Stanisław Mastalerz (1895–1959) patriota, żołnierz, dowódca i działacz organizacji wojskowych i społecznych na Śląsku

Był jednym z dowódców powstańczych mających doświadczenie bojowe. Jego talenty dowódcze i charakterologiczne potwierdzają zarówno umieszczone w dokumentach opinie zwierzchników, jak i pamiętnikarze.

Zdzisław Janeczek

Już jako uczeń uczestniczył w wyprawach nad graniczną Brynicę, gdzie z kolegami śpiewał polskie pieśni patriotyczne. Zaangażował się także w kolportaż zakazanych polskich druków i ich przemyt do Królestwa Polskiego. „Bibułę” odbierał w zagrodzie piekarskiego rolnika Pudlika i przenosił do Bizji (Świerklaniec) pod Kozłową Górą, skąd agenci z zaboru rosyjskiego dostarczali ją do Częstochowy.

Stanisław Mastalerz | Fot. ze zbiorów Autora

Jako obywatel pruski Mastalerz przeszedł przeszkolenie wojskowe w Altenburgu. W latach 1915–1917 służył w armii niemieckiej na froncie zachodnim. Po odniesieniu ciężkiej rany uznano go za niezdolnego do dalszej służby i przeniesiono do pracy w gliwickich zakładach zbrojeniowych. Pod koniec wojny powrócił do poprzedniego miejsca zatrudnienia, tj. kopalni „Gliwice”. (…)

Od listopada 1918 r. Mastalerz aktywnie udzielał się w Związkach Wojackich i Straży Obywatelskiej dla Górnego Śląska, uchodził za jednego z czołowych organizatorów POW G.Śl. Przeszkolony w armii pruskiej, z doświadczeniem frontowym, dzięki swojemu zapałowi do walki i patriotyzmowi był niezwykle cennym materiałem na dowódcę. (…) W dalszym ciągu działał – jako naczelnik gniazda TG „Sokół” w Gliwicach, a od lutego 1920 r. wchodził w skład Wydziału Okręgowego. Należał także do grona organizatorów straży obywatelskich i związków wojackich Polaków. Mimo licznych obowiązków, nie zaniedbywał sfery życia prywatnego. W 1919 r. poślubił Franciszkę Barbarę ze Złotosiów.

Przed pierwszym powstaniem był członkiem Komitetu Wykonawczego POW G.Śl. oraz zastępcą komendanta POW na powiat toszecko-gliwicki i kurierem powiatowym. Ponieważ jego rejon nie był włączony do pierwszego powstania, mógł wykazać się swoim zaangażowaniem dopiero jako uczestnik obrony hotelu „Lomnitz” (27/28 V 1920 r.). Podzielał wówczas opinię Rudolfa Kornkego, że „jeżeli nie chcą wszyscy zginąć, trzeba się bronić i to natychmiast”.

Podczas drugiego powstania Mastalerz jako komendant IX Okręgu POW i dowódca oddziałów w powiatach toszecko-gliwickim i zabrskim meldował 24 VIII 1920 r. o zajęciu podległego mu obszaru (z wyjątkiem Gliwic i Zabrza) i powołaniu polskich straży obywatelskich. (…)

W trzecim powstaniu był dowódcą 7 pułku gliwickiego im. Stefana Batorego, w skład którego wszedł II batalion Feliksa Sojki z Łabęd oraz bataliony I, V i VII w Żernicy. Mastalerz walczył w rejonie Gliwic, Bierawy, Starego Koźla i Góry św. Anny. (…)

Po likwidacji powstania jego pułk został zdemobilizowany w Zamościu, skąd udał się do Krakowa, by podjąć służbę w 2 Pułku Piechoty Legionowej i odbyć kurs oficerski.

W czerwcu 1922 r., już jako podporucznik 73 Pułku Piechoty, pod komendą gen. Stanisława Szeptyckiego wkroczył do Katowic.

Odtąd pełnił na Górnym Śląsku służbę jako oficer zawodowy. W 1924 r. przeszedł do rezerwy w stopniu porucznika. (…)

We wrześniu 1939 r. jako oficer operacyjny uczestniczył we wszystkich walkach 23 Dywizji Piechoty, z którą wyszedł w pole. Po rozbiciu jednostki macierzystej pod Tomaszowem Lubelskim przedarł się do Rumunii, skąd przedostał się do stolicy Francji. W latach 1940–1945 był żołnierzem PSZ na Zachodzie. W lutym i marcu 1941 r. pełnił obowiązki sekretarza Komitetu Organizacyjnego obchodów w Londynie 20 rocznicy plebiscytu na Górnym Śląsku. Fragmenty relacji z uroczystości transmitowała polska sekcja rozgłośni BBC. (…)

Po zakończeniu działań wojennych został zatrudniony na ponad rok (od 17 VII 1945 r. do 28 IX 1946 r.) jako oficer łącznikowy w randze kapitana przy Naczelnym Dowództwie Wojsk Sprzymierzonych w Ludwigsburgu w Wirtembergii. Ponadto w ramach UNRRA współorganizował pomoc dla rodaków czasowo przebywających w polskich obozach repatriacyjnych na terenie Niemiec.

Od kwietnia 1947 r. Mastalerz przebywał w Polsce. Był czynny w Związku Weteranów Powstań Śląskich. Mimo upokorzeń nie załamywał się, pracował na rzecz kombatantów, uważał, iż w służbie Polski nie ma miejsca na „stan spoczynku” – w ten przechodzi się dopiero wraz z kresem życia.

Zmarł 6 XI 1959 r. w Katowicach, gdzie został pochowany na cmentarzu wojskowym.

Cały artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Stanisław Mastalerz (1895–1959)” znajduje się na s. 10 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Zdzisława Janeczka pt. „Stanisław Mastalerz (1895–1959)” na s. 10 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Upamiętnienie Obławy Augustowskiej – największej sowieckiej zbrodni w Polsce po kapitulacji III Rzeszy

Rodziny ofiar Obławy Augustowskiej dotychczas nawet nie wiedzą, gdzie zapalić świeczkę swoim bliskim. Ani Moskwa nie otwiera archiwów, ani Mińsk nie wpuszcza do swojego pasa granicznego…

Leonardas Vilkas

Celem Obławy Augustowskiej była pacyfikacja ruchu oporu. Innym powodem mógł być planowany przejazd Stalina przez Polskę w lipcu 1945 r. specjalnym pociągiem na konferencję poczdamską. Regularne oddziały armii sowieckiej, wspomagane przez NKWD, Smiersz, UB i „ludowe wojsko polskie” przeczesywały lasy, otaczały okoliczne miejscowości. Aresztowano ponad 7 tys. osób, które trzymano w prowizorycznie urządzonych punktach filtracyjnych. Później, po brutalnych przesłuchaniach, część wypuszczono, natomiast wszelki ślad po co najmniej ponad 600 osobach (a według niektórych przesłanek – po ok. 2 tys.) zaginął. Wiadomo tylko, że wywieziono ich ciężarówkami…

O tej zbrodni, podobnie jak o zbrodni katyńskiej, w latach komunistycznego reżimu mówić nie było wolno. Nie wolno było także upominać się o zaginionych bliskich. Niektórzy bali się o tym mówić nawet po tzw. transformacji ustrojowej („A co będzie, kiedy władza znowu się zmieni?”).

Zresztą Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ustanowił 12 lipca Dniem Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej dopiero w 2015 roku. W odróżnieniu jednak do Katynia, aż do dziś nie wiadomo, gdzie leżą szczątki ofiar Obławy Augustowskiej. A zarówno dzisiejsza sowiecka Rosja, jak i dzisiejsza sowiecka Białoruś (nie, to nie pomyłka: zarówno putinowska Rosja, jak i łukaszenkowska Białoruś pozostały sowieckie, i to w 100 procentach) odmawiają wszelkiej pomocy prawnej w tej kwestii.

Nadleśniczy Piotr Nalewajek opowiada podczas postoju uczestnikom rajdu o Obławie Augustowskiej. Tędy biegła ostatnia droga polskich więźniów | Fot. L. Vilkas

Nie wszystko jednak można ukryć. Widziano w lesie ślady opon ciężarówek, a do pobliskich miejscowości dochodziły odgłosy strzałów. Według relacji świadków, ciężarówki załadowane aresztowanymi jechały w kierunku pobliskiej nowo wytyczonej granicy z sowiecką Białorusią…

W Gibach na wschodniej Suwalszczyźnie rocznice Obławy obchodzi się od lat. Tu na wzgórzu, jeszcze na początku lat 90. stanął pomnik autorstwa zmarłego w tym roku prof. Andrzeja Strumiłły, symbolizujący wciąż nieodkryte miejsce pochówku ofiar. W 2018 r., w ramach współpracy białostockiego oddziału IPN i Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Białymstoku, otwarto ścieżkę edukacyjną „Śladami ofiar Obławy Augustowskiej”. Prowadzi od Gibiańskiej Golgoty, czyli wspomnianego już pomnika, przez Puszczę Augustowską do granicy z Białorusią, tuż za którą, na białoruskim pasie granicznym, nad przecinającym granicę jeziorem Szlamy, w pobliżu miejscowości Kalety, według wszelkiego prawdopodobieństwa mogą znajdować się doły śmierci. I już trzeci rok z rzędu w lipcu odbywa się rajd rowerowy przebiegający częścią tej ścieżki. (…)

W tym roku w przededniu rajdu, 10 lipca, w Urzędzie Gminy w Gibach odbyła się projekcja nowego filmu dokumentalnego To był lipiec 1945, w którym malownicze krajobrazy Suwalszczyzny przeplatają się ze wstrząsającymi relacjami świadków Obławy. Po projekcji nastąpiło spotkanie z reżyserem filmu Waldemarem Czechowskim. Następnego dnia, 11 lipca, z miejsca zbiórki przy szkole podstawowej w Gibach, której w czerwcu tego roku uchwałą rady gminy nadano imię Ofiar Obławy Augustowskiej, kilkadziesiąt osób ruszyło na rowerach ku Gibiańskiej Golgocie, skąd po modlitwie skierowały się w stronę leśnego gościńca prowadzącego do miejscowości Rygol, którym wywożono zatrzymanych z punktu filtracyjnego w Gibach, by już nigdy nie powrócili.

Podczas postojów uczestniczący w rajdzie nadleśniczy nadleśnictwa Pomorze, miłośnik historii Piotr Nalewajek opowiadał o tym, co wiadomo o ostatniej drodze ofiar oraz ich poszukiwaniach, a także przedstawiał walory Puszczy Augustowskiej. Metę wyznaczono w szkółce nadleśnictwa, gdzie na uczestników czekały dyplomy i poczęstunek.

Nazajutrz zebrano się przy Gibiańskiej Golgocie na modlitwę i zapalenie zniczy. Modlitwę prowadził ks. Prałat Stanisław Wysocki, Prezes Związku Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej, który w Obławie stracił ojca i dwie siostry.

18 lipca w tymże miejscu odbyła się promocja najnowszej książki dr Teresy Kaczorowskiej Było ich 27, poświęconej kobietom z podziemia niepodległościowego, które zginęły w Obławie, oraz koncert-wieczornica w hołdzie ofiarom Obławy. Wykonawcą koncertu był poeta i bard Grzegorz Kucharzewski, którego twórczość jest organicznie związana z tragiczną historią tej ziemi. Jego ciocię Zytę – siostrę ojca, która w 1945 r. miała 20 lat i była łączniczką AK, podczas obławy zabrali z domu sowieccy wojskowi…

Cały artykuł Leonardasa Vilkasa pt. „Kolejna zbrodnia sowiecka – Obława Augustowska” znajduje się na s. 20 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Leonardasa Vilkasa pt. „Kolejna zbrodnia sowiecka – Obława Augustowska” na s. 20 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu/ Piotr Grochmalski, „Wielkopolski Kurier WNET” nr 74/2020

„Prasą gadzinową nazywamy czasopisma-gady, oblekające się w skórę polskiej mowy, aby jadem swej treści zatruwać organizm polskiego narodu. Mowa tych pism jest polska, ale mózg i ręka – niemiecka”.

Piotr Grochmalski

Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu

Gdyby ktoś chciał poznać współczesną historię Polski w oparciu o niemiecką prasę gadzinową wydawaną w III RP, to odniósłby wrażenie, że Polacy nie mogą i nie potrafią sami rządzić swoim krajem i uczynili z niego Kokoland. Powinni zrozumieć, że tylko Niemcy są w stanie dać Polsce nową wizję raju i szczęśliwości, a także uczynić z wsiaków (Kokoland) prawdziwych Europejczyków.

Brutalność prowadzonej narracji oraz jej prymitywizm emocjonalny pokazuje realny stosunek niemieckich wydawców do Polski. Uderzenie nas w twarz prowokacyjnym materiałem niemieckiego Onetu nie wywołało fali oburzenia. Przykład okładki niemieckiego „Faktu” z 3 lipca 2020 r. podprogowo sugerującej, że głowa polskiego państwa dokonała brutalnego czynu na nieletniej osobie, winien być dla nas ostatnim i ostatecznym sygnałem. Niemieckie media w Polsce toczą otwartą, bezwzględną wojnę z polskim narodem, z naszą kulturą i tradycją. Często naszymi rękami. Niektórzy polscy dziennikarze wydają się być dumni, że uczą się zawodu pod takim kierownictwem. Bo niemieckie media gadzinowe wydawane po polsku jakoby uczą nas europejskiej kultury.

Ulrich Beck, jeden z najbardziej znanych w świecie niemieckich uczonych, napisał w 2013 r. „Każdy to wie, lecz wypowiedzenie głośno tego stwierdzenia oznacza złamanie tabu: Europa stała się niemiecka”.

Wyjaśnił też, że na naszych oczach rodzą się nowe Niemcy, obdarzone nowym duchem. Jak zauważył: „Ten nacjonalizm w duchu »znowu jesteśmy kimś i wiemy o co chodzi« ma swoje korzenie w tym, co można nazwać niemieckim uniwersalizmem. (…) czym jest – po pierwsze – niemiecki uniwersalizm, po drugie – zastosowany w polityce europejskiej? Uniwersalizm oznacza: jestem w posiadaniu miar, które rozstrzygają, co jest dobre, a co złe, co jest prawidłowe, a co fałszywe, i to nie tylko tu, u nas, ale także tam, u was, nie tylko teraz, lecz również jutro i w przyszłości”.

Innymi słowy, tylko Niemcy wiedzą także, co jest dobre dla Polski i Polaków. Jak bowiem podkreśla, „Niemcy czują się zobowiązani do odpowiedzialności. Mają wrażenie okrążenia przez niedbałe narody. Hiszpanie i Włosi, Grecy i Portugalczycy mogą nad nami górować, jeśli chodzi o radość życia. Ale ta ich lekkomyślność! Ta ich bezmyślność! Muszą się wreszcie nauczyć, co oznacza dyscyplina budżetowa, moralność podatkowa, poszanowanie środowiska naturalnego”.

