Współautorzy stanu wojennego dążą dziś do przywrócenia w Polsce komunizmu – mówi były minister obrony narodowej.
Antoni Macierewicz komentuje wydany wczoraj przez wysokich rangą przedstawicieli armii w stanie spoczynku o załagodzenie społecznego konfliktu w Polsce:
To są oficerowie epoki komunizmu, niektórzy z nich uczestniczyli w planowaniu stanu wojennego. Dzisiaj wspierają wydarzenia sprzyjające powrotowi dawnego systemu.
Wspólnym mianownikiem sygnatariuszy listu jest zwalczanie Kościoła katolickiego. Gość „Poranka WNET” mówi o „niebywałej bezczelności” lewicowych publicystów, oskarżających ludzi broniących kościołów o prowokowanie starć.
Rozmówca Magdaleny Uchaniuk stwierdza, że nie będzie komentować prezydenckiej propozycji kompromisu ws. aborcji, dopóki nie zapozna się osobiście z projektem:
W tak skomplikowanych sprawach ogólny opis jest dalece niewystarczający.
Były szef MON konkluduje, że trwające w Polsce protesty są „wybuchem nienawiści”.
To nie są demonstracje spontaniczne. Cały ich aparat był przygotowywany od dawna. Zwróćmy jednak uwagę, że nie były to najbardziej masowe protesty w historii Polski.
Antoni Macierewicz podkreśla, że dawni funkcjonariusze SB stoją za niemal wszystkimi próbami destabilizacji Polski.
Chciałbym podziękować Jarosławowi Kaczyńskiemu za jego apel o obronę kościołów. Wszyscy, którym zależy na dobru Polski, powinny sprzeciwić się barbarzyństwu.
W opinii polityka Trybunał Konstytucyjny nie mógł wstrzymywać orzeczenia ws. aborcji eugenicznej, ponieważ nikt nie jest w stanie przewidzieć, kiedy osłabnie pandemia koronawirusa.
Poparcie wykładowców dla protestów pokazuje, że poszerzanie autonomii uczelni było błędem – ocenia duchowny.
Ksiądz profesor Paweł Bortkiewicz mówi, że Strajk Kobiet napawa go dużym zaniepokojeniem.
Protestujący pragną wolności, ale opacznie ją rozumieją. Zabicie dziecka nie ma nic wspólnego z wolnością.
Duchowny ocenia, że obie strony konfliktu mają małe szanse się porozumieć.
Prawa do zabijania i prawa do ochrony życia nie da się w żaden sposób pogodzić.
Gość „Poranka WNET” krytykuje obecne w Zjednoczonej Prawicy tendencje do wycofania się z decyzji Trybunału Konstytucyjnego. Jak dodaje:
Na ulice wyszło pokolenie odrealnione, niedostrzegające różnicy między życiem a śmiercią.
Jedyną drogą do uspokojenia nastrojów społecznych jest edukacja. Niestety, jak wskazuje ks. prof. Bortkiewicz, protesty są wspierane przez część nauczycieli akademickich.
Wplątywanie się w spory polityczne i nakłanianie studentów do rewolucji nie jest rolą uczelni. Być może poszerzanie autonomii uniwersytetów było błędem.
Najczęściej COVID-19 jest śmiertelny w przypadku tzw. chorób współistniejących. Warto w grupach wyższego ryzyka uwzględnić szczególnie ludzi zawodowo zagrożonych czynnikami kancero- i mutagennymi.
Roman Adler
W dobie pandemii COVID-19, gdy w zakładach pracy wprowadza się specjalne procedury mające zapobiegać lub przynajmniej ograniczać możliwość zachorowań – warto pamiętać, że w miejscach pracy występują również choroby od lat zdiagnozowane. Ich rozpowszechnianiu mają służyć systemowo opracowane i wprowadzone w życie regulacje o zasięgu ogólnopolskim lub nawet unijnym. Choroby te są powodowane m.in. zagrożeniem czynnikami kancero- i mutagennymi występującymi w środowisku pracy człowieka.
Jednym z czynników, który najpoważniej zagraża ludziom w miejscu pracy, jest azbest.
(…) Rozporządzeniem CLP Parlamentu Europejskiego i Rady (WE) nr 1272/2008 azbest został zaklasyfikowany do substancji rakotwórczych kategorii 1A. Ponieważ w Polsce jest realizowany rządowy Program Oczyszczania Kraju z Azbestu do 2032 r., obecnie zagrożenie azbestem występuje głównie w zakładach pracy demontujących materiały budowlane i urządzenia, które zawierają azbest, lub zajmujących się jego utylizacją.
Do Centralnego rejestru danych o narażeniu na substancje chemiczne, ich mieszaniny, czynniki lub procesy technologiczne o działaniu rakotwórczym lub mutagennym (…) zgłaszano znaczne zagrożenia w środowisku pracy benzo[a]pirenem.
(…) Benzo[a]piren jest strukturalnie najprostszym wielopierścieniowym węglowodorem aromatycznym (WWA). (…) Większość WWA jest wszechobecna w powietrzu tworzącym środowisko pracy i życia człowieka w formie par i aerozoli. Z badań epidemiologicznych wynika, że praca w narażeniu na WWA zwiększa liczbę zachorowań na nowotwory. (…)
Kolejną substancją powodującą nowotworowe zagrożenia zawodowe jest benzen.
(…) Benzen jest najprostszym węglowodorem aromatycznym, który stanowi zanieczyszczenie benzyn paliwowych oraz benzyny ekstrakcyjnej, toluenu technicznego oraz rozcieńczalników do farb i wielu lakierów. Jest produktem przemysłu petrochemicznego i koksowniczego. (…)
Również związki chromu (VI) powodują znaczne zagrożenia kancero- lub mutagenne na Śląsku.
(…) Związki chromu sześciowartościowego, czyli atomy chromu na +6 stopniu utleniania, są silnymi utleniaczami stosowanymi głównie do powlekania metali (chromowania), procesów trawienia powierzchni, produkcji barwników, inhibitorów korozji, środków konserwacji drewna i w procesach impregnacji. Są też szeroko stosowane w laboratoriach przemysłowych, inspekcjach, laboratoriach instytutów naukowo-badawczych i wyższych uczelni. Długotrwałe narażenie zawodowe na te związki zwiększa ryzyko raka płuc, nosa i zatok. (…)
Ponadto zagrożenie zawodowe powoduje tlenek toluenu – bezbarwny gaz o słodkawym zapachu przypominającym eter. Produkowany na skalę przemysłową jest wykorzystywany w procesach chemicznych.
(…) Stwierdzono, że jest on odpowiedzialny za wzrost częstości takich nowotworów, jak międzybłoniak otrzewnej, glejak mózgu, rak płuc, żołądka oraz białaczki. W woj. śląskim w latach 2012–2017 narażenie na ten czynnik zgłaszało od 18 do 25 zakładów pracy, co dotyczyło od 163 do 590 osób. (…)
Mówiąc o zagrożeniach COVID-19 warto pamiętać, że najczęściej wirus ten jest śmiertelny w przypadku tzw. chorób współistniejących. Warto zatem wśród grup podwyższonego ryzyka zachorowań na ten nowy wirus uwzględnić szczególnie ludzi zawodowo zagrożonych czynnikami kancero- i mutagennymi.
W środowiskach ich pracy należałoby doprecyzować i skorelować z już stosowanymi procedury anty-COVID. Jest to zadanie tyleż trudne, co konieczne.
Cały artykuł Romana Adlera pt. „Nie tylko koronawirus”, znajduje się na s. 12 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Łódzki obóz dla młodzieży i dzieci zaliczono do kategorii obozów koncentracyjnych. Przejął pod swój zarząd 15 obozów, a wśród nich Mauthausen, Ravensbrück, Oświęcim i 4 obozy specjalne dla młodzieży.
Błażej Torański
Poniższy tekst jest częścią II rozdziału książki autorstwa Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Błażeja Torańskiego pt. Mały Oświęcim. Dziecięcy obóz w Łodzi, wydanej przez Prószyński Media w 2020 r. Książka zawiera relacje ocalonych z jedynego na terenie Polski koncentracyjnego obozu hitlerowskiego dla polskich dzieci w Łodzi oraz zeznania z procesu strażniczki Eugenii Pohl, skazanej za bestialskie znęcanie się nad dziećmi.
Z aktu oskarżenia Genowefy Pohl vel Eugenii Pol:
„Od połowy 1942 roku do dnia 19 stycznia 1945 roku w Łodzi, idąc na rękę władzy hitlerowskiego państwa niemieckiego, jako nadzorczyni w obozie koncentracyjnym dla dzieci i młodzieży polskiej (…) brała udział w zabójstwach nieletnich więźniów, świadomie i systematycznie stosując wobec nich metody zmierzające do zupełnego ich wyniszczenia przez ciągłe bicie, głodzenie, polewanie wodą w dni zimne i mroźne. (…) Postanowiono kierować do obozu młodocianych i dzieci obojga płci w wieku od 8 do 16 lat. (…) Obóz łódzki podlegał policji kryminalnej, wchodzącej w skład służby bezpieczeństwa Rzeszy. (…) Cały personel policji bezpieczeństwa, a więc gestapo i kripo, musiał należeć do SS. (…) Załogę (…) rekrutowano z mocno zahartowanych pod względem hitlerowskiego światopoglądu osób”.
