Dzień 34. z 80 / Supraśl / Poranek WNET – W rozmowie ze Sławomirem Ozdykiem o dwóch ostatnich zamachach w Niemczech oraz o tym, czy niemieckie służby potrafią skutecznie przeciwdziałać atakom.
[related id=”32839″]W Poranku WNET w Supraślu Wojciech Jankowski rozmawiał ze Sławomirem Ozdykiem, ekspertem ds. bezpieczeństwa, na temat dwóch zamachów, które miały miejsce ostatnio w Niemczech. Jeden wydarzył się w Hamburgu, drugi – w Konstancji.
Zamachy te, według gościa Poranka, bardzo się od siebie różniły. Zamach w Hamburgu został przeprowadzony przez azylanta, który krzycząc „Allahu Akbar!”, biegał z dużym nożem kuchennym, którym zabił jednego Niemca. Charakterystyczne jest to, że zamachowiec był umysłowo niepełnosprawny, miał dżihadystyczne zapatrywania, a także już wcześniej dostał nakaz opuszczenia kraju.
Osób, które z różnych powodów otrzymały nakazy opuszczenia kraju, ma być w Niemczech ponad 246 tysięcy. Praca służb imigracyjnych pozostaje jednak na papierze, ponieważ nakazy nie są egzekwowane, tak jak w przypadku zamachowca z Hamburga. Urzędy pracują, ale ich praca idzie na marne, bo osoby, które mają opuścić teren Niemiec, zapadają się pod ziemię.
Przypadek zamachowca z Hamburga jest też interesujący z innego powodu. Wiadomo o nim, że pił, brał narkotyki, zapożyczał się. Trafił jednak do meczetu salafickiego, gdzie dostał się pod wpływy radykalnych imamów i zmienił styl życia. Meczet ten jest pod obserwacją służb niemieckich, ale jak widać, niewiele ona daje.
– Jedynym rozwiązaniem byłoby zburzenie tego przybytku – uważa Sławomir Ozdyk.
[related id=32622]Zamach w Konstancji miał mieć inne podłoże. Dokonał go Kurd z Iraku, który już 15 lat temu przybył do Niemiec. Podobno był związany ze środowiskiem handlarzy narkotyków. Pokłócił się z ochroną dyskoteki, której właścicielem był jego szwagier, poszedł do domu, wziął karabin, wrócił i zaczął strzelać. Zamachu tego policja nie łączy z islamem i z ISIS.
Sławomir Ozdyk zwraca jednak uwagę, że przed ISIS w Niemczech był już radykalny islam. Był też handel narkotykami, kradzieże samochodów, byli muzułmanie, którzy nie uznawali wartości europejskich, były też rodziny islamskie terroryzujące całe dzielnice.
Jeśli zamach w Konstancji nie był zamachem terrorystycznym, pytać należy – zdaniem gościa Radia WNET – skąd zamachowiec miał karabin, skąd miał tak dużo amunicji itd.
Zapraszamy do wysłuchania całej rozmowy w części szóstej Poranka WNET.
Władze Hamburga twierdzą, że 26-letni mężczyzna, który nożem kuchennym zabił jedną osobę, a siedem ranił, działał z pobudek religijnych i islamistycznych, również był osobą niestabilną psychicznie.
„Nie wiemy, który z tych elementów był decydujący” – zastrzegł szef MSW kraju związkowego Hamburga Andy Grote. Atak przy użyciu noża to „akt barbarzyństwa”, który „mógł przydarzyć się każdemu z nas” – dodał.
Grote potwierdził, że nożownik był znany hamburskiej policji. Jeden z jego znajomych ostrzegł władze o zmianach w zachowaniu migranta, który przestał pić alkohol i publicznie cytował wersety z Koranu.
„Mieliśmy informacje o jego radykalizacji” – powiedział szef hamburskiego MSW zastrzegając, że napastnik uważany był za islamistę, a nie dżihadystę. Policja przeprowadziła z nim rozmowy ostrzegawcze, z których zdaniem władz nie wynikało, że stanowi on „bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa”.
W Hamburgu przebywa 800 osób uważanych przez policję za islamistów.
Grote podkreślił, że dotychczasowe śledztwo nie wykazało powiązań z niemieckim środowiskiem salafitów ani sprawcy z Państwem Islamskim (IS). „(Sprawca) działał na własną rękę” – dodał.
Policja przeszukała pomieszczenie w ośrodku dla uchodźców, w którym mieszkał nożownik, nie znalazła jednak żadnych podejrzanych przedmiotów.
Prokurator Torsten Voss powiedział, że zatrzymany odmówił na razie zeznań, ponieważ „cierpi na silny ból głowy”.
Szef MSW potwierdził informacje mediów, że sprawca ataku urodził się w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, obecnie deklarował jednak przynależność do narodu palestyńskiego.
Arabski migrant wjechał do Niemiec w marcu 2015 roku z Norwegii. Oprócz aktu urodzenia nie miał żadnych dokumentów. Wcześniej przebywał w Szwecji i Hiszpanii. Po krótkim pobycie w Dortmundzie skierowany został do Hamburga, gdzie w maju 2015 roku złożył wniosek o azyl.
26-letni obcokrajowiec, któremu odmówiono azylu, był zobowiązany do opuszczenia Niemiec, lecz ze względu na brak dokumentów nie można go było deportować. Obecni na konferencji prasowej przedstawiciele policji twierdzili, że migrant deklarował chęć dobrowolnego wyjazdu z Niemiec, jednak negocjacje z dyplomatycznym przedstawicielstwem Autonomii Palestyńskiej przeciągały się.
Zamachowiec wszedł krótko po godzinie 15 w piątek do supermarketu Edeka w dzielnicy Hamburga Barmbek. Ze sklepowej półki wziął długi kuchenny nóż, którym bez uprzedzenia zaatakował klientów. Rzucił się na 50-letniego mężczyznę i zadał mu kilka śmiertelnych ciosów, a następnie zranił dwie dalsze osoby przebywające w sklepie.
Po wyjściu ze sklepu atakował przypadkowych przechodniów, zadając im ciosy nożem. Kilku ścigającym go przechodniom udało osaczyć i obezwładnić napastnika, zanim zjawiła się policja. Reporter telewizji N24 podkreślił, że osoby, które przyczyniły się do zatrzymania nożownika, pochodziły z krajów arabskich.
Według Grote część z siedmiu rannych doznało poważnych obrażeń, jednak życie żadnego z nich nie jest zagrożone.
Kilka tysięcy Koranów to dopiero początek. Według naszych wiadomości w tureckiej drukarni jest już szykowany następny transport. Doświadczenia innych krajów każą przyglądać się temu z niepokojem.
