest teoria spiskowa ani kasandryczne czarnowidztwo. Wystarczy śledzić poziom tego, co jeszcze niektórzy nazywają kulturą – forpocztę dekadencji. Zawsze zapowiada to, co niechybnie nastąpi.
ks. Zygmunt Zieliński
Parlament Europejski, opanowany w większości przez dziś coraz bardziej nihilistyczną lewicę, uznaje za niepraworządne wszystko, co opiera się tej nowej przebudowie świata, która w społeczeństwach zachodnich charakteryzuje się odrzuceniem korzeni, co zawsze skutkuje uwiądem, rezygnacją z własnej tożsamości i oddawaniem w tempie szybszym lub wolniejszym pałeczki nowym właścicielom świata postchrześcijańskiego.
Ten świat z odziedziczonej kultury zachował jeszcze tylko wyrafinowany konsumpcjonizm. Wielowiekowe parcie islamu na Europę Zachodnią kończy się jej kapitulacją, wymuszoną bynajmniej nie orężem półksiężyca, ale uwiądem i degeneracją jego ongiś potężnego przeciwnika. (…)
To nie jest ani teoria spiskowa, ani kasandryczne czarnowidztwo. Wystarczy tylko śledzić poziom tego, co jeszcze niektórzy nazywają kulturą. To jest forpoczta dekadencji. Zawsze zapowiada to, co niechybnie nastąpi.
W europarlamencie, jaki dzisiaj mamy, wszystko, co sprzeciwia się nihilistycznej wizji świata i człowieka, nosi cechy niepraworządności. Tak samo niepraworządni, choć inaczej nazywani, byli przeciwnicy Hitlera, komunizmu i w ogóle wszyscy mający odwagę posługiwać się własnym rozumem, a nie narzucanymi schematami. Jeśli mniejszość homoseksualna obraża większość o orientacji normalnej i wprost terroryzuje swą obecnością szeroki ogół, to wszystko w porządku. Jeśli policja stara się nie dopuścić do ekscesów wzniecanych przez lobby LGBT, jest to uznawane za niepraworządność. Podobnie kiedy policjanci bronią swej nietykalności, do czego są zobowiązani.
Przynamniej lewica – niech się ona nazywa jak chce, ale przecież jest w istocie komunistyczna – powinna tu zdobyć się na odrobinę rozsądku, jeśli komukolwiek w pamięci pozostały manifestacje hitlerowskie. Bojówki hitlerowskie mogły rozbijać manifestacje SPD i KPD, ale jeśli tamci się bronili, to już nazywało się naruszeniem prawa. I policja weimarska w tym duchu postępowała. Dziś to są kalki tamtych wydarzeń. (…)
Polska jest nieszczęsnym krajem, bo zawsze, kiedy mogło ją spotkać coś dobrego, znaleźli się tacy, którzy gdzieś się odwołali, by to zniszczyć. W XVIII wieku grupa warchołów do Katarzyny, w 1944 r. „Związek Patriotów Polskich” do Stalina, w PRL do bratniego narodu radzieckiego; w sumie przez cały czas do Moskwy. Teraz zaś do Brukseli.
Dlatego warto zapamiętać tych, którzy tak jak tamci wtedy, dziś także skarżą Polskę – tyle że nie w Moskwie, a w Strasburgu – z powodu rzekomej niepraworządności. Czy popierający ich tam europosłowie wiedzą, o jaką niepraworządność chodzi? Przecież nie o co innego, jak tylko o zmianę rządów w Polsce, by było tak jak było, by miast dla dzieci i rodzin, nadwyżki wpadały do kieszeni także rodzin, ale ich własnych. O to chodzi, by nie ścigać gangsterów i mafiosów, bo przecież są takie czy inne powiązania, a ludzie interesu też żyć muszą. Bo to jest właśnie praworządność według receptury unijnej: kruk krukowi oka nie wykole.
Zatem należy zapamiętać, kto za czym głosował, kto za Polską, a kto przeciw niej. O podobnych rzeczach nie pamiętano w 1989 roku i dlatego mamy chore sądownictwo, dlatego mamy dobrze ustawionych i bliskich władzy dawnych luminarzy MSW.