Zestawmy ze sobą dwie okładki tygodników. Pierwsza pochodzi z okupowanej Polski, z 13 października 1939 r., i jest wydana w języku polskim przez hitlerowską propagandę. Ukazuje żołnierza okupacyjnej armii stojącego na baczność u wejścia do grobu polskiego bohatera narodowego. Podpis przy zdjęciu: „Niemiecka warta honorowa przy grobie marszałka Piłsudskiego na Wawelu”.

Okładka druga pochodzi z listopada 2015 r. z magazynu niemiecko-szwajcarskiego „Newsweek”, wydawanego w języku polskim. Jest wysoce obraźliwa dla każdego, kto ma świadomość, iż prezydent Polski reprezentuje majestat RP. Użyte określenie ‘bewzstyd’, wsparte agresywnym, obraźliwym gestem dłoni, skierowanym wobec Prezydenta, jest totalnie prymitywną ingerencją w politykę polską.

Wyobraźmy sobie sytuację, iż polski tytuł wydawany w Berlinie po niemiecku umieściłby twarz Angeli Merkel z wytatuowaną swastyką na jej czole na tle piramid trupów w Auschwitz i z napisem „Hańba”.

„Newsweek” w październiku 2017 r. drukuje na okładce twarz niemieckiej kanclerz i określa ją mianem „Naszego ostatniego sojusznika”. Naszego – czyli Polski i Polaków? Pismo daje nam też krótką, łopatologiczną instrukcję polityczną i wyznacza nasze miejsce w szeregu. Napis na okładce: – „Jarosław Kaczyński robi wszystko, by zepsuć nasze relacje z najważniejszym w Europie politykiem, od którego w wielkiej mierze zależy miejsce Polski w Unii”.

Czy wielka operacja, którą niemiecki kapitał prowadzi wobec Polaków od lat 90. XX w., przyniósł spodziewane przez Berlin efekty? Dlaczego nie ma w nas świadomości skali agresji, jaka jest realizowana wobec nas – naszej kultury i naszego języka? Jak wytłumaczyć fakt, iż podczas okupacji Niemcy na łamach pism gadzinowych byli bardziej ostrożni w ataku na polską kulturę i tożsamość narodową niż ma to miejsce obecnie? Odpowiedzi na te pytania mają fundamentalne znaczenie, aby zrozumieć istotę niemieckiej strategii, realizowanej konsekwentnie wobec państwa polskiego i polskiej wspólnoty narodowej od dziesięcioleci.

Przyczyna jest oczywista – Niemcy w pismach gadzinowych za okupacji otrzymywali inne instrukcje niż obecne koncerny niemieckie, aktywnie funkcjonujące na polskim rynku medialnym. Joseph Goebbels nie był tak agresywny w swojej propagandzie wobec Polaków, jak robi to obecnie niemiecka prasa w Polsce.

Czym jest prasa gadzinowa? Celnie zdefiniował to pojęcie już w latach okupacji „Biuletyn Informacyjny” AK (nr z 9 I 1941 r.): „Prasą gadzinową nazywamy czasopisma-gady, zdradliwie oblekające się w skórę polskiej mowy, aby jadem swej treści zatruwać organizm polskiego narodu. Mowa drukowana tych pism jest polska, ale mózg i ręka nimi kierująca – niemiecka. Ich celem – robota dla Niemiec” (T. Szarota, Okupowanej Warszawy dzień powszedni, Warszawa 2010, s.ź319).

Istnieją więc dwa zasadnicze kryteria, które pozwalają na definiowanie tego specyficznego rodzaju mediów – stoi za nimi kapitał i kierownictwo niemieckie, a także służą one przede wszystkim interesom niemieckim. Nietrudno udowodnić, iż niemieckie pisma w Polsce, wydawane w języku polskim, w pełni spełniają te kryteria.

Czy więc uzasadnione jest nazywać je współczesnymi gadzinówkami? Problem jest bardziej złożony.

Samo pojęcie wprowadził do obiegu Otto von Bismarck w 1869 r. Stworzył on nielegalny tzw. Reptilienfonds (gadzi fundusz), za pomocą którego rząd między innymi przekupywał dziennikarzy, a nawet potajemnie nabywał gazety, aby służyły one realizacji idei budowy wielkich Niemiec w oparciu o dominację Prus. Takie zakamuflowane ośrodki pruskiej propagandy okazały się jej skutecznym narzędziem i wspierały utworzoną pod patronatem Bismarcka w 1894 r. Hakatę, która uznawała Polaków za największe zagrożenie dla Wielkich Niemiec. Stąd deklarowanym celem Hataty i jej głównego lidera, Heinricha von Tiedemanna, było fizyczne i kulturowe zniszczenie wszelkich śladów polskości. Po odrodzeniu Polski w 1918 r. ten strategiczny cel był nadal konsekwentnie realizowany. Na zjeździe mniejszości niemieckiej w 1925 r. stwierdzono jednoznacznie, iż „Europa Wschodnia jest bezsporną domeną kultury niemieckiej i pozostanie nią w przyszłości”.

Jasno i dosadnie strategię Niemiec wobec Polski i całego obszaru Międzymorza przedstawił Hitler w „Mein Kampf”, gdy stwierdził: „Nasza przyszłość leży na Wschodzie”.

Podczas okupacji Niemcy włączyli część Polski do Rzeszy. Z pozostałych terytoriów (oprócz ziem okupowanych przez Związek Sowiecki) utworzyli Generalne Gubernatorstwo, proklamowane 12 października 1939 r. Dwa miesiące później Goebbels powołał do życia koncern Zeitungverlag Krakau-Warschau z zagrabionego majątku krakowskiego koncernu Ilustrowany Kurier Codzienny i warszawskiego Domu Prasy państwowej. Obok krakowskiej centrali, miał on oddziały w Warszawie, Lublinie, Radomiu, Częstochowie – a od 1941 r. także we Lwowie. Wydawał łącznie 13 tytułów prasowych. Dużą rolę odgrywało też krakowskie Wydawnictwo Rolnicze Agrarverlag – wydawca 8 tytułów. „Wszystkimi pismami – z bardzo rzadkimi wyjątkami – kierowali niemieccy redaktorzy naczelni (na zewnątrz, w „stopkach”, najczęściej nieujawniani lub figurujący tam pod fikcyjnymi polskimi nazwiskami). Polski personel redakcyjny (szacowany w sumie na ok. 100 osób) odgrywał wyłącznie rolę pomocniczą i odsunięty był od wszelkich decyzji (Krzysztof Woźniakowski, Polskojęzyczna prasa gadzinowa czasów okupacji hitlerowskiej 1939–1945, Opole 2014, s. 22).

Obecnie ten mechanizm jest bardziej zawoalowany, ale potencjał niemieckich mediów w Polsce dziesiątki razy przewyższa struktury organizacyjne stworzone przez III Rzeszę w czasie okupacji naszych ziem. Współcześnie niemiecki kapitał nie może tak otwarcie realizować swojej strategii. Ale nietrudno znaleźć przykłady działań, które wskazują, iż mamy do czynienia z wyjątkowym bezwstydem i brutalnością metod stosowanych przez media niemieckie wobec polskich obywateli. Warto przytoczyć szokujący przykład z 5 marca 2016 r., gdy niemiecki portal Onet dokonał czegoś, co nie ma precedensu w dziejach dziennikarskiego bezwstydu i hańby.

W wywiadzie Daniela Olczykowskiego z autorką książki pt. Pokochałam wroga, Mirosławą Karetą, w sensacyjnym tonie ukazuje się okupację poprzez przykłady „leżącej kolaboracji” – polskich prostytutek nazywanych „przyjaciółkami niemieckich żołnierzy”; jest też mowa o „ bytowej prostytucji”. Tekst jest więc próbą ukazania prostytuowania się Polek z okupantami. Tytuł artykułu miał być prowokacyjny – „Związki Polek z niemieckimi żołnierzami podczas II wojny światowej. Dla wielu ludzi to wciąż nie do pomyślenia”. Chodziło o kolejny przykład ukazywania ludzkiego wymiaru okupantów – nie byli tacy źli. Niemiecki Onet ten niesmaczny tekst zilustrował fotografią, która była zapisem ostatniej drogi kobiet prowadzonych na miejsce narodowej kaźni w Palmirach pod Warszawą. Na zdjęciu widnieje napis: „Romans z niemieckim żołnierzem był surowo zakazany, ale w Polsce żyją dzieci będące owocem takich związków”.

Krystian Brodacki, syn więźniarki rozstrzelanej w Palmirach przez Niemców, Marii Brodackiej – rozpoznał swoją matkę na zdjęciu. Wystąpił na drogę sądową wobec Onetu, broniąc dobrego imienia swojej matki – i wygrał sprawę. Jego ojciec umarł w 1939 r. podczas obrony Warszawy.

Matka działała w konspiracji. Została schwytana i poddana brutalnemu śledztwu. Nie została złamana przez Gestapo. 14 czerwca 1940 r. została rozstrzelana w Palmirach. Była córką polskiego generała, Władysława Jaxy-Rożena. Niemiecki Onet tym materiałem jakby zabił drugi raz Marię Brodacką. Mimo tak skandalicznego czynu, portal nie spotkał się z powszechnym ostracyzmem.

Na zdjęciu widać inne kobiety. Łącznie Niemcy zabili w Palmirach 2,2 tys. osób. Krystian Brodacki jest jedynym spadkobiercą Marii Brodackiej. „Czyn Onetu jest nie tylko zniesławieniem pamięci, czci i dobrego imienia śp. Marii Brodackiej. Jest uderzeniem w pamięć, cześć i dobre imię wszystkich bohaterskich Polek, które poniosły ofiarę życia w walce o niepodległość. Sprawa wymaga najostrzejszej reakcji i potępienia, zwłaszcza, że czynu tego dopuścił się portal, którego właścicielami są także Niemcy (AxelSpringer)” – czytamy w oświadczeniu wysłanym przez Urszulę Wójciak z Reduty Dobrego Imienia.

Oczywiste jest, iż tekst ten wpisuje się w konsekwentnie realizowaną linię programową koncernu wobec społeczeństwa polskiego i Rzeczypospolitej Polskiej. Onet powstał w 1996 r. jako polska inicjatywa wydawnicza. W 2012 r. został wykupiony przez niemiecko-szwajcarski koncern, który stanowi naturalne zaplecze politycznego obozu Angeli Merkel. Imperium Axela Springera w powojennej historii Niemiec było jednym z kluczowych elementów kształtowania nowej wizji i misji państwa niemieckiego. Po 1989 r. niemiecki rząd, do czasu połączenia się Niemiec w jedno państwo, był przeciwny kapitałowej ekspansji mediów niemieckich w Polsce. Potem dał zielone światło i finansowe zachęty do tego, aby rozpocząć przejmowanie tytułów na ziemiach polskich. W 1991 r. mała firma z Passau założyła koncern, który ma dziś miażdżącą przewagę na rynku prasy regionalnej i lokalnej. Obecna Polska Press z pełną szczerością stwierdza, iż ich wizja to „media pierwszego wyboru dla mieszkańców każdego regionu Polski” (pozostały im do realizacji tej „wizji” Warmia i Mazury). W 1994 r. do Polski wkroczył koncern Axel Springer. Jej pierwszym prezesem został Wiesław Podkański, który z niemieckim namaszczeniem został następnie prezesem Izby Wydawców Prasy. Wydawnictwo to jest właścicielem „polskiego” „Newsweeka” i „Faktu”. Nawet pobieżna analiza okładek obu tych pism i realizowanej przez nie strategii pokazuje ich integralność i spójność z niemiecką racją stanu. Wpisane są w długoletnią politykę Niemiec realizowaną wobec państwa polskiego.

Zestawienie współczesnych okładek „Newsweeka” z gadzinówkami okresu okupacji (a szczególnie z okładkami „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”) szokuje. Są one bowiem zdecydowanie bardziej drastyczne od tych, które były dziełem hitlerowskiej machiny propagandowej.

Pisma nadzorowane przez Goebbelsa podkreślały polskie wątki rodzinne, religijne, a nawet patriotyczne (okładka ukazująca honorową wartę przy grobie marszałka Piłsudskiego).

Obecne okładki niemieckiego koncernu (ze współudziałem szwajcarskich pieniędzy) wbijają do polskiego języka neologizmy, które mają deprecjonować Polaków, polski naród. Jak widać z perspektywy niemieckiego koncernu, Polak to obrzydliwa małpa albo psychol.

W krzywym zwierciadle niemieckich pism wydawanych w języku polskim (ale specyficznym, coraz bardziej dostosowywanym do tego, by był odporny na patriotyzm i tradycyjne wartości) ‘Bóg’, ‘Honor’ i ‘Ojczyzna’ to pojęcia diabelskie (okładka z Nergalem). Podprogowo mamy uważać polską flagę za szatańskie barwy – za coś złego, obciachowego. A polski orzeł to zwykła kokoszka, bo jesteśmy wieśniakami. Niemcy zasługują na prawdziwego orła w swoim herbie.

Spójrzmy na upalny lipiec 1941 r. ukazany na okładce IKP (w środku był obszerny materiał pokazujący bezstresowe życie Polaków korzystających z uroków plaży nad Wisłą w Warszawie).

Czyż ktoś uwierzyłby, że w tym czasie Niemcy dokonywali w Polsce planowej operacji mordowania polskiej inteligencji i polskiego narodu? Albo inne wzruszające okładki – beztroskie dzieci na karuzeli i matka z córeczką na grobie najbliższych – emanują szacunkiem dla naszej tradycji i do polskiej rodziny.

Nie ma zdjęć łapanek, masowych egzekucji, eksperymentów medycznych na polskich patriotkach. Fragment tekstu z 1941 r: „We wszystkich nieomal miastach zorganizowała sobie młodzież tory saneczkowe okupując w sposób nieco bezapelacyjny drogi i szosy posiadające odpowiednie nachylenie. Między innymi powstał taki tor na Żoliborzu w Warszawie. Widzimy, że nieraz nie tylko sama młodzież korzysta z tych sportów zimowych, ale również starsi – bądź to dla własnej przyjemności, bądź też aby towarzyszyć swoim pociechom” – „Ilustrowany Kurier Polski” nr 3 z 19 stycznia 1941 r.

Czasopisma gadzinowe, w których zatrudnienie znalazło wielu naszych rodaków (w tym przedwojennych literatów i dziennikarzy), prócz urzędowych obwieszczeń, reklam i ogłoszeń zamieszczały artykuły, które miały ukazać, że Polacy powinni być szczęśliwi, bo panuje dobrobyt i porządek, i jest to zasługa sprawnej niemieckiej organizacji i nazistowskiej technologii: „W Częstochowie w ostatnich miesiącach naprawiono szereg mostów, wzgl. zbudowano nowe. Ostatnio oddano do użytku most przy ul. Rzeźniczej nad rzeką Stradomką. Stary most posiadał słabą nawierzchnię drewnianą, nie odpowiadającą potrzebom komunikacji. Nowy most zbudowany jest według nowoczesnych zasad konstrukcyjnych” – pisał o częstochowskiej inwestycji tygodnik „Siew” 1 grudnia 1940 roku. Miesiąc wcześniej z dumą donosił, że w „Gen. Gubernatorstwie jest około 1.900.000 krów dojnych z przeciętną wydajnością 1.200 l. mleka rocznie od krowy. Przeciętna wydajność krów w Rzeszy wynosi dwa razy tyle. Oczywiście przy tej jakości krów, jakie są obecnie w Gen. Gubernatorstwie, nie można ani w przybliżeniu marzyć o uzyskaniu podobnej wydajności (…) ale i w Gen. Gubernatorstwie wydano z początkiem września rozporządzenie, które stwarza możliwości, że i tutaj przebudowę takiej hodowli da się w wysokim stopniu zrealizować”.