***
Trzydziestego kwietnia 1942 roku Oswald Pohl (zbieżność nazwisk), szef Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS, raportuje: łódzki obóz dla młodzieży i dzieci zaliczono do kategorii obozów koncentracyjnych. Przejął pod swój zarząd piętnaście obozów, a wśród nich Dachau, Sachsenhausen, Buchenwald, Mauthausen, Ravensbrück, Gross-Rosen, Oświęcim i cztery obozy specjalne dla młodzieży, w tym Jugendschutzlager Litzmannstadt. (…)
Okładka książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Bartosza Torańskiego „Mały Oświęcim. Dzięcięby obóz w Łodzi”
Helena Leszyńska:
– Jak słyszę nazwisko Pohl, robi mi się słabo.
Wiesława Skibińska-Skutecka:
– Bicie sprawiało jej radość. Bijąc, śmiała się.
Jadwiga Pawlikowska:
– Była jedną z najbardziej sadystycznych nadzorczyń.
Gertruda Piechota-Górska:
– Była okropna. Biła wszystkim, nawet łyżkami do zupy. Biła i starsze, i młodsze dziewczynki, jak któraś się jej nie spodobała.
Gertruda Skrzypczak:
– Zła, okrutna. Biła, czym popadło. Nigdy nie widziałam jej bez pejcza. Traciłyśmy przytomność.
Emilia Mocek-Kamińska:
– Ordynarna i szorstka. Raz zerwała nas w nocy z łóżek i popędziła na boso, w koszulinkach, do pompy. Kazała nam się myć w zimnej wodzie, a potem nas biła.
Maria Delebis:
– Raz w Dzierżąznej się topiłam, a Pohl odepchnęła mnie gałęzią od brzegu.
Krystyna P.:
– Baliśmy się jej. Na patkach munduru miała znak SS, dwie błyskawice. Na nogach oficerki, a w ręku pejcz. Czasami pejcz nosiła w bucie. Biła nim za najmniejsze przewinienia albo bez powodu. Raz podczas posiłku wybierałam koleżance wszy. Pohlowa zaczęła bić mnie pejczem. Zasłoniłam twarz, ale proszę spojrzeć, nad prawym okiem mam bliznę.
Byłam też świadkiem, jak Pohl z Bayerową wybierały dziewczynki do wojskowych domów publicznych. Szukały jasnych i ciemnych blondynek, z niebieskimi i czarnymi oczami. Pohl tłumaczyła im, że będą miały dobrze, jedzenia w bród i nie będą ciężko pracować. Ładowano je potem na ciężarówki i wywożono z obozu. Przyszedł dzień, że wybrano i mnie. Nie chciałam, więc zostałam pobita.
Krystyna Wieczorkowska-Lewandowska:
– Uważam, że Genowefa Pohl była największym potworem w obozie. Na pierwszej rozprawie w Łodzi jedna z dziewczynek, już wtedy dorosła kobieta, podczas wprowadzania Pohlowej na salę sądową uderzyła ją w plecy butem, wysokim obcasem. Potem obstawa była skuteczniejsza, bo nas, jako świadków, wprowadzano wejściem bocznym.
Alicja Kwaśniewska-Krzywda:
– Bałyśmy się Pohlowej, drżałyśmy wiecznie, żeby nas nie dosięgła. Pohlowa… Potwór! Na pejczu miała końcówkę – jak uderzyła, to skóra pękała.
Zofia Jaworska:
– Biła, gdzie popadnie. W głowę, plecy, ręce, brzuch.
Brygida Sierant-Casselius:
– Kijem wybierała sobie dziewczynki do bicia.
Helena Leszyńska:
– Kije, które nosiły nadzorczynie, Bayer i Pohl, nie były drewniane. Sztywne, oplecione skórą, jakby w środku znajdował się stalowy pręt.
Nelly Pielaszkiewicz [w obozie Halina Pawłowska]:
– Wymagała, aby przechodzić obok „na baczność”, a zwracać można się było do niej wyłącznie po niemiecku: Bitte, Frau Aufsehrin.
Alicja Molencka-Gawryjołek:
– Biła, kopała butami, a nawet uderzała cegłą. Za jedno słowo polskie albo za wzięcie zgniłego kartofla. Odbiła mi nerki. Bałyśmy się panicznie nawet jej wzroku.
Maria Wiśniewska-Jaworska:
– Potrafiła dziecko zamknąć w szafie na noc, a ono mdlało, bo nie miało dostępu powietrza. Mówiła do nas: „I tak wszystkie zdechniecie”. […]
Pomnik Pękniętego Serca w miejscu, gdzie mieścił się obóz | Fot. z archiwum J. Sowińskiej-Gogacz
Emilia Mocek-Kamińska pamięta, jak zimą Sydonia Bayer i Eugenia Pohl kazały Teresie Jakubowskiej zrobić na śniegu „orła”. Leżącą biły pejczem, aż zemdlała. Wtedy rozkazały przynieść dwie konwie wody i wylać na Teresę. Zostawiły ją na mrozie.
Jan Woszczyk:
– Mogło być wtedy minus dziesięć stopni mrozu. Oblana wodą dziewczynka pokryła się kryształkami lodu. Nadzorczynie stały obok i się śmiały. Wreszcie pozwoliły nam, chłopcom, zanieść pobitą dziewczynkę do pralni. Nie żyła. Ciało miała poobijane, a z ust, nosa i uszu ciekła krew. Na jej twarzy zastygł grymas bólu. (…)
***
W areszcie śledczym przy ulicy Kraszewskiego w Łodzi poznała ją w 1971 roku publicystka Elżbieta Królikowska-Avis, wtedy działaczka tajnej, antykomunistycznej organizacji Ruch, skazana na dwa lata więzienia. W jedenastoosobowej celi siedziały ze złodziejkami, włamywaczkami i luksusowymi prostytutkami z hotelu Grand. Z Eugenią Pol sąsiadowały na tej samej, piętrowej pryczy. Dwudziestosześcioletnia dziennikarka i więźniarka polityczna spała na górze, a czterdziestoośmioletnia volksdeutschka i wachmanka na dole.
– Słowem nie wspomniała o przeszłości. Powiedziała, że aresztowano ją w związku z nadużyciami finansowymi w żłobku, ale jak wszystkie inne kryminalne twierdziła, że jest niewinna – mówi Elżbieta Królikowska-Avis.
– Wysoka, szczupła, o ogorzałej, apoplektycznej cerze i z fryzurą z lat czterdziestych. Stanowczy, męski charakter, żadnych subtelności – opisuje wachmankę. – Zdystansowana. O silnym instynkcie samozachowawczym, kontrolująca słowa, starająca się o dobre relacje z innymi więźniarkami. „Trzeba to wszystko przetrwać”, powtarzała. „Szczególnie że jestem niewinna”. […]. W tym areszcie Królikowska-Avis prenumerowała między innymi „Dziennik Łódzki”, gdzie przeczytała informację o procesie Eugenii Pol, volksdeutschki z obozu na Przemysłowej, której zarzuca się zakatowanie jedenaściorga polskich dzieci.
– Byłam w szoku. Pokazałam jej gazetę. „Pani Gieniu, co to jest?” Zaczęła płakać. Zatem wiedziałam, że to prawda. Zabębniłam w metalowe drzwi. Przyszła oddziałowa. „Pani oddziałowa, albo ona wychodzi z celi, albo ja”, powiedziałam. „Pol, pakujcie się!”, zdecydowała. Zbrodniarka spakowała swoje rzeczy w koc i wyszła. Przez kilka miesięcy nie wychodziła na spacerniak, bała się, że ją więźniarki pobiją. Nie ukrywałam bowiem informacji z „Dziennika Łódzkiego”.
***
Genowefa Pohl vel Eugenia Pol w ostatnim słowie swojego procesu:
– Czuję się niewinna. Stoję przed Wysokim Sądem nie jako człowiek, ale jako męczennik. Nie jestem zbrodniarzem, nikogo nie zabiłam, mam czyste serce.
***
Drugiego kwietnia 1974 roku Sąd Wojewódzki w Łodzi skazał Genowefę Pohl vel Eugenię Pol w procesie poszlakowym na dwadzieścia pięć lat więzienia. Wielokrotnie zmieniano materiał dowodowy, świadkowie – zeznania. Przyznała się do eksterminacji dzieci polskich („jako członek niemieckiej załogi obozu”), ale nie do przypisywanych jej morderstw. W 1989 roku złagodzono jej wyrok, odzyskała wolność. Zamieszkała w łódzkiej dzielnicy Dąbrowa. Zmarła w 2003 roku.