Bo Mazowiecki zrobił grubą kreskę. Pod nią znalazła się Polska i dlatego jest taka chwiejna, że przeciętny obywatel o nią zatroskany czuje się jak na statku pośród nawałnicy na morzu. Dlatego pamiętajmy chociaż dziś, kto nas chce uczęstować swoją praworządnością odwołującą się do najlepszych wzorców z czasów PRL i III RP – obie staruszki stale jeszcze u nas żywotne. A w UE hołubione.
Cały artykuł ks. Zygmunta Zielińskiego pt. „Do Moskwy czy do Brukseli, byle przeciw Polsce” znajduje się na s. 14 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Oto cel ludzkiego życia, czyli szczęście, człowiek może osiągać w kształtowaniu siebie i otoczenia przez swoje czyny. Popularnie wyraża się to frazą: „przez dobre uczynki do zbawienia”.
Teresa Grabińska
Nikt nie zaprzeczy, że czyn ludzki powinien być pożyteczny, albo inaczej – użyteczny (łac. utilitis). Rzecz jednak w tym, co owa użyteczność oznacza: użyteczny ze względu na co, dla kogo? Skoro użyteczny, to urzeczywistniający jakieś dobro. A skoro idzie o dobro, to ostatecznie problem znajduje rozwiązanie w teorii bytu (w tym – człowieczego) i w pochodnej jej etyce (gdy ma się na uwadze system filozofii).
Najbardziej współcześnie rozpowszechnionym w świecie euroatlantyckim rozumieniem użyteczności czynu jest to, które pochodzi z trzechsetletniej tradycji rozwijania filozofii utylitarnej – na początku także we Francji, ale równolegle i konsekwentnie po dziś dzień – w kręgu brytyjskim. Na temat zalet i wad utylitaryzmu teoretycznego i praktycznego napisano setki, a pewnie i tysiące tomów. (…)
Jeśli zacząć od spełniania się człowieka w życiu doczesnym, to wypada przywołać różne koncepcje po grecku rozumianego szczęścia. Ten starożytny spór po mistrzowsku odsłonił Władysław Tatarkiewicz w traktacie O szczęściu.
Przeważyło w Grecji i potem było szeroko rozpowszechnione Arystotelesowskie pojmowanie szczęścia, które współcześnie zdaje się być zapominane. Arystoteles utożsamił szczęście z eudajmonią, czyli z posiadaniem najcenniejszych dóbr i odróżnił ją od błogości.
Uważał bowiem – jak podsumował Tatarkiewicz – „że gdy na człowieka sprzysięgną się złe losy i odbiorą mu dobra zewnętrzne, jeśli np. będzie chory i samotny, to choć będzie mieć dobra najwyższe, nie będzie doznawał błogości, będzie (…) ‘eudaimon’, ale nie ‘makarios’”.
[related id=124184]W tym rozróżnieniu eudajmonii i błogości można dostrzec dwa momenty. Po pierwsze – tzw. pełnia szczęścia wymaga przeżywania obu stanów, wszak Arystotelesowski człowiek jest jednią psychofizyczną. Po drugie – najwyższe dobra mają charakter obiektywny, a ich osiąganie jest procesem i wynikiem doskonalenia w dzielnościach (sprawnościach) etycznych; stan błogości jest zaś przeżyciem subiektywnym i zależnym (nie dla każdego w jednakowy sposób) od zewnętrznych warunków życia i kondycji własnej cielesności. Np. męstwo, jak było to przybliżane we wrześniowym „Kurierze WNET”, jest koniecznym warunkiem w osiąganiu eudajmonii, nie zaś błogości; w czynach mężnych odsuwa się przeżywanie stanów błogości. (…)
Nie odnosząc się tu do długiej historii znaczenia pojęcia ‘przyjemność’ i jego relacji do ‘szczęścia’, trzeba przede wszystkim przypomnieć osiemnastowiecznego angielskiego filozofa Jeremy’ego Benthama, który we Wprowadzeniu do zasad moralności i prawodawstwa nadał szczęściu jako przyjemności bardziej zobiektywizowaną i ocenianą rozumem postać. Zgodnie z nowym zwyczajem XVII/XVIII w. matematyzowania wiedzy, wprowadził tzw. rachunek przyjemności (szczęścia) – calculus of pleasure (felicific calculus).