Kilka dni temu pisaliśmy o dużym transporcie polskich tłumaczeń Koranu, które zostały sprowadzone do naszego kraju z Turcji. Według naszych informacji egzemplarze te, obecnie przechowywane na ulicy Wiertniczej na terenie Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej, mają być przeznaczone do bezpłatnego rozdawania. Trudno oczywiście zabronić komukolwiek bezpłatnego rozpowszechniania książek, także religijnych. Warto jednak zauważyć, że u naszych zachodnich sąsiadów tego typu akcjom towarzyszył szczególny kontekst społeczny. W ubiegłym roku w Niemczech zdelegalizowano stowarzyszenie Prawdziwa Religia, które pod pozorem bezpłatnego rozdawania Koranu werbowało ochotników do walki na Bliskim Wschodzie.
[related id=”28434″ side=”left”]
Osobnym problemem jest sam tekst sprowadzonej do naszego kraju księgi. Czy rzeczywiście opiera się on na filologicznym tłumaczeniu wybitnego arabisty Józefa Bielawskiego? Pytanie to nie ma charakteru jedynie akademickiego. W krajach zachodnich zorientowano się już, że wobec zagrożenia propagandą islamistów aparat państwa powinien kontrolować, jaka wersja islamu jest propagowana wśród europejskich muzułmanów. Jeden z niemieckich ekspertów mówi jasno – problemu nie stanowi samo udostępnianie tekstu z 1400-letnią tradycją, problemem jest, kto go rozdaje i w jakim celu. Czy w Polsce ktoś zdaje sobie z tego sprawę ?
Wolontariusze rozdający Koran na ulicy we Frankfurcie. Gest tawheed, czyli palec wskazujący uniesiony w górę, to symbol takfiri, czyli tych, którzy walczą z niewiernymi i apostatami, obrażającymi Allaha czczeniem innych postaci, np. Chrystusa| Fot. erasmus-monitor.blogspot.com
W Niemczech czy w Austrii władze zaczynają się interesować tym, jaka wersja islamu jest propagowana w tych krajach. Dlatego zakazują rozdawania egzemplarzy Koranu sprowadzanych spoza Europy.
Według naszych informacji w Urzędzie Celnym w Pruszkowie znajduje się transport kilku tysięcy sztuk niewielkich wydań Koranu w polskim tłumaczeniu. Książki zostały sprowadzone z Turcji, nie wiadomo kto sfinansował ich druk i wysyłkę. Odbiorcą transportu jest Muzułmańska Gmina Wyznaniowa z siedzibą przy ulicy Wiertniczej. Czy sprowadzane do Polski egzemplarze Koranu mogą być przeznaczone do rozdawania na ulicach w ramach islamskiego prozelityzmu?
Warto zauważyć, że w maju 2017 r. rozdawanie Koranu zostało zakazane w Austrii. Natomiast w zeszłym roku niemiecka policja przeprowadziła w dziesięciu krajach związkowych obławę na salafitów, którzy w ramach „dawah” (nawracania niewiernych) na ulicach niemieckich miast za darmo rozdawali egzemplarze Koranu. Władze tych krajów już wiedzą, że trzeba się przyglądać, kto i w jaki sposób propaguje islam.
Dla imamów Daesh nie ma miejsca na „szarą strefę” między dżihadystami a „krzyżowcami”, czego nie potrafią albo nie chcą zrozumieć europejscy głosiciele politycznej poprawności i tolerancji.
Rafał Brzeski
Ostatnie zamachy w Europie Zachodniej, a zwłaszcza w Wielkiej Brytanii, świadczą dobitnie, że mamy do czynienia z próbą podboju naszego kontynentu, w którym terroryzm jest tylko narzędziem atakujących. Jest to zresztą nowa forma terroryzmu, odmienna od terrorystycznych działań lat 1970. i późniejszych. Wówczas zhierarchizowane organizacje terrorystyczne miały jasno zdefiniowane cele. Zgodnie ze swoją nazwą, Irlandzka Armia Republikańska atakowała przede wszystkim cele wojskowe lub paramilitarne, a obiektem ataków grup skrajnie lewicowych – Frakcji Czerwonej Armii w Niemczech oraz Czerwonych Brygad we Włoszech – byli politycy, przedsiębiorcy, bankierzy, słowem: ludzie kapitału i establishmentu.
W przypadku terroryzmu islamskiego jest inaczej. Brak jest łatwych do infiltracji i rozbicia zhierarchizowanych organizacji. Zamiast nich funkcjonują niepowiązane ze sobą terrorystyczne komórki i tak zwane „samotne wilki”. Samozwańcze Państwo Islamskie, zwane Daesh albo ISIS, dopiero jakiś czas po zamachu komunikuje, że został przeprowadzony przez ludzi z nim powiązanych albo przez bojowników, którzy złożyli przysięgę na wierność Daesh.
Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście zamachowcy mieli jakieś organizacyjne kontakty z Amn al-Chardżi – służbą specjalną Państwa Islamskiego, która organizuje i prowadzi działalność szpiegowską i terrorystyczną w krajach europejskich. Wiele wskazuje, że nicią wiążącą terrorystów z ISIS jest tylko ideologia, wspólna myśl przejawiająca się w radykalnym islamie, w którym nie ma miłosierdzia, a jest walka z „krzyżowcami”, czyli ludźmi Krzyża, do których zaliczani są wszyscy rdzenni Europejczycy bez względu na religię, płeć i wiek.[related id=27088]
Wbrew różnym zapewnieniom głosicieli tolerancji, islam jest raczej religią miecza niż pacyfizmu, co zresztą widać na rozpowszechnianych przez ISIS filmach z krwawych i perwersyjnie wręcz okrutnych egzekucji. Wymyślnego okrucieństwa katów Daesh doświadczają przede wszystkim obywatele Państwa Islamskiego, którym, jak w Sowietach, brutalnie narzucany jest wybór między obozem prawdy, czyli jedynie słuszną interpretacją Koranu, a obozem kłamstwa, do którego zaliczani są „krzyżowcy” oraz ci, którzy się z nimi bratają.
Oficjalny magazyn propagandowy Państwa Islamskiego Dabiq wyjaśnił krótko, że „świat jest dzisiaj podzielony na dwa obozy” – obóz kufr, czyli niewiernych, oraz obóz wyznawców nauki imamów uważających Daesh za „kalifat”, czyli państwo rządzone przez następcę Mahometa. Sunnici uważają, że kalif musi pochodzić z arystokracji w Mekkce, natomiast szyici dodają, że musi być z Ahl-al Bayt, czyli z rodu Proroka. Przywódca samozwańczego Państwa Islamskiego, Abu Bakr al-Baghdadi, który obwołał się kalifem latem 2014 roku, podpisuje wszystkie swoje komunikaty pełnym nazwiskiem, dodając al-Qurashi al-Hassani, co oznacza, że mieni się potomkiem wnuka Proroka z osiadłego w Mekce rodu Qurashi.