Fragmenty rozdziału II autorstwa Bartosza Torańskiego „To nie ja” z książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Bartosza Torańskiego pt. „Mały Oświęcim”, znajdują się na s. 6 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Fragmenty rozdziału II autorstwa Bartosza Torańskiego „To nie ja” z książki Jolanty Sowińskiej-Gogacz i Bartosza Torańskiego pt. „Mały Oświęcim” na s. 6 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020
Dzieci nie wiedzą, czym i po co jest wojna. Nie mają wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie z obozowym życiem, z chorobami, głodem, mrozem, z fizyczną przemocą, jakiej doznawały tam na każdym kroku.
Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci
Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, wraca silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku – mówi Jolanta Sowińska-Gogacz, współautorka książki Mały Oświęcim, o obozie koncentracyjnym dla dzieci w Łodzi w rozmowie z Jolantą Hajdasz.
Kiedy i w jakich okolicznościach zajęłaś się tematem obozu koncentracyjnego dla dzieci, położonego na terenie getta w Łodzi ?
Temat obozu przyszedł do mnie w sierpniu roku 2012 wraz z pracą dziennikarską dla portalu Reymont.pl, gdy pisałam o projekcie plastycznym pod nazwą „Dzieci Bałut – murale pamięci”. Dowiedziałam się wówczas, że jednym z planowanych na ścianach łódzkich kamienic portretów jest chłopczyk z obozu dla polskich dzieci. Byłam zdumiona, że takie miejsce znajdowało się podczas wojny w moim mieście; a ani ja, ani moi znajomi o nim nie wiedzą. Nie miałam planu i czułam bezradność, ale było we mnie już wtedy silne przekonanie, że tematem należy się zająć.
Lager zwany obozem na Przemysłowej to kuriozum – przez ponad dwa lata wojny Niemcy zwozili tam i wyniszczali polskie dzieci, głodząc je, poniżając, tworząc im warunki nie do przeżycia, zmuszając do pracy ponad ich wątłe, małoletnie siły.
Dlaczego tak bardzo zainteresował Cię ten temat?
Dzieci – to był czynnik najmocniejszy. Ich brak orientacji w terenie „dorosłych” idei i czynów, brak wyrachowania. One nie wiedzą, czym i po co jest wojna, dlaczego ktoś odrywa je od matczynej spódnicy i zabiera z rodzinnego domu. Nie mają wiedzy i umiejętności, by poradzić sobie z obozowym życiem, z chorobami, głodem, mrozem zaglądającym pod stary, cienki koc, z fizyczną przemocą, jakiej doznawały tam przecież na każdym kroku. Dzieci – ból, płacz i bezmiar niemocy względem niemoralnej, bezwzględnej siły. Jak sprawić, by świat się zaczął i nie przestał za te dzieci modlić? Zaczęłam o tym czytać, pisać, szukać Ocalałych, robić dokumentację…
Czym był obóz na Przemysłowej?
Stworzony decyzją Reichsführera SS Heinricha Himmlera na terenie łódzkiego getta obóz dla polskich dzieci – Polen Jugendverwahrlager der Sicherheitspolizei in Litzmannstadt – jest jedną z najkrwawszych, najboleśniejszych ran, jakie II wojna światowa zadała narodowi polskiemu. Był miejscem odbywania kary za pochodzenie z polskiego domu, za pomoc Żydom, działalność antyhitlerowską rodziców, za ich odmowę podpisania volkslisty, nielegalny przemyt żywności, wynikające z głodu drobne kradzieże jedzenia, żebractwo, włóczęgostwo, za bycie sierotą, któremu hitlerowska napaść odebrała dom i środki do życia.
I to wszystko dotyczyło dzieci. Samo zestawienie tych słów „obóz koncentracyjny dla dzieci” budzi grozę.
Tak, to było miejsce niezwykle groźne. Umieszczony w nazwie człon „Verwahr” miał zmylić historyczne tropy, sugeruje bowiem prewencyjność obozu, a zatem miejsce przeznaczone dla młodzieży z problemami.
Fakty z biogramów tych dzieci przeczą jednak temu, jakoby były one w konflikcie z prawem czy zasadami moralności, a jeśli nawet uczyniły coś niegodnego, wynikało to z nieludzkich warunków wprowadzonych przez okrutny, nazistowski system.
Pamiętajmy, że w stosunku do dzieci stosowano wszelkie formy ludobójstwa. Pozbawiono je opieki rodziców i prawa do nauki, wyjęto spod wszelkiej ochrony. Malców cennych rasowo, w liczbie podobno nawet 300 tysięcy, wywieziono do Rzeszy – do dziś nie wiedzą, że są Polakami.
Gdzie dokładnie mieścił się łódzki obóz?
Na miejsce obozu wyznaczono fragment Litzmannstadt Getto, teren w obrębie ulic Brackiej, Plater, Górniczej oraz muru żydowskiego cmentarza. W taki sposób, osadzając polskie dzieci w podwójnym potrzasku – szczelne, strzeżone przez Niemców bez przerwy mury getta i bezszczelinowy, wysoki parkan obozu – pozbawiono je wszelkich szans na ucieczkę i odseparowano od reszty świata.
Zatytułowałaś swoją książkę „Mały Oświęcim”. Dlaczego? Tej nazwy używają też historycy, prawda?
Tak. Tytuł książki nie jest wymyślony współcześnie, ponieważ małym Oświęcimiem miejsce to nazywane było już w latach 70. Lager na Przemysłowej był kompilacją trzech zadań, trzech form unicestwienia. Po pierwsze był to obóz koncentracyjny, ponieważ skupiał dzieci i ubezwłasnowolniał je na wyznaczonym terenie. Po wtóre, był to obóz pracy. Wedle zamysłu władz hitlerowskich Niemiec, zanim dziecku odebrano zdrowie lub życie, miało ono wykonywać określone prace „na chwałę Rzeszy”. Plan lagru został opracowany tak, by oprócz drewnianych baraków mieszkalnych, wybudowanych przez brygadę cieśli z getta i rękami samych dzieci, stanęły tam warsztaty – szewski, rymarski, stolarski, krawiecki, iglarnia i inne. Dzieci pracowały też w pralni, kuchni, ogrodzie, obsługiwały potwornie ciężki walec równający teren (wszędzie było błoto lub żwir), a najmłodsi lepili doniczki i produkowali sztuczne kwiaty.
Ponieważ wymiar narzuconych zadań (od rana do wieczora) i stopień trudności były ponad dziecięce siły, a strach przed karą za „niewyrobienie normy” paraliżował wydajność małych dłoni, w wyniku tych prac najmłodsi Polacy często umierali z wyczerpania. Po trzecie – obóz w Łodzi był więc obozem śmierci.
W wyniku tortur, głodu, skrajnie złych warunków bytowych, wyczerpania ciężką pracą, tyfusu, gruźlicy i innych nieleczonych chorób, z zimna i tęsknoty za rodziną zginęło w nim kilka tysięcy najmłodszych polskich istnień.
Jakie były Twoje kontakty z Ocalonymi, które ze spotkań było najważniejsze czy po prostu najistotniejsze z punktu widzenia autora książki?
Wielką krzywdą dla dzieci okazała się wspomniana nazwa obozu, której jeden z członów insynuuje prewencyjny, wychowawczy charakter tego miejsca. W obozie łódzkim więzione były dzieci z różnych zakątków Polski i różnych domów czy sierocińców, ale w żadnym razie nie można powiedzieć, że było to chuligaństwo do socjalizacji. Wszystkie spotkania udowodniły mi, że obozem na Przemysłowej karane były często dzieci z rodzin bardzo zacnych, nierzadko dzieci działaczy podziemia niepodległościowego, dzieci o inteligenckim rodowodzie. Dziś to szlachetni i serdeczni ludzie, a w ich domach podejmowana jestem życzliwie i gościnnie. Gdy odchodzą do Boga, ich dzieci, synowe czy wnuki powiadamiają mnie o tym jak bliską rodzinę.
Każde z tych dzieci to oczywiście osobna, trudna opowieść. Ale jeśli mam wskazać spotkanie najważniejsze, byłby to Leon Banasik. Trafił do obozu, mając dziewięć lat i przeżył tam takie rzeczy, że do dziś boi się o tym mówić, na pytania reaguje płaczem, jak mały chłopiec. Jego żona powiedziała mi, że odkąd są małżeństwem, czyli 62 lata, Leon nie przespał spokojnie ani jednej nocy – budzi się, krzyczy, szlocha. Trauma nie do ukojenia.
Pierwszy transport dzieci przybył na to miejsce 11 grudnia 1942 roku.
11 grudnia to data oficjalna, ale dzieci były tam już nieco wcześniej. Przywożone były ciężarówkami z całej Polski, a ostatnią prostą, która prowadziła je do tego ziemskiego piekła, była ulica Przemysłowa, jaka na skrzyżowaniu z Bracką wchodzi w przestrzeń obozu – stąd nieco myląca nazwa obozu. To właśnie w krzyżu tych dwóch ulic stała brama – granica swobody, zdrowia i życia. Po odliczeniu na placu przed budynkiem komendantury (tzw. Verwaltung, Przemysłowa 34), dzieci poddawane były procedurze jak w Auschwitz.