Wartość przyjemności (subiektywnie odczuwanego szczęścia) mierzy się – według Benthama – siedmioma ilościowymi i jakościowymi wskaźnikami charakteryzującymi stan odczuwania przyjemności: intensywnością jej przeżywania, czasem trwania, pewnością jej osiągnięcia, bliskością (dostępnością), płodnością w generowaniu dalszych przyjemności, czystością (brakiem współwystępowania cierpienia), zasięgiem.
Zasięg jako kryterium w rachunku szczęścia oznacza odczuwanie przyjemności równocześnie przez inne osoby. Im większa jest ich liczba, tym wyższa jest wartość przyjemności i powszechniejszy stan szczęśliwości. To głównie ten czynnik jest punktem wyjścia do sformułowania tzw. zasady użyteczności (łac. principium utilitatis) działania w skali społecznej. Jest ona równocześnie kryterium moralnej kwalifikacji czynu.
Tym większym dobrem czyn skutkuje, im „jego tendencja do pomnożenia szczęścia społeczeństwa jest większa od ewentualnej tendencji do zmniejszenia go”. Przy czym dobro (przekładające się na szczęście) jest tu rozumiane jak użyteczność wszelkiego ludzkiego wytworu (materialnego lub niematerialnego), czyli „właściwość jakiegoś przedmiotu, dzięki której sprzyja on wytwarzaniu korzyści, zysku, przyjemności, dobra lub szczęścia (wszystko to w obecnym przypadku sprowadza się̨̨ do tego samego) lub (co znowu sprowadza się̨̨ do tego samego) zapobiega powstawaniu szkody, przykrości, zła lub nieszczęścia zainteresowanej strony”. (…)
Karol Wojtyła, jeszcze przed opracowaniem swojej teorii sprawczości ludzkiego czynu w dziele Osoba i czyn, podjął w studium etycznym Miłość i odpowiedzialność krytykę teorii i praktyki utylitaryzmu z pozycji analizowania miłości oblubieńczej. Wynikiem tej krytycznej analizy było sformułowanie normy personalistycznej, która ma zasięg uniwersalny.
K. Wojtyła pisał: „Dla utylitarysty człowiek jest podmiotem obdarzonym zdolnością myślenia oraz wrażliwością. Wrażliwość czyni go żądnym przyjemności, a każe mu odsuwać przykrość. Zdolność myślenia zaś, czyli rozum, jest człowiekowi dany po to, ażeby kierował swym działaniem w sposób, który zapewni mu maximum przyjemności przy minimum przykrości”.
Podstawowym błędem etyki utylitarnej jest – według Karola Wojtyły i jak to zostało też przedstawione powyżej – uznanie przyjemności za podstawowe dobro, podczas gdy „[p]rzyjemność z istoty swojej jest czymś ubocznym, przypadłościowym, co może pojawić się przy sposobności działania”.
Przede wszystkim jednak K. Wojtyła wskazywał na podstawową sprzeczność między specyficznie chrześcijańskim (choć zapowiadanym już w Starym Testamencie) przykazaniem miłości a zasadą użyteczności. (…)
W utylitaryzmie, aby połączyć dobro indywidualne ze społecznym, zgodnie z zasadą użyteczności trzeba wprowadzić „harmonizację egoizmów”, co jest w praktyce możliwe tylko za pomocą miękkiego lub twardego przymusu. (…)
Zasada użyteczności zasadniczo jest zatem zniekształceniem rozumienia miłości, będącym – jak pisał Karol Wojtyła – „z samej istoty takiego ujęcia (…) pozorem, który należy pieczołowicie pielęgnować, ażeby się nie odsłoniło to, co się pod nim naprawdę kryje: egoizm”. I nie należy tego odnosić wyłącznie do miłości oblubieńczej. (…)
Zasada użyteczności nie może stać się podstawową normą moralną, może natomiast w uszczegółowionej postaci służyć jako dyrektywa skutecznego działania. Szeroką moralną perspektywę otwiera zaś, wcale w istocie nienowa, Wojtyłowa norma personalistyczna – w jej przesłaniu negatywnym (przypominającym imperatyw praktyczny Kanta) i pozytywnym (artykułującym przykazanie miłości bliźniego). W oryginale ma ona postać: „osoba jest takim dobrem, z którym nie godzi się używanie – które nie może być traktowane jako przedmiot użycia i w tej formie jako środek do celu. (…) osoba jest takim dobrem, że właściwe i pełnowartościowe odniesienie do niej stanowi tylko miłość”.