Pełne nazwisko Abu Bakra al-Baghdadiego skracane jest, najczęściej z wygody, przez zachodnie media, ale dla muzułmanów świadczy, że Daesh jest prawdziwym kalifatem, a zatem winni przestrzegać koranicznego nakazu posłuszeństwa. Magazyn Dabiq nie pozostawia w tej mierze jakichkolwiek wątpliwości: „żaden muzułmanin nie może wymawiać się, że chce być niezależny, kiedy kalifat prowadzi wojnę w jego imieniu”, w innym miejscu zaś głosi: „postawa neutralności skazuje muzułmanina na zgubę”.
Dla imamów Daesh nie ma miejsca na „szarą strefę” między dżihadystami a „krzyżowcami”, czego nie potrafią albo nie chcą zrozumieć europejscy głosiciele politycznej poprawności i tolerancji. Muzułmanie, którzy nie angażują się w wojnę po stronie kalifatu to „hipokryci”, których należy „wyplenić mieczem”, a jeśli ktoś w jakikolwiek sposób chce sobie ułożyć życie w sąsiedztwie „krzyżowców” to jego nagrodą będzie piekło. Tak przynajmniej głosi Dabiq.
Dla radykalnych imamów „szara strefa” asymilacji między dżihadystami a „krzyżowcami” jest największym zagrożeniem, bowiem jej istnienie, nie mówiąc już o prosperowaniu, zadaje kłam ideologicznym fundamentom kalifatu. Stąd tak energicznie nawołują do wypowiadania posłuszeństwa niewiernym, do powszechnego stosowania prawa szariatu zamiast lokalnego prawa „krzyżowców” oraz do tworzenia społeczności i obszarów „tylko dla muzułmanów”. Wewnątrz tych społeczności działają werbownicy służb specjalnych Daesh, którzy namawiają do bezpośredniego wsparcia kalifatu na jawnym froncie w Iraku i Syrii albo na tajnym w konspiracyjnych siatkach terrorystycznych.[related id=16563]
Analiza życiorysów islamskich terrorystów, którzy w ostatnich miesiącach atakowali w różnych miastach europejskich, wskazuje, że większość z nich żyła w „szarej strefie”, ale uznała, że nie jest to dla nich właściwe miejsce. Wielu z nich miało konflikt z prawem, dopuściło się drobnych przestępstw, odsiedziało krótkie wyroki i dopiero w radykalnym islamie i zbrojnym międzynarodowym dżihadzie odnalazło swoje spełnienie.
Żyjącym nadal w „szarej strefie” niezdecydowanym propagandowe materiały Daesh proponują nawrócenie i odkupienie win poprzez akty terroru z użyciem pojazdów i przedmiotów codziennego użytku. Mogą robić to indywidualnie lub w niewielkich grupach krewnych lub znajomych. Deklarację wierności kalifatowi można wysłać e-mailem, sms-em, złożyć na specjalnych zaszyfrowanych stronach internetowych, itp. kilka minut przed akcją, kiedy nie ma już niebezpieczeństwa przejęcia ich przez „krzyżowców”.
Kierownictwo Daesh liczy, że zdalne sterowanie działaniami drobnych grup terrorystycznych i „samotnych wilków” doprowadzi do desperacji policje i służby specjalne „krzyżowców”, które z czasem wyczerpią swe możliwości ludzkie, organizacyjne, logistyczne i finansowe. W konsekwencji brak bezpieczeństwa w europejskich miastach sprawi, że ich niewierni mieszkańcy zmuszą polityków do bardziej drastycznych kroków.
Rozwiązania takie uderzą rykoszetem w chętnych do asymilacji i w konsekwencji ograniczą „szarą strefę”. Ponadto będzie je można przedstawiać jako przejawy rasizmu i islamofobii, wykorzystując w propagandzie przekupioną agenturę wpływu i pożytecznych idiotów zaczadzonych tolerancją. A to z kolei przysporzy werbownikom Daesh nowych kandydatów na dżihadystów. Koło się zamknie, a „szara strefa” asymilacji się skurczy.
Planiści tej samonakręcającej się spirali stopniowego likwidowania „szarej strefy” szczególnie istotną rolę wyznaczają dżihadystom już urodzonym albo przynajmniej długo mieszkającym w krajach „krzyżowców”. Ich przykład ma dowodzić, że współżycie wiernych z niewiernymi jest niemożliwe. W maju 2016 roku Abu Muhammad al-Adnani, uważany – zanim zginął w nalocie na Aleppo – za następcę kalifa Abu Bakra al-Baghdadiego, głosił, że jeden atak terrorystyczny „samotnego wilka” w Stanach Zjednoczonych lub Europie „wart jest dla nas więcej niż największa nasza akcja w Iraku lub w Syrii”.
Powolna likwidacja „szarej strefy” ma według strategów Daesh doprowadzić do cichej okupacji Europy i jej podziału na wiernych i niewiernych bez żadnego buforu. Wówczas niewierni postawieni zostaną przed wyborem – przyjęcie jedynie słusznego islamu lub likwidacja. Bez względu na to, co wybiorą, kalifat zwycięży.
Do osiągnięcia tego celu droga jeszcze daleka, ale Daesh ma już wiele atrybutów funkcjonującego państwa. Ma terytorium, hymn, flagę, siły zbrojne, policję, służby specjalne i wywiadowcze, skarb zasilany dochodami ze sprzedaży ropy naftowej, system podatkowy, wymiar sprawiedliwości oparty na szariacie, program szkolny itp. Stopniowe kurczenie się terytorium Państwa Islamskiego pod naporem wstrząsanej wewnętrznymi sporami koalicji ma tylko bardzo mierny wpływ na długofalową strategię kalifatu.[related id=26445]
Nawet jeśli kalif Abu Bakr al-Baghdadi al-Qurashi al-Hassani zginie, to jeszcze długo w muzułmańskiej umysłowości pozostaną jego myśl, jego nauki i ambitny plan podboju świata „krzyżowców”. Przegrane bitwy Państwa Islamskiego na Bliskim Wschodzie nie mają większego wpływu na strategię rozbudowy kalifatu, który nawet jeśli nie będzie miał terytorium, to będzie funkcjonował w świadomości wyznawców islamu. Porażki sprawiają, że zaprawieni już w walce ochotnicy, którzy przyjechali wspierać Daesh z różnych stron świata, wracają teraz do krajów swych paszportów, by dzielić się doświadczeniami, szerzyć dżihad w muzułmańskiej diasporze i dawać przykład, jak skutecznie likwidować „krzyżowców”.
Słowa i czyny powracających weteranów wspiera propaganda Daesh rozpowszechniana z wykorzystaniem różnych form globalnej sieci internetu. W założeniu ma ona inspirować ludzi z „szarej strefy” do samodzielnego działania. Ma ich radykalizować i przekształcać w żołnierzy kalifatu działających pod czarną flagą z własnej inicjatywy, bez organizacyjnego powiązania z Państwem Islamskim. Służą temu zwłaszcza powtarzane i liczne wezwania do popełniania aktów terroru.