Odbierano im wszystkie osobiste rzeczy, imiona i nazwiska wymieniano na numery, przydzielano jednakowe, szare, drelichowe uniformy, trepy, żeliwne kubki i łyżki, robiono fotografie en face i z profilu, brano odciski palców, golono głowy na „glace”, także dziewczynkom.
Jak wyglądało życie codzienne w tym obozie?
Na co dzień przebywało w obozie średnio tysiąc dzieci w wieku od niemowlęctwa do 16 roku życia, choć wedle statusu lagru dolna cezura miała być wyższa (najpierw 8, potem 6 lat). Więźniowie budzeni byli o 6.00, musieli się szybko ubrać, umyć pod hydrantem (nigdy nie było tam mydła i ciepłej wody), uformować szyk i stanąć do apelu. Każda „sztuba” miała dyżurnego odpowiedzialnego za stan baraku. Cały dzień trwała praca, wieczorem wielkie zmęczenie i sen, przerywany często nocnymi apelami lub biciem przez pijanych esesmanów. Na śniadania i kolacje otrzymywali po kawałku chleba najgorszego sortu i kawę zbożową, na obiad zupę gotowaną na nierzadko zgniłych jarzynach – stąd epidemie tyfusu.
Nie dawano im nabiału ani mięsa, poza robactwem pływającym w jedzeniu. Zdarzała się margaryna na kanapkach i marmolada. Do syta dzieci najadły się tylko podczas kontroli Czerwonego Krzyża.
Do obozu na Przemysłowej trafiło wiele dzieci z Wielkopolski. Co o nich wiemy?
We wrześniu 1943 r. osadzono dzieci tzw. terrorystów z masowego aresztowania w Poznaniu i Mosinie. Ich ojców zamordowano w Forcie VII w Poznaniu, a matki wywieziono do obozów dla dorosłych. Były to głównie rodziny „witaszkowców” (grupa dra Franciszka Witaszka). Równie dużo było dzieci ze Śląska, a także z Mazowsza, Pomorza i samej Łodzi.
Komendantem obozu był szef policji kryminalnej w Łodzi, SS-Sturmbannführer Karl Ehrlich. Załogę stanowili esesmani i volksdeutsche, sadyści zdolni do krzywdzenia najsłabszych. Dwoje najokrutniejszych – Sydonię Bayer i Edwarda Augusta – po wojnie skazano na śmierć i powieszono. Częste kary – pobicia, kopanie, spuszczania głową w dół do beczki ze zużytym smarem, „leczenie” ran lizolem, polewanie zimną wodą na śniegu – prowadziły do zakażeń, kalectwa i śmierci. Próbujących uciec mordowano, strzelając, a nawet jeśli któreś wydostało się poza mury, policja żydowska natychmiast oddawała je z powrotem w niemieckie ręce.
Opisy brutalnych pobić i procesów umierania dzieci z łódzkiego obozu przekraczają leksykalne ramy. Paniczny lęk, ból, głód i tęsknota – to bezustanna codzienność obozu. Gdyby nie naoczni świadkowie i ich zbieżne słowa, nikt by w to nie uwierzył.
Źródła historyczne mówią, iż w dniu wyzwolenia obozu w styczniu 1945 r. znaleziono w nim prawie 900 dzieci.
Tak, a niemal wszystkie były na skraju śmierci, chore, pobite, poodmrażane. Do lat 70. przeżyło około 300 więźniów. Wszyscy z trwałymi uszczerbkami zdrowia, co uniemożliwiło im edukację i normalne życie.
Jak w PRL-u upamiętniono tę okrutną dziecięcą tragedię?
Po wojnie obóz „zniknął” z powierzchni ziemi. Wiem od świadków, że jeszcze w latach 50. stały tam resztki baraków, ale później na historycznym obszarze obozu wzniesiono ładne, spokojne osiedle. Z tajemniczych do dziś powodów postanowiono, że „to obóz, którego nie było”. Jedynymi reliktami tamtych czasów pozostało pięć murowanych domów. Nie ma żadnych śladów ani oznaczeń, co bardzo zadziwia i boli Ocalałych. Na budynku Verwaltung miasto zawiesiło małą, kamienną tabliczkę z trzema błędami. W nielicznych publikacjach i opisach znaleźć można nieścisłości. Coś drgnęło w latach 70. W 1970 r. ukończono zdjęcia do filmu Zbigniewa Chmielewskiego „Twarz anioła” (na podstawie przeżyć więźnia Tadeusza Raźniewskiego), a w maju 1971 r. na końcu ulicy Brackiej, poza historycznym obszarem obozu, powstał piękny pomnik poświęcony ofiarom „z Przemysłowej”, zwany Pękniętym Sercem Matki. Wówczas także pozwolono na powstanie i druk doskonałej monografii autorstwa Józefa Witkowskiego pt. „Hitlerowski obóz koncentracyjny dla małoletnich w Łodzi” (Ossolineum 1975). Publikacja ta to „biały kruk”; wydano tylko 2700 egzemplarzy i nie ma wznowień. Później amnezja wróciła.
Tak naprawdę na szeroką skalę w czasach nam współczesnych Polska dowiedziała się o tym obozie wtedy, gdy abp Marek Jędraszewski poświęcił w katedrze tablicę upamiętniającą ofiary obozu oraz zorganizował marsz pamięci w 2013 roku. Czy pamiętasz, jak doszło do tego pierwszego marszu?
Ksiądz profesor Marek Jędraszewski był w latach 2012–2017 metropolitą łódzkim, a jednym z najciekawszych jego pomysłów na poznanie łodzian i przywołanie ich do Kościoła był cykl wydarzeń pod nazwą „Dialogi w katedrze”. Dialogi odbywały się raz w miesiącu i każde ze spotkań z arcybiskupem poświęcone było innemu tematowi. Ludzie przesyłali pasterzowi mailowo swe pytania i rozterki, a on przygotowywał odpowiedzi. Impreza gromadziła tłumy.
Po drugich „Dialogach”, które dedykowane były zderzeniu wiary z cierpieniem, w czasie „wolnych głosów” odważyłam się podejść do mikrofonu, powiedzieć kilka zdań o obozie na Przemysłowej i poprosić arcybiskupa o jakiś rodzaj upamiętnienia. To był luty 2013 r., w sierpniu ksiądz profesor zaprosił mnie na długą rozmowę w cztery oczy, a 7 listopada w archikatedrze odsłonięta została tablica dedykowana dzieciom z obozu.
Po mszy świętej celebrowanej przez abpa Marka tysiące łodzian przeszło w marszu pamięci z katedry na teren obozu i pod pomnik Pękniętego Serca. Niezapomniane przeżycie. Marsze stały się tradycją, ale ich ranga z roku na rok niestety maleje.
Bestialstwo tego obozu poraża. Ile relacji o tym usłyszałaś, ile nagrałaś, co chcesz zrobić z tymi unikatowymi materiałami? Jak dajesz sobie radę z emocjami, które na pewno towarzyszą zbieraniu i opracowywaniu tego materiału?
Z bolesnymi emocjami poradzić sobie nie sposób – za każdym razem, gdy myślę, że już zdobyłam na nie odporność, w chwilę po takiej bohaterskiej myśli wraca jednak silne, łzawe szarpnięcie. Wyobraźnia nasuwa obrazy tych dzieci, tego płaczu, brudu, krzyku, osamotnienia, tęsknoty, zadawanych im ran, tej straszliwej bezradności wobec kolosalnej, bezsumiennej przewagi.
Gdy zaczynałam tę pracę, moje własne dzieci były w wieku tamtych. Mroczne skojarzenie nasuwało się samo, odbierało spokój myśli i snów.
Tworzenie archiwum biegło trzema torami – w manuskrypcie, fotografii i w zapisie video. Udało mi się dotrzeć do ponad dwadzieściorga Ocalałych i utrwalić ich zwierzenia. Wiele z tych treści znalazło się na stronach Małego Oświęcimia. Z kilkorgiem z nich jeszcze nigdy lub od pięciu dekad nikt o obozie nie rozmawiał. Z materiałów video można by zmontować film dokumentalny lub stworzyć multimedialny projekt dla jakiejś instytucji, która chciałaby poświęcić dziejom obozu część swego areału. Książka jest obszernym, spójnym i niezniszczalnym desygnatem ośmiu lat pracy. Obóz na Przemysłowej wraca do społecznej świadomości i na historyczne mapy.
Gratulujemy książki i cieszymy się nią razem z Wami, jej autorami. Dzięki tej publikacji znika kolejna biała plama w naszej historii.
Dziękuję i zapraszam do lektury. Znając przeszłość, łatwiej jest zrozumieć teraźniejszość i przygotować się na przyszłość.
Wywiad Jolanty Hajdasz z Jolantą Sowińską-Gogacz, pt. „Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci”, znajduje się na s. 7 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Wywiad Jolanty Hajdasz z Jolantą Sowińską-Gogacz, pt. „Mały Oświęcim – niemiecki obóz dla polskich dzieci”,” na s. 7 październikowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 76/2020
Polska racja stanu wymaga, aby obnażać światowej opinii publicznej owe historyczne, zakulisowe gry niemiecko-rosyjskich interesów. Warunkiem istnienia Rzeczpospolitej jest ich torpedowanie.