Cały artykuł Teresy Grabińskiej pt. „Szczęście a użyteczność. Norma personalistyczna Karola Wojtyły” znajduje się na s. 9 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Czasami żartem pytamy: co jest misją chirurgii, a co jest w niej najpiękniejsze? Misja to ratowanie zdrowia i życia, a najpiękniejsze są oczy instrumentariuszki. Bo my się porozumiewamy oczami.
Adam Gniewecki, Krzysztof Bielecki
Przeczytałem książkę Anny Nozderki Medycyna? Nie jest na sprzedaż, opatrzoną mottem Pana Profesora: „Zamień ból i cierpienie na siłę, masz jeszcze tyle w życiu do zrobienia”. Stanowi ona relację z Pana rozmów z lekarzem med. Katarzyną Toruńską, o – mówiąc ogólnie – etyce lekarskiej, powołaniu i misji lekarza. Czy wyznaje Pan i stosuje myśl niesioną przez wspomniane motto?
Powyższe motto to słowa mojej matki. Jako pierwszy zostałem lekarzem w prawdziwie polskiej rodzinie ludzi mądrych, uczciwych i wyznających zasady. Ludzi ciężkiej, wytrwałej pracy. Gdy wracaliśmy z rodzeństwem ze szkoły, mama na nas zawsze już czekała, ojca zaś, który był tokarzem, widywaliśmy jedynie w niedziele i święta. Wychodził i wracał z pracy, gdy jeszcze albo już spaliśmy. Podobnie było w rodzinie, którą później sam założyłem.
To, co osiągnąłem, zawdzięczam rodzicom. Ojciec nauczył mnie ciężkiej pracy, a matka wartości, które stale wiodą mnie w pracy lekarza. Odpowiedzialności za słowa i czyny oraz wytrwałości. Z domu wyniosłem niechęć do nepotyzmu i klanowości. Myśl „Zamień ból i cierpienie na siłę, masz jeszcze tyle w życiu do zrobienia” daje mi, niezależnie od wieku, siłę, by stale się uczyć i dawać z siebie tyle, ile mogę. Tak też wychowałem syna i sądzę, że dzięki temu odnosi sukcesy. Słysząc dyskusje o wieku emerytalnym, zastanawiam się, o co chodzi.
Jeśli masz zdrowie i ochotę, znajdzie się dla ciebie praca. Wykonuj ją dobrze. Niech komuś lub czemuś służy. Zadając sobie pytanie o sens swojej pracy, dziękuję opatrzności, bo jestem człowiekiem wierzącym, dziękuję rodzicom, że zostałem lekarzem.
Jak postrzega Pan korelację takich pojęć jak: powołanie, poczucie misji, empatia i zawód – w przypadku lekarza, a także innych, zajmujących się bezpośrednio chorymi? Czy wszystkie te elementy jednocześnie są konieczne do osiągania powodzenia i skuteczności w tej, już nawet z nazwy, służbie?
Jestem przekonany, że lekarzem trzeba się urodzić, a wszystkie wymienione elementy mają znaczenie. My je nazywamy tzw. miękkimi wartościami. Nie ma takiego uniwersytetu, który uczy uczciwości, prawości, empatii, powołania, poczucia misji.
Są politechniki, są też szkoły medyczne. Dlaczego, szczególnie w zawodzie lekarza, te wartości są tak ważne? Ponieważ mamy do czynienia z człowiekiem. Zacytuję piękne zdanie wybitnego chirurga amerykańskiego, który powiedział:
„Włożyć niewprawną rękę do cudu Boskiej maszynerii, jaką jest ludzkie ciało, wiąże się z ogromną odpowiedzialnością”. Autor tego zdania jako chirurg określił warunki, jakie musi spełniać lekarz takiej specjalizacji. Moje ręce muszą robić to, za co jestem odpowiedzialny, to, co mam w głowie. To moja osobista odpowiedzialność wobec pacjenta.