Bardziej ambitni znajdą w internecie receptury na przygotowanie materiałów wybuchowych domowej roboty oraz plany i schematy połączeń zapalników do „pasów szahida” dla terrorystów samobójców. Mniej ambitni lub technicznie utalentowani mogą zawsze siąść za kierownicę samochodu i wjechać z możliwie z największą prędkością w tłum „krzyżowców”, albo wyjąć z kuchennej szuflady największy nóż i z okrzykiem „Allahu Akbar” sztyletować na ulicy, w kawiarni, na stacji metra – gdzie popadnie. Trzeba tylko dbać o właściwy stosunek strat. Jak najmniejsze po stronie wiernych, jak największe po stronie niewiernych.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Rafała Brzeskiego pt. „Mroczna strategia kalifatu” na s. 1 lipcowego „Śląskiego Kuriera Wnet” nr 37/2017, wnet.webbook.pl
Patriarcha rozmawiał z prezydentami Francji czy Ameryki i uważa, że oni byli naiwnymi głąbami. Tylko nie nasz papież, który wiedział i rozumiał ten region. On czuł Liban, jego unikalność i specyfikę.
Liban to nie kraj, lecz przesłanie
Marzenia jednak się spełniają, pomyślałem, kiedy w majową niedzielną noc chłodne górskie powietrze uderzyło mnie po wyjściu z terminala lotniska im. Rafika Haririego. Długo oczekiwany Bejrut stał się dla mnie faktem.
Wnet zgarnia mnie do taryfy taksiarz Pierre, pięćdziesięciokilkuletni maronita, który z cygaretem w zębach i bez zapiętych pasów wyjeżdża na autostradę łączącą lotnisko ze stolicą kraju. Pierre chwali się, że ćwierć wieku mieszkał w Manchesterze, ale Interpol nim się zainteresował, to i musiał wrócić.
Mkniemy przez siedliska ludzkie, które nijak się mają do Bliskiego Wschodu, który znałem. Miast małych, przyklejonych do siebie, niewykończonych domków, widzę potężne bloki, wielkie przestrzenie, neony, i wszystko jest z górki lub pod górkę.
– Tu nic się nie dzieje, tu wszyscy śpią, tu jest Dahiya – informuje mnie szofer, na co od razu zacząłem kręcić energicznie szyją, aby zobaczyć jak najwięcej. Dahiya, a więc stolica Hezbollahu, pogromcy Izraela i salafickich bandytów niszczących Syrię i Irak, którzy chcą się wedrzeć także do Libanu! Ale póki co, Dahiya śpi, obudzi się pewnie za 2, 3 godziny na poranne modły, wedle nakazu Allaha i ajatollaha Chomeiniego.
– Szyici są dobrymi przyjaciółmi chrześcijan. Razem to państwo utrzymujemy. Oni siłą Hezbollahu, a my myślą, kulturą i pieniędzmi – zaznacza szofer.
Po Dahiyi przejeżdżam przez Zachodni, sunnicki Bejrut. O, to już znam, prawdziwy Lewant. Brud, brak harmonii, anarchia przestrzenna. Nim oczy przyzwyczaiłem do widoku, minęliśmy tzw. „zieloną linię”, a więc granicę między miastem muzułmańskim i chrześcijańskim. – Tu jest prawdziwe życie – chwali się Pierre, kiedy wjechaliśmy do Wschodniego Bejrutu, którego bogactwo i blichtr biły po oczach.
– Tutaj masz wszystko – panienki, alkohol, kasyna, narkotyki – chociaż te stały się problemem, przez Syryjczyków – informował kierowca. Bogactwo witryn sklepowych, gmachów, samochodów, banków uświadomiło mi, jakimi pariasami jesteśmy nad Wisłą. „Co ja tutaj robię, przecież oczywiste tutaj dla każdego jest, że nie przyjeżdża się do Libanu bez pieniędzy? I to, jak dla mnie, bardzo dużych pieniędzy”.
– To gdzie stał Izrael i wysadzano ambasady oraz koszary amerykańskie – tu czy tam? – pytam Pierra. – Żydzi byli tutaj, w chrześcijańskim mieście, i jak tutaj byli, było dobrze. Jak się wycofali w 1982, to się zaczęło – mówi Pierre, chociaż wyczułem, że nie chce rozmawiać o takich tematach z przeszłości, które mogą być jednoczenie prognozą na przyszłość. Po 40-minutowej jeździe dojechałem do celu. Była nim Junyja, chrześcijańskie miasteczko w nadmorskim pasie maronickim, który się ciągnie od dawnej „zielonej linii” aż do Trypolisu.
Po zameldowaniu się w hotelu otoczonym przez „Super night cluby” usiadłem w ogródku i rozkoszowałem się widokiem na morze oraz na błyszczącą niczym latarnię morską na wzgórzu Harissę – maronicką Jasną Górę. Łyk schłodzonego Al-Maza i „Welcome to Lebanon”, myślę sobie, rozsiadając się pośród palemek oraz bujnej roślinności.
Po chwili z sąsiednich lokali wyłonił się tabun dziewcząt, które zadowolone weszły do busika. Z regularnością z rzadka spotykaną w Lewancie co chwila nadjeżdżały kolejne samochodziki, do których wsiadały kolejne dzierlatki. – Co to jest?– pytam portiera Jiada, którego posądzałem o bycie Druzem. – Te dziewczyny pracują w tych lokalach i teraz jadą do swojego hotelu – poinformował mnie portier. – To dlaczego mówią po arabsku? – pytam, ponieważ tradycyjnymi w tej branży bywają języki słowiańskie. – Te są z Syrii, ale są też Rosjanki, Polki, Ukrainki – wyliczał, po czym dodał, że ich klientela to głównie Saudowie z Zatoki Perskiej, Iranu, ale również członkowie rządu, Hezbollahu czy synowie księży maronickich.
Cały Liban z jego barwnością. Widać, że na pewnym poziomie finansowym panuje „porozumienie ponad podziałami”, a do miasta zjeżdża wielu przybyszy z Zatoki Perskiej, którzy spędzają Ramadan w Bejrucie, bo tam Allah nie widzi.
Niedzielny poranek. Szybko zrywam się z posłania i pędzę w poszukiwaniu Abuny (księdza z maronicka) Kazimierza Gajowego, który oprowadza pielgrzymkę z Radia Podlasie. Biorę taryfę do Bkerke (w Libanie nie ma publicznego transportu), siedziby patriarchy maronickiego Bechary Butrosa Raiego, u którego pielgrzymka ma audiencję. Kardynał Rai znany jest z ostrych publicznych wypowiedzi, w których nie boi się mówić prawdy o islamie. W Bkerke widzę go otoczonego dostojnymi ludźmi, z nabożnością wsłuchujących się w słowa patriarchy, który stał naprzeciw portretu bardzo dobrze znanego i wciąż wielbionego w kraju cedrów Jana Pawła II.