Stanisław Florian
Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku
W sierpniu br. Deutsche Welle na swoich stronach internetowych promowała niemieckiego historyka, prof. dr. Stephana Lehnstaedta, który w prywatnym Touro Institut w Berlinie zajmuje się Holokaustem, a w 2019 r. opublikował w wydawnictwie C.H. Beck książkę Der vergessene Sieg. Der Polnisch-Sowjetische Krieg 1919–1921 und die Entstehung des modernen Osteuropa. 15 sierpnia, w 100 rocznicę Bitwy Warszawskiej, w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Lehnstaedt przedstawił główne tezy swojej książki. Wynika z nich, że w wygranej z wielkim trudem bitwie o Warszawę Polacy walczyli tylko dla siebie.
„Co prawda, jak brzmiał rozkaz Tuchaczewskiego »po trupie białej Polski prowadzi droga do światowego pożaru«, jednak były to tylko mrzonki Moskwy. Chociaż Lenin i jego towarzysze w lecie 1920 roku jeszcze nie pożegnali się na dobre z rewolucją światową, to perspektywa militarnego sukcesu w walce z Niemcami wydaje się być całkowicie utopijna. Nawet osłabiona Reichswehra dałaby sobie łatwo radę z Armią Czerwoną” – uzasadnia swoje stanowisko niemiecki historyk.
W wywiadzie dla Deutsche Welle Lehnstaedt powiedział: „Napisałem książkę dla czytelnika w Niemczech, gdzie wojna z bolszewikami jest niemal zupełnie nieznana. Tak samo jest w innych krajach zachodnioeuropejskich. Ten temat jest nieobecny w świadomości społeczeństw zachodnich”. Na pytanie-sugestię DW, że narodowo-konserwatywny rząd w Polsce obchodzi z wielką pompą setną rocznicę Bitwy Warszawskiej. Czy celebrowanie takich rocznic ma sens? – historyk odpowiedział: „Polska ma pełne prawo do przypominania Europie o tej wojnie, ponieważ wydarzenia z lat 1919–1921 (…) są całkowicie nieznane. Zachód zapomniał o polskim zwycięstwie. W dodatku Europa Zachodnia nie ma takich doświadczeń z Rosją, jakie były udziałem Polski. Dlatego Polska powinna wnieść do europejskiej polityki zagranicznej swoją perspektywę relacji z Rosją. Polityka zagraniczna UE nie może opierać się tylko i wyłącznie na doświadczeniach Paryża i Berlina. Polska musi o tym Zachodowi stale przypominać”.
W związku z tym enuncjacjami mediów niemieckich warto przypomnieć znaczenie Niemiec w planach bolszewików podczas ataku na Polskę.
Wprawdzie propagandowo Tuchaczewski rozkazem nr 1423 z 2 lipca 1920 r., skierowanym ze Smoleńska do oddziałów Frontu Zachodniego, ogłosił, że „przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód!” i mogło się wydawać, że owo „Na zachód!” oznacza wsparcie dla rewolucji w Niemczech – jednak niejawne kontakty bolszewików z socjaldemokratycznymi władzami niemieckiej Republiki Weimarskiej wskazywały na coś innego.
Pierwsze kontakty bolszewicko-niemieckie nawiązał przybyły w grudniu 1918 r. do Berlina Karol Radek vel Sobelsohn, który kontaktował się nie tylko z niemieckimi komunistami, ale i przedstawicielami niemieckich kół gospodarczych i rządu niemieckiego oraz gen. Hansem von Seecktem.
Po stronie polskiej dość wcześnie zdawano sobie sprawę ze współpracy niemiecko-bolszewickiej. Już 14 marca Związek Ludowo-Narodowy i Polskie Zjednoczenie Ludowe złożyły w Sejmie wniosek, przedstawiony 21 marca 1919 r. na 14 posiedzeniu Sejmu przez księdza K. Lutosławskiego, a przyjęty jako wniosek nagły, który stwierdzał, że „wojnę polsko-sowiecką planuje się w Berlinie i wzywał rząd do uniemożliwienia przemycania broni i pieniędzy z Niemiec do Rosji oraz wskazywał na groźbę połączenia się bolszewików i Niemców w przypadku pokonania Polski przez Sowietów” (Sprawozdanie Stenograficzne Sejmu Ustawodawczego, 17,21 III 1919; SU, druk nr 167). Podobna w tonie rezolucja z 3 kwietnia 1919 r., zgłoszona przez Mieczysława Niedziałkowskiego ze Związku Polskich Posłów Socjalistycznych, stwierdzająca, że „walka obronna na Wschodzie ma charakter obronny przed Rosyjską Republiką Sowietów i Niemiec” – nie została jednak przez Sejm przyjęta.
Na początku 1920 r. bolszewicy składali MSZ Niemiec i gen. H. von Seecktowi propozycje wspólnej wojny przeciw Polsce.
Zostały one odrzucone 16 kwietnia 1920 r. przez Agona von Maltzana w rozmowie z Wiktorem Koppem – radzieckim przedstawicielem ds. repatriacji jeńców rosyjskich z Niemiec, któremu powierzono również sprawy kontaktów gospodarczych i politycznych. Jednocześnie jednak Niemcy zobowiązały się do nieprzepuszczenia oddziałów francuskich i niewysłania własnych oddziałów na pomoc Polsce. Wzmocnieniem dla Armii Czerwonej była natomiast umowa, którą W. Kopp zawarł z rządem niemieckim 19 kwietnia 1920 r. o repatriacji jeńców wojennych. W tym czasie w Niemczech przebywało ok. 300 tys. jeńców rosyjskich, z których organizowano armię rosyjską pod dowództwem Guczkowa. Jej oddziały były stopniowo transportowane do Rosji bolszewickiej przez Czechosłowację, a sformowane w Prusach Wschodnich – przez Litwę i Łotwę.
W ślad za tymi kontaktami już w lutym 1920 r. gen. Hans von Seeckt, jako nieformalny szef sztabu generalnego zredukowanej traktatem wersalskim armii niemieckiej, zwołał „tajne zebranie około setki wyższych oficerów (…) pod pretekstem przeciwstawienia się presji Sprzymierzonych [czyli zwycięskiej entencie – S.F.], wymierzonej w Reichswehrę. (…) Wątpiono, czy Ententa zdecyduje się (…) na akcję militarną (…) »Ponieważ – podkreślił von Seeckt – rozpoczniemy ofensywę przeciw Polsce, aby wyciągnąć dłoń do Rosji Sowieckiej. Bolszewicy w istocie bardzo się ustatkowali. Są oni teraz prawie tak na prawo, jak większość niemieckich socjalistów, jeżeli nie bardziej jeszcze«…” (P. de Villemarest, Źródła finansowe komunizmu i nazizmu, Fulmen Poland, Warszawa 1997, s. 205).
Potwierdzeniem tego nieformalnego jeszcze sojuszu był fakt, że podczas puczu Kappa-Lűtwitza w marcu/kwietniu 1920 r., gdy w Niemczech strajkowało 9 milionów członków związków zawodowych, a niektórzy działacze komunistyczni rozdawali robotnikom broń – bolszewiccy emisariusze z Moskwy przywieźli dyrektywę, z której wynikało, że „rewolucyjny proletariat nie ruszy nawet małym palcem”… Latem 1920 r. von Seeckt zakazał przejazdu przez Niemcy transportom broni i amunicji z Francji dla walczącej z bolszewikami armii polskiej, a w memorandum do podwładnych napisał:
„Polska jest naszym śmiertelnym wrogiem. Rosja Sowiecka uderza nie tylko w nią, ale jednocześnie i przede wszystkim we Francję i Wielką Brytanię. Jeżeli Polska się załamie, cała budowla Wersalu runie. Możemy się uwolnić z kajdan ententy przy pomocy Rosji Sowieckiej, nie stając się zresztą ofiarami bolszewizmu”.
Gdy trwał już atak bolszewicki na Polskę, 5 lipca 1920 r. rząd Republiki Weimarskiej przyjął stanowisko, że wsparcie Polaków nie wchodzi w grę, nie ustalono natomiast postępowania na wypadek dotarcia bolszewików do granic państwa niemieckiego. Neutralność w wojnie polsko-radzieckiej Niemcy ogłosiły 20 lipca 1920 r., a minister spraw zagranicznych Niemiec Walter Simons drogą radiową poinformował o tym Gieorgija Cziczerina, komisarza do spraw zagranicznych Rady Komisarzy Ludowych RSFRR. Dwa dni później Simons w liście do G. Cziczerina zaproponował nawiązanie stosunków dyplomatycznych i nienaruszalność granicy z 1914 r.