„Siew” był przeznaczony głównie dla mieszkańców wsi, propagował wyjazdy na roboty do Niemiec i zamieszczał pełne zachwytu listy od polskich robotników z Rzeszy: „Otóż gdy przyjechałem tutaj doznałem wielkiego oczarowania.

Otóż na pierwsze spojrzenie na porządek, na gościnność, na kulturę tego kraju, a druga zasada, która mnie zadziwiła nie ma złodziejstwa, co w Polsce można było spotkać na każdym kroku. Drugie mnie zadziwiło, technika rozpowszechniona wszędzie szosy bite, czego w Polsce trzeba było szukać”– pisał w numerze 13. z listopada 1940 r. Jerzy Frąckowiak (pisownia oryginalna). Tygodnikowi wtórowały inne „opiniotwórcze” gazety.

Inna gadzinówka, tygodnik „7 Dni” (30–40 tysięcy nakładu), promowała w numerze 22. z maja 1943 roku godne pochwały obywatelskie działania: „Ostatnio podjęta została na większą skalę akcja zbierania odpadów. Jest to dziedzina u nas nie tylko zaniedbana, ale nawet zupełnie nieznana. Przed wojną zbieraniem odpadków zajmowali się niemal wyłącznie żydzi i oni też na tej akcji robili olbrzymie majątki. Myśmy tymczasem tę zbiórkę wyśmiewali, uważając zajmowanie się »śmieciami« za rzecz uwłaczającą naszej godności i zupełnie niecelową. Było to stanowisko szalenie błędne”.

Wielka machina propagandowa, zorganizowana przez Josepha Goebbelsa dla okupowanej Polski, okazała się jednak mało skuteczna, bo stworzyliśmy setki pism podziemnych, których Gestapo nie było w stanie zniszczyć. Jednak warto dogłębnie analizować techniki i metody, jakie wówczas stosowali Niemcy wobec nas.

Istnieje na przykład zasadnicze podobieństwo ich ogólnej strategii do tej, jaka jest realizowana obecnie. Propaganda Goebbelsa stworzyła całą paletę pism – począwszy od tygodników ilustrowanych po magazyny dla wsi, dla dzieci, dla lekarzy, dla kobiet, a nawet pisma erotyczne.

Dziś kapitał niemiecki dysponuje w Polsce, nawet w niszowych segmentach rynku, silnie okopanymi mediami.

Po drugie, stworzono na potrzeby tych pism specyficzny język, z którego wyeliminowano wiele słów zbyt niebezpiecznych i zbyt mocno powiązanych z polską tradycją. Nawet pobieżna analiza współczesnych niemieckich pism wydawanych w Polsce wskazuje na podobne zjawisko. Po trzecie produkt niemiecki sprzedawano jako oryginalny produkt polski – tak, jak to ma miejsce obecnie. To klasyczny mechanizm manipulacji zastosowany na masową skalę już przez III Rzeszę.

Warto jest skonfrontować strukturę propagandową stworzoną przez Josepha Goebbelsa z jego opiniami na temat Polski i Polaków. 7 października 1939 r. w swoim pamiętniku napisał: „Polaków oceniliśmy całkowicie fałszywie. Ich przywódcy są nic niewarci. Egoistyczni i zepsuci. Prawdziwie polscy! A przy tym tkwiący w gównie w sposób niedający się z niczym porównać. Niosą ze sobą niebezpieczeństwo, że stepy [azjatyckie] zbliżą się do granic Europy. Führer położył historyczną zasługę, niszcząc to państwo. (…) A 10 października 1939 r. zanotował: „Polacy na dodatek są jeszcze szczególnie niechlujni, zawszeni i leniwi (.). Opinia Führera o Polakach jest miażdżąca. Bardziej zwierzęta niż ludzie, całkowicie otępiali i amorficzni. (…) Brud wśród Polaków jest niewyobrażalny. Również ich możliwości rozumowania są równe zeru”.

Historycy szacują, że w gadzinowych czasopismach w Generalnym Gubernatorstwie (a było ich ponad siedemdziesiąt; w tym typowo specjalistyczne, przeznaczone dla poszczególnych grup zawodowych, jak „Pszczelarz”, „Kolejowiec” czy „Wiadomości Terapeutyczne”) pracowało około stu naszych rodaków. Spis pracowników umysłowych i fizycznych oraz współpracowników Presse-Verlag-Warschau przeczy tej tezie – zawiera bowiem 464 nazwiska.

Wśród nich znaleźli się m.in.: były redaktor PAT w Poznaniu Aleksander Schoedlin-Czarliński (w czasie okupacji redaktor „Gazety Lwowskiej”), przedwojenny reporter „Dziennika Poznańskiego” (autor negatywnych artykułów o Polsce przedwrześniowej w „Kurierze Częstochowskim”), Stanisław Kazimierz Homan (skazany w 1948 r. na karę śmierci), literat i podróżnik Józef Brochwicz-Kozłowski (pisał w „Nowym Kurierze Warszawskim”) oraz publicysta i były wiceprezes Związku Zawodowego Literatów Polskich, Jan Emil Skiwski (publikował m.in. w dwutygodniku „Przełom”). A także późniejszy autor niezwykle popularnych książek dla młodzieży o przygodach Tomka Wilmowskiego – Alfred Szklarski, występujący na łamach „Nowego Kuriera Warszawskiego”, „Fali” i „7 Dni” jako Alfred Murawski, który w polskojęzycznych hitlerowskich czasopismach publikował powieści w odcinkach, jak również mniejsze formy literackie. Po wojnie został skazany na osiem lat więzienia (wyszedł po pięciu).

Jakie były motywy podjęcia pracy w okupacyjnym wydawnictwie? W szeroko nagłaśnianych przez powojenną prasę procesach polskich dziennikarzy-kolaborantów, które miały miejsce w latach 1948–49, oskarżeni tłumaczyli się złą sytuacją materialną. Redaktor „Nowego Kuriera Warszawskiego” mógł zarobić od 300 do 450 złotych, reporter – 150. Dodatkowo dziennikarze mogli liczyć na wierszówki, ich wysokość nie jest jednak znana. Dla porównania – dzienny koszt utrzymania jesienią 1939 roku wynosił ponad siedem złotych. Pracownicy mediów kierowali się też chęcią zapewnienia sobie bezpieczeństwa (legitymacja prasowa mogła uchronić przed rewizjami czy łapankami), niektórzy wskazywali też na – dosyć zresztą wątpliwą – działalność konspiracyjną (na przykład dostarczanie odbitek redakcyjnych materiałów). Po wojnie część z tych osób nie wróciła do zawodu: recenzent teatralny „Ilustrowanego Kuriera Polskiego” Czesław Pudłowski (4 lata więzienia) miał warsztat konserwacji maszyn i urządzeń przemysłowych, autor humorystycznych felietonów w „NKW” Jan Wolski (3 lata więzienia) pracował w Warszawskich Zakładach Naprawy Samochodów. Uniewinniony Antoni Kwiatkowski (prowadził w „NKW” kronikę miejską) został kierownikiem księgarni „Czytelnika”, szef „Nowej Polski” Józef Kessler (15 lat więzienia) był administratorem majątku pod Szamotułami, a dyrektor administracyjno-personalny „NKW” (15 lat pozbawienia wolności) Eugeniusz Riedel znalazł zatrudnienie najpierw jako komendant MO w Sopocie, a później w Służbie Bezpieczeństwa. O większości słuch jednak zaginął…

Gdyby ktoś chciał poznać historię okupacji z lektur gadzinówek, to sądziłby, że był to rajski okres dla Polaków – przekaz sugerował, że jesteśmy stworzeni do tego, by pracować pod światłym kierownictwem Niemiec.

***

Czy można sobie wyobrazić większe barbarzyństwo od tego, jakim wykazali się Niemcy podczas okupacji Polski w okresie II wojny światowej? W takim razie – jak odczytać sens tego, że media gadzinowe podczas okupacji wykazywały znacząco mniejszą skalę agresji od obecnego oddziaływania na polski język i polską kulturę wydawanych w Polsce mediów będących niemiecką własnością?

Częściową odpowiedź można znaleźć w refleksjach Goebbelsa. W swoich pamiętnikach 2 listopada 1939 r. pisał: „Na cytadeli. Wszystko jest tutaj zniszczone. Nie pozostał kamień na kamieniu. Tu polski nacjonalizm przeżywał swój czas cierpienia. Musimy go całkowicie wytępić, bo inaczej któregoś dnia znowu się podniesie… (…) Wizyta w pałacu Belwederskim. Tu polski marszałek [Piłsudski] żył i pracował. Jego pokój i łoże, w którym zmarł. Tu można pojąć, co się ma do stracenia, gdy polska inteligencja dostanie możliwość rozwinięcia skrzydeł”. Święty Jan Paweł II, przemawiając w UNESCO 2 czerwca 1980 r., powiedział : „Jestem synem narodu, który przetrzymał najstraszliwsze doświadczenia dziejów, którego wielokrotnie sąsiedzi skazywali na śmierć – a on pozostał przy życiu i pozostał sobą. Zachował własną tożsamość i zachował pośród rozbiorów i okupacji własną suwerenność jako naród – nie w oparciu o jakiekolwiek inne środki fizycznej potęgi, ale tylko w oparciu o własną kulturę, która okazała się w tym wypadku potęgą większą od tamtych potęg”.

Niemcy próbują realizować dziś wobec Polski współczesną wersję kulturkampfu.

Od nas zależy, czy powiedzie im się to, czego nie dokonał Bismarck – obronić naszą tożsamość narodową. Jest to kwestia fundamentalna dla polskiej racji stanu.

Artykuł Piotra Grochmalskiego pt. „Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu” znajduje się na s. 4–5 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.

 

Artykuł Piotra Grochmalskiego pt. „Niemieckie gadzinówki kontra polska racja stanu” na s. 4–5 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Jak w praktyce pogodzić dwie słuszne opcje: prywatyzacyjną i repolonizacyjną, skoro Polacy nie mają kapitału?

Jedna myśl spina wszystkie moje publikacje od lat – tak – czterdziestu! Otóż chodzi mi tylko o to, żeby Polska była ludna i dostatnia bez względu na programy i nazwy partii w danym dniu rządzących.

Andrzej Jarczewski

Z komunizmu wychodziliśmy dość dziwnie pod względem kapitałowym. Przyzwyczailiśmy się do biadolenia, że byliśmy biedni i że cała ta socjalistyczna gospodarka była funta kłaków warta. A to jest grube uproszczenie i nieprawda, co warto uprzytomnić młodym miłośnikom kapitalizmu, którzy przyjmują często błędne założenia do swoich poprawnych rozumowań. Tymczasem z błędnych przesłanek, prawidłowo rozumując, można otrzymać wynik dowolny: mądry lub głupi. To drugie – gdy nakłada się na historyczną dogmatykę ekonomiczną – obserwuję częściej.

W szczególności – szkodliwe jest rozpatrywanie zagadnień gospodarczych w kategoriach przeciwstawnych: „kapitalizm/socjalizm”, gdy jedno jest negacją drugiego. Ginie nam wtedy z oczu tzw. okres przejściowy, od rozegrania którego zależy, czy gospodarka w końcu będzie nadawała się do rozpatrywania starymi teoriami, czy trzeba będzie tworzyć nowe. Inny wszak jest kapitalizm w kraju (gospodarczo) suwerennym, inny w skolonializowanym, inny w bogatym, inny w biednym. (…)

Władza komunistów w PRL była oczywiście głupia i zbrodnicza. Nie zmienia to faktu, że Polskę zamieszkiwali ludzie różni, w tym mądrzy i pracowici, którzy naprawdę starali się budować normalny kraj i osiągali niemałe sukcesy.

Dotyczy to nawet licznych działaczy PZPR, którzy – np. znani mi naukowcy, inżynierowie i lekarze – doskonale zdawali sobie sprawę, że nic nie osiągną w swoim zawodzie, jeżeli nie zapiszą się do partii.

Pomijam tu zwykłe, ludzkie pragnienie lepszego życia, jeżeli sytuacja na to pozwala. Nie pochwalam tych postaw ani ich teraz nie potępiam. Odnotowuję tylko fakt, że różne bywały motywacje, a cel zwykle podobny: albo dobro Polski, albo dobro własne, a najlepiej – połączenie jednego z drugim, co akurat w PRL było najtrudniejsze. Łatwa była tylko negacja komuny. Poszedłem tą łatwą drogą wraz z innymi. Ale zapłaciliśmy za to cenę: nasze życie okazało się nieistotne, nieważne dla kraju.

Oceniając to jednostronnie, z punktu widzenia tylko merytorycznych dokonań, niczego – na miarę naszych możliwości – nie osiągnęliśmy. Wielokrotnie wyrzucani z pracy, więzieni i szykanowani na różne sposoby, nie zdołaliśmy zrobić tego, na co było nas stać. Rzecz jasna nie żałuję tego wyboru, bo jest on uzasadniony z innej perspektywy.

Jeśli jednak ktoś wybrał PZPR, a nie popełnił żadnego świństwa, nie usłyszy ode mnie słowa potępienia. Zwłaszcza jeżeli dokonał czegoś pożytecznego. (…)

Jak wiemy, problem inflacji narastał aż do początku lat dziewięćdziesiątych. Różni Balcerowicze postępowali wówczas odwrotnie niż pisałem. Dla rzeki prywatnych pieniędzy znaleziono ujście w postaci masowego importu byle czego, więc bezrobocie przyszło samo. Nie wykorzystano prywatnych zasobów na rzecz wzmocnienia gospodarki. Przeciwnie. Doprowadzono do upadku całych branż, a poszczególne zakłady prywatyzowano, co – wobec braku możliwości łączenia kapitału krajowego – oznaczało podarowanie ogromnego majątku, w tym nieruchomości w centrach miast (cenniejszych od samych fabryk) kapitałowi niepolskiemu, co po latach często znaczy: antypolskiemu. (…)

Ludzie robią to, co mogą, i to, co im się opłaca, a tego, czego nie mogą – na ogół nie robią.

Brzmi to dość banalnie, ale ideologia PRL zakładała, że ludzie będą robić to, co im się nie opłaca. Z kolei różni Balcerowicze, Bieleccy i Lewandowscy sprawili, że ludzie najbardziej szkodliwe dla siebie działania podejmowali masowo, bo uwierzyli, że to im się opłaca.