Wciąż uczymy się dostępnej wiedzy medycznej, ale to nie wystarcza. Czasami zadajemy sobie pytanie, czy współczesny lekarz powinien być jak szaman, czy jak zimny, wyrachowany, otoczony nowoczesnymi aparatami, wyuczony, chłodny i pozbawiony ludzkich uczuć wykonawca. Ja wybieram rozwiązanie pośrednie, kompromisowe. Chcę być szamanem posługującym się współczesnymi przyrządami do rozpoznawania i leczenia chorób. Stawiam sobie pytanie, czy są nieuleczalnie chorzy? Czy to, że ktoś jest nieuleczalnie chory, jest skutkiem braku wiedzy na temat leczenia choroby albo zbyt późnego rozpoznania? Czy to wtedy mówi się, że ta choroba jest nieuleczalna?
Wracając do sprawy „miękkich wartości”. Nie przestawajmy być ludźmi, nie zamieniajmy się w zbiorowisko cyfr. Nie godzę się, by pacjent numer 7 wchodził do gabinetu numer 10 do doktora numer 15. Pacjent i lekarz to istoty ludzkie. Indywidualne, niepowtarzalne, noszące imiona i nazwiska, a nie odhumanizowane cyfry. Medycyna jest ludzka. Od człowieka dla człowieka. Mam już swoje lata, a pracuję i działam intensywnie. Zdarza się, że po dyżurze muszę wracać do szpitala do trudnego przypadku albo jechać do innego miasta, gdzie pacjent w nadziei, że przeżyje, czeka na moją pomoc. Pomaganie potrzebującym daje mi ogromną satysfakcję. A ludzi potrzebujących, mimo postępu medycyny, jest coraz więcej.
Jestem w szpitalu zawsze od 7 rano. W porze budzenia się pacjentów robię swój nieformalny obchód. Podchodzę do każdego chorego i mówię „dzień dobry”. Szczęśliwy dzień człowieka zaczyna się od poranka, gdy może usłyszeć te słowa i jeszcze kilka innych, tak potrzebnej otuchy od kogoś, kto, jak ufa, może mu swoimi kompetencjami ulżyć w cierpieniu. A mam tych chorych kilkudziesięciu. To też jest realizacja „miękkich wartości”.
Tego, czego nie nauczyliśmy się z książek i innych źródeł naukowych, musimy się nauczyć od drugiego człowieka. Ja miałem mistrzów, i to wielu, począwszy od rodziców, a kończąc na znakomitych lekarzach.
Julian Aleksandrowicz, wybitny internista i hematolog, pisze o sobie tak: „Wybrałem w życiu cel ważniejszy niż moja godność osobista”. To trudne do zrozumienia, bo twierdzi się, że najważniejszą cechą człowieka jest poczucie własnej godności. Ja uważam, że to nie dotyczy lekarza, który powinien kierować się umiejętnościami praktycznymi oraz misją wewnętrzną.
Przed II wojną światową mówiono, że są dwa stany, kapłański i lekarski. Tu godność osobista jest na dalszym planie. Ważniejsza jest misja. Zawód lekarza jest także wyborem postawy moralnej. Pieniądze powinny być na drugim planie. Czasami żartem stawiamy pytanie: co jest misją chirurgii, a co jest w niej najpiękniejsze? Misja to ratowanie zdrowia i życia, a najpiękniejsze są oczy instrumentariuszki. Bo my się porozumiewamy oczami.
Przechodząc do przyziemnej rzeczywistości: ludzie, nie zawsze, ale w większości pracują dla pieniędzy. Znane są liczne, nie tylko ostatnio i nie tylko w naszym kraju, strajki „ekonomiczne” pracowników służby zdrowia. Co, zdaniem Pana Profesora, powinno być wyznacznikiem wysokości pensji lekarzy i „białego” personelu medycznego? Czy tylko formalna ocena kwalifikacji? A może także, albo głównie, oparta na wielu złożonych przesłankach, ocena pacjentów?