Arabski w Libanie jest delikatny, z melodią francuską, i zamiast szukran mówi się merci, a monsieur i madame są w użyciu codziennym.
W Bkerke dołączam do grupy Abuny Gajowego, byłego misjonarza, a obecnie członka patriarchatu maronickiego. Patriarcha maronicki jest najważniejszą osobą w tym państwie. Jeśli jest jakiś problem, przyjeżdżają tutaj przywódcy religijni oraz polityczni i debatują, jak nie doprowadzić tego kraju do kolejnej wojny domowej.
– Co więcej, Patriarcha jest też największym posiadaczem ziemskim i producentem cementu, a więc Kościół maronicki, jak widzimy, ma bardzo eleganckie świątynie, ponieważ ma dochody z dzierżaw oraz, jak widzisz, w Libanie dużo się buduje i na każdej takiej inwestycji Kościół zarabia. Co więcej, Kościół tutaj nie unika polityki. Wręcz przeciwnie, na kazaniach wpierw ewangelizują, a później zajmują się sprawami społecznymi – zdradza mi tajniki libańskiego dobrobytu Abuna, po czym dodaje, że dla niego po 30 latach w Libanie Libańczyk czy libańskość to tylko maronici i maronityzm.
Następnie Abuna Gajowy objaśnił mnie, że sens istnienia Libanu ukryty jest w bankach i w złocie, ponieważ mają bardzo duże zapasy tego kruszcu, co by wskazywało, że kraj, chociaż stoi na krawędzi wszelkich możliwych kataklizmów, jest komuś potrzebny. Tylko kto decyduje o tym, że jeden jest bogaty a drugi poligonem dziejowym – zastanawiam się w trakcie krótkiej przejażdżki do Harissy.
Wielkie, nowoczesne sanktuarium maryjne było wypełnione po brzegi. Pod kapliczkami zbierała się lokalna kawalerka, która uskuteczniała amory wobec koleżanek. Bachorki darły japki, ludzie gromadzili się przy wejściu na wieżę, na której jest gigantyczny pomnik Matki Boskiej. Jak w Polsce, z tym, że ludzie zamożniejsi i bez wstydu, wzniośle oraz publicznie demonstrują swoją wiarę. W Harissie odbywało się nabożeństwo, z bogatym akompaniamentem – skrzypce, wiolonczela, bliskowschodni ud oraz bębenki.
W 1997 roku był tutaj św. Jan Paweł II, który powiedział, że Liban to nie kraj, a przesłanie. Słowa niezwykle kochanego w Libanie Papieża Polaka uwiecznione są przy górnym wyjściu z kościoła, tuż obok tablicy dziękczynnej dla polskich żołnierzy służących pod patronatem ONZ w południowym Libanie. – Patriarcha powiedział mi, że jedynie Jan Paweł II rozumiał Liban – stwierdził Gajowy. – Wspominał, że rozmawiał z prezydentami Francji czy Ameryki i oni wszyscy byli naiwnymi głąbami. Tylko nie nasz papież, który naprawdę wiedział i rozumiał ten region. On czuł Liban, tę unikalność i specyfikę.
W Harissie jem świeży placek z zatarem, piję szybką, lecz potężnie mocną kawę. Wszyscy tutaj to są nasi, zresztą katolicki świat jest wszędzie, gdziekolwiek zerkam z wysokości Harissy – Wschodni Bejrut, Ghazir, Jeite, Junyja, Byblos. Patrzę na zdrowych i ładnych ludzi, którzy miast na plaży, spędzają ten czas w sanktuarium, a później zjedzą wystawny, lecz zarazem tradycyjny niedzielny posiłek.
Jest poniedziałek 22 maja. Jak każdego miesiąca, już od ćwierćwiecza każdego 22 dnia miesiąca w miejscowości Annayja, około 40 km od Bejrutu odbywa się specjalne nabożeństwo w pustelni i przy grobie św. Charbela – eremity maronickiego, cudotwórcy, o którym wieść na szczęście dotarła także nad Wisłę. Charbel Makhlouf, właściwie Jusuf Anton Maklouf, urodził się w biednej maronickiej wiosce Bika Kafra w 1828 roku. Żył skromnie, pobożnie i ascetycznie, a po swojej śmierci w 1898 roku ciało mnicha nie dość, że nie uległo rozkładowi, to nastąpiła nieprzerwana do dziś seria cudownych uzdrowień. Watykan, zazwyczaj ostrożny w takich przypadkach, zadziałał błyskawicznie – w 1965 beatyfikowano, a w 1977 kanonizowano libańskiego mnicha.
Jadę do Annajya z Iwona, Polką mieszkającą w Libanie ponad 20 lat, która ma męża maronitę i jest wciąż zafascynowana krajem, w którym przyszło jej żyć. Życie jak w Bejrucie jest znacznie lepsze niż przysłowiowy Madryt.
6:30 rano, pogańska pora, ale konieczna, żeby pokonać w sumie nieodległy kawałek górzystego świata. W znanym tym i owym Byblos zatrzymują nas korki. Kiedy kończy się administracyjnie Wschodni Bejrut, a zaczyna Junyja czy Byblos, tego nawet nie widać. Permanentny ciąg siedlisk ludzkich bez numeracji domów, oznakowań administracyjnych, żadnych tabliczek, drogowskazów. Nic. Widać jedynie rezydencje, w których metr kwadratowy wart jest kilkaset tys. dolarów, a u innych „zaledwie” po kilka. Czasami pojawia się lewantyński brud i harmider, ale od razu wiadomo, że to musi być ziemia niczyja, ponieważ prywatna posesja jest zawsze pieczołowicie zagospodarowana przez właściciela albo raczej jego abisyńską służbę.
– Jak tutaj ludzie mogą jeden drugiego odnaleźć, skoro nie ma nazw ulic, domów itd.? – pytam Iwonę. – Jeśli jakiś nieznajomy szuka kogoś, pyta jakiegoś człowieka stąd na ulicy, a ten mu powie, gdzie szukać. No chyba, że akurat zapytasz o wroga, wtedy cię może okłamać albo powiedzieć, że nie wie, nie zna. – A dlaczego wroga? – Tutaj ludzi najbardziej dzieli polityka. Można nie rozmawiać z sąsiadem, a jedynie dyskutować z nim raz na kilka lat w trakcie wyborów – przedstawiała realia libańskie Iwona.
Iwona zamaszyście kręci kierownicą i jako doświadczona „driverka” na libańskich drogach doskonale odnajduje się w świecie, w którym kurs na prawo jazdy jest jednodniowym szkoleniem, w którym należy wykazać się m.in. znajomością znaku o zakazie trąbienia.