I prawie wcale nie protestowali przeciwko rozdawnictwu polskich rodowych sreber przemysłowych niepolskim spekulantom.

Cały artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Kapitały Polaków” znajduje się na s. 16 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Andrzeja Jarczewskiego pt. „Kapitały Polaków” na s. 16 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Manewry w Dolinie Lipinki w Świętochłowicach! Ciekawa inicjatywa patriotyczno-sportowa upamiętniająca powstania śląskie

Stowarzyszenie KRS TKKF TYTAN Świętochłowice i Team Special Force ASG Świętochłowice zapraszają 12 września na I Piknik Militarny i II Śląskie Manewry ASG z okazji 100-lecia II powstania śląskiego!

Stanisław Florian

Podczas I Śląskich Manewrów ASG we wrześniu 2109 roku rozegrano 3 duże scenariusze walk Batalionu Niemieckiego z Batalionem Powstańczym, z użyciem broni ASG, środków pirotechnicznych pola walki oraz wykorzystaniem współczesnych zdobyczy techniki.

W tym roku, mimo zawirowań spowodowanych epidemią covid-19, Stowarzyszenie KRS TKKF TYTAN Świętochłowice wraz z Teamem Special Force ASG Świętochłowice – organizatorem gier militarnych 7 Grobli i Wzgórze Rozdartych Serc oraz Indywidualnych Śląskich Turniejów Strzeleckich ASG – zapraszają zainteresowanych 12 września na I Piknik Militarny i II Śląskie Manewry ASG z okazji 100-lecia II powstania śląskiego!

Podobnie jak w zeszłym roku, manewry odbędą się w Dolinie Lipinki. Tzw. Ajska to teren – jak piszą organizatorzy – niezwykły i nieprzeciętny. Wymarzone miejsce na bitwy ASG, ale też autentyczne miejsca, gdzie przed 100 laty walczyli odważnie i niezłomnie Powstańcy Śląscy o dołączenie tych ziem do Polski.

To „teren trudny, z dużą ilością przeszkód terenowych, bardzo bogaty i różnorodny w faunę i florę: duży las, zarośla, krzaki, polany, wały, strumyki, rzeka, stawy, groble wodne, wzniesienia, doliny, jary, bagna, bunkry. Wszystko poprzecinane drogami off-roadowymi i ścieżkami. Wymarzony (…) do manewrowania. Raj dla snajperów i szturmowców. Osób uwielbiających myślenie strategiczne. Koordynację dowodzenia oraz współgranie oddziałów. Coś dla prawdziwych twardzieli i osób lubiących nieprzewidziane zwroty akcji. Jeden z najlepszych i najbardziej różnorodnych terenów na Śląsku”.

Teren gry

W tym roku scenariusze walk zostały znacząco zmodyfikowane w porównaniu z rokiem ubiegłym. Przygotowane są tak, aby przebiegały w postaci 3 wymagających myślenia strategicznego rozgrywek militarnych. Będą odbywać się w wyznaczonych przedziałach czasowych. Od dowódców batalionów i ich sztabów wymagana będzie dobra orientacja terenowa za pomocą mapy i sprawna koordynacja działań poprzez łączność radiową. Znajomość zaawansowanych reguł strategii, umiejętność manewrowania oraz zgranie czasowe swoich pododdziałów decydować będzie o ich sukcesach podczas zmagań terenowych. Od skutecznego wykonania punktowanych zadań będzie zależała dynamika i sam przebieg poszczególnych rozgrywek. Wszystkich zawodników, chcących wziąć udział w tegorocznych Manewrach, czeka okres kilkutygodniowych przygotowań kondycyjnych, gruntownego przeglądu broni, dobrego przygotowania całego sprzętu i wyposażenia. Od uczestników oczekuje się wysokiego poziomu dyscypliny i odporności psychofizycznej.

Dla osób, które jeszcze nie zainteresowały się rozgrywkami ASG lub nie są jeszcze wystarczająco wyekwipowane, ale chcą zobaczyć, na czym takie zaawansowane gry polegają, organizatorzy przygotowują dodatkowe atrakcje.

„Na stanowiskach pod namiotami będzie zorganizowana strzelnica, a na otwartej, ogrodzonej przestrzeni – stanowisko rzutu granatem. Dla zwycięzców zostały przygotowane atrakcyjne nagrody. Dla wprowadzenia w atmosferę i klimaty zmagań na poligonie organizatorzy zapraszają na smakowite polowe i śląskie dania: bigos, grochówkę, krupniok, chleb z smalcem itd.

Cały artykuł Stanisława Floriana pt. „II Śląskie Manewry ASG z okazji 100-lecia powstań śląskich!” znajduje się na s. 1 i 2 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stanisława Floriana pt. „II Śląskie Manewry ASG z okazji 100-lecia powstań śląskich!” na s. 1 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Brawurowa akcja Mosty rozpoczynająca III powstanie śląskie, które wreszcie przeważyło szalę zwycięstwa na stronę Polski

Straty poniesione przez oddziały dywersyjne w akcji „Mosty” to 3 oficerów, 3 podchorążych oraz 18 podoficerów i szeregowych, którzy trafili do niemieckiej niewoli. Nikt nie zginął.

Jadwiga Chmielowska

Zgodnie z planami powstanie miało wybuchnąć w nocy z 2 na 3 maja 1921 r. o godz. 3 nad ranem. Do miejsca postoju Dowództwa Oddziałów Destrukcyjnych w Strzelcach Opolskich trafił rozkaz specjalny: „DOP Brochwicz L.Dz. 229/op. Do pana Wawelberga. Wykonać w nocy z drugiego na trzeci maja tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku. Podpisano (-)M. Mielżyński; (-) z. zg. Lubieniec”. (…)

Wieczorem kpt. Puszczyński i por. Baczyński dotarli do Szczepanowic, gdzie trwały już gorączkowe prace. Rozkaz dotarł około południa, więc Wiktor Wiechaczek i Herman Jurzyca, górnicy pracujący w kopalni w Świętochłowicach, zdążyli przybyć na miejsce. Spod rozkopanych klepisk stodół rodzin Damboniów i Biasów wyjęto materiał wybuchowy, lonty, spłonki i broń, które trzymano w pogotowiu. Sześciu miejscowych peowiaków, nie usłuchawszy bytomskich rozkazów, pozostało, by wspierać zespół dywersyjny.

Okazało się, że lont źle był zabezpieczony i zamókł. Do użytku nadawało się tylko kilka metrów. Zadanie wysadzenia dwóch granitowych przęseł stało się niewykonalne, postanowiono jednak wysadzić przynajmniej jedno. Most w Szczepanowicach był niezmiernie ważny strategicznie, ale zarazem trudny do wysadzenia. Położony był na przedmieściach Opola, w pobliżu siedziby Międzysojuszniczej Komisji Rządzącej i Plebiscytowej, przy której miało kwaterę Dowództwo Wojsk Alianckich. Tą akcja miał dowodzić sam Puszczyński. (…) Ze zszarpanymi nerwami, gdyż najmniejsze potkniecie Wiechaczka niosącego detonator skończyłoby się dla samych dywersantów tragedią, jeszcze przed północą dotarli na miejsce i założyli ładunki.

Górna cześć mostu była oświetlona i patrolowana. Przez most przejeżdżał pociąg. Dróżnik dostrzegł jakieś ruchy i podniósł alarm. Konspiratorzy zdążyli jednak podpalić lont i odskoczyć na miejsce zbiórki.

Ponieważ most nie wyleciał w powietrze, Puszczyński z Piechaczkiem i Jurzycą wrócili i stwierdzili, że lonty zgasły. Jurzyca podpalił je ponownie. Tak więc 18-letni bojowiec ze Świętochłowic zniszczył doszczętnie jedno przęsło. (…)

Do wysadzenia mostu kolejowego na Budkowiczance w pobliżu Starego Popielowa użyto trzech skrzyń ekrazytu w nabojach górniczych. Detonatory stanowiły dwugramowe spłonki z piorunianem rtęci i lonty. Oddział stacjonował w Siołkowicach Starych i w drodze, by nie przybyć za wcześnie do miejsca akcji, zatrzymał się na odpoczynek w zagrodzie Synowskiego w Starym Popielowie. Pomimo dużego ruchu pociągów, zakładanie ładunków trwało 45 min. Czekano jednak na wybuch pod Opolem. Bano się bowiem, że przedwczesny wybuch może zniweczyć tamtą, o wiele trudniejszą akcję. Gdy usłyszano wybuch w Szczepanowicach, natychmiast odpalono lont i most przestał istnieć. (…)

Por. Dąbrowski rozkazał również zniszczenie biegnących obok torów linii telekomunikacyjnych (telegraficznej i telefonicznej). Tuż przed godz. 1 w nocy lont został podpalony. Po zniszczeniu mostu na rzece Białej wycofano się do wsi Malinia.

Drugi zespół grupy „G” pod dowództwem ppor. Nowaczka „Koryńskiego” wysadził most na Odrze pod Krapkowicami i dwa patrole tego zespołu wycofywały się również na Malinię.

Jeden z patroli wpadł w ręce policji plebiscytowej. Dowódca okazał się Polakiem. Pod pozorem odstawienia do gogolińskiego aresztu odeskortował Emanuela Michalika i Gracjana Malinowskiego w opanowany przez wojska powstańcze rejon Góry św. Anny, skąd bez problemu dotarli do miejsca koncentracji w Kamieniu Śląskim. (…)

Oddział destrukcyjny pchor. Józefa Sibery „Nowackiego”, po przejściu 9 km bezdrożami i mokradłami, dotarł do swojego mostu. Mieli go pilnować Włosi. Okazało się, że tej nocy nie wystawili posterunków. 100 kg melinitu podzielono na partie. 25 kg umieszczono pod mostem, a resztę na torach. Ładunki połączono lontem detonującym, z którym był związany lont prochowy Bickforda. Ponieważ w oznaczonym czasie ładunek nie wybuchł, trzech bojowców na czele z dowódcą wróciło na miejsce założenia ładunku. Lont się tlił. Zdążyli odskoczyć, gdy potężny wybuch rozrzucił belki mostu i szyny w promieniu 1 km. (…)

Po akcji wysadzania mostów i torów poprzedniej nocy, Niemcy wzmocnili posterunki. Drezynami i specjalnymi pociągami jeździły patrole. Zrezygnowano więc z wysadzenia mostu pod Wołczynem. Postanowiono skupić się na moście i torach pod Smardami. I znów nastąpiła długa odprawa – jedni twierdzą, że do 21.30, inni, że nawet do 23.00. Po katorżniczym marszu w ulewnym deszczu, gdy źle zapakowane skrzynie raniły plecy bojowców, ok. godz. 3 nad ranem, już 4 maja, pododdział pchor. Stanisława Czapskiego wysadził tory na odcinku ok. 3 metrów oraz most na Stobrawie. Pozostali bojowcy, a wśród nich saper Helman i pchor. Pasterski, osłaniali minerów. Po wykonaniu zadania wycofywano się na Fossowskie.

W Żabińcu mieli się spotkać z miejscowymi peowiakami. Niestety nikt na nich nie czekał. Zdecydowano się więc na odwrót w dwóch podzespołach. Pierwszy, z dowódcą ppor. Jarosławskim i pchor. Pasterskim, wpadł w ręce niemieckie we wsi Szumirad. Drugi pododdział (Ciepły, Dąbrowski, Helman, Strugarek i dwóch miejscowych peowiaków) został 5 maja aresztowany przez Niemców pod Zębowicami. Mimo to przez linię frontu udało się przedostać Ciepłemu i Dąbrowskiemu. Czapski i Prętkowski od razu postanowili przedzierać się na własną rękę i w ten sposób uniknęli wpadki.Aresztanci zostali przewiezieni do więzienia we Wrocławiu. Tam biciem usiłowano na nich wymusić przyznanie się do wysadzania mostów. Z braku dowodów winy śledztwo umorzono, a więźniów umieszczono w obozie jenieckim w Cottbus. (…)

Wywody MSW Niemiec o przeprowadzeniu akcji przez oddziały przybyłe z Polski pojawiają się do dziś w historiografii niemieckiej i są jak echo powtarzane przez niektóre środowiska RAŚ-u. Są one najlepszym dowodem na świetną konspirację grup destrukcyjnych Wawelberga – ani służby wywiadowcze niemieckie, ani alianckie nie wpadły na ich trop.

Wysadzono w sumie siedem mostów na głównych szlakach kolejowych i uszkodzono tory na dwóch odcinkach. Straty poniesione przez oddziały dywersyjne w akcji Mosty to 3 oficerów, 3 podchorążych oraz 18 podoficerów i szeregowych, którzy trafili do niemieckiej niewoli. Nikt nie zginął.

Cały artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Wybuch III powstania śląskiego – akcja Mosty” znajduje się na s. 6 i 7 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jadwigi Chmielowskiej pt. „Wybuch III powstania śląskiego – akcja Mosty” na s. 6 i 7 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Meandry transformacji. Historia pracy inż. Teresy Nitkiewicz: od ciężkiej pracy i sukcesów po gorycz krzywdy

Kilkadziesiąt lat nadzorowała dziesiątki budów, dziś na trzytysięcznej emeryturze. Okradziona przez kolegów, gdy Budimex – flagowy okręt polskiego eksportowego budownictwa – przechodził w obce ręce.

Stefan Truszczyński

Nazwisko – Nitkiewicz. Imiona – Teresa Franciszka. Zawód wyuczony, wykonywany – inżynier budowlany; nr uprawnienia 180-Km/71. Dokonania – od pojedynczych domów po wielkie inwestycje – osiedla, zakłady przemysłowe, magazyny, przejścia graniczne, oczyszczalnie ścieków; w odległych krajach reprezentacyjne hotele: nowe, budowane od podstaw, zabytkowe – odtwarzane.

Kierowała eksportową dyspozyturą w Moskwie przez 9 lat z 14 przepracowanych w Budimexie – gigancie budowlanym plasującym się wówczas w branży na 30 miejscu na świecie. Kilkadziesiąt lat nadzorowała dziesiątki budów, dziś na trzytysięcznej emeryturze. Okradziona przez kolegów, gdy Budimex – flagowy okręt polskiego eksportowego budownictwa – przechodził w obce ręce. (…)

Patriotyzm z mlekiem matki wyssany

Pochodzi z rodu Ligaszewskich ze Świebodzic. Żywa jest w rodzinie przekazywana przez pokolenia pamięć Ignacego – ojca, dziada, pradziada, a dziś już prapradziada – powstańca styczniowego, urodzonego w 1835 r. w majątku skonfiskowanym po upadku walk narodowowyzwoleńczych przez zaborcę, bo Prusak nie tolerował powstańców. (…) Ignacy Ligaszewski miał trzech synów i cztery córki. Syn Jan wychował Mariana i Ludwika. Marian jako gimnazjalista zginął w obronie Lwowa. Jego prochy spoczywają w Panteonie Orląt Lwowskich na cmentarzu Łyczakowskim. Drugi syn Jana, Ludwik, jest ofiarą zbrodni katyńskiej i został upamiętniony na tablicy ofiar tej zbrodni umieszczonej w Kościele Ojców Jezuitów na Starym Mieście w Toruniu. Drugi syn Ignacego, Ludwik, został księdzem i przez 31 lat był proboszczem parafii w Siemiechowie nad Dunajcem. Nie ograniczał się do działalności duszpasterskiej. Pomagał miejscowym gospodarzom organizować kółka rolnicze i propagował zasiewy nowych odmian zbóż. Spoczywa na miejscowym cmentarzu parafialnym, a upamiętniająca go tablica znajduje się w tamtejszym kościele.