Od 22 lipca 1920 r. W. Kopp jako przedstawiciel Rosji Sowieckiej w Berlinie posiadał pełnomocnictwa do zawarcia sojuszu wojenno-politycznego z Niemcami. Na początku sierpnia, podczas rozmowy z pracownikiem niemieckiego MSZ, zaproponował współpracę i zawarcie tajnej umowy przeciw Polsce i zapewnił władze niemieckie, że po rozgromieniu Polski Armia Czerwona nie przekroczy granicy Niemiec z 1914 r. W rozporządzeniu z 25 lipca 1920 r. rząd Niemiec zabronił eksportu i tranzytu broni, amunicji, prochu i materiałów wybuchowych na terytorium Rosji Radzieckiej i Polski. Ogłoszenie neutralności i zarządzenie to były wymierzone przeciwko Polsce. Władze polskie wiedziały o współpracy bolszewicko-niemieckiej, ale nie potrafiły się jej przeciwstawić…
W trakcie działań wojennych wzdłuż granic Prus Wschodnich, 31 lipca 1920 r. między godz. 16 a 17 na przejściu granicznym w Prostkach pojawili się dwaj oficerowie bolszewiccy, z którymi rozmawiał oficer straży granicznej Büchler.
Wywodzący się z armii carskiej bolszewiccy oficerowie deklarowali respektowanie granicy Niemiec z 1914 r. i obiecywali oddanie Niemcom terytoriów włączonych w skład Polski traktatem wersalskim – konkretnie Pomorza Gdańskiego – oraz wspólną akcję przeciw Francji. Niemcy zaś chcieli przekonać Rosjan, że nie popierają Polski ani ententy.
W tym czasie, mimo ogłoszonej neutralności, na terenie Niemiec prowadzony był werbunek do Armii Czerwonej, a bolszewicy otrzymywali z Niemiec amunicję i odzież. Niemcy wysyłały również instruktorów i oficerów do Armii Czerwonej. Niemiecki oficer sztabowy przy Komisarzu Rzeszy, kpt. Thomas, 29 lipca 1920 r. udał się do Prostek, a następnie poinformował przełożonych o internowaniu Polaków oraz o rozmowach z Rosjanami z posterunku granicznego, którzy deklarowali chęć oddania korytarza Niemcom. Kpt. Thomas przekroczył granicę i rozmawiał z komisarzem ludowym Wynogradowem, który poinformował go o radzieckich planach ustanowienia rządu sowieckiego w Warszawie, likwidacji traktatu wersalskiego oraz o chęci Rosji powrotu do granic z 1914 r.
W wyniku rozmów w Berlinie, 2 sierpnia uzgodniono przydzielenie do radzieckiej IV Armii pod dowództwem Jewgienija Siergiejewa reprezentanta rządu niemieckiego, który miał monitorować rozwój wypadków podczas posuwania się bolszewików w głąb Polski. 13 sierpnia bolszewicki dowódca IV Armii przekazał Reichswerze Działdowo, zdobyte przez kawalerię Gaj-chana, a dzień później gazeta „Prawda” zapowiedziała zwrot Rzeszy niemieckiej utraconych w wyniku I wojny światowej ziem. Wasilij Tomaschow, oficer polityczny 4 Armii Radzieckiej zeznał, że w początkach sierpnia 1920 r. rozmawiał w Łomży z Helmutem Belckem, podającym się za wysłannika Auswärtiges Amt i oferującym Rosjanom broń. Podczas drugiego spotkania zawarto umowę na dostarczenie Rosjanom pod Prostkami w ciągu ośmiu dni: 200 tys. par butów, 20 tys. rowerów – na kwotę 30 mln marek – a w późniejszym terminie Niemcy zobowiązali się do dostarczenie samolotów, aut ciężarowych, amunicji i karabinów. Rosjanin podczas rozmów zapewniał o powrocie granic z 1914 r. i o tym, że Polska stanie się sowiecką republiką.
W sierpniu 1920 r. dokerzy niemieccy w porcie gdańskim – jedynym w powstałej sytuacji połączeniu Rzeczypospolitej ze światem – odmówili rozładunku statków z pomocą dla Polski.
W tej sytuacji port został zmilitaryzowany na rozkaz dowódcy wojsk ententy w Gdańsku, gen. Richarda Hakinga, wbrew sprzyjającemu Niemcom Komisarzowi Ligi Narodów w Wolnym Mieście Gdańsku, Reginaldowi Towerowi. W rozładunku uczestniczyli żołnierze brytyjscy stacjonujący w Gdańsku. Tymczasem, mimo deklaratywnej neutralności, z niemieckich portów wypłynęły okręty załadowane karabinami, ciężkimi karabinami maszynowymi, amunicją, wyposażeniem dla piechoty i kawalerii bolszewickiej. Przewożono nimi rozebrane części samolotów. 30 aeroplanów sprzedała Rosji firma Steffer i Neumann z Berlina. Część sprzętu, broni i amunicji była sprzedawana Rosji bolszewickiej za pośrednictwem Litwy oraz rosyjskich i żydowskich kupców.
W Armii Czerwonej na froncie zachodnim utworzono nawet z niemieckich robotników ochotniczą brygadę strzelców. Po stronie bolszewików walczyły całe oddziały niemieckie. W ataku Armii Czerwonej na Sierpc uczestniczył oddział kawalerii niemieckiej liczący około 1 tys. szabel, wyposażony w karabiny maszynowe, działa polowe i tabory. Wojsko Polskie broniące Sierpca zetknęło się z 3 baonami piechoty, liczącymi ok. 2400 żołnierzy, ubranymi w niemieckie mundury wojskowe.
Według danych polskiego wywiadu wojskowego, w sierpniu 1920 r. w Armii Czerwonej przeciwko Polakom walczyło 20 tys. żołnierzy niemieckich i 80 tys. Spartakusowców, czyli niemieckich komunistów, którym władze niemieckie umożliwiły przedostanie się do Armii Czerwonej, mimo masakr, jakich dokonywały na nich w Saksonii, Zagłębiu Ruhry czy Hanowerze te same Freikorpsy, które mordowały polskich Ślązaków walczących o powrót Śląska do Macierzy.
Kiedy losy wojny w bitwie warszawskiej się odwróciły, turecki minister Enver Pasza, który był zaufanym von Seeckta od I wojny światowej, przekazał mu list od Trockiego, datowany 20 sierpnia 1920 r., zawierający prośbę o dostawy dla Armii Czerwonej broni precyzyjnej, zmagazynowanej w Niemczech, która miała być zniszczona już w 1919 r. na żądanie Sprzymierzonych…
Takie są fakty o konszachtach niemiecko-sowieckich od chwili przejęcia w Rosji władzy przez bolszewików. Świadczą one, że od czasów rozbiorów nic się w polityce Niemiec i Rosji wobec Polski i Polaków nie zmieniło. Pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko zastosowaniem jej założeń w sprzyjających okolicznościach.
Polska racja stanu wymaga, aby – w kontekście zbliżenia niemiecko-rosyjskiego za pośrednictwem rur Nord Streamu – obnażać europejskiej i światowej opinii publicznej owe historyczne, zakulisowe gry niemiecko-rosyjskich interesów. Co więcej – warunkiem istnienia Rzeczpospolitej jest ich torpedowanie i utrudnianie współpracy tych państw, wymierzonej w Polskę i Polaków.
Oprócz wymienionych w treści artykułu publikacji i innych lektur, autor korzystał obficie z pracy K. Jońcy pt. Wojna polsko-sowiecka 1920 roku w dokumentach niemieckiej dyplomacji, Wrocław 2002.
Artykuł Stanisława Floriana pt. „Niemcy a wojna polsko-bolszewicka 1920 roku” znajduje się na s. 9 październikowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Legalizacja aborcji w wyniku nieuleczalnych i prowadzących do śmierci – przed urodzeniem lub wkrótce po nim – chorób lub wad rozwojowych jest niezdarnym ustępstwem wobec rozjuszonych aborcjonistów.
Takie rozwiązanie niczego nie załatwia. Skoro dziecko ma wadę lub chorobę letalną, i tak umrze – po co dokładać do tego zabójstwo? Czemu ma służyć taka propozycja?
Jest oczywiste, że domaganie się aborcji na życzenie to nic innego, jak żądanie dowolnego usuwania z życia przeszkody, jaką jest niechciane dziecko lub dziecko, które z powodu swej niepełnosprawności stanie się kulą u nogi opiekunów.
Płód z wadą letalną będzie problemem bardzo krótko. Natomiast dziecko zdolne do życia, ale wymagające opieki jest problemem na wiele lat. Brutalne? Taka jest prawda. I tego problemu nie chcą mieć ci, którzy chcieliby takie dzieci bezkarnie zabijać.
To samo zresztą dotyczy eutanazji. Opieka nad człowiekiem starym, chorym, a przez to uciążliwym, kosztuje. Nie tylko pieniądze, ale czas, wysiłek, powoduje ograniczenia w życiu opiekuna (jeśli nie robi tego zawodowo), a do tego te jej nieestetyczne aspekty… Nic dziwnego, że za pobyt w domu starców tyle się płaci. Wyjściem jest zabić, bo po co ma się męczyć – i chory, i opiekun? Aborcja rozwiązuje ten sam problem. Nikt się nie męczy – ani dziecko, ani matka.