Tej oceny powinni dokonywać pacjenci. Limity przyjęć do szpitali nie mają sensu, a jedynymi, którzy powinni móc szpital zamknąć, też są pacjenci. W reformie służby zdrowia słusznie zdecydowano, że „pieniądze idą za pacjentem”. W publicznej służbie zdrowia jest określona tzw. stawka kapitacyjna na leczenie każdego z nas. Zasada dobra, ale źle zrealizowana. Jeżeli szpital ma dobrą opinię, to znaczy, że są w nim dobrzy lekarze, nie tylko merytorycznie, ale mają też poczucie misji, empatii i dobroć. Kochają pacjentów. Profesor Kasprzak mówił: „Nauczcie się kochać pacjentów, nie wstydźcie się. Chory powinien być twoim przyjacielem, a nie tym, dzięki któremu zarabiasz. Raz zarobisz, innym razem nie, ale per saldo na pewno się wzbogacisz”. Ksiądz Twardowski, który był moim nauczycielem religii i przez całe życie przyjaźniliśmy się, a byłem jego osobistym lekarzem, mówił: „Uczmy się dawać i przyjmować”. Lekarz powinien dawać z siebie maksimum, ale jeżeli pacjent przyjdzie z podziękowaniami, nie wstydźmy się tej wdzięczności przyjąć. Oczywiście nie mam na myśli wdzięczności w formie materialnej.
Na jakich elementach można budować ocenę „jakości” lekarza?
Istnieją różne mierniki wartości lekarza. Są takie rankingi, jak „Znany Lekarz”, gdzie pacjenci mogą anonimowo wyrażać swoje oceny i opinie. Ale czy na tym można polegać? Na temat jednego lekarza czyta się dwadzieścia kilka ocen pozytywnych i pięć bardzo negatywnych. Anonimowość umożliwia także zawodową walkę konkurencyjną. Co do kryteriów skuteczności lekarza, zacznę od powiedzenia rektora Kasprzaka: „Lekarz czasami wyleczy, często może pomóc, ale zawsze powinien pocieszyć”. Obiektywne wskaźniki oczywiście istnieją.
Jeżeli chodzi o chirurgię, to np. śmiertelność okołooperacyjna, ilość powikłań pooperacyjnych, zakażenia, czas pobytu w szpitalu itd. Ale powtarzam: najważniejszym kryterium wartości lekarza jest ocena chorych.
Istnieje szeptana giełda, a i ja mam telefony z pytaniami: „Do kogo pójść, kogo pan uważa za najlepszego, komu zaufać?”.
Co do rozwiązania systemowego: jeżeli za pacjentem rzeczywiście szłyby pieniądze, to szpitale, gdzie lekarze są dobrzy pod względem merytorycznym oraz tzw. miękkich wartości, powinny opływać w dostatki, a te marne trzeba by było zamknąć. Dyrektor zamykanego szpitala mógłby mieć żal, ale usłyszałby: „panie, zrób pan coś, żeby do pana ludzie przyszli”. Wyobraźmy sobie, że w przychodni na pacjenta czeka przemyślana ankieta. Ten wymienia walory, czy też strony negatywne lekarza, podpisuje się i podaje swoje dane. To może wzburzać lekarzy. „Przecież pacjent się na tym nie zna”. Może się nie zna, ale wie, jak się czuje, czy leczenie mu pomaga, jak jest traktowany itd., a poza tym rozumu odmówić mu nie można. Jak już powiedziałem – praca lekarza to praca z człowiekiem.
Próby anonimowego ankietowania pacjentów już podejmowano. Nie były one zadowalające. Takie imienne ankiety powinny trafiać do gremium zobowiązanego do absolutnej dyskrecji. Powtarzam, po pierwsze ocena pacjentów, potem analizy merytoryczne. Na tej podstawie można by prowadzić indeksację pensji.
Jestem rzecznikiem praw pacjenta w moim szpitalu. Wpływają skargi, ale pochwały nie. Apeluję: proszę pisać, ale nie tylko skargi. Także opinie pozytywne!
Mówi się, że każdy lekarz jeździ super samochodem, Może tak, ale kosztem swojego zdrowia. Najwyższa śmiertelność jest wśród chirurgów do 50 roku życia. Ale jeżeli pozwolono na zatrudnienie w nielimitowanej liczbie miejsc pracy… Co wart jest pracownik, który 72 albo 96 godzin tygodniowo pracuje w szpitalu jako lekarz, pielęgniarka czy ratownik? Ja widzę, jak ci ludzie są przemęczeni. Ale jeżeli jeden z ministrów zdrowia mówi, że lepszy zmęczony lekarz niż żaden….