Córki Ignacego: Helena, Ludwika, Wiktoria i Zuzanna po ukończeniu seminarium nauczycielskiego pracowały w szkolnictwie. Trzeci syn Ignacego, Stanisław, ukończył renomowaną wówczas szkołę dla organistów w Przemyślu i pracował jako organista w kościele parafialnym w Brzeźnicy koło Bochni. To ojciec Amalii – matki inżynier Teresy. Tak jak jej ciotki, Amalia również poszła w nauczycielskie ślady. Jej mężem, ojcem Teresy, został Franciszek Rybaczek, też z nauczycielskiej rodziny, absolwent Oficerskiej Szkoły Piechoty w Bydgoszczy, żołnierz Września, a później Armii Krajowej. Żył krótko. Zmarł w czasie okupacji, zostawiając młodą wdowę z trójką dzieci – rocznym Stanisławem, 6-letnią Teresą Franciszką i 9-letnią Marią Danutą. Ostatnie jego słowa brzmiały: „Malu, wychowuj mi dobrze dzieci”. (…)

Świętej pamięci

Dużo dokonań i wiele wspomnień. Przede wszystkim są to wspomnienia o ludziach. O towarzyszach pracy w warunkach ekstremalnych, przy okrutnych mrozach albo w tropiku. Na obcej, męczeńskiej ziemi, przywodzącej straszne wspomnienia.

Zawsze, gdy pracowali w pobliżu miejsc kaźni i męczeństwa, ludzie Budimexu społecznie utrwalali ślady polskości – odbudowywali, remontowali, konserwowali, fundowali tablice pamiątkowe.

W latach 1991–1994 w Miednoje i Ostaszkowie umieszczono tablice upamiętniające ofiary zbrodni katyńskiej. W 1994 r. w Moskwie na Cmentarzu Dońskim ustawiono ufundowane przez Budimex tablice ku czci gen. Leopolda Okulickiego i ministra Stanisława Jasiukowicza, a także białą kamienną tablicę, na której podane są lata, gdy wsypywano do wspólnego dołu prochy ofiar stalinowskich zbrodni. Również w 1994 r. pracownicy Budimexu uporządkowali groby na polskim cmentarzu wojskowym w Riazaniu. Do roku 1985 przez pięć lat trwał prowadzony przez ekipy Budimexu remont odzyskanego w Moskwie kościoła pw. Niepokalanego Poczęcia NMP, obecnie katedry moskiewskiej.

Beton, zbrojenia, trudny transport – to wszystko robili dobrze wykwalifikowani i zorganizowani ludzie. Więź załogi to rzecz bezcenna. Łączą ich czyny dokonywane z pobudek patriotycznych. Sukces to również skutek dobrej atmosfery w firmie. Nie każda dyrekcja to potrafi. Inżynier Teresa potrafiła. Przed napisaniem reportażu rozmawiałem z kilkoma jej kolegami, dyrektorami wielkich kontraktów z tamtych lat. Z tymi najważniejszymi wśród ważnych w Budimexie. To inżynierowie, tak jak Pani Teresa, od budownictwa. Pracowali w terenie. Tam, gdzie wykuwano ślady firmy i zarabiano pieniądze. Rozmowy o dyrektor Nitkiewicz, zwanej koleżeńsko „Nitką”, nikt mi nie odmówił. Można je streścić: znakomity fachowiec, mądry i dobry człowiek. Szef potrafiący rządzić i rozumiejący ludzi. Taką pozostawiła w Budimexie opinię. Szefowa wysyłana z warszawskiej centrali na najtrudniejsze odcinki. Była wymagająca, ale zawsze z załogą.

Przemierzała tysiące kilometrów po „radzieckich” drogach. Nigdy się nie poddawała. Mróz, śnieżyce, zamarzający silnik. Ratowano się różnie. Trzeba było znać sposoby na niespodziewane okazje – gdy na przykład dolewano alkoholu do paliwa przy czterdziestostopniowym mrozie.

Ale są i zabawne wspomnienia: co robić, by nie pić wódki, której wśród Rosjan czasem nie sposób odmówić. Wymyśliła sposób z pomocą swojej bardzo sprytnej sekretarki. Dziewczyna zręcznie manewrowała butelkami, tak żeby zamiast zdradliwego płynu, dolewać szefowej wodę. „Ależ ta Tereza (tak ją nazywali) ma głowę”. Rzeczywiście miała.

Nitkiewicz wspomina swoich nauczycieli – tych pierwszych współpracowników na budowach – na przykład majstra, kierownika budowy, który tłumaczył jej wszystko od początku jako nowicjuszce. Taki nauczyciel to skarb na całe życie. Sympatię i pomoc, której doznała, oddawała potem w pracy załodze. A życzliwość ludziom – popłaca. (…)

Była inspektorem nadzoru przy budowie Kurii Metropolitalnej w Warszawie, przy remoncie dachu kościoła pw. św. Wojciecha. Bureau Veritas powierzyło jej nadzór nad budową obiektów mieszkalno-usługowych. Nadzorowała budowę domu księży w Kiełpinie. Prowadziła sprawy projektowe, a potem budowę gigantycznego dzieła Fundacji Budowy Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie. Cenił ją i mówił o tym prymas Polski Józef Glemp. Bardzo się zaangażowała. Aż do 2008 roku była głównym inspektorem nadzoru budowlanego. Pracowała społecznie. Dopóki zdrowie pozwalało. Dociągnęła aż do dziesiątego piętra. Potem już nie mogła tak wysoko wchodzić. Podała się do dymisji. (…)

Obojętność, cynizm i jednak ciągle nadzieja

Pani Teresa Nitkiewicz, oszukana w 1998 roku, wielokrotnie zwracała się do swoich dawnych chlebodawców. Daremnie.

Oni już podzielili się schedą po Budimexie (za sam budynek przy ulicy Marszałkowskiej w Warszawie, będący własnością firmy, piękny i wielki, gdzie obecnie znajdują się sądy – uzyskano 100 mln zł). Zdrowy nie rozumie chorego, bogaty nie myśli o biednym. Pisała do nowej władzy często. Mam przed sobą pismo do obecnego prezesa, z 2019 r., gdy była bezpośrednio po udarze. Cytuję:

„Pan Mariusz Blocher, Prezes Zarządu Budimex SA

Szanowny Panie Prezesie, zwracam się do Pana Prezesa z uprzejmą prośbą dotyczącą możliwości złagodzenia krzywdy wyrządzonej mi w 1998 roku przez poprzednią Radę Nadzorczą pod przewodnictwem Pana Stanisława Pacuka oraz Prezesa Zarządu Pana Marka Michałowskiego. Wyrządzona mi krzywda polegała na całkowitym pominięciu mnie podczas przyznawania odpraw przysługujących odwołanym Uchwałą Rady Nadzorczej z dnia 29.10.1998 Członkom Zarządu.(…)”.

Na przytoczone we fragmencie, datowane 12 lutego 2019 r. pismo – tak jak na wiele innych – nie dostała odpowiedzi.

Cały artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Inżynier Teresa” znajduje się na s. 8 i 9 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Stefana Truszczyńskiego pt. „Inżynier Teresa” na s. 8 i 9 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Przygoda reżysera w stanie wojennym, ze Służbą Bezpieczeństwa w tle. Pamięci Andrzeja Strzeleckiego, zmarłego 17.07. br.

SB postanowiła namierzyć antysocjalistę zrywającego propagandowe plakaty. Teatr został otoczony przez funkcjonariuszy SB, a przy wyjściu wszystkim kontrolowano ręce przy pomocy lampy fluorescencyjnej.

Jan Martini

17 lipca br. media podały smutną wiadomość o śmierci Andrzeja Strzeleckiego – reżysera, aktora, i człowieka… „implementującego” w Polsce grę w golfa. Strzelecki stał się centralną postacią pewnego wydarzenia w ponurym, schyłkowym okresie PRL-u. Rzecz miała miejsce w Koszalinie podczas stanu wojennego. (…)

Pracowałem wówczas jako kierownik muzyczny w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. (…) Zamiast biuletynów „Solidarności” na zapleczu – propagandowe plakaty zohydzające związek. Ktoś (antysocjalista?) systematycznie zrywał te plakaty.

W tych okolicznościach zjawił się w teatrze Andrzej Strzelecki, by reżyserować własną sztukę pt. Clowni. Było to przedstawienie bardzo nietypowe – z małą obsadą, w konwencji ni to kabaretu, ni to wygłupów cyrkowych, lecz pełne aluzji i podtekstów politycznych. Pamiętam reżysera Strzeleckiego jako błyskotliwego i bardzo dowcipnego człowieka, który potrafił wzbudzić wielki entuzjazm do pracy w całym zespole. Aktorzy spotykali się na nocne próby po wieczornym przedstawieniu i nikt nie pytał o nadgodziny. Spektakl odniósł sukces i był później nagradzany na rozmaitych festiwalach. Aktorzy bawili się znakomicie i tak też reagowała widownia.

Jednym z najprzyjemniejszych wydarzeń dla ludzi teatru są bankiety po udanej premierze. Niestety w bankiecie po premierze Clownów nie uczestniczyłem, gdyż jako szczęśliwy posiadacz pojazdu samochodowego marki Syrena właśnie naprawiałem ów pojazd gdzieś na poboczu drogi. (…) Gdy w końcu udało mi się uruchomić samochód, było już zbyt późno, by wracać do teatru na bankiet. Następnego dnia dowiedziałem się, jak wyglądało zakończenie wieczoru. Okazało się, że z braku ważniejszych zadań w Koszalinie, SB postanowiła namierzyć antysocjalistę zrywającego propagandowe plakaty. Teatr został otoczony przez funkcjonariuszy SB, a przy wyjściu wszystkim kontrolowano ręce przy pomocy lampy fluorescencyjnej. Afisze były nasączone jakąś substancją i ich dotknięcie zostawiało ślad widoczny w promieniach ultrafioletowych.

Esbekom udało się złapać tylko jedną osobę, a była to… żona reżysera Strzeleckiego, która na premierę przyjechała z Warszawy, nie mogła więc wcześniej zrywać plakatów. Pani Strzelecka tłumaczyła się, że podniosła zerwany afisz z podłogi i wrzuciła do kosza.

Niefortunna akcja SB wywołała ogromne oburzenie całego zespołu teatru. Domagano się natychmiastowego spotkania z autorami prowokacji. Ja zaś znałem nazwisko funkcjonariusza, który „ochraniał” teatr, bo miałem wątpliwą przyjemność poznać go już na początku stanu wojennego, gdy przeprowadzał ze mną tzw. rozmowę profilaktyczną. Z kolei o jego nazwisku poinformował mnie tajny współpracownik SB zatrudniony w teatrze na etacie inspicjenta, mówiąc, że placówki kultury w mieście nadzoruje „major Izydor Jakubowski”. Taką też wiadomość „puściłem” do naszej podziemnej „Gazety Wojennej Grudzień 81”. Dziś już wiem, że w ten sposób, zmieniając jeden szczegół (nie kapitan, lecz major) SB śledziła źródła i trasy przesyłu wiadomości. Dzięki temu uzyskano dowód na moje powiązania z podziemną prasą Solidarności.

Kapitan Jakubowski przyszedł do teatru na spotkanie, podczas którego reżyser Strzelecki, nie kryjąc wzburzenia, mówił, że przyjechał tu działać na niwie artystycznej, a został wplątany w jakąś kryminalną awanturę. Miał pretensje do dyrekcji, która wiedząc, że w teatrze jest „kocioł”, nie ostrzegła w jakiś sposób załogi. „Dyrektor mógł choćby umieścić wazon w oknie” – stwierdził znany z poczucia humoru Strzelecki…

Cały artykuł Jana Martiniego pt. „Przygoda reżysera ze służbą bezpieczeństwa w tle” znajduje się na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Jana Martiniego pt. „Przygoda reżysera ze służbą bezpieczeństwa w tle” na s. 8 sierpniowego „Wielkopolskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Asia Kempińska. Dziewczyna, która w latach 80. oddała życie za Polskę / Maria Czarnecka, „Śląski Kurier WNET” 74/2020

W tamtych latach podział społeczeństwa był dla nas oczywisty. Byliśmy my, odrzucający wszystko, co wiązało się z komuną, i oni, czyli ci, którzy byli uosobieniem tego systemu i wiernie mu służyli.

Maria Czarnecka

Dziewczyna o złotych włosach

Minęło już 35 lat od śmierci Joanny Kempińskiej. Nie doczekała zmian, które zaszły w tym czasie w Polsce. Z pewnością w wielu kwestiach byłaby rozczarowana. Jestem jednak przekonana, że byłaby przeciwna relatywizacji norm etycznych oraz historii, z czym tak często obecnie się spotykamy, a do czego próbują nas przymusić zwolennicy szeroko rozumianej poprawności politycznej. Asia za umiłowanie prawdy i bezkompromisowość zapłaciła najwyższą cenę.

Joanna Kempińska. Jedno z nielicznych zachowanych w archiwum rodzinnym po rewizjach SB zdjęć

Joanna Kempińska, Asia… minęło trzydzieści pięć lat od Jej śmierci, a ja nadal mam w pamięci burzę złotych loków, piękny uśmiech i niesamowity błysk w Jej oczach. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce w okresie przełomu, czyli gdzieś pod koniec 1981 roku lub na początku 1982. Nie pamiętam dokładnie. Byłyśmy w trzeciej klasie liceum, a więc prawie dorosłe. My, to znaczy Joanna, Małgorzata Wojciechowska i ja, autorka tych wspomnień. Chodziłyśmy do różnych liceów, Asia w Bytomiu, Małgorzata i ja w Katowicach. Można powiedzieć, że to wiek, kiedy ma się „kiełbie we łbie”. My, pokolenie urodzone w latach sześćdziesiątych, mieliśmy zdecydowanie lepiej niż nasi rodzice, którzy zmagali się z wojenną traumą przez całe życie. Mimo to „załapaliśmy się” na czas, kiedy szybciej się dojrzewało.