– Tutaj ginie więcej ludzi na drogach niż na wojnach – stwierdziła Polka, kiedy uszy zaczęło zatykać od zmiany wysokości. Te góry chroniły chrześcijan, jak i innych „heretyków” – szyitów, Alawitów, Druzów w zdominowanym przez sunnitów świecie. Turcy byli za leniwi, żeby interesować się, kto co wyznaje w tych górach. Zresztą św. Maron, od którego wzięła się nazwa ‘maronici’, też przywędrował w te tereny w IV wieku, ponieważ pogaństwo miało się tutaj całkiem dobrze. Po inwazji muzułmańskiej w VII wieku większość maronitów uciekła w te góry z Syrii. Teraz po wiekach widać, że to była bardzo rozsądna decyzja, chociaż w naszym świecie chrześcijanie nie mają już gdzie uciec.
Po około 40 minutach jazdy i drugiego tyle stania w korkach, dojechaliśmy do sanktuarium w Annayja. Gdzie zaparkować i jak wymanewrować automobilem z tego natłoku? Z jednej strony formowała się kilkutysięczna procesja, na którą nacierały samochody.
Zerkam na górzysty szlak, który przyjdzie mi w słońcu pokonać, i zaczynam powątpiewać. –Jak się zgubimy, to zbiórka będzie pod pomnikiem Charbela – mówi moja przewodniczka i wtapiam się w tłum o różnym wieku i statusie materialnym.
Co ciekawe, nad Wisłą uważa się, że jedynie starzy, chorzy i biedni żyją w Kościele. Rozglądając się po towarzyszach procesji widziałem, że tutaj tak nie jest. Wielki krzyż na szyi, obok torebki bardzo drogiej marki, a w ręku różaniec. Przecież lepiej takie fajne poranki spędzać w kawiarenkach w porcie w Byblos, a nie na procesjach. Jednak jest to obce myślenie dla maronitów, którzy zwalniają się z pracy lub, jak są zbyt bogaci, aby pracować, po prostu przyjeżdżają do Annayji wziąć udział w uroczystościach.
– Dlaczego oni chodzą na bosaka? – pytam Iwonę. – To jest kwestia intencji i wotum – odpowiada i wskazuje mi ludzi, którzy chociaż mają habity, nie są zakonnicami ni zakonnikami – w ten sposób albo proszą o cud albo za niego dziękują.
W tłumie orzeźwiłem się lepiej niż po bliskowschodniej smole, którą nazywają kawą. Pielgrzymi podążali za meleksem, w którym stał ksiądz trzymający złotą monstrancję, a z tyłu siedziała Nouhad Al-Chami, 83-letnia matka dwanaściorga dzieci, która w 1993 roku została „operacyjnie” uzdrowiona w wizji przez Charbela. Współczesna medycyna była niezdolna wyleczyć kobiety i nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób została uzdrowiona. To ona zapoczątkowała charbelowskie miesięcznice, które podbiły chrześcijańskie serca.
Tłum podąża nieśpiesznym krokiem i odmawia różaniec, po arabsku. W sumie, poza językiem, żadnych różnic nie ma – chyba ta, że maronici, ponieważ mieszkają pośród muzułmanów, dodają Boga Jedynego, tak żeby wysławiając Trójcę Świętą w modlitwach, muzułmanin nie uznał, że to modlitwa do 3 bogów.
Zresztą różaniec to jedna z niewielu rzeczy importowanych do życia religijnego maronitów. Chociaż przez wieki nie mieli kontaktu z Rzymem, zawsze modlili się za papieża, którego imienia nawet nie znali. W XVI wieku francuscy misjonarze dotarli do libańskich katolików, co oczywiście powodowało kilka tarć. Maronici nie mają celibatu, obowiązkowego jedynie dla mnichów, z których wyłania się elita tego Kościoła. Mają swoją tradycję, pisma i po kilku wiekach badań Watykan zezwolił, aby Kościół katolicki w Libanie miał swoją kulturalną odrębność. W końcu to prawdziwi starsi bracia w wierze.
Meleks wraz z wiernymi dochodzi do okazałego kościoła. Wykorzystuję chwilę wolną od ceremonii i idę do grobu Charbela. Projektant sprytnie umieścił kościół na tyłach kaplicy z grobem, dzięki czemu wierni mogą załatwiać swoje interesy z Niebiosami w dogodnej dla siebie lokalizacji. Odwiedzam grób, a także wystawę rzeczy osobistych Świętego.
Szybki transfer na mszę, która w dużej mierze jest śpiewana. Kościół i plac są pełne ludzi. Do komunii ustawiają się kolejki. Ksiądz, oblężony przez wiernych, kręci się niemalże wokół własnej osi, żeby dać komunię do nadstawionych dzióbków wiernych. Jeden pan z wąsami wyciąga ręce po komunię. Ksiądz wypowiada jakieś słowa, po których wąsacz wypada z kolejki. Jest porządek, i o to chodzi! Po komunii obserwuję jak dużo osób szybkim ruchem sięga po papierosy. Rozumiem, nie palili cały dzień lub może tydzień albo miesiąc, dla intencji.
W tłumie u Charbela, jak i w chrześcijańskich obszarach Bejrutu i jego okolicach, widać mnóstwo kobiet z Etiopii. – Dlaczego? – pytam Iwony. – To służące. Przyjeżdżają tutaj z Etiopii za pośrednictwem specjalnej agencji. Muzułmanie chcą mieć muzułmańską służbę, a chrześcijanie chrześcijańską. No i one przyjeżdżają tutaj na kontrakt na 3 lata. Zarabiają od 150-200 dolarów miesięcznie – wyjaśnia Iwona.
– Służba? – dziwię się. – No tak, służba. Zajmują się domem, sprzątają. Niektóre trafiają do dobrych domów, w których mają dobre życie i warunki. A inne dramat. Są tam bite, gwałcone, maltretowane. Częściej to jest w domach muzułmańskich. Niedawno słyszałam, jak jakaś się powiesiła. Innym razem głośno było, że taka służąca wyrzuciła dziecko przez balkon – opowiadała Iwona, a ja słuchałem zszokowany, patrząc na z reguły bardzo miło wyglądające buzie młodych dziewcząt z krainy królowej Saaby. – Jak taka przyjedzie, to musisz ją uczyć wszystkiego od początku; co to jest pralka, umywalka, toaleta. One tego nie znają i tutaj się dopiero uczą – wyjaśniała Polka.
W drodze do samochodu próbowałem to zanalizować i nie potrafiłem. Nikt w Libanie nie robi spisów ludności ani nie liczy jej w żaden sposób. To zrobiono w latach 30. i już wtedy przewaga liczbowa maronitów była fikcją.
Mówi się, że w tym kraju jest ponad 2 mln uchodźców z Syrii i kilkaset tys. Palestyńczyków. A miast ich zatrudniać, oni wolą sprowadzać służbę z Afryki, której może być tutaj nawet pół miliona. Są wszędzie – w knajpkach, w hotelach, w barach. Głównie zlokalizowani przy ubikacjach oraz na zapleczu. Twarze skupione i usłużne na wszelkie zawołanie. Szok.