Chrześcijaństwo sytuację cierpienia nazywa krzyżem. A człowiek nie chce cierpieć. I nie ma się czemu dziwić. Cierpienie boli. Także wtedy, kiedy rozumie się jego potrzebę i sens. A co dopiero, kiedy tego sensu się nie widzi.
Ludzie, którzy domagają się prawa do zabijania, nie widzą sensu cierpienia. Pomijam dzieci i młodzież, które są po prostu i w sposób naturalny jeszcze życiowo głupie i łatwo je nakłonić do wszystkiego, co stadne, choć w tym wypadku jest to niegodziwe. Ale dorośli? Albo są absolutnie niedojrzali, albo cyniczni, albo nie otrzymali od nikogo żadnej wizji sensownego, odpowiedzialnego życia.
Jednak ze świadomą postawą przeciw życiu innych w celu zachowania komfortu życia własnego wiąże się sprawa najważniejsza: ateizm. Jeśli nie ma się perspektywy wieczności, to sens życia sprowadza się do przeżycia swojego „tu i teraz” w jak największym komforcie. A ten komfort zakłóca, wręcz uniemożliwia niepełnosprawne dziecko. Ci, którzy po trupach chcą dążyć do własnego raju na ziemi, też pragną raju, tak jak wierzący. Tylko że ich jedyna nadzieja sprowadza się do doczesności i usiłują ją zrealizować za wszelką cenę.
Na pewno rozwiązaniem tego problemu nie jest propozycja Pana Prezydenta, bo ona tylko rozwścieczy tych, którym chodzi zupełnie o coś innego.
Mnie jako chrześcijankę rozczarowała postawa Pana Prezydenta, który deklaruje się jako chrześcijanin. Taka propozycja zmian w ustawie jest niczym innym jak przyzwoleniem na eutanazję i otwiera furtkę do kolejnych przyzwoleń.
Nie zamierzam twierdzić, że opieka nad osobą niepełnosprawną jest lekka, łatwa i przyjemna. Sama opiekuję się w domu starszą, leżącą osobą. Problem w tym, czy się akceptuje to, że życie to nie bajka. Każdy ma swoje cierpienie, krzyż, czy jakkolwiek to nazwiemy. Uciekanie przed tym za pomocą przemocy – zabijania – nie pomoże. Pomocą jest wiara, a wiara jest łaską. Ona nadaje sens wszystkiemu; temu, co kojarzy się automatycznie ze szczęściem, i temu, co po ludzku trudne i czasem niemożliwe do udźwignięcia. Szczęście to nie jest życie bez problemów.
Nie wierzę, że można być chrześcijaninem i akceptować aborcję z jakichkolwiek przyczyn. Wierzę, że ateista może szukać innej drogi rozwiązania problemu niechcianej ciąży, opieki nad niepełnosprawnym itd. niż zadawanie śmierci. Mam nadzieję, że skoro Polska rozwija się teraz podobno tak dynamicznie, nawet pomimo koronakryzysu, można zorganizować system opieki nad niepełnosprawnymi tak, aby nikt nie musiał domagać się zabijania. To na pewno jest ważniejsze niż wiele innych spraw, na które przeznacza się państwowe pieniądze.
Wszystko wskazuje na to, że hydrze cywilizacji śmierci będą wówczas odrastać nowe głowy. Ale tak czy tak, tych już istniejących i najbardziej żarłocznych nie należy rozdrażniać nowelizacją, która niczego nie załatwia.
Projekt prezydenckiej ustawy przewiduje przywrócenie możliwości przerywania ciąży, kiedy badania prenatalne wykażą wysokie prawdopodobieństwo śmierci człowieka przed lub niedługo po narodzinach.
W piątkowym oświadczeniu prezydent stwierdził, że rozumie obawy kobiet związane z niedawnym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego. Po konsultacjach ze specjalistami proponuje w miejsce uznanych w całości za niekonstytucyjne przepisów
wprowadzenie nowej przesłanki, która przywraca możliwość przerwania ciąży, w sposób zgodny z zasadami Konstytucji RP, jedynie w przypadku wystąpienia tzw. wad letalnych, gdy badania prenatalne lub inne przesłanki medyczne wskazują na wysokie prawdopodobieństwo, że dziecko urodzi się martwe albo obarczone nieuleczalną chorobą lub wadą, prowadzącą niechybnie i bezpośrednio do śmierci dziecka, bez względu na zastosowane działania terapeutyczne.
Przerywanie ciąży nie będzie możliwe z powodu innych wad rozwojowych niż te prowadzące do śmierci. Internauci wskazują, że proponowane zmiany zostały sformułowane w sposób nieprecyzyjny. Tekst odczytać można by bowiem wbrew intencji wnioskodawcy, tzn. uznać, że słowa „prowadzącą niechybnie i bezpośrednio do śmierci dziecka” odnoszą się jedynie do wady, ale już nie do nieuleczalnej choroby
Można też czytać ten przepis w taki sposób, że fragment od „prowadzącą niechybnie…” może odnosić się jedynie do „wady”, a nie do „nieuleczalnej choroby”. https://t.co/JZE0YzbEJw
Projekt prezydenckie poparło Porozumienie Jarosława Gowina. Wezwało ono wszystkiego ugrupowania polityczne do poparcia projektu określanego jako „mądra próba pogodzenia różnych racji”.
Przychodziła mi wciąż do głowy natrętna myśl, że mogę tutaj skończyć… Tak, tu i teraz. Byłem młody, wydawało mi się, że jestem niezniszczalny, nigdy nie myślałem do tej pory, że to może być koniec.
Johny B.
W ledwo widocznym brzasku świtu, czekałem spokojnie za plecami naszych. Miałem ze sobą swoją snajperkę, kilka magazynków i trochę żarcia (głównie owczego sera), tak na wszelki wypadek. Przyznaję, nie byłem spokojny. Wcześniej prawie nic nie piłem, żebym w razie czego się nie zlał. Tak to jest. Nad emocjami i strachem na wojnie jest ciężko zapanować.
Zaczęło się. Najpierw waliły serbskie haubice 122-ki, potem chwila przerwy i poleciały rakiety z też serbskich plamenji. Na koniec postrzelały trochę nasze moździerze. Kiedy skończyła artyleria, ruszył nasz otriad. Szybko przebiegli ziemię niczyją, ja za nimi. Potem nastąpiła chaotyczna strzelanina, ale Muslimani dostali nieźle w kość i dosyć szybko zaczęli odstępować. Jak opuścili swoje okopy – właściwie tylko płytkie doły – zacząłem się rozglądać. Szukałem dobrego miejsca. Grzbiet z prawej strony wyglądał dobrze, był porządnie zarośnięty, a poza tym Muslimani wiali ukosem w dół. Szybko pobiegłem pod górę w jego kierunku, mijając ostatnich naszych po lewej ręce. Najwyższy czas, tamci już zaczęli walić z moździerzy. Za chwilę pozbierają się, podciągną rezerwy i ruszy kontrnatarcie. Nasi też już zalegli, nie posuwali się dalej, tylko leżeli i ostrzeliwali.
Odbiłem jeszcze w prawo. Biegłem, zgięty wpół. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do grzbietu, mniej więcej pod szczytem wzgórza. Wreszcie dobiegłem do gęstej kępy krzaków, którą sobie upatrzyłem. Szybko znalazłem w miarę dogodne miejsce, wpełzłem pod spory krzak, odwróciłem się i zacząłem patrzeć w dół zbocza przez lunetę. Nasi już powoli się wycofywali. Za nimi szybko pojawili się dość liczni Muslimani. Podbiegali przygarbieni, luźną tyralierą. Czasem któryś padał na ziemię. Nieraz już się nie podnosił. Strzelali krótkimi seriami. Poleciały ze dwa, trzy granaty.
Ja nie strzelałem. Cały czas nerwowo szukałem przez lunetę ich dowódcy. Tu jesteś! Właśnie jego mieliśmy zwabić w pułapkę, a ja miałem go odstrzelić. Ależ miałem ochotę od razu go zdjąć!
Mieliśmy z nim osobiste porachunki. Serbowie stacjonujący obok nas też. Nawet nie wiem, jak się nazywał ani kim był. Wiem tylko, że jak jego ludzie złapali któregoś z naszych, to z reguły zabijał go osobiście. Czasem rozwalał mu głowę siekierą i zostawiał, żeby się wykrwawił. Tak zginął Kostas z naszego otriadu. Najemnik z Grecji, turysta taki jak ja. Czasem kazał przywiązać jeńca do drzewa i wsadzał mu granat w spodnie albo za bluzę na brzuch. Tak znaleźliśmy któregoś dnia na patrolu Branka, jednego z Serbów z sąsiedniej roty. Jeszcze oddychał, ale wyglądał paskudnie. Męczył się strasznie. Nie miał żadnych szans. Zoran, nasz Serb, pogadał z nim chwilę, ale chłopak chyba nie bardzo już kojarzył. I strzelił mu w głowę, żeby skrócić jego cierpienie. Tego dnia nikt się nie odzywał. Dopiero wieczorem przy rakii ktoś, nie pamiętam kto, powiedział: – Trzeba ubić swołocz. Nikt nic nie musiał mówić więcej. (…)
Jak zaczarowany obserwowałem walkę poniżej. W końcu coś mnie tknęło; aż mnie zmroziło. Przecież siedziałem w krzakach pod szczytem tego przeklętego wzgórza, a podczas natarcia to idealna pozycja dla ich snajpera. Pewnie już tam był. Ja bym tak właśnie zrobił. Psia mać! Wyczołgałem się tyłem. Ostrożnie odwróciłem się w drugą stronę i znów zacząłem się czołgać, ciągle zerkając w lewo i szukając jakiegoś prześwitu w krzakach. Za mną słyszałem kakofonię wystrzałów. Jest! Jest spory prześwit w kierunku szczytu. Ostrożnie wysunąłem przed siebie snajperkę i spojrzałem przez lunetę. Przeglądałem powoli teren, raz za razem. Nikogo. Niemożliwe, czyżby byli tak pewni siebie, że się nie ubezpieczali?
Dobra, jeżeli nie mogę zauważyć snajpera, to go nie zauważę! Trudno, raz kozie śmierć. Wyczołgałem się z krzaków, ostrożnie podniosłem się i zgięty wpół zacząłem przemykać w kierunku grzbietu.
Pociłem się z nerwów jak świnia. Czekałem na suchy trzask i mocne kopnięcie, jakie się czuje, kiedy się oberwie. Wtedy jeszcze nie znałem tego odczucia. Poznałem je nieco później. I… nic. Nic się nie stało.
Przetruchtałem przez grzbiet i ostrożnie zacząłem zbiegać w dół coraz bardziej stromego zbocza. Dotarłem nad brzeg strumienia, przemykając między krzakami od drzewa do drzewa, położyłem się na ziemi za sporej wielkości pniakiem, wyciągnąłem przed siebie karabin i jeszcze raz zacząłem przeczesywać przez lunetę okolice szczytu. Jest! Siedział między dwoma drzewami, praktycznie na samym szczycie i patrzył przez lunetę, jak przebiega walka. Jakim cudem mnie nie zauważył? Nie wiem tego do dzisiaj; musiał być rzeczywiście zajęty obserwacją pola walki, pewnie strzelał do naszych. Zdaje się, że miałem niesłychane szczęście. Poczułem ulgę pomieszaną ze strachem. Byłem tak blisko śmierci! Przeszedł mnie mroźny dreszcz, wzdrygnąłem się. Ktoś kiedyś określił to uczucie, że „obwąchała mnie śmierć”. Tak właśnie było.
Patrząc na niego przez lunetę, zastanawiałem się, czy go nie sprzątnąć. Wiedziałem jednak, że to mógł być również wyrok śmierci na mnie. Jeśli go zdejmę i zorientują się, to już po mnie. Za plecami strumień, za strumieniem pole minowe, uciekając w dół pod ogniem będę bez szans, jak na patelni. Rozejrzałem się po wąwozie. Postanowiłem przemknąć jeszcze kilkadziesiąt metrów w dół wąwozu, przeskoczyć na drugą stronę strumienia i poszukać jakiegoś miejsca do przeczekania, tak blisko brzegu, jak tylko się da, żeby nie wleźć na minę. Tak też zrobiłem. Przebiegłem, częściowo przeszedłem przygięty do ziemi jakieś 200, może 300 metrów. Po drugiej stronie zobaczyłem prawie nad samym brzegiem dość gęste krzaki. Musiałem zaryzykować. Ostrożnie podszedłem do nich, wczołgałem się pod nie i… tutaj moje pomysły skończyły się. Omiotłem jeszcze przez lunetę przeciwległy grzbiet wzgórza, na którym jeszcze niedawno byłem.
Pojawiło się na nim kilku Muslimanów, ale wydawali się niezainteresowani terenem w dół zbocza. Założyli pewnie, że tutaj nikt rozsądny się nie zadekuje. No tak, ja rozsądny z pewnością nie byłem, no bo co ja właściwie tu robiłem?
Strzelanina za wzgórzem wyraźnie oddalała się w kierunku naszych pozycji, na które wycofały się obydwa nasze plutony. Stopniowo słabła, aż wreszcie ucichła. Cisza mogła oznaczać, że Muslimani zdobyli nasze pozycje, a nasi cofnęli się na kolejne wzgórze, ostatnie między okopami, z których rozpoczęliśmy akcję, a wioską, w której stacjonowaliśmy. Wówczas sprawa przedostania się do mojej roty będzie niezwykle trudna. Strumień niedaleko skręcał w lewo, nasze pozycje dochodziły na jakieś 40–50 metrów od niego, potem była ziemia niczyja i dopiero dalej dwa nasze ziemne schrony na grzbiecie następnego wzgórza. Jeżeli Muslimani siedzą już w naszych okopach, to przemknięcie się między nimi a strumieniem będzie graniczyć z cudem. (…)
Przychodziła mi też wciąż do głowy natrętna myśl, że mogę tutaj skończyć… Tak, tu i teraz. Byłem młody, wydawało mi się, że jestem niezniszczalny, nigdy nie myślałem do tej pory, że to może być koniec. Wtedy pomyślałem o tym po raz pierwszy. To był pierwszy moment w moim życiu, kiedy pomyślałem o śmierci. Nie będę ukrywał, nie była to przyjemna myśl. Z jednej strony wzbudziła we mnie niepokój; nie strach, ale taki tępy niepokój, który nie pozwala się skoncentrować. Z drugiej strony zacząłem jakoś automatycznie się zbierać w sobie, żeby nie dopuścić do paniki. Myśl, myśl, myśl logicznie! I gdzieś w głowie tkwiło to przekonanie, nie wiadomo z czego wynikające, że pewnie wszystko jednak będzie dobrze…
Całe opowiadanie Johny’ego B. pt. „Polowanie” znajduje się na s. 17 październikowego „Kuriera WNET” nr 76/2020.
Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
Rząd powinien skupić się na walce z pandemią a nie na wywoływaniu kolejnych napięć – mówi wiceprzewodniczący Platformy Obywatelskiej.
Tomasz Siemoniak mówi, że za wzrost społecznego napięcia odpowiada osobiście prezes PiS i wicepremier Jarosław Kaczyński:
To jego słowa i działania budzą ogromny społeczny sprzeciw. To on nazywa opozycję przestępstwami i wzywa bojówki do zastąpienia organów państwowych.
Wiceprzewodniczący PO podkreśla, że skandalicznym jest zaostrzanie prawa antyaborcyjnego przez Prawo i Sprawiedliwość w czasie drugiej fali pandemii.
Mamy władzę, która, czy to z premedytacją, czy z braku wyobraźni, wyprowadza ludzi za ulicę. Żaden polityk opozycji nie ponosi za to odpowiedzialności.
Tomasz Siemoniak ocenia, że Trybunał Konstytucyjny w aktualnym kształcie nie ma legitymacji do podejmowania tego rodzaju decyzji, jak likwidacja przesłanki eugenicznej w przepisach regulujących dopuszczalność przerywania ciąży:
73% Polaków negatywnie ocenia wyrok TK. Tutaj sytuacja jest jasna. Jarosław Kaczyński zniszczył kompromis i dzisiaj na stole nie ma propozycji, do których można się odnieść.
W opinii rozmówcy Łukasza Jankowskiego rządzący powinni uznać nielegalność ostatniego wyroku i w ogóle Trybunału Konstytucyjnego.
TK składa się dzisiaj głównie z osób, które nigdy nie powinny tam zasiadać.
Jak mówi Tomasz Siemoniak:
Rząd powinien skupić się na walce z pandemią a nie na wywoływaniu kolejnych napięć.
Wiceprzewodniczący sceptycznie odnosi się do prezydenckich zapowiedzi włączenia się w wypracowanie nowego kompromisu aborcyjnego.
Andrzej Duda nie ma wiarygodności. Przez ostatnie 5 lat dzielił zamiast łączyć. We wszystkim słuchał Jarosława Kaczyńskiego. Szkoda czasu na jego propozycje.
Polityk komentuje pogłoski o wprowadzeniu przez rząd stanu wyjątkowego:
Kiedy my apelowaliśmy o stan nadzwyczajny, rząd mówił że sytuacja epidemiczna jest pod kontrolą. Dzisiaj te zapowiedzi są wpisane w kontekst protestów.
Gość „Poranka WNET” zapewnia, że w Platformie Obywatelskiej jest wiele osób wierzących, a partia szanuje Kościół. Jak dodaje:
Jestem przekonany, że większość protestujących nie popiera niszczenia świątyń, dobrze że tego już nie ma.
Tomasz Siemoniak podsumowuje, że:
Jarosław Kaczyński zapisze się do księgi hańby, księgi ludzi niszczących Polskę.
Parlamentarzysta zapewnia, że PO nie będzie kwestionować legalności żadnych wyborów w Polsce, tak jak to ostatnio zrobił Aleksandr Łukaszenka:
To pan marszałek Karczewski nazwał Łukaszenkę ciepłym człowiekiem. Proszę nas w ten kontekst nie mieszać.