13 grudnia 1981 generał w ciemnych okularach et consortes przerwali nasze sny o potędze Solidarności, o wolności, o wyrzuceniu sowieckich żołnierzy z Polski. Wierzyliśmy z całą mocą naszych młodych serc, że to kiedyś nastąpi. Przez kilkanaście miesięcy pomiędzy sierpniem 1980 r. a grudniem 1981 r. żyliśmy w przekonaniu, że wszystko w naszym kraju będzie zmierzało ku lepszemu. Bo przecież nie mogło być inaczej. Nasz metrykalny wiek nie znosił pesymizmu. Teraz może się to wydać dziecinadą, ale mieliśmy po kilkanaście lat i któż mógł nam zabronić wiary w to, co wówczas wydawało się, a nawet realnie rzecz ujmując, było niemożliwe. Młodość rządzi się swoimi prawami, jest bezkompromisowa i nierzadko ślepa na otaczające realia. Prze do przodu z siłą buldożera, nie zważając na jakiekolwiek sygnały ostrzegawcze, a brak doświadczenia utrudnia analizę faktów.

W tamtych latach podział społeczeństwa był dla nas bardzo prosty i oczywisty. Byliśmy my, czyli odrzucający wszystko, co wiązało się z komuną, i oni, czyli ci, którzy byli uosobieniem tego systemu i wiernie mu służyli.

W tamtych miesiącach Solidarność dawała nam wszystkim NADZIEJĘ. Nadzieję na lepsze jutro. Co prawda nie do końca wiedzieliśmy, jak to jutro będzie wyglądać, bo któż z nas znał się na gospodarce, ekonomii, finansach. Byliśmy licealistami, nawet nie studentami. Poddaliśmy się tej fali szaleństwa, owego, jak to się dzisiaj określa, „karnawału Solidarności”.

Dla nas, nastolatków, tak jak dla całego społeczeństwa, to, co wydarzyło się w nocy 13 grudnia 1981 r., było jak grom z jasnego nieba. Dla mnie osobiście to dzień 14 grudnia był i będzie jednym z najtrudniejszych w moim życiu. Był to czas oczekiwania na rodziców, którzy wraz z innymi podjęli strajk w swoich zakładach pracy. Poczucie grozy wzmogło się, gdy zobaczyłam z okien mojego domu przejeżdżające pod osłoną nocy czołgi. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że to pance sunące na kopalnię „Wujek”, gdzie 16 grudnia ZOMO podczas pacyfikacji strajkującej załogi zamordowało dziewięciu górników.

W ponurej atmosferze stanu wojennego, gdy wyrwano z naszych serc nadzieję na zbliżający się koniec komuny, poznałam Joannę. Spotkanie miało miejsce w mieszkaniu Adama Słomki, a uczestniczyli w nim: gospodarz, czyli Adam, Sławomir Skrzypek, Małgorzata Wojciechowska, Asia i ja. Moje pierwsze wrażenie, gdy ujrzałam Joannę: piękna dziewczyna z burzą złotych loków. Oprócz tego silny i zdecydowany uścisk dłoni, uśmiech, którego trudno było nie odwzajemnić. Emanowała radością, którą dzisiaj nazwalibyśmy pozytywną energią. Inicjatorem spotkania był Sławek. Asi przydzielono, tak jak i mnie oraz Małgosi, kolportaż ulotek i wydawnictw KPN oraz „Solidarności” w ramach działań Młodzieżowego Ruchu Oporu.

I tak oto w ramach kolportażu taszczyłyśmy niemiłosiernie ciężkie paczki z bibułą. Najczęściej przenosiłyśmy materiały z jednego punktu do drugiego, chodząc parami lub w trójkę. Żadna z nas nie miała postury atlety, a torby swoje ważyły. Asia nie narzekała, żartowała, że jest okazja, by wypracować muskulaturę. Można stwierdzić z przymrużeniem oka, że byłyśmy prekursorkami fitnessu w Polsce. Zdarzyło się kiedyś, że młody człowiek, ujęty urodą Asi, zaproponował nam pomoc w niesieniu bagaży. Asia stanowczo, ale grzecznie odmówiła. Niestety nie zniechęciło to chłopaka, który postanowił nam towarzyszyć, co w przypadku posiadania dwóch toreb ulotek było dla nas, najoględniej mówiąc, mało bezpieczne. Nie wiedziałyśmy, czy rzeczywiście jest to ktoś przypadkowy, czy też nie.

Chcąc jak najszybciej pozbyć się towarzystwa natręta, Joasia podała mu numer telefonu i obiecała spotkanie. „Adorator”, odchodząc zapewniał, że zadzwoni jeszcze tego samego dnia wieczorem. Na co Asia stwierdziła: „Będę czekała z niecierpliwością”. Po chwili, gdy chłopak zniknął nam z oczu, spojrzała na nas i wybuchła śmiechem: „Niech dzwoni, przecież wiecie, że nie mam telefonu”.

Takie sytuacje też dawały możliwość do praktykowania konspiracyjnego abecadła.

Z czasem Adam powierzył nam kolejne zadanie, które wymagało umiejętności organizacyjnych, a jego koordynację, ze względu na cechy osobowościowe, przekazał Asi. Stworzenie zorganizowanego systemu łączności alarmowej wymagało wręcz pedanterii i solidności. Tak samo jak organizacja sekcji kurierskiej. Pod przewodnictwem Asi udało się nam utworzyć wielopoziomowy system łączności z kierownictwem w Warszawie oraz innymi grupami w Krakowie, Łodzi, Wrocławiu. System łączności obejmował również kontakty z drukarniami KPN, punktami kolportażu NSZZ Solidarność, strukturami w śląskich zakładach pracy oraz strukturami terenowymi w niemal wszystkich miejscowościach na terenie województwa katowickiego. Adam Słomka stwierdził po latach, że „ta struktura tworzona od podstaw (…) stała się filarem nieprzerwanej i skutecznej działalności KPN aż do czasu wywalczenia przez nas Niepodległości w 1993 r., tj. wyrzucenia wojsk sowieckich z Polski”. Warto pamiętać, że Joanna Kempińska miała w tym swój niemały udział.

Początek września 1982 r., kiedy to nadal obowiązywał dekret o stanie wojennym, nie był dla nas, tak jak zawsze, początkiem roku szkolnego. Większość z nas rozpoczynała naukę w czwartej klasie, czyli nadchodził czas przygotowań do matury i do egzaminów wstępnych na uczelnie. W nasze życie oraz plany na bliższą i dalszą przyszłość gwałtownie wkroczyła SB. Na przełomie sierpnia i września, w ramach akcji zwalczania antykomunistycznych organizacji młodzieżowych, w naszych domach pojawili się funkcjonariusze SB. Nie ominęło to mieszkania państwa Kempińskich, czyli rodziców Asi. Na bazie zebranych materiałów i śledztwa sporządzono akt oskarżenia przeciwko 8 osobom, m.in. przeciwko Sławomirowi Skrzypkowi, Adamowi Słomce, Piotrowi Wiesiołkowi, Witoldowi Słowikowi, Lechowi Trzcionkowskiemu, Małgorzacie Wojciechowskiej, Joannie Kempińskiej i mnie. Zostaliśmy skazani na mocy dekretu o stanie wojennym. W dniu 8 grudnia 1982 r. Wojskowy Sąd Garnizonowy stwierdził winę oskarżonych. Joannę Kempińską uznał „za winną tego, ze w okresie od maja do czerwca 1982 r. w Katowicach i Bytomiu brała udział w związku »Młodzieżowy Ruch Oporu«, mającym na celu sporządzanie i kolportaż nielegalnych pism i wydawnictw w ten sposób, że podjęła się funkcji łączniczki i przenosiła w celu rozpowszechniania wydawane drukiem przez członków związku pisma i wydawnictwa zawierające fałszywe wiadomości, mogące wywołać niepokój publiczny lub rozruchy”. Wyroki to m.in. bezwzględna kara więzienia, kara więzienia w zawieszeniu, umieszczenie w poprawczaku. W lutym 1983 r. Sąd Najwyższy PRL uchylił w całości wyroki Wojskowego Sądu Garnizonowego i przekazał sprawę do ponownego rozpatrzenia do Sądu Śląskiego Okręgu Wojskowego we Wrocławiu.

Ówczesna „postępująca demokratyzacja” życia sprawiła, że dla części z nas kary więzienia w zawieszeniu zostały zamienione na dozór kuratora sądowego. Ta zmiana dotyczyła też Asi. Kilka osób z naszej grupy relegowano z szkół, co w przypadku klasy maturalnej było ogromnym problemem. Na szczęście szkoły katolickie nie pozostawiły tych osób bez pomocy. Joasia, pomimo dekonspiracji, której skutkiem były m.in. częste przesłuchania przez SB, podczas których wielokrotnie była zastraszana groźbą więzienia, nie zaprzestała podziemnej działalności.

Katowiccy SB-cy charakteryzowali Joasię jako „najbardziej hardą i wyszczekaną dziewczynę KPN, jaką kiedykolwiek widzieli podczas przesłuchań”.

Wymagało to od niej niesamowitej odwagi. Życie w ciągłym zagrożeniu nie wpłynęło na jakość i solidność wykonywanych przez nią zadań. Myślę, że wiele osób, które w tamtym czasie zetknęły się z Asią potwierdzi, że dekonspiracja i to, co później po niej nastąpiło, a więc procesy przed sądem wojskowym w rygorach stanu wojennego, represje ze strony SB, dotykające również Jej Rodziców, wszystko to sprawiło, że Asia stała się dojrzałą i w pełni świadomą działaczką KPN. Zostało to dostrzeżone i docenione przez jej kierownictwo. W dowód zaufania powierzono Asi funkcję Zastępcy Szefa Okręgu Śląskiego KPN.

Wiele osób do dzisiaj wspomina organizowane przez Asię spotkania wyjazdowe, w których brali udział przede wszystkim nowi działacze KPN. Był to czas poświęcony na zdobycie wiedzy istotnej w działalności konspiracyjnej. Szkolenia koncentrowały się przede wszystkim na technikach rozpoznawania i gubienia „ogona”, komunikowania się w sytuacji zagrożenia, poruszania się po mieście z obciążającymi materiałami, instruktażu, co mówić w przypadku wpadki itp. Oprócz czasu poświęconego na poważne sprawy, był też czas na przyjemności, tym bardziej, że dom udostępniony przez Adama Słomkę był położony w Brennej, a więc wyprawy górskie nie były jedynie przykrywką. Życie konspiracyjne ściśle splatało się z życiem towarzyskim. Adam podczas jednej z naszych rozmów stwierdził, że ta świetnie zorganizowana niepodległościowa „uczelnia”, przez którą w przewinęło się łącznie kilkaset osób, to bardzo duża zasługa Asi, jej zmysłu organizacyjnego, umiejętności planowania i dbałości o każdy szczegół. Te cechy były też istotne przy przepisywaniu na maszynie matryc drukarskich, co Asia robiła z dużą skrupulatnością i cierpliwością, będąc członkiem redakcji „Konfederata Śląskiego”.

Niewiele osób o tym wie, a ja nie mogę w tych wspomnieniach pominąć bardzo istotnego faktu. Otóż na początku 1984 r. Asia współtworzyła Radio KPN. Nie było to łatwa praca. Warunkiem powodzenia tego przedsięwzięcia było pozyskanie do współpracy osób dysponujących mieszkaniami usytuowanymi na najwyższych piętrach wieżowców. Tylko taka lokalizacja pozwalała na efektywną transmisję audycji z nadajnika przekazanego nam przez warszawski KPN. Asia wzięła też na siebie rolę prezenterki, nagrywając na taśmy treści, które były odtwarzane z magnetofonu w czasie głównego wydania Dziennika TV PRL. Fonia z nadajnika nakładała się na fonię z telewizora. Pięciominutowa audycja kończyła się apelem o włączenie i wyłączenie świateł w mieszkaniach, w których audycja KPN była słyszalna. Dawało to możliwość orientacji co do jej zasięgu. We wspomnieniach Adama Słomki dawało to fenomenalne wrażenie mrugającego osiedla. Pierwsza udana transmisja odbyła się z mieszkania Rodziców Asi, które mieściło się na jednym z bytomskich osiedli przy kopalni „Rozbark”.

Życie przynosiło nam wszystkim nowe wyzwania. Pomimo dwóch procesów, które musieliśmy przejść, będąc w klasie maturalnej, udało nam się zdać egzamin dojrzałości i rozpoczęliśmy studia. Notabene ten najprawdziwszy i o wiele trudniejszy egzamin dojrzałości przyszło nam zdawać podczas przesłuchań, a później na sądowych salach. Adam, Sławek, Piotr, Witek zdawali ten egzamin w wielotygodniowym areszcie śledczym.

Byliśmy u progu dorosłości i żyliśmy tak jak nasi rówieśnicy. Chodziliśmy na imprezy, której dzisiaj nazywamy domówkami. Fakt, nasze konspiracyjne grono pokrywało się z towarzyskim, bo czuliśmy się ze sobą dobrze. Poza tym lubiliśmy się śmiać, robić sobie nawzajem kawały. W pamięci utkwiła mi pewna historia. Jeden z naszych kolegów zaprosił nas na urodziny. Asia, Gosia i ja pojawiłyśmy się z ogromnym bukietem kwiatów i butelką francuskiego wina na dworcu w Katowicach, skąd odjeżdżał pociąg do miejscowości, w której mieszkał nasz jubilat. Okazało się, że żadna z nas nie pamięta nazwy ulicy, przy której mieszkał kolega. Zrozumiałyśmy, że w tej imprezie nie weźmiemy udziału. Nie wiedziałyśmy, co zrobić ze wspomnianym wielkim bukietem. Nie pamiętam już kto wpadł na pomysł, by wręczyć kwiaty najprzystojniejszemu chłopakowi, który wysiądzie z pociągu na naszym peronie. Nie czekałyśmy długo na przyjazd dalekobieżnego składu. Na peronie pojawił się super chłopak, niestety animusz nas opuścił i zabrakło chętnej do wręczenia bukietu. W tym momencie Asia wyjęła kwiaty z rąk Gosi, podbiegła do chłopaka i z pięknym uśmiechem, wręczając kwiaty, powiedziała: „Witamy w Katowicach. Życzymy przyjemnego pobytu”. Nie zapomnę miny tego przystojniaka. Ogarnął nas taki śmiech, że ledwie stamtąd uciekłyśmy, żeby nie narażać się na niepotrzebne pytania ze strony chłopaka. No bo co miałyśmy mu powiedzieć? Dostałeś kwiaty, bo zapomniałyśmy adresu kolegi i nie dotrzemy na imprezę, a żadna z nas nie chce zabrać tych kwiatów do domu? Ponieważ Gosia miała wolną chatę, poszłyśmy do niej wypić wino.

Studia to czas wykorzystania nowych możliwości do tworzenia – wspólnie z Krzysztofem Błażejczykiem, Pawłem Koneckim, Sławomirem Czyżem i Adamem Jaworem – Organizacji Studenckiej KPN. To również czas szczególnej inwigilacji, jaką SB objęło Joannę.

W jej otoczeniu pojawił się agent SB, co do którego istnieją podejrzenia, że był ostatnią osobą, która widziała Asię żywą.