Szybka kawa pośród ruin fenickich i jedziemy dalej, do kolejnych świętych. Wielki posterunek wojskowy na drodze do Trypolisu. Tam jest ISIS, a na południu kraju czeka na salafitów szyicki Hezbollah. Obok posterunku tabuny mężczyzn. – To są Syryjczycy – informuje mnie Iwona. – Oni tutaj muszą pracować. Liban ich nie chce i nic im nie daje.
Oni tu po prostu przyszli, a jak już tu są, to dużo ich kradnie, ale większość musi pracować i tutaj czekają, aż ktoś ich weźmie na budowę. W mojej okolicy Syryjczycy mają zakaz wstępu od 18 do 6 rano. Najmują ich ludzie do prostych prac, ale jak się pojawili, to pewnej nocy postrącali wszystkie kapliczki, figurki, a nawet zabili orła i go powiesili. Dlatego ich tu nie chcemy.
Nie zapominaj też, że Liban był do 2005 roku okupowany przez Syrię i dlatego mamy do nich taki stosunek, jak Polacy do Rosjan. Państwo im nie da obywatelstwa. Nawet w przypadku małżeństwa mieszanego, on czy ona z Syrii ani ich dzieci nigdy nie będą Libańczykami. Tutaj chrześcijanie zatrudniają chrześcijan z Syrii, chociaż nie wiadomo, czy oni naprawdę są chrześcijanami, bo jak wiesz, tam mordowano dla dokumentów – wyjaśniała Iwona na dalszej trasie, ponieważ kraj cedrów, chociaż ma niewielką powierzchnię, jest potężną opowieścią, której końca nie widać. CDN.
Artykuł Pawła Rakowskiego pt. „Liban to nie kraj, lecz przesłanie” znajduje się na s. 15 czerwcowego „Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl.
„Kurier Wnet”, „Śląski Kurier Wnet” i „Wielkopolski Kurier Wnet” są dostępne w jednym wydaniu w całej Polsce w kioskach sieci RUCH, Kolporter i Garmond Press oraz w Empikach, a także co sobota na Jarmarkach Wnet w Warszawie przy ul. Emilii Plater 29 (na tyłach hotelu Marriott), w godzinach 9–15.
Wersja elektroniczna „Kuriera Wnet” jest do nabycia pod adresem wnet.webbook.pl. W cenie 4,5 zł otrzymujemy ogólnopolskie wydanie „Kuriera Wnet” wraz z regionalnymi dodatkami, czyli 40 stron dobrego czytania dużego (pod każdym względem) formatu. Tyle samo stron w prenumeracie na www.kurierwnet.pl.
Artykuł Pawła Rakowskiego pt. „Liban to nie kraj, lecz przesłanie” na s. 15 czerwcowego „Kuriera Wnet” nr 36/2017, wnet.webbook.pl
Żołnierze patrolujący Dworzec Centralny w śródmieściu Brukseli unieszkodliwili we wtorek wieczorem przebywającą tam osobę, po tym gdy doszło do niewielkiej eksplozji – przekazał rzecznik policji.
Belgijski Prokurator Generalny Eric Van der Sypt potwierdził w nocy z wtorku na środę, że sprawca ataku bombowego na Dworcu Centralnym w Brukseli został „zneutralizowany” i nie żyje. Trwa sprawdzanie jego tożsamości. Dworzec jest wciąż otoczony przez policję.
Po północy na stacji doszło do kolejnego wybuchu – pisze agencja AFP. Jak podało centrum monitoringu zagrożenia terrorystycznego w Brukseli tym razem była to eksplozja kontrolowana. Ładunek wysadzili w powietrze saperzy.
W ocenie Prokuratura Generalnego Belgii wybuch na Dworcu Centralnym w Brukseli należy zakwalifikować jako atak terrorystyczny. Tożsamość osoby unieszkodliwionej przez żołnierzy nie jest jeszcze znana. „Nie ma pewności, że sprawca zginął” – wskazał prokurator.
Podczas konferencji prasowej zorganizowanej naprędce w pobliżu Dworca Centralnego, belgijski Prokurator Generalny Eric Van der Sypt zaznaczył, że bezpośrednio po niewielkiej eksplozji, do której doszło o 20.30 w pobliżu okienek kasowych na stacji, sprawca został unieszkodliwiony.
„Nie mogę jednak potwierdzić, że sprawca zginął ani czy żyje” – wskazał.
Także Van der Sypt powiedział, że wybuch nie pociągnął za sobą żadnych ofiar wśród ludności.
Wcześniej centrum monitoringu zagrożeń w stolicy Belgii podało, że żołnierze patrolujący Dworzec Centralny w śródmieściu Brukseli unieszkodliwili we wtorek wieczorem przebywającą tam osobę, po tym gdy doszło do niewielkiej eksplozji. Rzecznik policji poinformował ze swej strony, że sytuacja jest pod kontrolą i nie ma więcej poszkodowanych. [related id=”25643″]
Rzecznik nie był w stanie potwierdzić doniesień belgijskich mediów, że unieszkodliwioną osobą był mężczyzna mający na sobie ładunki wybuchowe. Niektóre agencje wskazują, że mężczyzna mógł mieć na sobie tzw. pas szahida.
Według dziennika „La Libre Belgique”, na dworcu doszło do próby zamachu terrorystycznego, a mężczyzna krzyczał „Allah Akbar – Bóg jest wielki”, zanim żołnierze oddali strzały w jego stronę.
Po eksplozji na dworcu i podziemnych peronach wybuchła wśród podróżnych panika – podała agencja prasowa Belga.
Wstrzymano ruch pociągów, który w centrum Brukseli odbywa się w tunelu. Budynek dworca został zamknięty i ewakuowany. Wytyczono kordon bezpieczeństwa. Na stacji metra pod dworcem nie zatrzymują się pociągi.
Przejściowo ewakuowano także pobliski rynek Grand-Place, który jest tłumnie odwiedzany przez turystów,
W centrum Brukseli rozmieszczono znaczne siły policji i wojska.
Prof. Bassam Tibi, twórca koncepcji integracji wyznawców islamu w Europie, po 25 latach sam się wycofał ze swych dawnych postulatów – w Poranku Wnet mówił Jan Wójcik, red. nacz. portalu euroislam.pl.
Jan Wójcik opowiedział w Poranku Wnet o koncepcji niemieckiego politologa syryjskiego pochodzenia, której celem miało być wtopienie ludności muzułmańskiej w społeczeństwa Zachodu. – Zgodność chciano osiągnąć przez odejście od dżihadu i szariatu oraz zasady wzywania do islamu. [related id=”25486″]
Później sam Bassam Tibi zobaczył wzmaganie się islamu „chuścianego”, radykalnego i fundamentalistycznego. Zwracał też uwagę na winę urzędników europejskich, którzy źle prowadzili dialog, zapraszając do dyskusji islamistów, zamiast przedstawicieli umiarkowanych muzułmanów – kontynuował gość Poranka Wnet.