Podstawą służby zdrowia jest lekarz POZ – podstawowej opieki zdrowotnej. To są prywatne instytucje. Prywatne gabinety lekarzy POZ są finansowane przez Narodowy Fundusz Zdrowia niezależnie od tego, czy jest to lekarz bardzo dobry – ze wszystkimi walorami, przeciętny, czy nawet zły. Może zacytuję: „Społeczeństwo nie powinno powierzać swego zdrowia ludziom zachłannym na pieniądze, ludziom tchórzliwym i nadmiernie ambitnym, widzącym jako cel działania jedynie własną karierę i własny prestiż, a nie dostrzegającym potrzeb innych”.
Cały wywiad Adama Gnieweckiego z prof. dr. n.med. Krzysztofem Bieleckim, pt. „Pięknie jest służyć człowiekowi i żaden wstyd”, znajduje się na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Wywiad Adama Gnieweckiego z prof. dr. n.med. Krzysztofem Bieleckim, pt. „Pięknie jest służyć człowiekowi i żaden wstyd”, na s. 8 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020
Jednak, jak dotąd, polityka zmuszania innych państw unijnych, a zwłaszcza Polski i Węgier, do przyjmowania osadników z krajów islamskich, nie udaje się, co wyraźnie irytuje architektów nowego ładu.
Jan Bogatko
Architekci Nowego Świata mają łatwe zadanie: w gazetach zamieszczają wzruszające zdjęcia kobiet i dzieci, którym zagrażają rekiny na Morzu Śródziemnym, i tylko my możemy im przyjść na ratunek! Po tym, jak cesarzowa Angela zniosła pięć lat temu granice (strzeże się ich jedynie przed ukraińskimi robotnikami sezonowymi, ograbianymi z nielegalnie zarobionego grosza na granicy niemiecko-polskiej przez federalne służby celne, co samo w sobie jest obrzydliwym procederem), Republika Federalna wita wszystkich chętnych z listy Sorosa. Dzień, w którym powstanie Prawdziwy Europejczyk (w znaczeniu unionista), zbliża się nieubłaganie, chyba że nadzieje okażą się jednak płonne.
To już naprawdę desperacja, jeśli w Niemczech (nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu!) otwarcie i bez cienia strachu tysiące mieszkańców Republiki Federalnej podpisują petycję „Zatrzymać nową migrację!”, skierowaną do rąk ministra spraw wewnętrznych w Berlinie, Horsta Seehofera. To nieważne, czy odniesie ona pożądany przez sygnatariuszy skutek; już samo jej podpisanie jest sukcesem. Niemców oburzają państwowe premie dla bandytów z obozu „da uchodźców” w Morii na pięknej, do niedawna greckiej wyspie Lesbos, którzy na podpaleniu udostępnionych rzekomym „uchodźcom” prymitywnych wprawdzie, ale zawsze domostw, dających im dach nad głową, budują nadzieję na dotarciu do Ziemi Obiecanej, tak jak im to przyrzekła już pięć lat temu Angela Merkel.
Pamiętam zdjęcia czy nawet filmy z Węgier, gdzie na dworcach kolejowych oburzeni „uchodźcy” kopali butelki z wodą, oddane do dyspozycji spragnionych i zmęczonych wędrowców. Podziwiałem wówczas ich krzepę i siłę; przywodzili oni na myśl rycerzy proroka, uczestniczących tym razem w operacji „Ziemia Obiecana”.
Kobiety i dzieci jakoś nie rzucały się w oczy, w końcu nie pozowali oni do zdjęć niemieckiego czy francuskiego lewicowego magazynu ilustrowanego, lecz prowadzili twardą walkę o byt z węgierskim reżimem. Walkę zakończoną sukcesem, a jakże! Potem, w słynną noc sylwestrową w Kolonii nastąpił drobny zgrzyt: nadreńskie dziewczyny, ochoczo bawiące się na ulicy i nie tylko, śpiewające i śmiejące się po kilku perlistych „sektach”, lokalnej odmianie szampana, niechętnie jakoś przyjmowały wdzięki arabskich młodzianków, spragnionych seksu, który rządzi w Europie ulicami, czego dowiedzieli się w swym kraju z reklamy wycieczek w (jedną stronę) do Europy. Nie są one wcale takie znowu tanie, ale też turyści z krajów arabskich do biednych nie należą.
Biura podróży, wysyłające swych klientów za kilka tysięcy dolarów w rejs na przerdzewiałych łajbach lub pontonach, nie ryzykują w zasadzie ich życiem, bowiem zawsze, jakby na zamówienie, pojawia się na wodach Morza Śródziemnego jakiś niemiecki czy (rzadziej) francuski statek „ratowniczy” pewnej znanej organizacji międzynarodowej, podającej się za charytatywną (zbieżność w czasie i chęć niesienia bezinteresownej pomocy każe niekiedy wątpić w tę bezinteresowność)
Nazajutrz wszystkie lewicowe gazety w Niemczech (innych tu w zasadzie nie ma) zamieszczają dramatyczne relacje o walce odważnych matrosów z żywiołem, walce o życie wyczerpanych uchodźców, podając numer konta dla wpłaty niezbędnych darowizn. Dziennikom wtórują miejscowe stacje telewizyjne i rozgłośnie radiowe. Ale ostatnio Niemcy (czy to wynik pandemii?) okazują się być jakoś mniej szczodrzy, jak do niedawna.
Czyżby zaczynali wątpić w potrzebę niesienia pomocy potrzebującym? (…)
Panią Roth z Zielonych musiały zaboleć słowa premiera Grecji, a jeszcze bardziej zapewne dotknęła ją wypowiedź ministra do spraw migracji w Atenach, Notisa Mitrakisa: „jeśli ci ludzie myślą, że mogą tutaj urządzać awantury i dostaną prawo azylu, i będą mogli wjechać do innego kraju w Europie, to mylą się. Jeśli pozwolilibyśmy na to, to zachęcilibyśmy tylko innych do naśladownictwa”.
(…) Friederich Merz, niezbyt szczęśliwy aspirant do partyjnej schedy po Angeli Merkel (chce być szefem CDU), przestrzega z kolei przed licytowaniem się, kto przyjmie najwięcej migrantów. Merz zauważa trzeźwo, mówiąc: „o ile dobrze to postrzegam, Grecja nie prosiła dotąd o przyjęcie w Unii Europejskiej uchodźców z Lesbos i skierowanie ich do innych państw unijnych”. Szef frakcji opozycyjnej, konserwatywnej partii AfD, Alexander Gauland, zwraca uwagę, że przyjęcie migrantów z Morii może wywołać powtórkę z wydarzeń z roku 2015. Jego zdaniem byłby to katastrofalny sygnał o niszczycielskiej sile działania, na co nie wolno pozwolić. Proponuje następujące europejskie (czyli unijne) rozwiązanie: UE powinna przeznaczyć środki na ochronę granic zewnętrznych i na wsparcie państw na tych granicach w misji zawracania nielegalnych migrantów.
Zagadką pozostaje fakt, dlaczego lewicowy rząd w Berlinie chce ponad głowami wszystkich (nie tylko Greków!) narzucić Unii Europejskiej swą wizję polityki imigracyjnej.
Jak dotąd polityka zmuszania innych państw unijnych, a zwłaszcza Polski i Węgier, do przyjmowania osadników z krajów islamskich, nie udaje się, co wyraźnie irytuje architektów nowego ładu. Nie dają oni jednak za wygraną i to nawet, mimo coraz bardziej wyraźnych głosów sprzeciwu (wspomnianą na początku petycję do ministra Horsta Seehofera, której sygnatariusze sprzeciwiają się przyjmowaniu migrantów z Morii, w przeciągu kilku dni podpisało ponad 20 tysięcy osób).
Cały felieton Jana Bogatki pt. „Ziemia Obiecana” znajduje się na s. 3 październikowego „Kuriera WNET” numer 76/2020.
Aktualne komentarze Jana Bogatki do bieżących wydarzeń – co czwartek w Poranku WNET na wnet.fm.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.