Po aresztowaniu czołowych działaczy KPN w marcu 1985 r., by zapewnić ciągłość działalności śląskich struktur, Sławomir Skrzypek, Paweł Konecki, Mariusz Cysewski oraz Joanna przejęli kierowanie jednym z najsilniejszych ośrodków KPN w kraju.

W czerwcu 1985 r. dotarła do nas tragiczna wiadomość: Asia nie żyje.

Po pogrzebie pan Kazimierz Kempiński zaprowadził nas do mieszkania córki, w którym często bywaliśmy. Od kilku lat mieszkała samotnie w lokum odziedziczonym po zmarłej krewnej. Niejednokrotnie żartowaliśmy, że to miejsce ma zaletę istotną dla konspiratorów. Było usytuowane na parterze przedwojennego budynku i miało okna wychodzące zarówno na ulicę, jak i na podwórze, z którego można było przedostać się na dziedziniec kolejnej kamienicy, a więc dawało możliwość szybkiej ewakuacji w przypadku nieproszonych gości. Tata Asi zaprowadził nas do kuchni, w której znaleziono jej ciało. Oficjalna wersja MO głosiła, że była to śmierć samobójcza, ale nikt z nas w to nie uwierzył. Podczas tej jakże przykrej dla nas wszystkich ostatniej wizyty w mieszkaniu Asi pan Kempiński wskazał kilka elementów, które utwierdziły nas w przekonaniu, że nasza Koleżanka nie mogła sama odebrać sobie życia. Asia miała zwyczaj oferowania nielubianym gościom kapci, których nie znosiła. Kojarzyły się jej z czymś przykrym. Nigdy sama ich nie włożyła. I właśnie te nielubiane pantofle Asia miała na stopach w chwili, gdy znaleziono Jej ciało. Poza tym Asia nie miała zwyczaju zaciągania zasłon w kuchni, uważając, że nikt z sąsiadów nie będzie zaglądał w okna. Tym razem żółte, kretonowe zasłonki były dokładnie zsunięte i dodatkowo zabezpieczone agrafką. Te wątpliwości pozostały do dzisiaj.

Przez te lata poznaliśmy Joannę jako stabilną emocjonalnie, silną wewnętrznie, opanowaną w trudnych sytuacjach. Młoda, śliczna dziewczyna, pełna wigoru, z ogromnym apetytem na życie nie wpisuje się w obraz samobójcy.

Moja znajomość z Asią miała charakter konspiracyjno-towarzyski. Aby dopełnić Jej obrazu, pozwolę sobie przytoczyć krótkie wspomnienie jej szkolnej koleżanki, pani Marioli Palcewicz. Uczyły się w tym samym liceum w Bytomiu.

„Jestem koleżanką ze szkoły średniej Joasi Kempińskiej. Obie uczęszczałyśmy do IV Liceum Ogólnokształcącego im. Bolesława Chrobrego w Bytomiu w latach 1979–1982. Ja byłam w klasie ogólnej z j. francuskim, a Joasia, jedna z najlepszych matematyczek tej szkoły, w klasie matematyczno-fizycznej z j. angielskim. W latach 1980–1982 Joasia w harcówce szkoły organizowała modlitwy na Anioł Pański o godz. 12.00. Zatem w trakcie lekcji. Brałam udział w tych modlitwach. Nikt z nauczycieli nawet nie wpisywał nam spóźnienia. Szkoda, że nazwiska Joasi nie znajdziemy na stronie internetowej szkoły. Tak jak nauczycielki języka angielskiego Anny Piekarskiej, zaangażowanej w działalność konspiracyjną lat 1980-tych. Z Joasią łączyła nas też jedna parafia. Był to kościół na rynku pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Pamiętam jak dzisiaj mszę świętą w intencji 18. urodzin Joasi, odprawianą przez wspaniałego katechetę ks. Romana Śmiecha. Joasię zapamiętałam z jej zjawiskowymi, grubymi, kręconymi włosami blond i pięknym biustem. Tak bardzo chciałam wyglądać tak jak ona. Zawsze dla mnie była niedoścignionym ideałem piękności i wzorcem moralnym”.

Jak ja zapamiętałam Asię? Asia miała pewien zwyczaj przy pożegnaniu. Gdy się rozstawałyśmy, po kilku krokach odwracała się i machała ręką. Takie zwykłe pa, pa… I taki obraz Asi zachowałam w mojej pamięci. Młodą, piękną dziewczynę z cudowną burzą złotych loków dookoła uśmiechniętej twarzy, która odchodząc, spogląda w moją stronę, machając mi na pożegnanie w ten charakterystyczny dla niej sposób…

W artykule zostały wykorzystane wspomnienia Adama Słomki oraz tekst przesłany przez Mariolę Palcewicz.

Cały artykuł Marii Czarneckiej pt. „Dziewczyna o złotych włosach” znajduje się na s. 4 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Marii Czarneckiej pt. „Dziewczyna o złotych włosach” na s. 4 sierpniowego „Śląskiego Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Sowieckie „porządki” na Ukrainie: kolektywizacja, wielki głód i czystki/ Wojciech Pokora, „Kurier WNET” 74/2020

Ci, którym udało się uciec, opowiadali zawsze tę samą historię – na Ukrainie rozpoczęła się sowiecka pańszczyzna. Uciekinierzy wręcz błagali o interwencję wojskową, by wyzwolić kraj z rąk bolszewików.

Wojciech Pokora

Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 5

Geneza stalinowskiego terroru

Sto lat temu, w sierpniu 1920 roku stoczono jedną z najważniejszych bitew w dziejach świata. Bitwa ta jednak niosła za sobą szereg konsekwencji, których skutki odczuwamy do dzisiaj. Szczególnie boleśnie dotknęły one pokolenia bezpośrednio zaangażowanego w walkę z bolszewicką nawałą i tych, którzy przyszli na świat zaraz po tym wydarzeniu.

Wspominałem w poprzednich artykułach o wielkiej zbrodni na polskiej elicie, która dokonana została przez NKWD w 1940 roku w Katyniu, Miednoje koło Tweru, Piatichatkach na przedmieściu Charkowa i Bykowni koło Kijowa i zapewne kilku nieodkrytych dotychczas miejscach. To niewątpliwie jeden z symboli bolszewickiego bestialstwa i zemsty za powstrzymanie dzieła zniszczenia 20 lat wcześniej. Jednak nie tylko te zbrodnie można uznać za bezpośrednią konsekwencję 1920 roku. Było ich niestety więcej. Dzieło zagłady Polaków zaczęło się, zanim doszło do Katynia.

W ostatnich miesiącach szczegółowo opisywałem politykę II RP wobec mniejszości narodowych i Związku Sowieckiego, wydarzenia z pierwszej dekady po odzyskaniu przez Polskę wolności miały bowiem kolosalne przełożenie na dekadę lat 30. To właśnie w tym czasie Józef Stalin, który doszedł do władzy po śmierci Lenina, rozpoczął wdrażanie własnej polityki w ZSRR. Pierwszy okres dochodzenia przez niego do władzy był triumwiratem. Żył jeszcze Lew Trocki, który stanowił największe osobiste zagrożenie dla przyszłego władcy. Stalin musiał zatem na jakiś czas nawiązać sojusz z Grigorijem Zinowjewem i Lwem Kamieniewem. Okres do 1929 roku, kiedy to udało się wydalić Trockiego z kraju, był umiarkowany. Sytuacja gospodarcza kraju była porównywalna z tą sprzed I wojny, produkcja rolna i przemysłowa nabierała rozpędu. W Związku Sowieckim okres ten nazywa się okresem NEP, czyli Nowej Polityki Ekonomicznej.

Pozwolono na prywatną inicjatywę, głównie w rolnictwie i usługach, a kontyngenty w rolnictwie zastąpiono podatkiem żywnościowym. Dla ukraińskich chłopów czas ten wpisywał się w ich wieloletnie pragnienia gospodarowania na własnym skrawku ziemi, które w głównej mierze stały za ich poparciem rewolucji z 1917 roku.

Chłop chciał mieć własną ziemię, gospodarować na niej i móc sprzedawać nadwyżki. Leninowska polityka NEP-u, z podatkami na poziomie 10%, zaspokajała te pragnienia. Z punktu widzenia dużej części bolszewików miała jednak dwie wady. Była leninowska i zbyt kapitalistyczna. Co ciekawe, w bezpośredniej walce między Stalinem a Trockim to Trocki przekonywał do całkowitego przejęcia przez państwo gospodarki, a Stalin stał na stanowisku, że należy zachować gospodarkę kapitalistyczną. Zmiana w jego podejściu nastąpiła dopiero po przejęciu władzy w partii. Wówczas pojawiły się słynne plany pięcioletnie, które doprowadziły miliony ludzi do nędzy.

Byt kształtuje świadomość

Pierwszy taki plan, na lata 1929–1934, przyjęto już w 1928 roku i zakładał on likwidację własności prywatnej, kładąc kres polityce NEP-u, oraz rozwój przemysłu ciężkiego i rolniczego. Jak jednak rozwinąć rolnictwo, odbierając ludziom ziemię? W doktrynie Stalina wydawało się to proste. Należało rolnictwo skolektywizować, tzn. uspołecznić je, a raczej znacjonalizować. Chłop miał być takim samym narzędziem jak maszyna fabryczna, której narzuca się normy nie pyta o zdanie. Chłop z gospodarza zmienił się w niewolnika. Jako że sowiecka władza słynęła z perfidii, nie można było wprost mówić o nacjonalizacji. Związek Sowiecki był z założenia rajem, zatem musiał nim zostać także w warstwie pojęciowej. To przecież „byt określa świadomość”, a więc to, jak żyjemy, co robimy, pozycja społeczna i status materialny. Ta marksistowska dewiza stała u podstaw dramatów wielu milionów ludzi, bolszewicy bowiem bardzo szybko zaadoptowali ją do utworzonej przez siebie doktryny politycznej. W ich rozumieniu słowa Marksa należało interpretować następująco: jeśli biedny rolnik będzie miał świadomość, że jest niewolnikiem, będzie chciał się z tej niewoli wyrwać. Taki ktoś jest potencjalnie niebezpieczny. Ale jeśli będzie żył w świadomości, że to, co go otacza, jest rajem, nie będzie miał powodu do buntu. Nikt nie opuszcza raju dobrowolnie. Nawet Adam i Ewa zostali z niego wypędzeni, więc co dopiero prosty chłop?

Wymyślono więc nową nazwę na niewolę – kołchoz. Czym był kołchoz? W definicji był spółdzielnią. Kołchoz (kollektiwnoje choziajstwo) czyli gospodarstwo kolektywne, był z założenia miejscem, w którym indywidualni rolnicy skrzykiwali się w większą grupę – spółdzielnię, by po połączeniu sił wspólnie gospodarować na prywatnej ziemi. Dobrowolnie przekazywali ziemię do wspólnoty spółdzielczej, ale nadal byli jej właścicielami. Niuanse były trzy.

Najprawdopodobniej nie istniał żaden chłop, który by tę ziemię przekazał dobrowolnie; ziemia przekazywana była bezterminowo i nie istniały żadne przepisy umożliwiające opuszczenie spółdzielni. Mało tego, nie można było jej opuścić nawet bez własnej ziemi, np. porzucając wspólnotę wraz z dobytkiem.

Zadbano o to w prosty sposób. Gdy w 1932 roku wprowadzono w Związku Sowieckim paszporty wewnętrzne, których posiadacze mogli się przemieszczać do innej jednostki administracyjnej na terenie kraju, nie wydawano ich mieszkańcom kołchozów. Chłop nie był więc pełnoprawnym obywatelem kraju. Był przywiązany do ziemi. I stan ten trwał do roku… 1976. Czy to nie jest niewolnictwo? W doktrynie marksistowskiej, co przed chwilą opisałem, nie. Bowiem byt kształtuje świadomość. Nie ma chłopa, jest kołchoźnik; nie ma niewolnictwa, jest obowiązek pozostawania w miejscu zamieszkania i pracy na rzecz wspólnoty spółdzielczej, w której przecież formalnie posiada się udziały (własna ziemia). Raj. Tylko, że jakoś do tego raju nikt nie chciał dobrowolnie wstępować.

Kolektywizacja

Gdy w roku 1936 ze stalinowską utopią zetknął się w Hiszpanii George Orwell, wytworzyło to w nim chroniczny wręcz antykomunizm, który znalazł ujście w jego twórczości, przede wszystkim w dwóch dziełach – w Folwarku zwierzęcym i wydanym niedługo przed śmiercią Roku 1984. Recenzenci zwracali uwagę, że szczególnie w tej drugiej powieści udało mu się ująć istotę systemu komunistycznego. Całkowicie nie zgadzał się z tą tezą ukraiński językoznawca i krytyk literacki Jurij Szerech (Szewelow), który w eseju Pokój nr 101 wypunktował dokładnie, w których miejscach Orwell nie ma racji w swojej literackiej diagnozie systemu. Dla nas ważny jest jeden punkt: „Często uważa się – tak uważa i Orwell – że w Sowietach nie ma swobody myślenia. – Trudno o większy absurd. W rzeczywistości nikogo w ZSRR nie obchodzi, co człowiek myśli i nikt nie ma zamiaru go przekonywać. System, na którym opiera się sowiecka propaganda, pozostanie niezrozumiały, jeśli będzie się sądziło, że w granicach swego kraju pragnie ona kogoś przekonywać, cokolwiek mu sugerować.

Istota polega na tym, aby nauczyć człowieka, co i jak ma mówić. Tylko to jest ważne. Aby człowiek nie milczał i mówił to, co należy. Co on przy tym myśli, to już jego osobista sprawa, nikogo nieobchodząca.

To właśnie dlatego w tym samym czasie, gdy na ulicach leżą trupy zmarłych z głodu, radio krzyczy o szczęśliwym, zamożnym życiu. (…) Na ulicy, pod własnym oknem, widzicie opuchnięte zwłoki, ale jednocześnie musicie opowiadać o wesołym, zamożnym życiu. (…) Ale myśleć wolno, co się podoba. Myślenie jest swobodne”. Jurij Szerech pisał swoje słowa w 1952 roku, mieszkając już na emigracji. Mógł swobodnie nie tylko myśleć, ale i mówić. Miliony jego rodaków pozbawiono tego przywileju właśnie w momencie, gdy następowała kolektywizacja.

Doskonale rozumiał to polski wywiad. Już w 1929 roku Sekcja Druga przygotowała i rozkolportowała na sowieckiej Ukrainie tysiące plakatów i publikacji dotyczących kolektywizacji. Wydawano broszury ostrzegające przed „Carem Głodem”, czy też opisujące, co sowiecka władza daje, a co równocześnie zabiera. W cytowanej przez Timothy’ego Snydera w Tajnej wojnie proklamacji zatytułowanej Chłopi! Nie dawajcie chleba bolszewikom, pisano: „Widmo głodu ponownie wisi nad Ukrainą! Z winy władzy bolszewickiej nasz naród znów będzie umierać wskutek niedożywienia!”. Przekonywano ukraińskich chłopów, że za odebraną im żywność Moskwa pozyskuje środki, którymi wspiera rewolucję na zachodzie Europy.