W rozmowie brał udział także przedstawiciel Polonii brytyjskiej, Sławomir Wróbel, który na co dzień obserwuje skutki napływu muzułmanów do Europy. – Muzułmanów modlących się publiczne widać na ulicach Londynu i większości pozostałych dużych miast Wielkiej Brytanii. Zwłaszcza w ramadanie jest to codzienność – mówił.
– Polacy mieszkający na Wyspach, niezależnie od preferencji politycznych, w jednej sprawie są zgodni: nie można przyjmować imigrantów do Polski. Mogli się już bowiem przekonać na własnej skórze, do czego prowadzi multikulturalizm – stwierdził rozmówca Witolda Gadowskiego.
W Poranku Wnet rozmawialiśmy o bezpieczeństwie Polski w kontekście imigracji islamskiej, o atakach medialnych na premier Szydło oraz o odbywającym się dzisiaj szczycie Grupy Wyszehradzkiej.
Pierwszym rozmówcą Aleksandra Wierzejskiego w Poranku Wnet, nadawanym ze statku „Oskar Kolberg” na praskim brzegu Wisły, był Ryszard Czarnecki.
Dzisiaj w Londynie samochód wjechał w muzułmanów wychodzących z meczetu i zabił kilka osób. Zdaniem europosła PiS, incydent ten w jeszcze większym stopniu powinien skłonić Polaków do myślenia o bezpieczeństwie, nie tylko w najbliższym czasie, ale też za 20, 30, 40 lat. Takie zdarzenia, jak dzisiejsze w Londynie są nagminne, nie ma tygodnia bez tego rodzaju doniesień.
Nie przyjmując uchodźców, Polska dba o bezpieczeństwo właśnie za 20, 30, 40 lat, gdyż wielu zamachowców, to imigranci w drugim lub trzecim pokoleniu.[related id=”25364″]
Ryszard Czarnecki skomentował też ataki na premier Beatę Szydło w związku z jej przemówieniem w Auschwitz, w którym powiedziała, że „Auschwitz to w dzisiejszych niespokojnych czasach wielka lekcja tego, że trzeba czynić wszystko, aby uchronić bezpieczeństwo i życie swoich obywateli”. Uważa, że nie jest to nawet próba dyskredytacji rządu przed wizytą Donalda Trumpa, która może okazać się sukcesem, ale po prostu chodzi o zepsucie wizerunku Polski na za zasadzie „nie pomogła ulica, to pomoże zagranica”.
Rozmowa dotyczyła również odbywającego się dzisiaj szczytu Grupy Wyszehradzkiej. Odbywa się ona na zakończenie polskiej prezydencji w Grupie. Szczyt ten będzie nietypowy, bo rozszerzony o państwa Beneluxu, co jest próbą nawiązania bliższych relacji państw Grupy z państwami tzw. starej Unii.
Zaczęło się od szantażu Niemiec. Tak, że: dzięki, ale nie. Mamy swoje życie i chcemy je zachować. Zachowamy też twarz. A najlepsze tradycje koncentrowania ludzi w obozach mają Niemcy.
Ani guzika
albo o rzekomych uchodźcach
W Polsce nigdy nie było żadnego problemu z przyjmowaniem imigrantów. Dowodem na to jest podejście do Wietnamczyków, a w moim mieście – do Ukraińców czy nawet Chińczyków (których obecność bardzo mnie zaskakuje).
Nikt też (a przynajmniej ja) nie oczekuje, że ci prawdziwi imigranci będą się „integrować”; niech kwitnie tysiąc kwiatów – różnorodność jest piękna i wystarczy, że zachowują się normalnie, według własnych i naszych standardów. Standardów powszechnych.
Inaczej jest z nachodźcami muzułmańskimi. Raz, że ludzie ci bynajmniej nie przyjeżdżają do Polski, a (na ogół) do Niemiec i zatrzymanie ich w Polsce wymagałoby stosowania wobec nich przymusu, zamknięcia, skoncentrowania w obozach. N’est-ce pas?
Gdybyśmy byli tak głupi i ich przyjęli, to za 10, 20 lat nikt już nie będzie pamiętał, od czego się to zaczęło… A konkretnie zaczęło się od szantażu Niemiec. Tak, że: dzięki, ale nie. Mamy swoje życie i chcemy je zachować. Zachowamy też twarz. A najlepsze tradycje koncentrowania ludzi w obozach mają Niemcy.
Jednak cały spór o nachodźców konstruowany jest sztucznie – wokół kwestii może i ważnych, ale i tak wtórnych.
Tu nie idzie o przyjęcie paru tysięcy nachodźców, jak przedtem Hitlerowi nie chodziło o „korytarz” ani Gdańsk. Jak przedtem, tak i teraz chodzi o narzucenie dyktatu Fuhrera, o złamanie kręgosłupa opornym. Gdy raz zgodzimy się poddać woli Fuhrera, to potem poddawać się jej będziemy za każdym razem.
Jak to ujął Wierzyński, z okna skacze się tylko raz. A gdy pęknie Polska, to i pękną mniejsze państwa naszego regionu, którym dziś, chcąc nie chcąc (raczej nie chcąc), przewodzimy. Gdy wpuścimy nachodźców, to za 5, 10 lat będziemy musieli np. zlikwidować wolność słowa, zakazać chrześcijaństwa, potem zakładania rodzin… Katalog jest długi i jak mówią prawnicy, „otwarty” – a jego zawartość w przyszłości zależeć będzie tylko od aktualnego obłędu Fuhrera, tak jak od obłędu zależy i dziś.
Ustąpienie choćby tylko raz woli Fuhrera – czy to tamtego, czy obecnego – to wejście na równię pochyłą, na której końcu jest likwidacja niepodległości Polski i likwidacja Europy takiej, jaką znamy.
W takim sensie wypowiadał się minister Józef Beck w styczniu 1939 r.: „Jeśli Niemcy podtrzymywać będą nacisk w sprawach dla nich tak drugorzędnych, jak Gdańsk i autostrada, to nie można mieć złudzeń, że grozi nam konflikt w wielkim stylu, a te obiekty są tylko pretekstem; wobec tego chwiejne stanowisko z naszej strony prowadziłoby nas w sposób nieunikniony na równię pochyłą, kończącą się utratą niezależności i rolą wasala Niemiec” (J. Beck, Ostatni raport).
Tak jak poprzednio, najbardziej też zaszkodzi to samym Niemcom – ale tego oni nie zrozumieją, bo taka właśnie, między innymi, jest definicja ich obłędu. Tak że najsensowniej powtórzyć: nie oddamy ani guzika!