Zachęcano do porzucania kołchozów i chwytania za broń, póki jest to jeszcze możliwe. Polska propaganda dawała zatem chłopom interpretację ich doświadczenia życiowego. Inną, niż wszechotaczająca ich propaganda Moskwy.

Z jednej strony słyszeli więc przekaz o budowie raju i planie pięcioletnim, mającym przynieść dobrobyt, z drugiej zaś o zagrożeniach płynących z procesu kolektywizacji, na co jedynym remedium miała być walka o niepodległość ich kraju. Gdy dodać do tego powszechną wiarę w budowę niezależnej republiki w ramach Sowietów, czego dowodem była chociażby długoletnia, jakby nie było, działalność naukowców czy twórców kultury ukraińskiej na sowieckiej Ukrainie (pisałem o tym w poprzednich artykułach), zwanych „rozstrzelanym odrodzeniem”, ponieważ większość z nich została zgładzona przez NKWD w latach 30. XX w. – nietrudno zrozumieć, dlaczego na początku polska propaganda trafiała w próżnię. Wierzono powszechnie w budowany dobrobyt. Skoro Moskwa wspiera nawet ukraińską kulturę i naukę, to jedyną drogą odrodzenia się Ukrainy jest ta, którą kroczymy: bycie jedną z sowieckich republik. Nawet gdy ktoś widział, że dobrobyt nie istnieje, a ludziom zdarza się znikać w środku nocy podczas wizyt NKWD, innym opowiadał, że żyje w raju. Bo nieważne, co widzę i myślę, ważne, co i z jakim zaangażowaniem mówię. To była filozofia Sowietów. I z taką mentalnością zmierzyć musieli się chcący dokonać na Ukrainie rewolucji Prometeiści.

Nastroje zmieniły się już w 1930 roku. Jeśli w latach 1928–1929 kolektywizacji poddano ok. 16% gospodarstw, to w kolejnym roku proces przyspieszył dramatycznie. Między styczniem a marcem 1930 r. skolektywizowano niemal połowę ziemi na Ukrainie. Wywołało to gwałtowne reakcje ze strony społeczeństwa.

Chłopi mordowali partyjnych agitatorów, a przygraniczne wsie masowo się wyludniały, ponieważ ich mieszkańcy uciekali do Polski. Opisane są przypadki niemal religijnych procesji zatrzymywanych przez bolszewików w drodze na zachód i siłą zawracanych do domów.

Ci, którym udało się uciec, opowiadali zawsze tę samą historię – na Ukrainie rozpoczęła się sowiecka pańszczyzna. Uciekinierzy wręcz błagali o interwencję wojskową na Ukrainie, by wyzwolić rozgrabiany kraj z rąk bolszewików. Niestety Sowieci mieli tego świadomość. W 1928 roku na Wołyniu swoje nie pozostawiające wątpliwości co do kierunków Polskiej polityki wschodniej exposé wygłosił wojewoda Henryk Józewski. Na Ukrainie rozbito tajną placówkę Hetman, mającą być przyczółkiem polsko-ukraińskiego wywiadu. W głębi kraju wyłapywano coraz więcej polskich szpiegów. Sowieci rozumieli, że mogą przegrać rozgrywkę o Ukrainę, jeśli Polakom uda się w tym szczególnie wrażliwym społecznie okresie poderwać naród Ukraiński do walki. Postanowili przeciwdziałać.

Więcej szans nie będzie

Stalin nie był zwolennikiem kolektywizacji. Pomysł, by państwo sowieckie powiązać z upaństwowieniem gospodarki i rolnictwa pojawił się pod koniec lat 20. Dużo wskazuje na to, że jedną z przyczyn zmiany poglądów Stalina była sytuacja zewnętrzna. Uwierzył, że Polska szykuje się do wojny o Ukrainę. By zmobilizować społeczeństwo do walki, potrzebował wskazać mu także wroga wewnętrznego. Padło na chłopów. Do 1928 r. dochodziło do kilku klęsk głodu, wywołanych nie polityką, lecz warunkami atmosferycznymi. To wystarczyło, by wykazać działanie chłopów w celu wsparcia wroga zewnętrznego i obalenia ustroju. Chłop stał się wrogiem klasowym. Dlatego gdy przeprowadzano kolektywizację, był osamotniony. Polskie działania propagandowe i kolportowane na Ukrainie broszury nie pomagały. Przeciwnie, udowadniały tezę, że istnieje sojusz chłopsko-polski i szykuje się powstanie.

Jeszcze w 1930 roku Stalin rozważał możliwość ataku Polski na ZSRR na kierunku ukraińskim. Mimo że liczebność i doktryna wojenna Armii Czerwonej rozwijały się zdecydowanie szybciej od polskiej (Sowieci mechanizowali armię i inwestowali w jej liczebność), jeszcze w 1930 r. wynik ewentualnej wojny wcale nie był przesądzony. Armia Czerwona była dwukrotnie liczebniejsza od Wojska Polskiego, jednak rozlokowana na o wiele większym obszarze, trudno zatem byłoby ją zmobilizować do natychmiastowego odparcia ataku. Poza tym Stalinowi wciąż donoszono o aktywności wywiadowczej ze strony Polski i ostrzegano, że postępująca w zastraszającym tempie kolektywizacja powoduje niezadowolenie społeczne i chłopi gotowi są poprzeć polską interwencję.

Wiedziano także o reaktywacji w Polsce wojska Ukraińskiej Republiki Ludowej, co z kolei dawało nadzieję innym grupom społecznym na Ukrainie, że w razie otwartego konfliktu polsko-bolszewickiego nastąpi dogodny moment do uzyskania niepodległości. Te czynniki tworzyły obraz, który mógł niepokoić. Postanowiono działać

Zadanie zbliżenia z Polską otrzymał pochodzący z Białegostoku Maksim Litwinow, mianowany komisarzem ludowym spraw zagranicznych ZSRR. Zadanie wykonał znakomicie. Nie tylko w czasie kolektywizacji doprowadził do podpisania paktu o nieagresji z Polską, ale także wznowił stosunki dyplomatyczne z USA i wprowadził ZSRR do Ligi Narodów. Jego autorstwa są stosowane w dyplomacji frazy: „pokojowe współistnienie” i „pokój jest niepodzielny”. Powtarzał je jak zaczarowany cały tzw. wolny świat, zamykając oczy na kolektywizację, wielki głód i wielką czystkę w ZSRR. Polska niestety też.

O ile w 1930 roku Stalin wierzył, że Polska może dokonać napaści na ZSRR, o tyle Piłsudski pożegnał się z marzeniami o odbiciu Ukrainy w wojnie z Rosją sowiecką. Sowieckie służby, które doskonale zinfiltrowały polski wywiad, doniosły Stalinowi prawdę: istniał plan inwazji na Związek Sowiecki, ale był to plan awaryjny i całkowicie defensywny. Sporządzono go na wypadek planowanej agresji na Polskę ze Wschodu. Plan rzeczywiście zakładał błyskawiczną inwazję, by zapobiec mobilizacji Armii Czerwonej. Nie było jednak, jak dziesięć lat wcześniej, planu militarnego wyzwolenia Ukrainy, nawet w obliczu chaosu społecznego na sowieckiej Ukrainie. Rozważano jedynie, i na tym polegał program prometejski, wsparcie organizacyjne rewolucji w poszczególnych republikach, gdyby ich mieszkańcy zechcieli podjąć walkę o wyzwolenie. Dlatego m.in. utrzymywano na terenie Polski ukraiński rząd – jako zabezpieczenie przed ewentualną anarchią na Ukrainie po rozpadzie Związku Sowieckiego. Ale impuls rozsadzający ten twór musiałby nastąpić od wewnątrz.

Bunty chłopskie nie były w ocenie polskiego wywiadu wystarczającą siłą do udźwignięcia takiej rewolucji. Dlatego w chwili, gdy w Sowietach dokonywano kolektywizacji, a na Ukrainie zabijać zaczął głód, Polska podpisywała pakt o nieagresji z ZSRR. Jedyna szansa na pokonanie bolszewików została zaprzepaszczona bezpowrotnie.

Lata 30. będą od tej pory okresem umacniania się władzy Stalina i jego rozliczeń z zachodnim wrogiem.

Wielki głód i początek wielkiego terroru

Kolektywizacja przyspieszyła w roku 1930. W pierwszych miesiącach roku odebrano ziemię 50% chłopów na Ukrainie. Oznaczało to jedno. Nie odebrano jej jeszcze drugiej połowie. Dzięki temu zdążyli oni samodzielnie obsiać swoje pola. Fakt ten, oraz doskonała pogoda spowodowały, że plony jesienią 1930 roku były obfite. Było to dla Ukrainy błogosławieństwem, a zarazem przekleństwem. Błogosławieństwem, bo było co jeść. Przekleństwem, bo od tego plonu władza w Moskwie ustaliła normy na kolejne lata. Nie przewidziano jednak dwóch zmiennych: pogody i wydajności pracy w kołchozach. W kolejnym roku wydajność plonów spadła. Chłopi zaczęli się na nowo buntować; tym razem nie chcieli oddawać narzucanych im ilości ziarna. Było go zbyt mało jak na wyśrubowywane rok wcześniej standardy. Sowieckie służby donosiły o „systematycznym niewykonywaniu planu”, za co winą obarczano lokalnych sekretarzy partyjnych. Stalin nakazał Łazarowi Kaganowiczowi pociągnięcie ich do osobistej odpowiedzialności. Rok 1932 był dramatyczny. Wszyscy zgodnie uznali, że plany narzucone przez Moskwę są nierealne. Chłopi nie mieli siły pracować, głód zbierał większe żniwo niż kołchoźnicy. Wielu popełniało samobójstwa, by uniknąć śmierci głodowej.

Setki tysięcy mieszkańców kołchozów decydowało się na ucieczkę. Szerzył się kanibalizm i terror GPU. Winą za nieudany eksperyment Stalina obarczono Polskę. Uznano, że ukraińska sekcja partii bolszewickiej wykonuje polecenia Oddziału II.

Stalin uznał, że skoro Oddział II uzyskał na Ukrainie tak duże wpływy, oznacza to, że winę za to ponosi lokalna partia komunistyczna.

W korespondencji do Kaganowicza Stalin pisał, że jeśli nie zostaną poczynione wysiłki w celu poprawy sytuacji na Ukrainie, ZSRR ją straci. Stanie się to za przyczyną agentów Piłsudskiego na Ukrainie, którzy są wielokrotnie silniejsi, niż sądzą ukraińscy przywódcy partyjni. „Należy też brać pod uwagę, że w ukraińskiej partii bolszewickiej jest niemało czarnych owiec – świadomych i nieświadomych petlurowców oraz agentów sterowanych bezpośrednio przez Piłsudskiego. Gdy tylko sytuacja się pogorszy, te elementy otworzą front wewnątrz partii, skierowany przeciw niej. Co najgorsze, Ukraińcy po prostu nie dostrzegają niebezpieczeństwa” – pisał Józef Stalin do Kaganowicza (cyt. za T. Snyder, Tajna wojna). Na taką retorykę odpowiedź mogła być tylko jedna. Na Ukrainę skierowano nowe siły. Pod przykrywką walki z polsko-ukraińskim spiskiem, na czele którego stał schorowany już Piłsudski i nieżyjący od lat Petlura, dokonywano rekwizycji chowanego przez chłopów zboża, skazując na śmierć miliony obywateli. Wysyłane na Ukrainę w poprzednich latach ulotki i broszury posłużyły jako dowody zbrodni. W propagandzie, mimo że polska akcja informacyjna o kolektywizacji dawno się skończyła, a Polska i ZSRR podpisały pakt o nieagresji, używano ich jako dowodów na wrogie zamiary zachodniego sąsiada.

Polska i zachodnia Ukraina kreowane były na wrogów sowieckiej Ukrainy. W sowieckiej propagandzie żywo współdziałał ukraiński nacjonalizm z polskim spiskiem. Wskazano także wroga wewnętrznego. To wówczas na celowniku znaleźli się kułacy jako klasa posiadaczy, którzy chowają dobytek przed biednymi, wykorzystując ich.

Zachód wiedział o wielkim głodzie. Polska dyplomacja donosiła o fali zgłoszeń do konsulatu w Charkowie osób pragnących powrotu do Polski, na podstawie prawdziwych i zmyślonych z nią powiązań. Wszyscy mówili o głodzie. W 1933 r. chłopi umierali milionami. Jak donosił konsul generalny w Charkowie, samo pojawienie się wówczas w polskim konsulacie „było dla mieszkańców Ukrainy aktem desperacji, bowiem niemal wszyscy przychodzący byli aresztowani i znikali”. Bilans pierwszych trzech lat trzeciej dekady XX wieku w ZSRR jest tragiczny. Przyjmuje się, że z głodu zmarło 3,5 do 5 mln osób. Jednak to nie wszystko. W okresie wielkiego głodu rozpoczęły się stalinowskie czystki. Na Ukrainie mordowano intelektualistów, w 1933 r. do łagru zesłano Ołeksandra Szumskiego. Mykoła Chwylowy, by nie podzielić jego losu, popełnił samobójstwo. Wymordowano członków ukraińskiej partii, zastępując ich ludźmi z zewnątrz. Określono nowy rodzaj wroga.

Zdaniem Stalina sytuacja w kołchozach pokazała, że wróg jest skryty. Udaje, że popiera ustrój, jest cichy i uprzejmy. Dlatego należy „zedrzeć maskę z wroga” i ukazać jego prawdziwe oblicze kontrrewolucjonisty. Zapowiedziano w ten sposób masowe zdzieranie masek w NKWD-owskich kaźniach, które miało nastąpić w kolejnych miesiącach. Na pierwszy ogień postanowiono wziąć Polaków.

Przecież to oni wraz z ukraińskimi nacjonalistami odpowiedzialni byli za głód na Ukrainie. Zatem powinni zostać ukarani.

Ciąg dalszy w kolejnym numerze.

Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Geneza stalinowskiego terroru. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 5” znajduje się na s. 7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020.

 


  • Od lipca 2020 r. cena wydania papierowego „Kuriera WNET” wynosi 9 zł.
  • Ten numer „Kuriera WNET” można nabyć również w wersji elektronicznej (wydanie ogólnopolskie, śląskie i wielkopolskie wspólnie) w cenie 7,9 zł pod adresem: e-kiosk.pl, egazety.pl lub nexto.pl.
  • Czytelnicy gazety za granicą mogą zapłacić za nią PayPalem lub kartą kredytową na serwisie gumroad.com.
  • Prenumerata 12-miesięczna wersji elektronicznej: 87,8 zł.
  • Wydania archiwalne „Kuriera WNET” udostępniamy gratis na www.issuu.com/radiownet.
Artykuł Wojciecha Pokory pt. „Geneza stalinowskiego terroru. Przyczyny zbrodni katyńskiej cz. 5” na s. 7 sierpniowego „Kuriera WNET” nr 74/2020

Dofinansowany ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego